21 lutego 2016

Rozdział VI - część II

Naprawdę mnie natchnęliście! Wasze niewiarygodne zainteresowanie zdziałało cuda i oto dodaję nowy rozdział - niekoniecznie idealny, ale ciepły i optymistyczny jak Wasze komentarze - dziękuję bardzo i obiecuję więcej!


„Zupełnie nowy rok”

– rozdział VI –

Everard Moon ziewnął przeciągle i zatrzasnął prostą, ciemną teczkę. Zmęczyło go rysowanie idealnie równych linii, sporządzanie szczegółowych obliczeń i oddawanie hołdu prawom fizyki – cóż, taka praca, było już jednak dość późno, a w całym domu panowała głęboka cisza. Odstawił teczkę na półkę pod biurkiem i zgasił elektryczną lampkę. Przeciągnął się i uśmiechnął błogo na myśl o ciepłym i miękkim łóżku, które wraz z jego krokami zbliżało się nieubłaganie.
Ciśnienie podskoczyło mu gwałtownie, kiedy coś chłodnego zacisnęło się na jego przegubie.
 Tato...
 O Sainte Mere! Nikuś, musisz tak napastować starego ojca w środku nocy?! — sapnął, rozcierając pierś w okolicach serca.
 Przepraszam... Tato. Muszę jak najszybciej wrócić do Hogwartu.
Zmrużył oczy, próbując przyjrzeć się jej w ciemności. Choć wycofała rękę, wciąż czuł chłód jej palców na swoim przegubie, powodujący irracjonalne uczucie niepokoju. Córka wpatrywała się w niego uporczywie, jakby oczekując na decyzję tu i teraz.
 Dominika...?  jęknął, pocierając powieki, które rozpaczliwie domagały się snu.  Czy ty nie wracasz do szkoły za jakiś tydzień?
 Nie. Muszę teraz. — Zaśmiała się krótko, najwyraźniej rozbawiona jego zdezorientowaniem, po czym odezwała się kompletnie nietypowym dla siebie, stanowczym tonem.  Myślę, że czwartek będzie w sam raz.

* * * * *

Remus z ulgą powitał znajome, ciepłe światło biblioteki. Choć było świąteczne popołudnie, z utęsknieniem oczekiwał chwili, w której będzie mógł zaszyć się w cichej i zawsze przyjaznej przestrzeni, gdzie nikt go nie osądzał i nie męczył niepotrzebnymi pytaniami. Tego miał ostatnio aż nadto.
Przywitał się z bibliotekarką i bez wahania zajął stolik wciśnięty między dwa regały, tuż nieopodal okna. Podczas nauki, kiedy czuł, że jego mózg przestaje już nadążać za informacjami, lubił rozejrzeć się nieco po błoniach. Spojrzeć na jezioro, ulubiony buk, pod którym często przesiadywał z chłopakami, a czasem także na linię drzew Zakazanego Lasu, nad którą niekiedy unosiło się widmowe piętno księżyca. Odwracał wtedy wzrok, marszcząc brwi i usilnie skupiając się na tekście podręcznika, ale nawet wtedy dostrzegał bladą, kulistą pieczęć, która zdawała się czaić w jego podświadomości. To nie były przyjemne chwile, ale zdarzały się dość rzadko – tego dnia, kiedy rzucił krótkie spojrzenie za biblioteczne okno, błonia stanowiły łagodną, białą przestrzeń ograniczoną przez ciemny szpaler drzew, niebo natomiast było bladobłękitne i pozbawione jakichkolwiek skaz.
Praca zawsze pomagała mu się uspokoić i wyciszyć nawet najbardziej rozszalałe myśli. Tym razem było w tym jednak coś więcej – tym razem chciał ukryć się przed spojrzeniami przyjaciół. Przed wyrzutem w czarnych oczach Syriusza, przed nieskrywaną ciekawością pobłyskującą za okularami Jamesa, a nawet przed mieszaniną podziwu i strachu, z którą ostatnio patrzył na niego Peter. A to wszystko dlatego, że raz w życiu odważył się wygarnąć prawdę Łapie! Nie zrobił przecież nic złego, a Huncwoci zachowywali się, jakby nagle wyrosły mu rogi. I bez tego był wybrykiem natury, naprawdę.
Znieruchomiał, gdy stalówka pióra przebiła pergamin. Zmiął w ustach przekleństwo i sięgnął po nowy zwój, kiedy nagle jego nozdrza wypełnił orzeźwiający cytrusowy zapach. Otępiały mózg Remusa ledwie zarejestrował nieco zbyt głośny jak na bibliotekę dźwięk ciężkiej torby upadającej na posadzkę, gdy pole jego widzenia wypełniła burza ciemnych, lśniących loków i znajomy, promienny uśmiech.
 Cześć!  Elisabetta najprawdopodobniej nie była świadoma, że wraz ze swym entuzjazmem balansuje niebezpiecznie na skraju drażliwych nerwów panny Pince. – Mogę się przysiąść?
— Pewnie.  Remus jak we śnie przyglądał się Krukonce, która zajęła miejsce naprzeciw niego. Był zdumiony odkryciem, jak bardzo właśnie komplikowało się jego spokojne, starannie poukładane życie.
Panna Clemenza była zbyt pochłonięta wyładowywaniem tony podręczników ze swojej podręcznej torby, by zarejestrować duchowy kryzys Lunatyka. Chłopak był pod wrażeniem – stos książek był na tyle imponujący, że stworzył prowizoryczną barierę pomiędzy ich stolikiem a resztą biblioteki. No, ale w końcu była Krukonką.
Ostatecznie oboje zabrali się do pracy i przez dłuższą chwilę słychać było jedynie skrobanie piór. Lupin kilkakrotnie udawał, że z uwagą przegląda bibliografię, podczas gdy rzucał ukradkowe spojrzenia w kierunku swojej towarzyszki. Po jej uśmiechu nie było śladu – ładne, regularne rysy twarzy ściągnięte były w skupieniu, kiedy pochylała się nad pergaminem. Coś ją martwiło, czy po prostu tak poważnie traktowała odrabianie prac domowych? Skarcił się w duchu za własne wścibstwo. Zdecydowanie nie powinno go to obchodzić.
Kiedy jednak powędrował spojrzeniem za jej drobną dłonią, którą zdjęła kolejną książkę ze stosu, pytanie opuściło jego usta zanim zdążyło przejść przez serię „za i przeciw”.
 Hej, jak udało ci się zdobyć Czarne nie jest czarne?
Elisabetta spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Znasz Chaffincha?  Jej pucołowata twarz zaokrągliła się jeszcze bardziej, kiedy ponownie rozjaśnił ją uśmiech.
 No jasne.  Lupin nie mógł oderwać pożądliwego spojrzenia od niepozornej, płóciennej okładki.  Namówiłaś Jonesa, żeby dał ci przepustkę do Działu Ksiąg Zakazanych? Myślałem, że to niemożliwe.
 I pewnie tak jest.  Dziewczyna uśmiechnęła się przebiegle.  Kupiłam ją dosłownie za bezcen w Hogsmeade.
 W księgarni pana Mackie? No nie, byłem tam tyle razy i nigdy nie trafiłem na podobnego białego kruka!
 Mogę ci go pożyczyć, kiedy skończę.  Zawahała się, po czym pochyliła się ku niemu nad blatem stolika. Remus czuł niejasno jak drętwieją mu kolejne mięśnie, nie mógł jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że było to niemiłe wrażenie.  Ale lepiej nie mówmy nikomu o tej księgarni. Im mniej osób o niej wie, tym więcej dla nas zostanie.
Lupin osiągnął dziwny stan, w którym śmiał się cicho z jej żartu i jednocześnie dziwił się, jak bardzo naturalnie brzmi jego śmiech i jak cudownie zabrzmiało słowo „nas” w jej ustach. Postanowił jednak, że później zastanowi się nad swoim niespodziewanym rozdwojeniem jaźni, ponieważ nagle Elisabetta posmutniała wyraźnie. Czyżby był tak żałosnym socjopatą, żeby urazić dziewczynę i nawet nie wiedzieć kiedy?
Dopiero co pochłonęły go gorączkowe i irracjonalne rozmyślania o tym, czy może to, co powiedziała o księgarni, wcale nie było żartem i właśnie to ją uraziło, kiedy nagle Elisabetta odezwała się, nie podnosząc wzroku znad na wpół zapełnionego pergaminu.
 Wiesz, tak dobrze mi się z tobą rozmawia, że aż czuję się winna.
Remus zmartwiał. Spotykał ją już kilka razy na korytarzach między zajęciami, gdzie wymieniali zdawkowe uwagi, a przy tym dwukrotnie miał okazję porozmawiać z nią w bibliotece i to wystarczyło, by zauroczyła go swoją urodą, skromnością i inteligencją, ale nigdy, nawet w najgorszych koszmarach nie spodziewał się, że aż tak to widać. Wyprostował się na krześle, a krew uderzyła mu do twarzy. Czuł się idiotą i zdrajcą jednocześnie, chociaż – powtarzał to sobie z uporem maniaka – przecież nie zrobił nic złego, prawda? Nie zamierzał nic robić ze swoimi uczuciami, nawet przez myśl mu to nie przeszło.
 Tak bardzo tęsknię za swoją rodziną.  Remus z przerażeniem wpatrywał się w jej duże, czekoladowe oczy, które wypełniły się łzami.  Nie powinnam być tutaj, ale wiesz, wyjazd do Neapolu na kilka dni to bardzo duży wydatek, a moi rodzice…  Urwała gwałtownie, najwyraźniej zawstydzona swoim własnym wyznaniem.
Zapadła cisza, która zdawała się niemal materialna i ciężka, jakby ważyła setki funtów. Lupin doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że powinien zareagować, jakoś ją wesprzeć i pocieszyć, bo choć jej ciemne oczy zasłonięte były firanką rzęs, to był pewien, że wciąż wypełniały je smutek i łzy. Nigdy nie był dobry w relacjach międzyludzkich, sama znajomość z Huncwotami zawsze wydawała mu się cudem, więc kompletnie nie wiedział, jak powinien się teraz zachować. Może dlatego był tak zdumiony, słysząc swój własny głos, w którym prawie nie było słychać tych wszystkich emocji:
 Masz może ochotę na spacer?

