21 marca 2016

Rozdział VIII - część II

„Nadmiar atrakcji”
– rozdział VIII –

Jak to się dzieje, że ilekroć bardzo zależy jej na punktualności, prawie zawsze się spóźnia? Z Wieży Gryffindoru wyszła pół godziny przed umówionym spotkaniem i cały ten czas spędziła na błąkaniu się po zamku. Nie zgubiła się. To oznaczałoby zbyt wiele nieszczęścia na raz. Po prostu... Po prostu zapomniała, gdzie jest ta przeklęta sala.
Korytarze przemierzała coraz szybszym krokiem, w którym dało się wyczuć wzrastające zdenerwowanie. To musi być gdzieś tu! Poznawała ten obraz z pompatycznym czarodziejem. Na szczęście lekcje skończyły się już dawno i mogła po kolei otwierać wszystkie sale, mniej lub bardziej legalnie. Czasami, jak i tym razem (niestety, w środku był tylko składzik na miotły) wystarczała zwykła Alohomora, ale bywało i tak, że klamka nie chciała ustąpić, więc musiała się posłużyć Białą Magią. Całkiem niedawno odkryła zupełnie nowe zastosowanie swoich dziwacznych zdolności – podobnie jak dziś szukała sali lekcyjnej i okazało się, że chwila koncentracji i dotyk działają znacznie lepiej niż jakiekolwiek zaklęcia. Nie miała pojęcia, czy wszyscy Biali Wojownicy byli też zarazem sprytnymi włamywaczami oraz czy ta umiejętność działała tylko na mniej wyrafinowane zabezpieczenia, niemniej jednak było to ciekawe odkrycie. Teraz, kiedy przemierzała zawiłe hogwarckie korytarze, kilka razy przeszło jej przez myśl, że być może Cornelius znowu ją sprawdza, co tylko potęgowało jej irytację. Szkoda, że jedyne, czego nauczyła się do tej pory to oszukiwanie magicznych zamków.
Z następnymi drzwiami znowu było trudniej. Nie tylko nie ustąpiły pod jej naporem, ale też kompletnie nie zareagowały na zaklęcie. Co mogła zrobić? Przyłożyła końce palców do chłodnej, metalowej klamki i natychmiast rozległo się ciche kliknięcie. Kiedy ciężki, drewniany blok odsunął się z przenikliwym jękiem, Moon szybko za niego wyjrzała. I tym razem czekało ją rozczarowanie – drzwi okazały się ślepe; wychodziły na kawałek solidnie wyglądającej kamiennej ściany, zupełnie podobnej do tej obok. Już miała szpetnie zakląć, kiedy za jej plecami odezwał się głos, który sprawił, że słowa zamarły jej na ustach.
— Jak to zrobiłaś?
Odwróciła się powoli. Jak mogła być tak głupia! Tyle razy zachowywała wszelką ostrożność, że tym razem zupełnie zapomniała sprawdzić czy nikogo nie ma na korytarzu. A nie był to byle kto. Światło pochodni migotało w jego czarnych okularach.
— Zrobiłam co? — spytała, siląc się na zdziwiony i niewinny ton. Nawet nie musiała za bardzo udawać. Przecież to tylko drzwi, prawda?
— Otworzyłaś je. — Ragnarok skinął głową w tamtym kierunku. Trzymał ręce skrzyżowane niedbale na piersiach, ale wyglądał na zaintrygowanego. — Myślałem, że to niemożliwe.
— No cóż — odezwała się wolno Dominika. — I tak nie ma za nimi nic ciekawego, więc chyba nie było warto. — Machnęła lekceważąco ręką, ale jemu najwyraźniej to nie wystarczyło. Wciąż wpatrywał się w nią z uporem, co spowodowało, że serce biło jej jak oszalałe i wcale nie zapowiadało się na to, że zwolni. — Powiedzmy, że znam… — Odchrząknęła nerwowo. — Pewne drobne sztuczki.
Na wąskie usta chłopaka wypłynął chytry uśmiech. Swoją drogą, jej ulubiony.
— Bardzo ciekawe — mruknął i, ku jej przerażeniu, ruszył w stronę drzwi. Poczuła, że cała drętwieje, kiedy objął ją ramieniem. Od zmieszanego zapachu tytoniu i wody kolońskiej zakręciło jej się w głowie.
— Słuchaj, mała... McGonagall ostatnio skonfiskowała mojemu dobremu kumplowi pewną pamiątkę rodzinną. Nie mam pojęcia, co on z tym robił, że mu zabrała, zresztą nie w tym rzecz. Chodzi o to, że ona ma zamiar oddać to tylko jego rodzicom, a jego stary strasznie się wkurzy, kiedy dowie się, że wpakował się w coś takiego. Dlatego przydałoby się to odzyskać zanim wszystko dojdzie do skutku, rozumiesz?
— Mam włamać się do jej gabinetu? — zapytała z niepokojem Dominika i podniosła głowę, patrząc na niego badawczo.
Ragnarok wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— No co ty, mała, to nie tak. Wystarczy, że otworzysz drzwi, weźmiemy tę pamiątkę i po sprawie. To jak będzie? — Przysunął się tak blisko, że czuła jego oddech na swojej skroni. Jej myśli przesuwały się mozolnie, z wyraźną trudnością. Do stu piorunów, ledwie mogła sobie przypomnieć jak się oddycha.
— Skoro chodzi tylko o zabranie jakieś rzeczy... Która i tak należy do niego... — odezwała się niepewnie, z niebywałą stanowczością dusząc w sobie wszelkie sygnały alarmowe, którymi bombardowała ją jej podświadomość. Czuła, że to nie w porządku, ale odmowa oznaczałaby skompromitowanie się w jego oczach – na pewno potraktowałby ją jak tchórza. Którym przecież była... Burza myśli szalała w jej głowie, gdy Ragnarok nieustannie wodził dłonią po jej ramieniu.
— Świetnie — powiedział z zadowoleniem. — W takim razie jutro w porze kolacji spotkajmy się w Sali Wejściowej, dobrze?
I nie czekając na odpowiedź, uścisnął ją szybko, przelotnie muskając ustami jej skroń, i poszedł w stronę schodów, uśmiechając się do niej przez ramię.
Moon wypuściła gwałtownie powietrze, a kąciki jej ust mimowolnie powędrowały do góry. Przez chwilę stała nieruchomo, z nieco nieprzytomnym wyrazem twarzy wpatrując się w ścianę, po czym potrząsnęła lekko głową i wróciła do poszukiwań. Oby Cornelius wybaczył jej to spóźnienie.

