To moje pierwsze i jedyne opowiadanie, ale nie pierwszy blog. Jak to możliwe? Postanowiłam je przeredagować. Zaczęłam je pisać, dziecięciem będąc, a że całkiem fajnie się rozwinęło (i nadal się rozwija!), zasłużyło na drugie życie.
Postanowiłam nie zmieniać imienia głównej bohaterki. Nazwanie jej Dominiką nie było przebłyskiem geniuszu z mojej strony, ale jeszcze gorzej byłoby teraz nazwać ją Cindy czy inną Ermengardą. Niech więc będzie ta Dominika. Nawet u Rowling trafiła się jedna Dominique. Pocieszające :)
Opowiadanie skupia się na Dominice Moon, która przeprowadza się z rodziną do Anglii, trafia do Hogwartu i odkrywa w sobie pewien niezwykły talent. W tle zmierzch świata czarodziejów, mnóstwo Huncwotów i innych znajomych Hogwartczyków. Bardzo staram się trzymać kanonu, mimo że wprowadzam OC.
Dość tej pisaniny :) Mam nadzieję, że opowiadanie się spodoba, a rozdziały będą pojawiały się regularnie (raz lub dwa w miesiącu). Niniejszym, w ten wyjątkowy dzień (wszystkiego najlepszego, Harry!) zapraszam na pierwszy rozdział historii zatytułowanej Na Skraju.
„Między Marsylią a
Bedworth”
– rozdział I –
Był koniec lata, gdy drobna postać biegiem przemierzała
wąskie uliczki Marsylii. Słońce mocno przygrzewało, lecz ta biegła
niewzruszenie, zerkając raz po raz na staroświecki zegarek, którego skórzany
pasek oplatał jej wąski nadgarstek. Niestety. Kto jak kto, ale jej matka nie
znosiła spóźnień.
— Nareszcie jesteś — powitała ją od progu znad stosu walizek
i toreb podróżnych. Odgarnęła za ucho ciemnobrązowe loki, przedmiot odwiecznej
zazdrości córki, i podniosła na nią wzrok, w którym zauważalna była lekka
panika. — Gdzieś ty się podziewała, zaraz wyjeżdżamy!
Dziewczyna wzruszyła ramionami i demonstracyjnie głośno
tupiąc, ruszyła po schodach na piętro. Przeprowadzka nie napawała jej zbytnim
entuzjazmem. Ostatnie kilka godzin spędziła na plaży, wdychając słone
powietrze, przeczesując wzrokiem horyzont i w myślach żegnając się z
pierzastymi, karłowatymi palmami porastającymi znajome wydmy. Z tego
turystycznego raju mieli przeprowadzić się do deszczowej, zimnej i ogólnie
nieprzyjaznej Anglii – tak przynajmniej ją sobie wyobrażała podczas długich,
pełnych rozmyślań nocy. Nie było jednak wyjścia – tata dostał doskonałe
zlecenie na projekt nowoczesnego centrum handlowego, które mogło okazać się
kamieniem milowym w jego karierze. Nie mogła też nie zauważyć, że tata bardzo
się cieszy na ten powrót – bo tak Everard Moon mógł nazwać podróż do Anglii.
Spędził tam połowę życia zanim poznał mamę i zdecydował się zamieszkać z nią we
Francji, więc przynajmniej w nim perspektywa podróży wzbudzała radość i
podekscytowanie.
Przysłuchując się odgłosom panicznego pośpiechu,
towarzyszącego mamie zawsze i wszędzie, kiedy w grę wchodziła podróż dłuższa
niż droga do pracy i z powrotem, stanęła w progu swojego pokoju. Wprawdzie
wyrosła już z tapety w drobne kwiatki, a półki już dawno przestały mieścić jej
książki, jednak od zawsze był to jej azyl i dziwnie było go teraz opuszczać.
Podeszła do na wpół wypełnionego kufra, który stał na środku pokoju jak wyrzut
sumienia. Wrzuciła do niego kilka ostatnich książek, zawieruszoną skarpetkę, a
na wierzchu ułożyła starannie złożony plakat, na którym widniał srebrzysty
hipokampus. Przynajmniej kawałek domu mogła zabrać ze sobą.
— Dominique! — rozległ się naglący okrzyk.
Zatrzasnęła kufer i rozejrzała się wokół w poszukiwaniu
przeoczonych przedmiotów, ale pokój wydawał się całkowicie opustoszony. Puste
ściany i brak jakichkolwiek bibelotów sprawiały wrażenie, jakby nigdy tu nie
mieszkała, a pomieszczenie powiększyło się jakimś tajemniczym sposobem, tracąc
przy tym wrażenie swojskości i bezpieczeństwa. Odwróciła się więc bez większego
żalu i mocno chwyciwszy rączkę kufra wyszła na przedpokój, zatrzaskując za sobą
drzwi.
Kto wie — Zaskakująco pogodna myśl przyszła jej do
głowy, gdy pomyślała o szkole, którą przyszło jej opuścić. — Może ten
Hogwart nie będzie taki zły. W każdym razie na pewno nie będzie gorszy niż
Beauxbatons.
Uśmiechnęła się do siebie, tarabaniąc się z kufrem po
schodach. Tak, to mógł być całkiem dobry, zupełnie nowy początek.
* * * * *
Spojrzała w lustro i westchnęła z rezygnacją. Już od
tygodnia mieszkali w Bedworth, a ani ona sama, ani jej włosy nie mogły się do
tego przyzwyczaić. Zgodnie z jej najgorszymi przypuszczeniami, deszcz padał
niemal nieustannie, czyniąc na jej głowie prawdziwy koszmar – końcówki długich,
jasnych i zazwyczaj prostych włosów wykręcały się we wszystkich kierunkach,
jakby buntując się przeciwko kapryśnej pogodzie. Spomiędzy nich wyglądała
drobna, blada twarz z parą dużych, ciemnozielonych oczu oraz nieco zbyt długim
nosem. Potarła go niecierpliwie. Niewiele to dało, poza tym, że zaczerwienił
się lekko.
Odłożyła szczotkę i opadła na łóżko. Bezwiednie popatrzyła
na swoje nowe królestwo – pokój wydawał się mniejszy niż jej poprzedni, ale być
może takie wrażenie sprawiały wciąż nierozpakowane stosy kartonów. Rodzice
nalegali, by urządziła jakoś swój nowy pokój, żeby bardziej się w nim
zadomowiła – wzruszała tylko ramionami, nie bez pewnej racji mówiąc, że zaraz i
tak przecież zaczyna się szkoła.
No właśnie – szkoła. Zastanawiała się jak tam jest. Czy też
przemierza się ją, stąpając po polerowanych posadzkach z białego marmuru? Czy
mają więcej kryształowych posągów kapryśnych nimf, które nigdy nie
przepuszczają okazji, by obdarzyć cię kąśliwą uwagą? Czy program bardzo się różni?
I, co najważniejsze, czy Anglicy jedzą bakłażany? Bakłażany były ważne. Jeśli
nie dostanie bakłażana na obiad, chyba spakuje się i wróci do Marsylii.
Była w połowie planowania swojego życia jako dzikiej,
nieedukowanej czarodziejki grasującej po Francji, gdy jej wzrok przyciągnęła
gruba książka w skórzanej oprawie. Sięgnęła po nią i opuszkami palców
przesunęła po złotych tłoczonych literach układających się w napis Standardowa
księga zaklęć – stopień szósty. Właściwie mogła zacząć już teraz, uznała,
zaglądając na pierwszą pergaminową stronę.