* * * * *

Dominika siedziała skulona na kuchennym krześle, nerwowo przygryzając końcówkę ołówka. Tuż przed nią leżała nietknięta krzyżówka, lecz dziewczyna nie wykazywała większego zainteresowania nią – niewidzącym spojrzeniem wpatrywała się w stojącą nieopodal lodówkę, jakby mierzyła się z nią wzrokiem. Kiedy z sąsiedniego pokoju dobiegł rubaszny śmiech, blondynka wzdrygnęła się, skuliła jeszcze bardziej i niechętnie zerknęła w tamtym kierunku.
Młoda czarownica nie najlepiej znosiła niepewność i pełne napięcia oczekiwanie, na które była teraz skazana i na które właściwie sama się zdecydowała. Wielokrotnie przeklęła już w myślach swój nagły przypływ lekkomyślności i sentymentalizmu. Gdyby trochę wtedy ochłonęła, nigdy nie odważyłaby się tonem łagodnej perswazji zmusić taty do wybrania się z nią do Londynu, odnalezienia sowiej poczty i nakreślenia krótkiego listu do dyrekcji Hogwartu. Nie siedziałaby tu sama, nie podskakiwałaby z przerażeniem przy każdym głośniejszym dźwięku. Po co jej to było?
Jednocześnie ogarniało ją przyjemnie radosne podniecenie, kiedy tylko wyobrażała sobie, że list ze szkoły nadejdzie niebawem, a odpowiedź będzie pozytywna. Chciała zacząć wszystko jeszcze raz – mnóstwo postanowień kiełkowało jej w głowie, nieznana wewnętrzna energia i chęć działania rozpierały ją od środka. Skutków tej radosnej przemiany nietrudno było dopatrzyć się w otoczeniu Dominiki – pewnego dnia z przerażeniem stwierdziła, że kiedy spała, wszystkie roślinki w jej pokoju zakwitły w pełnej krasie, a na gałęziach drzewa za oknem pojawiły się świeże zielone pączki. Doniczki skrzętnie poupychała pod łóżkiem, a później bardzo udatnie odgrywała rolę niewinnej i zdziwionej nastolatki. Nie były to zdarzenia o ogromnym znaczeniu, ale to właśnie szczegóły zazwyczaj przesądzają o schwytaniu zbrodniarza na gorącym uczynku, a panna Moon właściwie czuła się jak przestępca. Pogratulowała sobie w duchu pomysłu powrotu do Hogwartu – będzie mogła spotykać się z Corneliusem Imnifayem, a może nawet zdarzy się cud i osiągnie tę wewnętrzną równowagę, czy o co tam chodziło. Tak, na pewno.
Odłożyła na bok krzyżówkę, wstała i skierowała kroki w kierunku schodów. Kiedy była mniej więcej w połowie drogi do swego pokoju, dobiegł ją głos ojca, opowiadającego zapewne kolejny przezabawny dowcip:
 ... a pytanie brzmiało „Jaka jest różnica między wróżką a czarownicą?”  Tu zrobił efektowną pauzę, podczas której wszyscy słuchacze, w tym Dominika, zamarli w oczekiwaniu na pointę.  Co najmniej trzydzieści lat!
Na dole rozległy się śmiechy i okrzyki wesołości zmieszanej z politowaniem. Dziewczyna nacisnęła klamkę, westchnąwszy z rezygnacją, ale na jej ustach błąkał się uśmiech. Rzuciła się na łóżko i sięgnęła po swój nowy słownik numerologiczny. Zdążyła przeczytać zaledwie kilka pozycji zanim ciszę rozdarło natarczywe stukanie w okno. Wciągnęła gwałtownie powietrze, a serce w niej zamarło. La vache! Czy to już?! Odrzuciła opasły wolumin i przeturlała się na brzuch. Na parapecie siedziała niewielka sowa o rudawym upierzeniu. Znad dużej koperty, którą trzymała w dziobie widać było niewiele ponad parę okrągłych, żółtych oczu. Przez kilka sekund mierzyły się wzrokiem, po upływie których ptak ponownie niecierpliwie zastukał w szybę. Dominika wyrwała się z otępienia i podbiegła szybko do okna. Pociągnęła za klamkę i cofnęła się nerwowo. Sowa wleciała do środka i zatrzepotała skrzydłami nad blatem biurka, z godnością upuszczając list, a następnie, zanim blondynka zdążyła cokolwiek zrobić, wyleciała. Młoda czarownica stała sztywno przy oknie. Mroźny wiatr przemknął przez wąską szparę i rozdmuchiwał jej jasne włosy, ale ona nie reagowała, ciągle zszokowana wydarzeniem, które trwało tak krótko, że nie była pewna, czy go sobie nie wyobraziła. Jednakże dowód jego prawdziwości leżał tuż przed nią. Łapczywie sięgnęła po kopertę opatrzoną szmaragdowym godłem Hogwartu i rozpieczętowała ją.

* * * * *

Lily i Patricia siedziały przy kominku w Pokoju Wspólnym i rozmawiały przyciszonymi głosami. Trwały niespieszne przygotowania do skromnej imprezy sylwestrowej, w które intensywnie zaangażowali się Huncwoci, więc poziom hałasu wskazywał na to, że w pomieszczeniu znajduje się jakieś trzy razy więcej osób niż w rzeczywistości.
 Petunia się nie odezwała – mruknęła ruda, skubiąc rękaw swetra. W duchu była wdzięczna Huncwotom za całe zamieszanie, które wywoływali samą swoją obecnością, bo przynajmniej nikt nie zwracał na nią uwagi i mogła bezpiecznie wygadać się przyjaciółce bez potrzeby ewakuowania się z fotela ogarniętego przyjemnym ciepłem trzaskających w kominku płomieni.  Wysłałam jej prezent z życzeniami, ale nie odpowiedziała, ani słowa.
 Lily...  odezwała się jej przyjaciółka pełnym współczucia tonem. Dobrze znała historię skłóconych sióstr. Sama nie miała żadnego rodzeństwa i patrząc na to, ile cierpienia sprawiała Lily Petunia, nie mogła z czystym sumieniem powiedzieć, że żałuje takiego stanu rzeczy. Nie wiedziała jednak jak pocieszyć Evansównę – przyzwyczaiła się do napadów smutku, które regularnie ogarniały ją w okresie świątecznym, wakacyjnym i wczesną wiosną, kiedy obie siostry obchodziły urodziny. Czuła, że jedyne, co może dla niej zrobić, to wysłuchanie każdego gorzkiego słowa i otarcie każdej bolesnej łzy, więc zawsze starała się być na miejscu, kiedy zbliżał się ten drażliwy moment.
 Ja wiem, wiem, że ona mnie nie znosi za to, kim jestem... Ale specjalnie skorzystałam z mugolskiej poczty, żeby się nie musiała bać i wstydzić, a ona po prostu... Po prostu...
Patricia przechyliła się przez fotel, żeby złapać Lily za rękę. Zauważyła błyszczące w jej oczach łzy.
 Rudzielcu kochany, zrozum... Ona potrzebuje czasu.  Jak będzie starsza, to na pewno, na pewno inaczej do tego podejdzie. Obie pokończycie szkoły, zaczniecie żyć na własną rękę i będzie wam o wiele łatwiej złapać kontakt.
Dziewczyna skinęła niechętnie głową, ale nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo James Potter z niepokojem spostrzegł jej smutek i rzucił się na ratunek, upuszczając wielkie pudło fajerwerków.
 Lily, aniele, słyszałem że o północy będziesz tańczyć w staniku z cekinami?
Evansówna sapnęła z rezygnacją, ale łzy zniknęły z jej oczu i zostały zastąpione przez ironiczne iskierki. Patricia z zachwytem obejrzała się na Pottera, który – jak na zapatrzonego w siebie buca – był zaskakująco spostrzegawczy i skuteczny.
 No ładnie, Evans.  Syriusz natychmiast pojawił się przy kominku i z udawanym zgorszeniem pokręcił głową.  Sama pani prefekt... Aż nie mogę się doczekać.
 Myślałam, że jesteś zajęty?  zachichotała Patricia, przysuwając stopy do trzaskającego ognia.
Black skrzywił się z niesmakiem.
 Ja zawsze jestem do wzięcia  mruknął niechętnie, ale zaraz został zgromiony spojrzeniem przez Jamesa.
 Do wzięcia dla Evans mogę być tylko ja.
 W takim razie czeka mnie los zakonnicy  odezwała się Lily, która już całkiem doszła do siebie. Potter uśmiechnął się do niej uroczo, a zarazem dość niepokojąco.
 Już ja osobiście zadbam o to, żebyś mi się nie zmarnowała  zagroził, pochylając się ku niej niebezpiecznie, ale ruda zdążyła się zasłonić ręką, w efekcie czego niedoszły amant pocałował wnętrze jej dłoni.
 Fuj!  krzyknęła Evans, rumieniąc się nie wiadomo czemu.
James wzruszył ramionami z uśmiechem i wrócił do przeglądania pudeł.
Patricia zaśmiała się pod nosem, rozmyślnie unikając karcącego spojrzenia przyjaciółki.