* * * * *

Syriusz z beznamiętnym wyrazem twarzy skończył składać kolejny samolocik i wprawnym ruchem wykonał krótki gest. Przyglądał się jak płomienie trawią maleńki odrzutowiec, zupełnie tak jak wszystkich jego poprzedników. Nie wiedzieć czemu, sprawiało mu to dużą satysfakcję.
Poza tym, nie było przy nim Remusa, więc nikt nie mógł powiedzieć mu „marnujesz pergamin” albo „może powinieneś skończyć wypracowanie dla Heckmanna”. Tyle że fakt ten jakoś Syriusza nie cieszył. Lupin siedział w kącie Pokoju Wspólnego i czytał jakąś książkę, znad której rzucał mu przeciągłe spojrzenia. Black doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale udawał, że ich nie widzi. Niby co miał mu powiedzieć? Ta cała sytuacja z Elisabettą była absurdalna. Sam właściwie nie wiedział, kiedy i dlaczego zaczęła się kłótnia, ale wciąż nie mógł wybaczyć Remusowi gorzkich słów i skompromitowania go na oczach całej szkoły. Teraz była to już wyłącznie kwestia dumy.
Właśnie odrywał kolejny kawałek pergaminu, gdy usłyszał trzask dziury pod portretem. Obejrzał się, by zobaczyć wyjątkowo zadowolonego z siebie Charliego Gordona, który lekkim krokiem przemknął przez Pokój Wspólny i zniknął na schodach prowadzących do męskich dormitoriów. Syriusz zmarszczył brwi, wciąż patrząc w miejsce, gdzie przed chwilą znajdował się rąbek jego szaty. Wiedział o nim dość, by spodziewać się, że jego zadowolenie zwiastuje coś nieprzyjemnego. Nawet wśród swojego rocznika Gordon miał zszarganą opinię i to nie tylko dlatego, że chętniej zadawał się ze Ślizgonami niż z osobami ze swojego domu. Musiało się coś wydarzyć. Ale co?
Odpowiedź niemal od razu pojawiła się w zasięgu jego wzroku. Moon wsunęła się przez dziurę pod portretem i przeszła wzdłuż ściany, najwyraźniej kierując się prosto do dormitorium. Szła energicznym krokiem, nieco zbyt sprężystym jak na koniec dnia i niedawną wizytę w bibliotece, na co wskazywała obciążona książkami torba obijająca się o jej biodro. W pewnym momencie chyba wyczuła jego spojrzenie, bo obejrzała się i uśmiechnęła do niego promiennie. Pomachała mu i po chwili już jej nie było, zniknęła na klatce schodowej. Nie wydarzyło się nic ciekawego, żaden inny Gryfon niczego nie zauważył, ale Syriusz czuł, jakby do żołądka opadło mu coś ciężkiego. Instyntownie wyczuwał, że działo się coś niepokojącego.
Ze złością zgarnął z kolan skrawki pergaminu i wrzucił je do ognia, który buchnął jasnym płomieniem. Szarpnięciem poderwał z ziemi torbę, po czym ciężkim krokiem przemierzył Pokój Wspólny, odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami Gryfonów.

* * * * *

Dominika obudziła się gwałtownie, rozpierana radosnym podnieceniem. Chyba śniło jej się coś miłego, ale nawet nie próbowała sobie tego przypomnieć – bo po co, skoro rzeczywistość prezentowała się znacznie lepiej niż senne mary. Przez chwilę leżała nieruchomo, nasłuchując, ale zza kotary nie dobiegał jej żaden dźwięk. Musiało być dość wcześnie.
Odsunęła brzeg aksamitnej zasłony i namacała gałkę szuflady przy swojej szafce nocnej. Wychyliła się nieco do przodu, kiedy jej palce natrafiły na szorstki, płaski przedmiot. Dziewczyna chwyciła go i umieściła na swojej poduszce, po czym szybkim ruchem zaciągnęła kotary. Nie chciała, żeby ktoś to widział.
Obrzuciła książkę przeciągłym spojrzeniem. Oprawiona była w lniane płótno, ale poza tym wyglądała dość przeciętnie. Raczej cienka, w dobrym stanie, choć okładki i grzbietu nie zdobiły żadne napisy. W rzeczywistości jednak Dominika bez namysłu oddałaby wszystkie swoje książki, byle posiadać tę jedną. Dostała ją wczoraj od Corneliusa, którego najwyraźniej ubawiła jej dramatyczna i pełna grozy opowieść o poszukiwaniu sali, nie musiała go więc błagać o przebaczenie, ale i tak uraczył ją swoją zwykłą przemową o odpowiedzialności i samokontroli. Nie słuchała go zbyt uważnie, ale kiedy z pewnym oporem wręczył jej ową książkę i powiedział, co zawiera, spijała już każde słowo z jego ust. Imnifay najwyraźniej postanowił nieco wykroczyć poza filozoficzno-etyczne rozważania na temat Białej Magii i wprowadzić na zajęcia odrobinę praktyki, co spotkało się ze zdecydowaną aprobatą ze strony Moon. Może profesor nie był zbyt zachwycony jej entuzjazmem, ale kto przejmowałby się tym teraz, kiedy miała w rękach okazję na odpowiednie wykorzystanie swoich umiejętności! Czuła jak magia w niej krąży, jak pulsuje i rwie się do działania. Bardzo chciała ją wypróbować.
Ręce drżały jej lekko, kiedy przewracała sztywne kartki, a jej wzrok ślizgał się po drukowanym tekście i biało-czarnych rycinach. Szybko pominęła wersy o czczeniu Matki Natury i kulcie żywiołów, wyszukując pomiędzy nimi formuły leczniczych zaklęć i gestów. Poczuła cień rozczarowania, kiedy zorientowała się, że na terenie Hogwartu trudno byłoby niepostrzeżenie wykorzystać większość z nich. Po chwili jednak odsunęła od siebie te myśli, by ponownie zagłębić się w prastarych inkantacjach. Były tam zaklęcia uspokajające, wzmagające wzrost roślin, zsyłające deszcz i mgłę, było Zaklęcie Światła, które leczyło wszelkie mniej poważne obrażenia, były formuły wchłaniające, dezorientujące i wymagające różnorakich kontaktów z naturą. Jednak jej szczególną uwagę zwróciło zaklęcie oznaczone jako wyjątkowo niebezpieczne i przeznaczone dla magów o najwyższym stopniu zaawansowania. Powodowało efekt podobny do czarów feniksów – z oczu czarodzieja płynęły łzy będące w stanie uleczyć nawet śmiertelne rany.
Dominika westchnęła tęsknie. Cornelius ostrzegł ją, że przed rozpoczęciem edukacji w Zakonie ogromnym osiągnięciem byłoby dla niej wykonanie zaledwie kilku najprostszych uroków, wiedziała więc dobrze, że to ostatnie zdecydowanie jest poza jej zasięgiem. Z drugiej strony pozostałe też były niczego sobie, a musiała od czegoś zacząć, skoro zawartość tej książki obejmowała jedynie ułamek umiejętności prawdziwych Białych Wojowników.
Wróciła do pierwszych stron. Które zaklęcie mogłaby teraz wypróbować? Spróbowała podrapać się w nos, ale zamiast miękkiej skóry o jej twarz otarło się coś szorstkiego. No tak, ten bandaż. Zaraz – bandaż. Czując jak serce tłucze się jej pod flanelową koszulą, niecierpliwie zaczęła odwijać białą wstęgę aż jej oczom ukazały się zaczerwienione końce palców, na których wciąż widniał wypalony herb Blacków. Cmoknęła z dezaprobatą. Paskudnie to wyglądało.
Złączyła delikatnie dłonie i starając się ignorować narastające pieczenie, zaczęła nimi o siebie pocierać. Po chwili spomiędzy jej palców błysnęła iskra. Wyglądało to, jakby trzymała świetlika w stulonych dłoniach. Przymknęła oczy i skupiła się jeszcze mocniej, czując jak jej oddech staje się coraz cięższy. Iskra powiększała się powoli, a po upływie kolejnych kilkudziesięciu sekund między jej palcami sączyło się już jasne, pewne światło. W końcu jej dłonie znieruchomiały, a blask między nimi przygasał, by ostatecznie zniknąć zupełnie. Blondynka przysunęła rękę do twarzy i przyjrzała się jej uważnie. Wyglądała zupełnie normalnie, pomijając cienkie, perłowe linie na końcach palców, układające się w niewyraźne ogniwka i litery.
Uśmiechnęła się szeroko i zmusiła, by nie krzyknąć triumfalnie. Jej pierwsze świadome białe zaklęcie! Zadziałało. Ono... Ono...
Kartki przed jej oczami zachybotały się gwałtownie, a w ustach pojawił się gorzki posmak. Udało się, ale była taka zmęczona...
Zakryła twarz dłońmi, próbując opanować wirowanie w głowie.
Takie podstawowe zaklęcie nie powinno jej chyba tak wyczerpać. Zdecydowanie będzie musiała jeszcze poćwiczyć.
Drżącymi rękami wcisnęła książkę pod poduszkę i pozwoliła sobie bezwładnie opaść na pościel. Może uda się jej jeszcze trochę zdrzemnąć...