* * * * *

Pani Pince szła powoli przez wąski korytarzyk w bibliotece, nasłuchując uważnie. Była młodą, choć niezbyt popularną wśród uczniów praktykantką i ze wszystkich sił starała się perfekcyjnie wykonywać swoje obowiązki, żeby dyrekcja doceniła ją i wynagrodziła stałą posadą. Nie cieszyła się zbyt wielką sympatią rezydentów Hogwartu, których prześladowała i karała za każde przewinienie. Pani Pince była wręcz przekonana, że na złość jej usiłują zamienić bibliotekę w chaotyczną ruderę, a zrażeni uczniowie niespecjalnie starali się wyprowadzić ją z błędu.
Nawet teraz jej uszy drażniły złowrogie syknięcia, które musiały być ni mniej, ni więcej, tylko zwiastunami katastrofy.
Co tym razem?!  myślała z niepokojem.  Zaklęcia ognia? Czerwone argoje? Smoki?!
Dźwięk nasilał się. W pewnym momencie bibliotekarka upewniła się, że jego źródło musi się znajdować tuż za następnym regałem. Wzięła głęboki oddech i z groźną miną ruszyła przed siebie.
Gotowa do reprymendy otworzyła usta, ale w tej samej chwili spostrzegła, kto siedzi przy stoliku między półkami i cały gniew zsunął się z niej, zostawiając jedynie mieszaninę rozczarowania i ulgi.
 Ach  wyrzuciła z siebie.  To ty. Co robisz z tą różdżką?  zapytała podejrzliwie, wskazując na przedmiot w ręku chłopaka. Usiłowała ratować resztki swojego autorytetu, które topniały w tych zdziwionych siwych oczach.
 Poprawiam wypracowanie koleżanki  powiedział powoli i skinął głową w kierunku leżącego przed nim pergaminu. Jednocześnie nie odrywał od niej pytającego spojrzenia. Wyburczała coś niezrozumiale i szybko odeszła z miejsca klęski.
Remus wzruszył ramionami i wrócił do przerwanego zajęcia. Krótkie syknięcia, teraz już nie tak złowrogie, istotnie rozlegały się dość często, bo młodzieniec nieustannie natrafiał na różnego rodzaju przekręcenia angielszczyzny, które pieczołowicie korygował. Praca szła mozolnie, ale nie nużyła go zbytnio – bardzo chciał w jakikolwiek sposób pomóc autorce tekstu, a przy tym nie musiał skazywać się na ciężką atmosferę w obecności Syriusza. Na myśl o przyjacielu przygryzł wargę, a między jego brwiami pojawiła się kolejna pionowa zmarszczka.
Zaczynały męczyć go wyrzuty sumienia. Fakt, Łapa zachował się nie fair, ale on sam wcale nie okazał się lepszy jako przyjaciel. Odbija mu dziewczynę, czy nie tak? Merlinie, jakie to komiczne! On, Remus Lupin, naczelny kujon Gryffindoru wszedł w drogę szkolnemu Casanovie! Boki zrywać. Ale Remus się nie śmiał.
Z niejaką zajadłością zaczął dźgać różdżką pergamin aż ostatni błąd został poprawiony. Włożył wypracowanie, pióro i kałamarz do torby. Co dalej? Sam nie wiedział, co ze sobą zrobić. W końcu wstał i wolnym krokiem ruszył do wyjścia.

* * * * *

Mroźny, zimowy wiatr uginał wyschnięte gałęzie drzew w niewielkim, leżącym tuż nieopodal przedmieść lesie. Nie było bardzo późno, ale niebo przybrało już atramentową barwę, a gwiazdy pojawiały się jednak po drugiej, jakby przypieczętowowując nadejście nocy. Panowała cisza, choć kilka drobnych leśnych zwierzątek wychynęło ze swych kryjówek – najwyraźniej zaciekawione były jakimś niecodziennym zjawiskiem, które rozgrywało się tuż na ganicy ich czujnego wzroku. Istotnie, było na co popatrzeć – smukła postać stała na rozległej równinie przed lasem i intensywnie wpatrywała się w leżącą tuż obok nadgniecioną puszkę.
 To wszystko?  Pełen rozczarowania głos należał do niewysokiego mężczyzny, opierającego się o maskę wysłużonego chevroleta, którego reflektory oświetlały całą scenę.  Tylko ten kawałek metalu? Żadnych błyskotek i dymów? Z całym szacunkiem, ale tą puszką nie zainteresowałby się nawet Andy Warhol.
 O to właśnie chodzi. Żeby żaden mugol nie miał ochoty jej dotknąć.
 Och — mruknął ojciec Dominiki, najwyraźniej ostatecznie porzucając nadzieję na bardziej spektakularny pokaz magii.
 Ile zostało czasu?
Pan Moon zerknął na zegarek.
 Minuta. Poczekaj, pomogę ci.
Kiedy już uporał się z przyciągnięciem kufra w okolice puszki (nie omieszkając spojrzeć na nią z wyrzutem), blondynka kurczowo zacisnęła palce na drewnianej rączce i rzuciła ojcu niepewne spojrzenie. Nienawidziła podróżować w ten sposób. Jeśliby głębiej się zastanowić, to nienawidziła podróżować w ogóle.
 No dalej, maleńka. Wszystko będzie dobrze. Mam odliczać?
 Poproszę — mruknęła z uśmiechem i zamknęła oczy.

* * * * *

Dyrektor Hogwartu wolno przechadzał się po swoim gabinecie, w skupieniu pocierając zmarszczone czoło. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Ile czasu im jeszcze zostało?
Błyskawicznie podniósł wzrok, kiedy od szyby odbił się szkarłatny blask. Nie, to tylko przedwcześnie odpalony fajerwerk. Jednakże ostrożności nigdy za wiele…
 Za wiele   mruknął półprzytomnie, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.  Proszę  powiedział już głośniej.
Do środka wkroczyła profesor McGonagall.
 Uczennica powinna być już na miejscu. Posłałam po nią Hagrida.
 Doskonale.
Nie przekonało to jednak doświadczonej wiedźmy, która zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem.
— Albusie?  Odezwała się pytająco.
 Napływają do mnie... niepokojące informacje  powiedział ostrożnie, jakby zastanawiając się nad każdym kolejnym słowem. W odpowiedzi na strach w oczach czarownicy, ciągnął:  Oczywiście, o czymś takim nie przeczytasz w „Proroku”. Caradoc Dearborn próbował się włamać do Departamentu Tajemnic, ale zniknął, zanim zdążyli go aresztować. Chyba nie możemy już zbytnio mu ufać, co? A w zeszłym tygodniu ktoś napadł na pracownię alchemiczną Merkuriusza. Skradziono kilka niebezpiecznych substancji. Naturalnie mogą to być pojedyncze, niezwiązane ze sobą incydenty.    Znowu potarł czoło.   Ale całość, które tworzą razem, jest co najmniej niepokojąca.
 Czy nie powinniśmy...  zaczęła nieśmiało kobieta, ale Dumbledore niecierpliwie machnął ręką.
 Rozmawialiśmy już o tym, Minerwo. Napisałem do Milicenty Bagnolt, ale jak sama zapewne zauważyłaś, w odpowiedzi otrzymałem jedynie niezbyt przyjemną notatkę o sobie w „Proroku”. Wciąż nie mamy pewności. Wiem jednak, do czego zdolna jest osoba, o której rozmawialiśmy i przysięgam, że podejmę odpowiednie kroki, jeśli tylko da mi do tego powody.
Nastała cisza zakłócana jedynie cichym buczeniem srebrnych instrumentów.