* * * * *

Tego dnia w jednej z chłodnych i wilgotnych sal, znajdujących się w podziemiach Hogwartu, było stosunkowo cicho. Nie oznacza to jednak, że na lekcji panowała atmosfera spokoju i błogiego rozleniwienia – wręcz przeciwnie, mogłoby się wydawać, że pomiędzy oparami unoszącymi się znad kociołków i ukradkowymi przekleństwami rzucanymi przez uczniów, w powietrzu krąży niepokój.
— Tylko uważaj, żeby cię nie zobaczył.
Syriusz machnął lekceważąco ręką na znak, że sędziwa przyczyna udręki hogwartczyków przechadzająca się między ławkami, nie robi na nim większego wrażenia. Odszedł od swojego stanowiska, upychając w kieszeni kilka nadprogramowych par oczu diabła morskiego i skierował się w kierunku szafki z zapasowymi składnikami. Szedł leniwym, nonszalanckim krokiem i rozglądał się po klasie, mrużąc oczy, próbując dojrzeć coś między obłokami różnokolorowej pary. Wokół unosił się ciężki, drażniący nozdrza zapach, który sprawiał, że ruchy uczniów stawały się coraz bardziej gwałtowne i niezdarne. Syriusz dzielił stanowisko z Jamesem, a że ilość niszczycielskich myśli w ich głowach kiełkowała wprost proporcjonalnie do narastającej ciężkiej atmosfery, postanowili zrobić komuś drobnego psikusa.
Black rozglądał się niespiesznie w poszukiwaniu Ofiary Idealnej. Minął stanowisko Evans, która na eliksirach zachowywała się równie nieprzyzwoicie i obsesyjnie co Smarkerus. Syriusz nie do końca wiedział, czego może się po niej spodziewać w takiej sytuacji, więc tym razem wolał zostawić ją w spokoju. Po wymianie nienawistnych spojrzeń z rudowłosym Rabastanem, jeszcze bardziej zwolnił kroku. Utkwił drapieżny wzrok w pobliskim kociołku i rozejrzawszy się ukradkiem, sięgnął do kieszeni. Wtem jego spojrzenie ześlizgnęło się w dół i spoczęło na Moon, która pochylała się nisko nad ławką i z ogromnym skupieniem na twarzy kroiła korzenie stokrotek na idealnie równe kawałki. Syriusz zrobił minę wyrażającą absolutną dezaprobatę, ale litość zwyciężyła w nim złośliwość i pomaszerował dalej.
Ciekawe, dlaczego tak jej zależy na tych eliksirach — zastanawiał się, wrzucając oczy diabła do bulgoczącego kociołka pierwszego z brzegu Ślizgona. — Przecież Heckmann i tak nie zostawia na niej suchej nitki.
Wziął z szafki buteleczkę z krwią skrzypłocza i energicznie wycofał się w kierunku Jamesa, za plecami słysząc coraz głośniejszy syk. Rogacz poklepał go z uśmiechem po plecach i przesunął po ławce menzurkę z gotowym eliksirem.
— Za chwilę będzie gorąco — poinformował go Black, ostrożnie przelewając płyn do butelki ze swoim nazwiskiem. Była to niepotrzebna uwaga, bowiem kociołek Ślizgona wypluwał już strumyczki wrzącej cieczy, a uczniowie nieśmiało ewakuowali się z miejsca zdarzenia. Heckmann dotarł do feralnego kociołka w momencie, kiedy na wysokość trzech stóp tryskała z niego żrąca fontanna wypalająca imponujące dziury w ławce i podręcznikach uczniów, którzy nie byli na tyle zapobiegliwi, by usunąć je z pola rażenia.
— Dervey! Do mnie — zażądał profesor, jednym ruchem różdżki usuwając zawartość kociołka. Po chwili stanął przy nim ciemnowłosy chłopak, którego mina wyrażała głęboką wątpliwość w życiową sprawiedliwość.
— Masz szczęście, że nikomu nie stała się krzywda. — Kolejne machnięcie różdżką i ku rozczarowaniu Huncwotów, wszystkie zniszczenia zniknęły. Ślizgon otworzył usta, by przedstawić swoją wersję wydarzeń, ale Heckmann uciszył go gestem ręki.
— Oczywiście, chłopcze, oczywiście. Jutro chcę mieć na swoim biurku twoje wyczerpujące wypracowanie na temat poprawnego sporządzania eliksiru zapomnienia. — I ruszył ku tablicy krokiem, który, jak twierdził James, do złudzenia przypominał chód znudzonego pawiana.
Black i Potter parsknęli triumfalnie i nie siląc się nawet na neutralność, przybili piątki, co zwróciło uwagę starego profesora.
— Black — warknął. — Twój eliksir.
— Mam go tutaj, panie profesorze — powiedział Syriusz i uniósł zakorkowaną butelkę, otwierając przy tym szeroko oczy, jakby polecenie nauczyciela dotkliwie go zraniło.
Heckmann spojrzał ponuro na idealnie niebieski wywar i bez słowa odwrócił się w stronę biurka.
— Pamiętaj o wypracowaniu, Dervey — rzucił jeszcze i gestem dał im do zrozumienia, że mogą opuścić klasę.
Kiedy włączyli się w tłum uczniów wychodzących z sali, Potter wydobył z kieszeni zwitek pergaminu i zaczął przyglądać mu się w zamyśleniu.
— Co to za rozpiska? — zapytał z ciekawością Syriusz, zaglądając przyjacielowi przez ramię.
— Tegoroczny plan dyżurów prefektów — odparł James z pokrętnym uśmieszkiem. — Wysępiłem od Luniaczka, kiedy był zajęty wkuwaniem transmutacji i chciał się mnie pozbyć. — Syriusz pokiwał głową z uznaniem. — No dobra, Łapo, pędzę potowarzyszyć mojej damie w obchodzie. Dasz sobie radę beze mnie? Nie będziesz płakał, jesteś pewien?
Black zaśmiał się krótko, jak zwykle życzył przyjacielowi powodzenia i wolno ruszył przed siebie.
Miał teraz godzinę przerwy, co z nią zrobić? Nie chciało mu się pisać wypracowania na opiekę nad magicznymi stworzeniami, na kolejną partię Gargulków z Peterem też nie miał ochoty. Spojrzał w zadumie na ogromne, rzeźbione drzwi wejściowe. Może by tak odwiedzić Hagrida? Pobiegł szybko do dormitorium, zostawił torbę z książkami, chwycił płaszcz i po chwili znów stał przed kunsztownym portalem. Naparł ramieniem na wrota, a chłodny podmuch owiał mu twarz, co było cudowną odmianą po zatruwaniu się tymi wszystkimi wyziewami w lochach. Przeszedł zaledwie kilka kroków i stanął jak wryty.
Na schodach, tuż przy masywnej kolumnie, siedział Remus w towarzystwie Elisabetty. Rozmawiali przyciszonymi głosami i, jak natychmiast zauważył Syriusz, ukradkiem trzymali się za ręce.
Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, uczynił kilka kolejnych kroków w ich kierunku. Przystanął, a Lisa płochliwie odwróciła głowę i spojrzała na niego z przestrachem. Nastąpiło kilka sekund nieznośnego milczenia, po upływie których dziewczyna wstała, mruknęła coś pospiesznie do Lupina i błyskawicznie udała się do zamku, nie podnosząc wzroku znad ziemi. Obaj patrzyli na nią w milczeniu.
— Jak wam się układa? — spytał w końcu Syriusz, przyglądając się jak wrota zamykają się z trzaskiem. Przez chwilę słychać było tylko świst wiatru ocierającego się o kamienne mury Hogwartu.
— W porządku — odezwał się Remus ostrożnie i wstał, otrzepując płaszcz z drobnych płatków śniegu. Nie odwracał czujnego spojrzenia od profilu Syriusza, jakby w tych czterech słowach usiłował doszukać się kpiny lub groźby. Na próżno.
Black odwrócił się ku niemu powoli, wsunął ręce do kieszeni płaszcza i utkwił w nim uważny wzrok. Przez chwilę stali całkowicie nieruchomo, pozwalając, by wiatr targał im włosy i szaty.
— A więc... — zaczął Syriusz zdawkowo, choć Remus widział w jego oczach, że dokładnie wie, o co chce zapytać. — Zależy ci na niej?
Lupin przygryzł wargę. Nie miał pojęcia, do czego zmierza przyjaciel i ważył w myślach każde słowo, nie chcąc go sprowokować. Chyba wolałby, żeby Syriusz pokazał mu swoje prawdziwe uczucia, nawet te najbardziej negatywne, bo wtedy przynajmniej wiedziałby, na czym stoi. Teraz jednak z twarzy i głosu Gryfona nie dało się wyczytać niczego, a nie mógł tak przecież stać przez wieczność.
— Chyba... Chyba tak. Tak sądzę — powiedział w końcu może trochę zbyt wyzywającym tonem. Nie wiedział, co tymi pytaniami chce osiągnąć Syriusz, ale po tym wszystkim nie miał zamiaru uciekać z podkulonym ogonem.
— No cóż — westchnął Black i wyciągnął rękę z kieszeni. Lupin skrzywił się lekko, myśląc, że wyciąga różdżkę, ale ten tylko strzepnął śnieg ze swojego ramienia i mówił dalej. — W takim razie winien ci chyba jestem przeprosiny,
Remus wytrzeszczył na niego oczy. Syriusz Black przeprasza? Przeprasza jego, mimo że przed chwilą przyłapał go z Lisą? Coś tu było zdecydowanie nie w porządku.
Chłopak wyglądał na zafrasowanego milczeniem przyjaciela.
— Ja naprawdę nie wiedziałem, że tak ją lubisz. Nic nam nie mówiłeś. Gdybym wiedział, sam bym ci pomógł! — Teraz Lupin słyszał wyraźnie jak przez zapalczywość Syriusza przebrzmiewa szczerość. Poczuł falę ulgi i sympatii do tego wysokiego Gryfona, który przecież był jedną z najbliższych mu osób. Zamrugał szybko.
— W porządku. Chyba obaj zachowaliśmy się głupio. — Posłał mu niepewny uśmiech. Black odetchnął ciężko i wywrócił oczami.
— Nigdy więcej — sapnął dramatycznie i przyjacielsko objął go ramieniem. — Chwileczkę. Czy ty nie powinieneś być teraz na runach?
Lupin uśmiechnął się szerzej i podchwycił zmieniony błyskawicznie temat. Znał Syriusza na tyle dobrze, że doskonale wiedział, ile kosztowała go ta rozmowa, nawet jeśli później będzie ją parodiował na kilkanaście różnych sposobów.
— Stwierdziłem, że ten jeden raz mogę sobie odpuścić. Swoją drogą, nieźle załatwiliście Derveya na eliksirach. Na waszym miejscu spodziewałbym się teraz arszeniku w soku dyniowym.
Roześmiali się i wciąż dowcipkując, ruszyli do drzwi wejściowych. Obaj czuli w duszach lekkość, której tak bardzo brakowało im przez ostatnie dni.