* * * * *

Dominika podniosła się z ziemi, ze złością otrzepując ośnieżone spodnie. Lewa noga pulsowała jej bólem, bo przed chwilą kufer zwalił się na nią całym swoim ciężarem. Niezgrabnie chwyciła rączkę i rozejrzała się. Ciemność bezksiężycowej nocy rozświetlało jedynie kilka zaśniedziałych lamp. W pobliżu majaczyły jakieś nieduże drewniane domostwa, musiała więc być gdzieś w Hogsmeade.
Istotnie, po jej lewej stronie w czarnej przestrzeni rozrzucone były małe, żółtawe okienka. Ruszyła w tamtym kierunku, po chwili natrafiła jednak na masywny, ceglany mur. W końcu przydała się jej różdżka, którą nerwowo ściskała w kieszeni – mur przed czarownicą został zalany wątłym, ale pewnym światłem, zupełnie innym od rozdygotanych i żółtawych błysków lamp. Zaczęła iść wzdłuż ściany, a po dłuższej chwili, kiedy w jej głowie mnożyły się niepokojące myśli wywołane przenikliwym zimnem, ciemnością i brakiem orientacji, światło błysnęło jej prosto w oczy, ślizgając się po metalowych zawijasach bramy. W centralnym jej punkcie widniał herb Hogwartu. Westchnęła z niejaką ulgą, odwołała zaklęcie i przyłożywszy różdżkę do zamka, mruknęła Alohomora. Metalowy masyw ani drgnął.
 Czego ja się spodziewałam – parsknęła pogardliwie. Zdjęła rękawiczkę i dotknęła bramy. Jedynym skutkiem było nieprzyjemne podejrzenie Dominiki na temat odmrożeń w okolicy palców.
Zaczęła ją ogarniać panika. Zimno, ciemno. Las z potworami w środku. Rozejrzała się nerwowo. Może te wilkołaki to wcale nie plotka. Kto ich tam wie, w końcu w jeziorze hodują wielkiego głowonoga...
Nagle usłyszała ciężkie stąpnięcie. I jeszcze jedno. I kolejne. Coś najwyraźniej zbliżało się leniwym krokiem. Dominika gorączkowo chwyciła różdżkę i przed rzuceniem Lumos zastanowiła się, czy na pewno chce zobaczyć intruza, który, sądząc po dźwiękach, znajdował się już całkiem blisko. Ciężka brama wydała się jej kawałkiem śmiesznej blachy, nie stanowiącym żadnej ochrony. Światło trysnęło z wierzbowego kijka, wydobywając z mroku potężną, górującą nad nią o jakieś pięć stóp postać.
Dziewczyna wciągnęła gwałtownie powietrze i nie mając nawet siły krzyczeć, wyrzuciwszy w śnieg kufer i różdżkę, puściła się biegiem w stronę Hogsmeade. Przerażenie i wysokie zaspy nie ułatwiały jej ucieczki, a za plecami już, już słyszała szczęk bramy i kroki olbrzyma.
Rozległo się sapnięcie i Dominika poczuła na swoim ramieniu coś ciężkiego.
 Nie dotykaj mnie!  wrzasnęła i odskoczyła na bezpieczniejszą odległość.
Napastnik okazał się ogromnym mężczyzną ściskającym jedną z zaśniedziałych lamp, którą zapewne zdjął z ogrodzenia. Puszyste futro i rozczochrana broda czyniły go jeszcze większym.
Młoda czarownica omal nie zemdlała ze strachu, kiedy potwór przemówił.
 Cholibka, będziesz cicho, trzpiotko? Ludziska pobudzisz  zagrzmiał tonem wyrzutu i uniósł wyżej latarnię, żeby się jej przyjrzeć.  Ty się mnie chyba nie boisz, co?
Dominika była zbyt skupiona na groźnej aparycji olbrzyma, żeby zauważyć, że jego ton stał się wyraźnie łagodniejszy. Powoli, bardzo wolno napływały do niej wspomnienia – przecież kojarzyła go ze stacji Hogsmeade, kiedy powitał ich tuż przez rozpoczęciem roku i przejął pierwszaków…
 Się nie martw, jestem gajowym. Zaprowadzę cię do zamku. To twoje? — zapytał, podnosząc jej kufer jak torbę z zakupami.
Spojrzała na niego z mieszaniną grozy i podziwu.
Jakieś dwadzieścia minut później siedziała na schodach nieopodal wieży Gryffindoru i przetrząsała swoje rzeczy w poszukiwaniu listu z Hogwartu, w którym zawarte było hasło do portretu pokaźnej damy w różowej sukni. Sama nie wiedziała jak udało jej się tu dotrzeć przy tak nietypowej eskorcie i nie chciała o tym myśleć. Pamiętała tylko, że szła w odległości kilku stóp od gajowego i przez całą drogę zastanawiała się, czy aby olbrzymy nie są stworzeniami czarnomagicznymi i nieco żadnymi krwi. Widziała rysunki olbrzymów w książkach – były pięć razy większe od człowieka, rozwalały wszystko dookoła i nosiły dziwne przepaski na biodrach. Hogwarcki gajowy nie do końca spełniał te warunki, ale mimo wszystko...
Do stu kudłoni, gdzie ten list?!