* * * * *

Przez hogwarcki korytarz na drugim piętrze wolno posuwał się tłum uczniów. Dopiero co przebrzmiał brzęk dzwonu oznaczający koniec lekcji, a młodzież wysypała się z sal. Przez sam środek rzeki młodych adeptów magii kroczyła niewysoka blondynka z długim nosem wciśniętym w podręcznik do Obrony przed Czarną Magią. Była tak pochłonięta rozdziałem na temat śmierciotul, że nie rozglądała się wokół i pozwalała się prowadzić leniwemu tłumowi. Nie od razu zauważyła więc, że zbiorowisko przed nią zaczęło gęstnieć i coraz wolniej przesuwać się do przodu.
— Auć! — syknęła, kiedy książka odbiła się od pleców chłopaka znajdującego się tuż przed nią i ugodziła ją prosto w oko. Otworzyła usta, by zwrócić nieznajomemu uwagę, że mimo wszystko mógłby jednak iść trochę szybciej, kiedy zauważyła, że wszyscy obok stoją w miejscu. Zmarszczyła lekko brwi i nie przestając trzeć piekącej powieki, na oślep wcisnęła książkę do torby i uważnie rozejrzała się wokół. Rozlegały się zniecierpliwione mruknięcia oraz ponaglające okrzyki, niektórzy nawet stawali na palcach, by dojrzeć co spowodowało korek. I wtedy właśnie usłyszała znajomy głos.
— Proszę was, dajcie mi już spokój! Ja naprawdę nie... Och, błagam was, tylko nie Klementyna!
Bezceremonialnie zaczęła przeć do źródła dźwięku, rozpychając tłum łokciami. Zabrzmiał czyjś śmiech, potem gniewny okrzyk tuż obok, ale już ich nie słuchała. Głos był stłumiony i zniekształcony przez wibrujące w nim łzy, ale niewątpliwie należał do jednego z przyjaciół Petera, których poznała w pociągu.
Jeszcze kilka stanowczych ruchów i już znajdowała się na samym brzegu półokręgu gapiów bezmyślnie wpatrujących się w całą scenę. Na kamiennej posadzce klęczał pulchny chłopiec o pofalowanych kasztanowych włosach, rozpaczliwie usiłujący jednocześnie pozbierać rozrzucone dookoła książki i złapać ropuchę, którą ktoś wylewitował nad jego głowę.
Sprawcy zdarzenia stali pod ścianą i zaśmiewali się z bezużytecznych prób pierwszoklasisty. Dwóch z nich Dominika natychmiast przypomniała sobie z pociągu do Londynu. Był to muskularny brat małego okularnika i jego rybiooki przyjaciel. Trzeci samozwańczy dręczyciel tak jak dwaj pozostali nosił na piersi herb Domu Węża. Półdługie rude włosy opadały mu na twarz o ostrych rysach, rozedrganych nerwowym chichotem.
Accio ropucha — powiedziała zdecydowanym tonem i wyciągnęła różdżkę w kierunku wirującego bezwładnie zwierzęcia, zdziwiona faktem, że dźwięk jednak wydostał się przez ściśnięte wściekłością gardło. Ropucha posłusznie wylądowała w jej ramionach, wytrzeszczając i tak już wyłupiaste, żółtawe oczka. Kilka dziewcząt stojących tuż obok jęknęło z obrzydzeniem, ale zanim Moon zdążyła zareagować, spod ściany rozległ się gniewny głos:
— Hej! Kto to zrobił? Kto pomógł tej ciamajdzie?!
Ktoś dźgnął ją w plecy i wypchnął naprzód. Zawrzała ze złości, ale wymusiła na sobie tyle samokontroli, by nie zmiażdżyć ropuchy, którą wciąż ściskała w ręku. Oczywiście i tak miała zamiar się przyznać, chociaż zabłysła w niej iskierka nadziei na jakąś solidarność żądnego krwi tłumu, która jednak zgasła równie szybko jak się pojawiła.
— No tak — powiedziała i rzuciła szybkie spojrzenie w stronę klęczącego chłopca, który gapił się na nią z otwartymi ustami. Po chwili wahania ostrożnie odesłała zaklęciem ropuchę do właściciela. — To ja.
— Och, rzeczywiście. — Muskularny Ślizgon zmrużył oczy w uśmiechu i pieszczotliwie przesunął palcami po różdżce. — Wy, szlamy, nigdy nie przepuszczacie okazji na odrobinę rozgłosu, czy nie tak?
Torba Dominiki z hukiem uderzyła o posadzkę.
Detractio!
Chłopak cofnął się gwałtownie i złapał za usta, w których zwijał się jakiś poskręcany kształt. Koledzy natychmiast ruszyli mu na pomoc.
Rudowłosy machnął zamaszyście różdżką w jej stronę. Uchyliła się przed zielonkawym promieniem, ale nogi zachwiały się pod nią lekko, a to wystarczyło, by na moment straciła koncentrację, co chłopak o zimnych oczach skrzętnie wykorzystał.
Alaparius!
Coś chlasnęło ją mocno w policzek, który zapiekł boleśnie. Otarła szybko łzawiące oczy i wycelowała w płomiennowłosego Ślizgona, który w tym samym momencie podnosił różdżkę do ataku.
Affigo.
Zaklęcie odrzuciło chłopaka do tyłu i mocno przygwoździło do ściany kilka stóp nad posadzką. Twarz pojaśniała jej w wyrazie triumfu, kiedy szarpnął się bezskutecznie, a tuż obok kurczył się drugi młodzieniec, który wyglądał, jakby dławił się własnym językiem. Chyba nie powinno jej to sprawiać tyle przyjemności... Chociaż czemu nie, to oni znęcali się nad małym chłopcem i jego ropuchą.
Ręka drżała jej od nadmiaru emocji, kiedy kątem oka dojrzała jakiś ruch po prawej stronie; było już jednak za późno.