* * * * *

James Potter z szatańskim uśmiechem rozejrzał się po Pokoju Wspólnym. Na jego polecenie zgromadzone towarzystwo kładło się wygodnie na podłodze w oczekiwaniu na mroczną opowieść wieczoru. Impreza sylwestrowa rozkręciła się dobre dwie godziny temu, część zgromadzonych była już nieco podchmielona i podatna na sugestie, co James skrzętnie wykorzystał.
Według jego diabolicznego planu, Lily Evans, będąca pod wrażeniem nastroju i strasznej opowieści, strwożona wpadnie w ramiona przypadkowo znajdującego się obok Rogacza, który znakomicie odegra rolę dzielnego rycerza. Czy coś w tym stylu.
 Gaszę!  zawołał, sięgając do wyłącznika i starając się zapamiętać miejsce spoczynku rudowłosej dziewczyny.
Lampy pogasły.
Rozpoczęła się żmudna wędrówka Jamesa przez zrzędliwe i pokrzykujące gniewnie ciała. Kiedy nareszcie usłyszał znajomy głos („Aua, to moja stopa!”), klapnął na dywan, rozłożył się wygodnie i wdychając wspaniały zapach lawendy, zaczął niskim, głuchym głosem:
 Dawno, dawno temu, w małej irlandzkiej wiosce pewna mugolska dziewczyna nie chciała wyjść za młodego czarodzieja. Odszedł urażony, ale wcześniej na całą wioskę rzucił klątwę zarazy. Początkowo nic się nie działo, więc wszyscy wyśmiali czarodzieja. Po tygodniu jednak zaczęły padać zwierzęta...  James zrobił efektowną pauzę.  Później pojedyncze osoby... Wszystkich odwiedzała trupia dziewczyna z czerwoną chustką, dlatego mieszkańcy wioski zabarykadowali się w swoich domach. Pewnej ponurej nocy…  Potter mówił coraz ciszej, słuchając jednocześnie płytkiego oddechu Lily.  Ukochana czarodzieja nie mogła zasnąć. Coś chrobotało przy oknie, więc podeszła powoli... Uchyliła je... A WTEDY!
Rozległo się głuche łupnięcie, kilka osób wrzasnęło ze strachu. Zaczęła się krótka szamotanina, po upływie której kilka promieni jasnego światła pomknęło ku wejściu do wieży.
 Nie po oczach...  jęknął intruz, półleżąc na... szkolnym kufrze?
Zabrzmiały szepty.
 Szyszmora!  sapnął ktoś z tyłu.
 Ja ci dam szyszmorę!  Jamesowi wydawało się, że skądś zna ten nadąsany głos. Czyżby...
Nagle zrobiło się oślepiająco jasno. To Remus zapalił światło.
 No już, już. To tylko Moon.  I uśmiechnął się do niej przyjaźnie.
Rozległy się pełne rozczarowania głosy i ludzie zaczęli wracać do Pokoju.
 Moon? A co ty tu robisz?  zapytał bezmyślnie Potter, nie będąc jeszcze w stanie wyciągnąć konsekwencji za ten sabotaż.
 Właśnie?  To Syriusz wychylił się zza fotela z butelką Ognistej Whiskey w ręku.
 Nic. Wróciłam trochę wcześniej – powiedziała dziewczyna czerwona jak piwonia, wyciągając coś z kufra.  Przyniosłam szampana  dodała tonem usprawiedliwienia.
Po chwili całe wydarzenie straciło na dramatyczności, a dostawa Demi doux Épernay spotkała się z pozytywnym odzewem.
Dominika odesłała swój kufer do dormitorium, a Potter, uzurpując sobie tytuł gospodarza, wprowadził ją do Pokoju Wspólnego, który wyglądał jak pobojowisko. Były nawet ofiary – chłopak z niesmakiem zauważył, że kilka osób zasnęło podczas jego opowieści.
 To co, może poczęstujesz się ciasteczkiem? Albo kremowym piwkiem?
 Chętnie  powiedziała obojętnym tonem, szukając kogoś wzrokiem. — Daj mi chwilę.   I ruszyła szybkim krokiem w kierunku dwóch dziewcząt, jakby bała się, że za chwilę zabraknie jej odwagi.
Lily i Patricia patrzyły na nią z ciekawością. Dominika usiadła obok nich i wypaliła:
 Dostałam waszą kartkę. To było bardzo... Dziękuję. Nie spodziewałam się po tym, co ostatnio... Jak się zachowywałam. Taka przeprowadzka jest trudniejsza do zniesienia niż myślałam. Chciałam was bardzo przeprosić. Też mam coś dla was.  Nerwowy monolog, mimo usiłujących przerwać go pełnych zrozumienia gestów, zakończył się dopiero teraz.
 Piękne  bąknęła w końcu Lily, patrząc na lśniącą w jej dłoni bransoletkę z pastelowych muszelek poskręcanych w małe spiralki.
 Pochodzą z południa Francji. Jak większość tego typu pamiątek podobno przynoszą niebywałe szczęście.  Zdobyła się na nieśmiały uśmiech, choć ciągle wyglądała na wystraszoną.
 Moja babcia mówi, że szczere intencje potrafią zdziałać cuda  zauważyła Patricia, obdarzając Dominikę czułym uśmiechem.
 Tak mówi? Myślałam, że jest ekspertką w dziedzinie czystości krwi, a nie wzruszających aforyzmów?  Kąciki ust rudej zadrgały ironicznie.
 Ano. Czasami jednak robi sobie przerwy na inne życiowe mądrości.
Rozległo się krótkie huknięcie, a następnie wołanie Pottera zapraszającego wszystkich na pokaz fajerwerków.
— Chodźmy  zarządziła Evans, wstając. Widząc ciągle niepewny wyraz twarzy Dominiki, po przyjacielsku objęła ją ramieniem i odezwała się dziarskim tonem:
 A ty nie masz nas za co przepraszać, może to my byłyśmy trochę za mało wyrozumiałe. Czyli wszystko wraca do normy? Nie masz nas dość i trzymamy się razem?
 Dokładnie tak.  Moon odetchnęła z ulgą i błysnęła uśmiechem, do którego nareszcie nie musiała się zmuszać.
 W takim razie obejrzyjmy ten cały pokaz, Potter podnieca się nim już od kilku dni...

Czasami drobne zdarzenia zmieniają ludzkie życie. Mimo pozornie niewielkiej wagi, stają się przyczynkiem do wspaniałych zwycięstw i gwałtownych porażek. Panna Moon zaczynała to dostrzegać i doceniać znaczenie ludzi w swoim życiu. Z większym optymizmem patrzyła w przyszłość, od kiedy cudowna w swej prostocie kiełkująca przyjaźń nie potępiła jej w trudnych chwilach, ale nie pytając, nie oceniając, otworzyła przed nią ramiona. Jaki będzie efekt zmian? Co przyniesie nowy rok? Te same pytania zadawał sobie każdy, kto tej nocy patrzył w niebo.

14 lutego 2016

Rozdział V - część II

„Świąteczne porządki”
– rozdział V –

Obudziły ją promienie słońca, wyciągające się z wolna spod jasnej zieleni niedokładnie zaciągniętych zasłon. W innym przypadku pewnie zasłoniłaby twarz poduszką i drzemała dalej, ale nie dziś – dziś powitała dzień szerokim uśmiechem i pełnym zadowolenia mruknięciem.
Energicznie przerzuciła nogi przez łóżko i odetchnęła głęboko powietrzem zdominowanym przez zapach świerkowych gałązek, które pani Moon umieściła nad oknem. Wreszcie czuła się bezpieczna i pewna w otoczeniu, które znała przecież dość krótko, ale jej najbliżsi samą swoją obecnością uczynili je wymarzonym domem. Rozpierało ją mnóstwo energii, jak dziecko, które niecierpliwie czeka na przyjście Père Noël.
Jej obecne „królestwo” bardzo przypominało pokój, który zajmowała we Francji: na ścianach pyszniły się duże plakaty drużyn Quidditcha takich jak francuscy Pogromcy Kafla z Quiberon czy Jastrzębie z Falmouth; korkową tablicę zajmowały wycinki z gazet, przedstawiające czarodziejskie stworzenia, a także nieruchome fotografie, z których na ogół uśmiechał się mały blondwłosy chłopiec; na podłodze spoczywał ciężki śliwkowy dywan sięgający aż do biurka pod oknem, które lśniło czystością, niewątpliwie za sprawą matki Dominiki.
Pomieszczenie było trochę mniejsze niż to poprzednie i odrobinę bardziej zagracone, ale przede wszystkim było jej azylem, miejscem, w którym mogła się ukryć przed cudzymi spojrzeniami. Zupełnie inaczej niż w Hogwarcie, gdzie dzieliła dormitorium z innymi uczennicami i jedyną, dość wątpliwą granicą bywała kotara z burgundowego aksamitu, którą w razie potrzeby mogła zaciągnąć wokół łóżka.
Hogwart.
Ciemna chmura na tle nieskazitelnego nieba jej radości. Jak ma powiedzieć rodzicom, że po przerwie świątecznej nie ma zamiaru wrócić do szkoły? Jak odpowiedzieć na szereg niespokojnych pytań? Jak znieść rozczarowanie na twarzy ojca i smutną satysfakcję matki?
Przecież nie powie im o Białej Magii. Nie może tego zrobić. Za bardzo by się martwili i prawdopodobnie skończyłoby się na tym, że rodzice zamknęliby przed nią świat czarów, który tak niechętnie zaakceptowali... Nie, tę decyzję podświadomie podjęła już dawno.
Więc jak się wytłumaczy? Tym, że nie potrafi i nie chce się odnaleźć w nowym środowisku? Że czuje się wyobcowana, jak z innego świata, gdzie ludzie żyją inaczej, gdzie panują inne zasady? Brzmiało niezbyt przekonująco, tak jak czasami brzmi przewrotna prawda...
Koniec — pomyślała stanowczo. Zajmie się tym później. Po co ma się dręczyć „tamtym miejscem”, jak w myślach nazywała Hogwart, po co, skoro teraz jest jej dobrze i spokojnie? Na razie spędza czas z rodziną i na tym należy się skupić. W końcu nie mogła doczekać się świąt, powinna cieszyć się każdą minutą, a później… Później coś wymyśli.
Tak podbudowana, wstała i poprawiła powyciąganą koszulkę z kiczowatym jednorożcem, w której spała, i wyszła z pokoju. Zeszła po schodach i skierowała się w stronę kuchni, z której już dochodziły przyjemne zapachy.
— Cześć. — Uśmiechnęła się do matki i babci, które zgrabnie uwijały się, przygotowując potrawy, które jeszcze dziś miały stanąć na świątecznym stole. Odpowiedziały jej uśmiechami i wymieniły kilka zdawkowych uwag.
— Hélène, spójrz tylko jak to dziecko wygląda — westchnęła znad bakłażana kobieta o farbowanych blond włosach. Zmarszczki na jej twarzy informowały, że już dawno przekroczyła sześćdziesiątkę, ale bystremu spojrzeniu nie mógł umknąć żaden szczegół. — Wszystko zawsze wisi na niej jak na wieszaku, a teraz jest jeszcze gorzej, założę się, że w tym akademiku w ogóle nie wychodzą na świeże powietrze...
— Mamo — przerwała szybko smukła brunetka, energicznie operując nożem. — Nie przesadzaj, Dominika wygląda jak każda normalna nastolatka, chyba nie sugerujesz...
— Ależ ja nic nie sugeruję, trzeba ją tylko podtuczyć w dobie tych wszystkich bzdurnych diet i...
— Hej, wciąż tu jestem? — Dominika uniosła brwi, ale w kącikach jej ust chwiał się już kpiący uśmiech.
Kiedy cała rodzina zbierała się na tych nielicznych uroczystościach, wszystko zawsze zostawało dokładnie skomentowane, więc nie było szans skryć się przed babcinymi uwagami. Dawno już przestała się przejmować, zwłaszcza że narzekanie na sylwetkę jedynej wnuczki zdawało się sprawiać kobiecie niemałą przyjemność.
— Co tak pachnie? — spytała, wciągając w nozdrza słodką woń.
— Kolacja — odpowiedziała krótko babcia, stawiając przed nią talerz z jej ulubionym zestawem śniadaniowym: bagietkami z waniliowo-rabarbarową marmoladą i kubkiem café au lait.
Po świątecznej kolacji w domu państwa Moon można było spodziewać się prawdziwej uczty. Jak w większości francuskich rodzin, nie obchodzili Wigilii, a dwudziestego piątego grudnia rozdawano prezenty dla dzieci i spożywano uroczysty posiłek. Dopiero w Noc Sylwestrową dorośli wymieniali się podarkami. Dominika poczuła dreszczyk emocji na myśl o miłym spędzeniu czasu w towarzystwie bliskich, których nie widziała od niespełna czterech miesięcy.
Szybko zjadła śniadanie i skierowała kroki w kierunku salonu, odprowadzana czujnym spojrzeniem matki. Kiedy przechodziła przez przedpokój, poczuła na swoim ramieniu czyjąś chłodną dłoń.
— Rany — sapnęła, kiedy poznała piwne tęczówki Hélène Moon. — Ale mnie przestraszyłaś...
— Wszystko w porządku? — Głos wyrażał matczyną troskę. Dominika uciekła spojrzeniem w bok – myśl o Hogwarcie dała o sobie znać, osiadając ciężarem w okolicach żołądka. — Posłuchaj, musisz teraz bardziej uważać na jakiekolwiek tematy o szkole. Najlepiej w ogóle na razie o niej nie wspominaj... Dobrze? — Pochyliła głowę, by zajrzeć córce w oczy. Dominika mruknęła coś cicho, wzruszając ramionami. Przez pięć lat nie uroniła ani słowa o magii osobom, które nie powinny o niej wiedzieć i teraz też nie miało się to zmienić. Oczywiście nie było to łatwe, prowadzić drugie ekscytujące życie i móc dzielić się nim jedynie z rodzicami i to w nielicznych przypadkach. Udawać, że jest się kimś innym, jakby magia stanowiła wstydliwą tajemnicę, nawet dla bliskich…
— Dziś po południu przyjadą wuj Hughes i ciocia Louise. — Blondynka zmusiła się do zrobienia zdziwionej miny, ale pani Moon uśmiechnęła się ironicznie. — Nie wysilaj się, wiem, że twój ojciec się wygadał. Mężczyźni są czasem jak dzieci... Chodzi o to, że Guillaume spałby razem z tobą w pokoju i przed ich przyjazdem musisz wynieść na strych wszystkie te twoje księgi, plakaty, żaby... Rozumiesz?
— Jasne — powiedziała zdawkowo Dominika i odwróciła się w stronę schodów, ale matka zatrzymała ją gestem.
— Wiem, że jesteś odpowiedzialna — szepnęła kobieta znacznie cieplejszym tonem. — I na pewno jesteś świetna w... w tym co tam robisz. — Dziewczyna uśmiechnęła się gorzko. — Ale przez te kilka dni postaraj się o tym zapomnieć i być normalną nastolatką... Dobrze? — W myślach Dominiki wyraźna czułość matki zmagała się z przeczuciem, że kobieta się jej zwyczajnie wstydzi. Jej, albo tego, z czym się urodziła, magii krążącej w jej żyłach, przepływającej przez palce, elektryzującej w powietrzu... Złość przeplatała się z żalem, żal z miłością, miłość z bezsilnością.
Zdobyła się na zdławione „tak” i szybko cofnęła się do schodów, aby Hélène jej nie zatrzymała. Po chwili była już w swoim pokoju. Oparła się o zamknięte drzwi i pozwoliła opaść powiekom. Jej twarz nie wyrażała nic – silne emocje zdradzały jedynie zagryzione do krwi wargi.