Opprefunis. — Przez ułamek sekundy uchwyciła jego spojrzenie. Przejęło ją chłodem do szpiku kości, odrętwiło i jednocześnie zaniepokoiło, nie zdążyła jednak do końca sformułować tej myśli, bo jej oczy po raz kolejny napełniły się łzami, a ona sama zgięła się wpół. Nie mogła złapać oddechu. Wydawało jej się, że otoczyła ją półprzezroczysta, mlecznobiała zasłona, kiedy gardło zacisnęło się nie przepuszczając powietrza. Dźwięki i obrazy docierały dziwnie stłumione. Poczuła, że uderza kolanami o posadzkę, ale było to śmiesznie nierealne w porównaniu z bólem rozsadzanych płuc. Odruchowo złapała się za gardło, ale pod palcami wyczuła tylko gładką skórę. Zacisnęła kurczowo powieki, obawiając się świata, który przed jej oczami wirował coraz szybciej i szybciej...
Nagle wszystko się skończyło. Mięśnie przestały drżeć, a świst wpływającego do płuc powietrza wydał jej się najpiękniejszym dźwiękiem na świecie. Podparła się ręką i dysząc ciężko, otworzyła oczy. Kontury wyostrzały się powoli. Tuż obok leżała jej szkolna torba, nienaturalnie powypychana przez ostre krawędzie książek. Nieco dalej na podłodze wciąż siedział mały Bodney, który trzymał swoją ropuchę w morderczym uścisku i najwyraźniej wył wniebogłosy. Tak, dźwięki też stawały się coraz głośniejsze...
Poderwała głowę i zobaczyła nad sobą dumną postać Minerwy McGonagall wykrzykującej urywane zdania. Gestykulowała zawzięcie, a żyła na jej skroni pulsowała gwałtownie, jednak wcale nie patrzyła na nią, a na kogoś, kto musiał znajdować się za jej plecami. Zacisnęła usta i odpełzła powoli w kierunku torby, ale kiedy chwytała za pasek, głos nauczycielki ponownie rozciął powietrze jak bicz:
— A panienka gdzie się wybiera?
Dominika wstała błyskawicznie i stanęła na baczność przed czarownicą, starając się nie wyglądać na zbyt przerażoną; chociaż, do licha, jak ma wyglądać człowiek na drodze kogoś, kto sprawia wrażenie groźniejszego niż rozwścieczony hipogryf?!
Westchnęła głęboko, rozkoszując się cudowną czynnością oddychania.
— Teraz już nigdzie.
— Czy zdaje sobie panienka sprawę, że pojedynki w Hogwarcie są absolutnie zabronione? — wycedziła McGonagall, a Moon poczuła przemożną potrzebę rozejrzenia się dookoła. Ruch na korytarzu został wznowiony, tylko co odważniejsi uczniowie ośmielali się rzucać w ich stronę zaciekawione spojrzenia. Dominika wcale im się nie dziwiła.
— Przepraszam, ale... Mogę wyjaśnić...
— Jestem pewna, że miałaby mi pani mnóstwo do opowiedzenia, panno Moon — przerwała jej czarownica, a stalowe oczy zamigotały groźnie za okularami. — Nie będzie to jednak konieczne, bo inni już panią wyręczyli. – Spojrzała ostro na jednego ze Ślizgonów, który stał nieopodal z buntowniczą miną i ramionami założonymi na piersiach.
Dominika łypnęła na niego ponuro, ale milczała.
— No już, panie Bodney, proszę się uspokoić i zmykać na lekcje — odezwała się łagodniejszym tonem i kiedy chłopiec z ropuchą zniknął za rogiem, zwróciła się do Ślizgona. — Slytherin traci dziesięć punktów za każdego z was za znęcanie się nad innym uczniem. Ponadto pan, panie Avery, przez miesiąc będzie pomagał panu Filchowi w jego obowiązkach. Takie zaklęcie... — Wargi zadygotały jej ze złości, ale szybko odzyskała panowanie nad sobą i rzuciła sucho. — Pański szlaban zaczyna się dziś o godzinie siedemnastej. Może pan odejść.
Chłopak skinął krótko głową, ale jego wargi wykrzywiły się w okropnym grymasie. Odszedł zgarbiony, rzucając Dominice kpiące spojrzenie przez ramię. Moon powoli przeniosła wzrok na ściągniętą twarz czarownicy.
— Naprawdę mi przykro, pani profesor. Dałam się sprowokować. Mam stawić się na szlaban z tym Ślizgonem czy...
— Szlaban? — McGonagall uniosła brwi. — Rzeczywiście, naruszyła pani regulamin szkoły, ale jak już zostałam poinformowana przez bezstronnych świadków, zrobiła to pani w obronie młodszego kolegi. Niestety, regulamin jest regulaminem i nie mogę nagrodzić pani inaczej niż przyznając, że godnie reprezentuje pani dom Godryka Gryffindora. — Jej twarz pozostała surowa, ale oczy za okularami spoglądały na nią znacznie cieplej niż przed chwilą.
Dominika zarumieniła się lekko, a uśmiech sam wypłynął na jej usta.
— Dziękuję — bąknęła, wciąż mnąc w ręku pasek torby.
— Jeśli nie czuje pani potrzeby udania się do Skrzydła Szpitalnego, proszę wracać na lekcje. — Wyminęła ją zręcznie i oddaliła się szybkim krokiem.
Moon patrzyła przez chwilę za czarownicą, w zamyśleniu przyglądając się jak fałdy jej ciemnofioletowej szaty układają się w miękkie fale. Radość i duma szybko przygasły, zostawiając po sobie niejasne poczucie winy.
Ciekawe, co by powiedziała, gdyby dowiedziała się, co mam zamiar zrobić dziś wieczorem — pomyślała ponuro, czując, że wcale nie chce znać odpowiedzi.