* * * * *

Syriusz Black lekceważąco rozparł się na krześle i wcisnął ręce do kieszeni, demonstrując przy tym, jak bardzo jest obrażony na świat. Grymas na jego twarzy na moment ustąpił miejsca zdziwieniu, kiedy jego prawa dłoń natrafiła na chłodny metal. Wyciągnął z kieszeni niewielki medalion, który znalazł dziś rano wśród prezentów u stóp swojego łóżka. Przesunął znudzonym spojrzeniem po niewiarygodnie drobnych ogniwkach srebrnego łańcuszka i kunsztownie wytłoczonych literach splatających się w napis „Toujours pur”. Chwycił medalion i wprowadził go w ruch wahadłowy tuż przed swoim nosem. Początkowo zdziwił się, że dostał prezent od rodziców, mimo że nie raczył pojawić się w domu na święta, ale dość szybko zrozumiał ich przezabawny żarcik.
Medalion był zaczarowany. Kiedy tylko Syriusz próbował się go pozbyć, on w jakiś sposób ponownie zjawiał się w pobliżu, jakby nic takiego nie miało miejsca. Otworzywszy małe pudełeczko, bez namysłu cisnął medalion za okno, tylko po to, by po chwili znaleźć go na swojej poduszce. Huncwoci próbowali mu pomóc, ale w końcu odłożyli tę sprawę na później, bo byli już spóźnieni na bożonarodzeniowe śniadanie. Zostawił go więc na podłodze w dormitorium, by teraz natrafić na niego w kieszeni. To zabawne, jak jego pokręcona rodzinka potrafiła napiętnować go nawet na odległość…
Mimo że uwielbiał ten zamek i zawsze cieszył się na myśl, że może w nim zostać zamiast wracać na Grimmauld Place, wszystko wskazywało na to, że to będą jego najgorsze święta w ciągu ostatnich kilku lat. Najpierw ten głupi medalion, a zaraz potem szalony Remus…
Na samą myśl o przyjacielu ponownie zalała go fala gniewu.
Wszystko zaczęło się od tego, że James zaczął pokpiwać z kompromitacji Syriusza w Skrzydle Szpitalnym. Black przez chwilę udawał obrażonego, ale szybko dołączył do przyjaciela i zaśmiewali się z biednego dzieciaka, który przez przypadek został świadkiem niedoszłego otrucia jednego ze słynnych Huncwotów. Na zasadzie logicznego ciągu przyczynowo-skutkowego szybko wyczerpali temat traumy nieznanego im chłopca i przeszli do Moon, która ostatnio zachowywała się szczególnie dziwnie. Syriusz był właśnie w trakcie opowiadania przezabawnej, jego zdaniem, anegdotki o włosach dziewczyny, kiedy nagle Remus wstał i zaczął przechadzać się nerwowo po dormitorium. Black spojrzał na to zdziwiony, ale kontynuował ku wyraźnej uciesze Jamesa i Petera. W momencie kiedy miał przejść do pointy, Lupin przystanął nieopodal jego łóżka i chłodnym tonem zapytał, co ma zamiar zrobić z Elisabettą. Jako że Syriusz nigdy nie sprecyzował żadnych planów w stosunku do uroczej Krukonki, porozumiał się tylko spojrzeniami z chłopakami i z charakterystyczną dla siebie prostotą odpowiedział, że nic takiego. Glizdogon wybuchnął piskliwym śmiechem i właśnie wtedy Remus oszalał. Bredził coś o nieodpowiedzialności, znieczulicy, chamstwie i braku empatii. Huncwoci patrzyli na to zszokowani, a w szczególności Syriusz, który nie miał pojęcia, co to jest empatia i nigdy żadnej nie widział na oczy. Kiedy wreszcie James zdobył się na nieśmiałe pytanie, co takiego mu odbiło, na gacie Merlina, Remus tylko odwrócił się na pięcie i wyszedł z dormitorium, trzaskając za sobą drzwiami. W pierwszej chwili Syriusz był zbyt zdumiony zachowaniem przyjaciela, który w ciągu sześciu lat znajomości nigdy wcześniej nie zdobył się na taki przypływ autoekspresji, by zareagować w jakiś sposób, ale teraz szok zastąpiła złość za tak rażącą nieuczciwość. Nie miał pojęcia, o co mogło mu chodzić, może nadmiar obowiązków w końcu dał mu się we znaki? Bez względu na to, co było przyczyną nagłego szaleństwa Lupina, Black oczekiwał przeprosin i kiedy wchodził na śniadanie, był pewien, że je otrzyma, zrobił więc odpowiednio nadąsaną minę i zajął jedno z miejsc przy wspólnym stole. Kiedy przez dłuższą chwilę nie usłyszał żadnej błagalnej mowy na swoją cześć, rozejrzał się ukradkiem.
Złość ponownie ustąpiła miejsca zdumieniu, gdy zorientował się, że Remusa nie ma w Wielkiej Sali. Porozumiał się spojrzeniem z Jamesem, który tylko wzruszył ramionami i sięgnął po świąteczny pudding. Co za okropny, okropny dzień!

* * * * *

— Hughes, może jeszcze trochę herbaty?
— Dziękuję, kochana, jest naprawdę wyśmienita. — Szczupły brunet o jasnoniebieskich oczach z uśmiechem wyciągnął przed siebie pustą szklankę, którą niezwłocznie napełniła Hélène Moon.
— Jak wszystko w tym domu. Szampan. Kuchnia. Ja — dodał skromnie ojciec Dominiki, sięgając po kolejny kawałek ciasta, za co otrzymał łagodny cios chochlą od swej żony.
— Kontroluj się, kochanie — powiedziała pobłażliwie, ale nawet nie starała się ukryć iskierek rozbawienia, które lśniły w jej oczach.
— Bogowie! — sapnął z egzaltacją pan Moon. — Cóż to za niebywały sadyzm, posadzić mnie przy stole pełnym najwspanialszych potraw i kazać mi się kontrolować!
Wokół rozległy się chichoty, a Hélène uśmiechnęła się ciepło. Istotnie, nie można było narzekać: mebel niemal uginał się od półmisków, na których znajdował się między innymi pasztet z gęsiej wątróbki, wędzony łosoś, cykoria i bakłażan w ostrym pomidorowym sosie, bouillabaisse, raki po bordosku, a na środku stołu pyszniło się Buche de Nol, coroczny obiekt pożądania pana Moon.
Dominika uśmiechnęła się pod nosem i nabiła na widelec kawałek bakłażana. Tuż obok Guille wiercił się na krześle, z każdą chwilą coraz bardziej niecierpliwy prezentów. Jego starsza siostra, Claire, wyniosła trzynastolatka o ciemnych, jedwabistych włosach (w niczym nie przypominająca swego młodszego brata) spojrzała na niego krzywo i odsunęła swój talerz poza zasięg ciekawskich rączek.
— Już niedługo — powiedziała uspokajająco Dominika, sięgając po szklankę z pomarańczowym sokiem. — Père Noël musi odwiedzić dzieci na całym świecie, nie tylko nas.
— A czemu nie nas najpierw? — zapytał buntowniczo chłopiec, z dziecięcą ciekawością pakując dłoń do naczynia z sosem.
— Bo — westchnęła blondynka, wyjmując chusteczki i zabierając się do wycierania brata. — Père Noël ma specjalną listę i odwiedza domy po kolei. A jak będziesz grzeczny i zjesz jeszcze kawałek rybki, to pójdziemy zobaczyć, czy wzeszła już pierwsza gwiazdka...
Guille łaskawie pozwolił wtłoczyć w siebie jeszcze kilka kawałków łososia, po czym zaczął domagać się dotrzymania obietnicy i oczekiwania starca w oknie. Dominika ujęła pulchną rączkę i podążyła do przyjemnie chłodnej kuchni. Na posadzkę spływał srebrzysty blask księżyca.
Blondynka posadziła zniecierpliwionego chłopca na parapecie, a sama zza jego ramienia zaczęła przyglądać się nieprzeniknionej czerni nieba.

* * * * *

Setki kilometrów od miejsca, w którym panna Moon spędzała ostatnie rodzinne święta w swoim życiu, w ten sam niebiański aksamit wpatrywał się Albus Dumbledore. O ile dla dziewczyny był on przyjemnie miękki i wypełniony słodką tajemnicą, o tyle dla starego czarodzieja krył w sobie narastającą grozę i niepokój minionych nocy. Jak długo jeszcze? Kiedy skrzętnie ukrywany sekret ujrzy światło dziennie, a jego najgorsze przypuszczenia okażą się prawdą? W chłodnych szkłach jego okularów-połówek odbijała się mleczna poświata księżyca, wszystko inne pogrążone było w mroku.
Cóż, tajemnica musi być przestrzegana nadal. Panika wybuchnie tak czy inaczej, nie była jednak korzystna w żaden sposób i należało ją odwlec. Może nawet wszystkie jego wysiłki okażą się zbędne? Mimo złych przeczuć i gorzkich myśli, Albus wciąż bał się odrzucić nadzieję, która kazała mu nie ufać mnożącym się znakom. Nic jednak nie stało na drodze, by rozpocząć pewne niezbędne przygotowania, by odnowić stare znajomości i nawiązać nowe.
— Ach, jak bardzo chciałbym się mylić, Tom, jak bardzo! — rzucił w ciemność, a słowa rozpłynęły się w ciszy.
Czarodziej potarł czoło i odwrócił się od okna. Jego włosy zalśniły księżycowym blaskiem, kiedy przygarbił się nieco, a jego cień, nieco tylko ciemniejszy od pogrążonego w mroku gabinetu, padł na blat kunsztownie rzeźbionego biurka. Usiadł w fotelu i przytykając różdżkę do skroni selekcjonował swoje myśli, po czym oddawał je Myślodsiewni.
Dobrze wiedział, że jeśli żądasz mądrej odpowiedzi, musisz równie mądrze pytać...

* * * * *

Święta skończyły się dwa dni temu, a mimo to w domu państwa Moon-Renoble nadal trwał radosny rozgardiasz. Goście mieli zostać aż do Nowego Roku, z czego Dominika była bardzo zadowolona. Kilka cennych dni spędzonych z rodziną, tego właśnie potrzebowała. Bardzo tęskniła za Guilllem i to głównie z jego powodu wyprowadzka do Wielkiej Brytanii była dla niej tak bolesna. Za nic nie opuściłaby teraz ciepłego, rodzinnego domu, który za sprawą ciotecznego braciszka wypełniły wspomnienia Francji.
Teraz jednak siedziała samotnie na środku śliwkowego dywanu w swoim pokoju. Dookoła w nieładzie leżały świąteczne prezenty, które w tym roku przyniósł jej „Père Noël” lub jak kto woli wujek Bernard. Były to kolorowe słodycze (Kochanego ciała nigdy za wiele, zawsze to powtarzam...), opasły słownik numerologiczny (Co też dajecie temu biednemu dziecku?!), ulubione perfumy i wiekowe kolczyki z akwamarynami (Wyobraź sobie, że wujek Mundo...). Ostatni prezent spoczywał na jej podołku i był równie niespodziewany, co uroczy w swej prostocie. Rankiem dwudziestego szóstego grudnia w jej talerzu z tostami wylądowała kremowa koperta, a kiedy zdziwiona podniosła wzrok, jej ojciec tylko wzruszył ramionami i oznajmił:
— Jestem tu tylko posłańcem. Sprawdzałem pocztę i znalazłem go w skrzynce. Jest zaadresowany do ciebie.
Rzeczywiście, na odwrocie widniała krótka notatka wypisana krągłym, aniołkowatym pismem:

Dominika Moon
Number Twelve Derwent Road,
Bedworth, Warwickshire

Nie mogło być więc mowy o pomyłce, ale kto mógł wysłać jej list przy pomocy mugolskiej poczty? Szybko dokończyła śniadanie i odprowadzana ciekawskim spojrzeniem ojca, przeniosła się na półpiętro, gdzie przysiadła na jednym ze schodów i niecierpliwie rozerwała kopertę. Na jej kolana spadła kolorowa kartka świąteczna i to nie tekturowe renifery przyciągnęły jej uwagę, nie był to też zabawny wierszyk umieszczony w środku. Zarówno siedząc wtedy na schodach i teraz na dywanie, wpatrywała się w kilka słów wykaligrafowanych niebieskim tuszem: Z najlepszymi życzeniami od Lily i Patricii. Tęsknimy!
Musiała przyznać, że była to ostatnia rzecz, której mogła się wtedy spodziewać i wzbudziła w niej sporo wyrzutów sumienia. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego te dwie nie mające żadnych zobowiązań w stosunku do niej młode czarownice po raz kolejny po przyjacielsku wyciągnęły do niej dłoń, mimo iż poprzednie życzliwości nie spotkały się z równie ciepłą odpowiedzią. Nawet teraz Dominika nieufnie trzymała w dłoniach barwną kartkę, jak czarnomagiczny przedmiot zapewniający obcym wgląd do jej duszy. Dlaczego więc? Po pannie Evans mogła się spodziewać podobnego aktu miłosierdzia, nie raz widziała jak Lily pomaga szkolnym nieudacznikom. Czy ona też sprawia wrażenie tak żałosnej osoby? Poczuła złość, którą dość szybko zastąpił wstyd i zakłopotanie. Najwyraźniej upadła tak nisko, że nieuzasadnioną agresją reaguje nawet na cudzy uśmiech. Dobrą stroną tego wszystkiego była kiełkująca w niej chęć zmiany, przerwania monotonii sytuacji, kiedy najbardziej przerażającym dźwiękiem na świecie wydawało jej się bicie własnego serca. Nie miała jednak śmiałości, nie teraz, kiedy wszystkie zmartwienia mogła zakończyć, nie wracając po prostu do Hogwartu. Byłoby to oczywiście tchórzostwo, przed którym wciąż się wzdragała, ale czy nie cudownie – mówił błogi głosik w jej głowie – czy nie cudownie byłoby zapomnieć o obcych ludziach, o Białej Magii, o pokonywaniu samej siebie? Jedna decyzja, jedno zdanie. To takie proste.
Przypomniała sobie zaciętą minę Patricii walczącej z trudnym eliksirem, pełną determinacji teraz Lily na lekcjach transmutacji, z którą nigdy sobie nie radziła... Czy ona, Dominika Moon, mogła w ogóle porównywać się z innymi uczniami, innymi Gryfonami? Dlaczego Tiara Przydziału uczyniła z niej mieszkankę Domu Lwa, skoro pragnie teraz z niego uciec jak zwykły tchórz?
Poczuła napływające do oczu gorące łzy, symbole poczucia własnej bezużyteczności i braku przynależności do jakiegokolwiek miejsca poza domem. Serce załomotało jej w piersi, kiedy usłyszała trzask zamykanych drzwi. Odwróciła się gwałtownie, przyciskając do siebie świąteczną kartkę jak wstydliwą tajemnicę. O ścianę opierała się jej babcia, świdrując dziewczynę bystrymi, piwnymi oczami.
— Tak właśnie myślałam. Kochanie, czy ty masz jakiś problem?
Dominika postarała się skupić i pokonać przemożną falę odrętwienia.
— Nie — jęknęła słabo, a kiedy i do niej przemówił fałsz tego słowa, spuściła oczy, mruknąwszy ciche „tak”. Komu można zaufać, jeśli nie najbliższym?
Kobieta westchnęła dobrodusznie i przysiadła na brzegu łóżka.
— Cieszę się, że w końcu to od ciebie usłyszałam. Wystarczy zostawić cię samą na kilka minut i już chodzisz jak struta. O co chodzi tym razem? Problemy w szkole?
Dominika podniosła wzrok i spojrzała w opiekuńcze, mądre oczy babki. Ze ściśniętym gardłem starała się wymyślić odpowiedź, która nie zdradziłaby żadnej z przykrych rodzinnych tajemnic, a przy tym nie byłaby kłamstwem.
Czuła się jak zdrajca, nie mogąc powiedzieć jej prawdy. Bo jak wyjaśnić wszystko, nie wspominając o magii i Hogwarcie? Z góry patrzyła na nią kobieta z dobrotliwym, choć nieco zaniepokojonym uśmiechem – takim samym przez wszystkie lata: kiedy dostała pierwszą złą ocenę, kiedy skaleczyła się w kolano, które za żadne skarby nie chciało się zagoić, kiedy pobrudziła najlepszą sukienkę, kiedy zakochała się po raz pierwszy... I teraz, kiedy znowu nie potrafiła sama poradzić sobie z problemem.
Pani Moon najwyraźniej po swojemu zinterpretowała to milczenie, bo wyciągnęła pomarszczoną rękę i pogłaskała wnuczkę po ramieniu z cichymi słowami:
— Jeśli nie chcesz, to nie mów, ale pamiętaj, że ja tu zawsze jestem. Każdy problem da się rozwiązać, kochanie, każdy.
I wtedy coś w niej pękło. Może to przez to, co powiedziała babcia, może przez jej dotyk, może przez nagromadzone emocje, które w końcu wybuchły... Nie wiedziała, ale liczyło się tylko to, że podniosła się z klęczek i zarzuciła starej kobiecie ramiona na szyję, dziecinnie wtulając twarz w jej ramię i nie hamując już łez. Zanim zdążyła się powstrzymać, szlochając opowiedziała wszystko, co ją bolało, bezwiednie pomijając profesję szkoły i Białą Magię, która – jak się teraz okazywało – wcale nie była jej największym zmartwieniem. Grace Moon wysłuchiwała wszystkiego cierpliwie, pozwalając wnuczce się wypłakać. Czule gładziła jej jasne włosy, sama wzruszona tym nagłym wybuchem zaufania. Po kilku niewiarygodnie wolno płynących minutach słowa zaczęły płynąć coraz wolniej aż w końcu ustały i został tylko urywany szloch, który również wyraźnie osłabł proporcjonalnie do otuchy, łagodnie rozlewającej się w duszy nastolatki.
Rozmowa, która później nastąpiła, była jedną z trudniejszych i istotniejszych, które Dominika miała odbyć w swoim życiu.
Pani Moon znała swoją wnuczkę i jej tendencję do irracjonalnego lęku przed zmianami, nawet na lepsze. Przeprowadzka z Francji nie od razu zburzyła jej wewnętrzny spokój, ale najwyraźniej zrobiło to coś w szkole, o czym dziewczyna nie wspomniała, a Grace nie drążyła tematu. Głosem, w którym pobrzmiewała pewność i lekka nagana, przedstawiła Dominice swój stosunek do całej sprawy. To drugie najwyraźniej zaskoczyło i nieco oburzyło nastolatkę, ale odniosło spodziewany efekt – jej mała Nika zaczęła się bronić i bezwiednie uwolniła dynamizm charakteru, który - jak słusznie podejrzewała Grace – tłumiła w sobie z jakichś dziecinnych pobudek.
— No widzisz — powiedziała z dumą, przyjrzawszy się wykrzywionym wargom i urażonemu spojrzeniu wnuczki. — Trzeba mieć niemało odwagi, żeby się pokazać takim, jakim się jest naprawdę. Ludzie patrzą na ciebie z ciekawością, próbują jakoś do ciebie dotrzeć, a ty co? Ty tylko patrzysz na nich z góry i zamykasz się, właśnie tak, nie przerywaj mi, młoda damo, a wiesz dlaczego tak się zachowujesz? Bo wyłazi z ciebie egoizm twojego dziadka, ot co! — Tu przeżegnała się pospiesznie, choć miny wcale nie miała pobożnej. — Kiedy go poznałam, też zamykał się w swojej skorupie i narzekał, jaki to świat jest niedobry. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, było stanowcze powiedzenie mu, żeby wreszcie wziął się w garść. — Znając swoją babcię od tylu lat, Dominika nie miała żadnych wątpliwości co do autentyzmu tej historii. — I ty powinnaś zrobić to samo. Może i w twojej poprzedniej szkole nie było najlepiej, ale teraz zaczynasz od nowa i będzie tak jak ty tego zechcesz. Dobrze wiesz, że stać cię na wiele więcej. Nie zasłaniaj się brakiem pewnych cech, bo odwaga to panowanie nad strachem, a nie jego brak! – Po tych słowach płomień w jej oczach przygasł, ale spojrzenie wciąż było twarde, mimo wyraźnej w nim troski. — Masz tu chusteczkę. Kiedy stąd wyjdę, masz usiąść i dokładnie wszystko przemyśleć. Reszta należy do ciebie. — Wstała i otrzepawszy spódnicę z niewidocznych pyłków, podeszła do drzwi. — Jeżeli miałabyś coś do dodania, to będę w kuchni. Musimy dopiec dodatkowe ciasto, wyobrażasz sobie, że twój ojciec wchłonął kolejne? — Uśmiechnęła się i po chwili już jej nie było.
Dominika zamknęła oczy i westchnęła ciężko, pocierając zaczerwienione powieki. Wówczas nie mogła tego wiedzieć, ale ta intymna i dość nietypowa rozmowa miała wpłynąć na więcej niż jedno życie.
Zębate koło przeznaczenia zgrzytnęło, ruszając.


---
Bożesztymój, przepraszam was za spóźnienie i zaległości na waszych blogach! Ten rozdział też nie wyszedł najzgrabniej, jakiś przyciężki się zrobił, ale niektóre kwestie same się nie załatwią, no. Za to zapowiadam Jily i Huncwotów w kolejnym rozdziale, hurra, prawda? :p Mam teraz na głowie miliard spraw, ale w niedalekiej przyszłości nadrobię wszystko, a może i dodam wcześniej dalszy ciąg, hmm? Buziaczki-ślimaczki!