* * * * *

Na błoniach zapadał zmrok, kiedy Lily wróciła do Pokoju Wspólnego, dźwigając torbę z książkami. Miała już serdecznie dość biblioteki, wypracowań i wciąż narzucających się chłopaków, więc z ulgą przekroczyła dziurę pod portretem i odetchnęła głośno. Marzyła teraz tylko o ciepłym fotelu i niewymagającym myślenia odpoczynku. Zrobiła kilka kroków naprzód, ale po chwili stanęła jak wryta. Przy kominku zostało już tylko jedno wolne miejsce. Połowę niewielkiej dwuosobowej kanapy, którą dawno temu ktoś przeniósł tu przez cały Pokój Wspólny, zajmowała osoba, z którą teraz Lily nie chciała mieć nic do czynienia. Nie żeby kiedykolwiek miała na to ochotę.
Przygryzła wargę i nerwowo przestąpiła z nogi na nogę.
Nie ma co, Evans, doskonale pozbyłaś się natrętnych chłopaków. Ta czarna, rozczochrana czupryna nie pozostawiała wątpliwości. Ale miała taką ochotę usiąść przy kominku... Mebel był już stary i gdzieniegdzie poprzecierany, ale wciąż bardzo wygodny. A Potter był sam i siedział nieruchomo, zupełnie nie przejawiając swojej zwykłej nadpobudliwości.
No tak, ale to może się zmienić, kiedy zobaczy ją obok siebie. Nie miała ochoty na kolejną sprzeczkę.
Jednakże wszystko – jej zmęczenie, ciepło bijące z kominka, przytulna kanapka, przyjemny trzask płomieni – wszystko zdawało się przemawiać na korzyść Huncwota, dlatego po chwili już ostrożnie siadała na miękkim, bordowym obiciu.
Na wszelki wypadek zdążyła zrobić wyniosłą minę, była więc przygotowana na kolejną durną odzywkę Pottera. Która nie nastąpiła.
Lily łypnęła podejrzliwie w jego stronę.
Siedział rozparty na swojej części kanapy i wydawał się być całkowicie pogrążony w lekturze jakiejś opasłej księgi. Chyba wyczuł jej spojrzenie, bo zerknął na nią krótko przez te swoje lekko przekrzywione okulary, ale po chwili wrócił wzrokiem do gładkich kart zapisanych drobnym druczkiem.
Dziewczyna pospiesznie oblizała wargi i popatrzyła pożądliwie na księgę.
Co to może być? – zastanawiała się gorączkowo. Potter to czyta. Czyta. Tak rzadko widywała go publicznie z książką, że czasem zastanawiała się, czy nie jest analfabetą.
Ostrożnie przysunęła się bliżej.
W porządku, ona też nie chwaliła się światu każdą czytaną powieścią, ale mimo wszystko... Och, zaraz chyba umrze z ciekawości, jeśli nie dowie się co to takiego!
Nieznacznie pokonała kolejny cal. Wyciągnęła szyję i spróbowała przeczytać choć fragment tekstu. Już prawie... No tak! Przecież to...
— Evans, pomóc ci w czymś? — zapytał Potter kpiąco i uniósł brwi. Odsunęła się od niego gwałtownie, czując jak płoną jej policzki.
— Nie, dzięki — odpowiedziała najbardziej wyniosłym tonem, na jaki pozwalało jej zakłopotanie. Utkwiła wzrok w płomieniach.
— W porządku — rzekł, ale wciąż nie spuszczał z niej rozbawionego spojrzenia. — Lubię Historię Hogwartu. Jest bardzo ciekawa.
— Naprawdę? — spytała ruda z uprzejmym zdziwieniem, choć przeczytała tę książkę pięć razy zanim pierwszy raz pojechała do Hogwartu, a potem nawet już nie liczyła.
Chłopak skinął głową.
— To niesamowite, że Godryk...
Nie dane mu było jednak dokończyć, bo w tym samym momencie do Pokoju Wspólnego wkroczył Syriusz ze śmiechem na ustach i butelką Ognistej Whiskey w dłoni, na dodatek w towarzystwie nie mniej rozbawionego Remusa.
— Wygląda na to, że w końcu się pogodzili — zauważyła Lily, odwracając się w ich kierunku.
— Tak, chyba już na dobre — mruknął, rozdarty między szczęściem przyjaciół a rozczarowaniem z powodu przerwanej rozmowy. Uśmiechnął się do niej przepraszająco.
— W porządku — zaczęła, sama nie wiedząc czemu, Evans. Słowa same wydobywały się z jej ust, a ona nie miała siły ich powstrzymać. — Może jeszcze kiedyś opowiesz mi, co takiego niesamowitego jest w Gryffindorze, a tymczasem... — Wzruszyła ramionami i zmrużyła oczy w uśmiechu.
James spojrzał na nią czule i w zamyśleniu poczochrał włosy.
Dlaczego zawsze nie mogło być tak wspaniale...?

---
Wię, wię, to moje najgorsze spóźnienie jak dotąd, ale mam ostatnio wielki kryzys na polach wszelakich. Już nie będę, robaczki, obiecuję :) Nowe zaklęcia w tym rozdziale to efekt moich eksperymentów z łaciną, były potrzebne, żeby trochę zdynamizować pojedynek. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że rozdziału nie czytało się w takich mękach, w jakich się go pisało!

5 marca 2016

Rozdział VII - część II

„Najgorszy dzień”
– rozdział VII

Szedł wolno przed siebie, czubkami butów burząc kopczyki śniegu piętrzącego się na błoniach. Tegoroczny styczeń był wyjątkowo chłodny, dzięki czemu rozległe pagórkowate tereny otaczające Hogwart nie zamieniły się jeszcze w brudnobrązową breję. Puszty śnieg utrudniał uczniom wynurzenie się ze świątecznej beztroski, ale nie był głównym powodem, dla którego Remus wciąż trwał w stanie przyjemnego odrętwienia.
Sam nie wiedział, kiedy właściwie spacery z Elisabettą stały się czymś, na co oczekiwał z utęsknieniem. Niepokoiło go, że po raz pierwszy czuje coś takiego, przerażało go, że wcale nie jest gotowy na wszystkie możliwe następstwa, ale najstraszniejsza była świadomość, że robi coś wbrew przyjacielowi. Jakaś samolubna i dziwnie obca część jego osobowości przekonywała go, że przecież Syriusz też tylko niezobowiązująco spotykał się z Elisabettą i nie był to żaden poważny związek, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wszedł Blackowi w paradę, całkiem niespodziewanie dla nich obu.
W pierwszej chwili chciał się wycofać, zniknąć gdzieś za stosem podręczników i nie wtrącać się w cudze życie uczuciowe, ale Lisa lgnęła do niego i od pamiętnej rozmowy w bibliotece wpadała na niego częściej niż można by uznać za przypadek. Może dlatego, że najwyraźniej nie miała się komu wygadać, a Remus był cierpliwym i uważnym słuchaczem?
Tego chłodnego, styczniowego poranka wydawało mu się, że jego empatia zabrnęła chyba zbyt daleko, bo Elisabetta zaczęła mówić o Syriuszu, a to kompletnie wyprowadziło go z równowagi. Nie zamierzał udzielać jej żadnych rad, nie chciał też wysłuchiwać, jaki to Łapa jest wspaniały. W myślach trawił przygnębienie i żal do samego siebie za to, że uwierzył w swoje własne głupie wyobrażenia, kiedy nagle monolog Krukonki zaczął zmierzać w niespodziewanym kierunku. Lupin z trudem zmusił odrętwiały mózg do wzmożonego wysiłku, ale był świadom tego, że nigdy nie potrafił dobrze panować nad mimiką, więc schylił się szybko i zgarnął w dłonie kupkę puszystego śniegu zanim odważył się odezwać.
— Czekaj, chyba nie do końca rozumiem. — Zmarszczył brwi, a śnieg przesypywał mu się przez palce. — Nie chcesz być z Syriuszem?
— Przepraszam. — Elisabetta rzuciła mu wyraźnie spłoszone spojrzenie, po czym ukryła je pod falą swoich wspaniałych ciemnobrązowych włosów. Dotąd przechadzali się leniwym krokiem wzdłuż linii jeziora, ale teraz tempo znacznie zwolniło, zupełnie jakby niewypowiedziane słowa ciążyły im także fizycznie. Tak przynajmniej odczuwał je Remus – nie miał pojęcia, co może czuć jego towarzyszka, która odwracała od niego twarz i nerwowym gestem rozluźniała splot szalika w granatowo-żółte pasy.
Milczenie przedłużało się, przez co jeszcze trudniej było je przerwać. Wokół było słychać jedynie świst wiatru i chrzęst śniegu pod podeszwami ich butów. Remus bardzo chciał przerwać ten impas, powiedzieć cokolwiek, jednak pytania kłębiły się w jego głowie i nie sposób było wybrać to jedno, najważniejsze, które powinno zawisnąć pomiędzy nimi w mroźnym, zimowym powietrzu.
— Pewnie teraz mnie nie lubisz. — Elisabetta podniosła głowę i wpatrzyła się intensywnie w jasnoszare sklepienie nad ich głowami, mrugając gwałtownie. Lupin odwrócił od niej wzrok, jakby przez przypadek zobaczył coś wstydliwego, oszołomiony jej słowami.
— Jak to? — zapytał tylko głupio, nie mając pojęcia, dlaczego ta zjawiskowa dziewczyna mogła pomyśleć coś takiego. Wiele razy wyobrażał sobie tę rozmowę, podczas której Elisabetta mówiła mu, że nie powinni się więcej widywać, ponieważ oboje są w jakiś sposób związani z Syriuszem, albo że Remus nieodpowiednio traktował ich relację – oba te scenariusze przerobił już wiele razy i żaden z nich nie zaskoczyłby go tak bardzo jak ten, który właśnie rozgrywał się na jego oczach.
Lisa skupiła na nim niespokojne spojrzenie.
— No wiesz — powiedziała pozornie niedbale, strzepując śnieg z wełnianych rękawiczek. — Skoro nie chcę…. Z Syriuszem.
— Nie! — zaprzeczył odruchowo, kompletnie nie mając pojęcia, o czym mówi. — To nie ma nic do rzeczy! Ja tylko…
— To dlatego, że on nigdy nie będzie taki. — Lisa zatrzymała się. Mroźny wiatr roztrzepywał jej śniące, ciemnobrązowe loki, odsłaniając śniade, zaokrąglone i nieco zbyt rumiane policzki. Remus zapatrzył się na nią do tego stopnia, że niewypowiedziane pytanie zawisło pomiędzy nimi, niezręczne i konieczne jednocześnie. Zmieszał się, mimowolnie wygładzając ścieżkę wśród śniegu, którą wydarły ich kroki.
— Jaki? — Odważył się podnieść na nią błyskawiczne spojrzenie, które omiotło wyraz jej twarzy, po czym ponownie spoczęło na błyszczących od roztopionego śniegu czubkach jego butów.
— Taki jak ty. — Jej słowa uformowały się w półprzejrzysty obłok, który zawisł pomiędzy nimi jak nieprzekraczalna bariera.

* * * * *

Białawe światło wylewało się zza naderwanej zasłony, wydobywając z mroku cały nieporządek, w którym pogrążone było dormitorium. Panowała cisza, przerywana tylko ciężkimi westchnieniami, które od czasu do czasu wydobywał z siebie młodzieniec leżący na jednym z łóżek.
Syriusz nie czuł się dobrze. Był przekonany, że albo zaraz się udusi, albo pęknie mu głowa. Pogoda była koszmarna. Światło raziło go nieznośnie, a on nie wiedział, gdzie zostawił różdżkę. Poza tym, zauważył z niesmakiem, w łóżku Jamesa spał ktoś, kto na pewno Jamesem nie był. Co za okropny dzień.
Zakrył oczy rękawem i wtulił twarz w poduszkę, gdy rozległo się energiczne pukanie do drzwi. Zajęty własnym poczuciem beznadziejności Syriusz postanowił nie reagować. Niestety, intruz był uparty i nie czekając na zaproszenie, wkroczył do środka. Black słyszał jak usiłuje przebrnąć przez porozrzucane dookoła przedmioty. Mimo wszystko, poczuł złośliwą satysfakcję, natychmiast zastąpioną przez gwałtowny przypływ miłości do nieznajomego, gdy ten naprawił jedną z zasłon, okrywając Syriusza przyjemnym cieniem. Zabrzmiało ciche stuknięcie i intruz zaczął wycofywać się ku drzwiom. Młody czarodziej łaskawie otworzył oczy. I rozbudził się natychmiast.
— NIE DOTYKAJ TEGO! — krzyknął do jasnowłosej dziewczyny, która wyciągała rękę ku czemuś leżącemu przy drzwiach. Było jednak za późno.
Rozległo się nieprzyjemne syknięcie i bolesny jęk. Jakiś drobny przedmiot wypadł z jej ręki i uderzył o podłogę.
Syriusz natychmiast podbiegł do niej, niezgrabnie omijając przeszkody w postaci ubrań, książek i kociołków.
— Pokaż — rozkazał i wyciągnął rękę.
— Przepraszam — wymamrotała Moon roztrzęsionym głosem i cofnęła dłoń. — Przyniosłam ci różdżkę, a to leżało przy drzwiach i...
— Przecież nie na ciebie jestem zły — przerwał jej zdziwiony, a jego głos stał się głębszy i łagodniejszy. — Mówię ci, pokaż, bo znając moją rodzinkę, to mogło być coś paskudnego.
Bardzo ostrożnie ujął jej dłoń i zaklął siarczyście, kiedy zobaczył na dziewczęcych palcach wypalone ogniwka łańcuszka i część herbu Blacków. Oparzenie było ogniście czerwone. Musiało być też bardzo bolesne – przelotnie zauważył w oczach Moon łzy, które starała się przed nim ukryć pod rzęsami.
Bez słowa objął ją ramieniem i zaprowadził do łazienki. Na usta cisnęły mu się ciężkie od nienawiści słowa, ale milczał, patrząc z ukosa na Dominikę, która potulnie szła za nim, unikając zawzięcie jego spojrzenia.
W innej sytuacji, na pewno chętnie rozejrzałaby się po tym wyłożonym kafelkami pomieszczeniu, z którego Huncwoci zrobili sobie minilaboratorium. Teraz jednak z przestrachem patrzyła to na swoją dłoń, umieszczoną w cudownie chłodnej wodzie, to na twarz Blacka, z której po prostu ziała nienawiść.
— Pójdziemy teraz do Skrzydła Szpitalnego — oznajmił w końcu tym samym zmienionym głosem. — Ktoś powinien to obejrzeć. Sprawdzić, czy to na pewno zwykłe oparzenie.
Dziewczyna szybko pokiwała głową. Była tak zszokowana całą sytuacją, że gdyby Syriusz zaproponował jej teraz wspólną przejażdżkę na buchorożcach, zgodziłaby się z równym entuzjazmem.
Niezgrabnie owinął jej dłoń chusteczką i oboje ruszyli w kierunku drzwi. Wychodząc, chłopak ze złością kopnął medalion, który ze zgrzytem wsunął się pod łóżko.
Drogę do Skrzydła przebyli w milczeniu. Dominika była zbyt zażenowana położeniem, w którym się znalazła, by powiedzieć coś sensownego. Black również się nie odzywał – targała nim nienawiść i poczucie winy, jakby to on zrobił jej krzywdę.
Pani Calahan była pochłonięta wypełnianiem raportów, więc zajęła się nimi panna Pomfrey. Ze zgrozą obejrzała ranę, ale bez chwili zwłoki posmarowała ją maścią i opatrzyła. Syriusz był jej wdzięczny, że nie zadawała żadnych pytań.
Później siedzieli na ławce przed Skrzydłem, czekając aż pielęgniarka spisze protokół. W pewnym momencie chłopak podniósł na nią ponure spojrzenie.
— Jesteś z mugolskiej rodziny? — Bardziej stwierdził niż zapytał.
— Tak — powiedziała z lekkim zdziwieniem. — A to ma jakiś związek...?
Black zacisnął szczęki i powoli pokiwał głową. Skupił wzrok na własnych kolanach i nabrał powietrza, jakby nagle powziął jakąś decyzję, ale za chwilę z niej zrezygnował, bo westchnął i mruknął cicho:
— Może kiedyś ci opowiem...
Panna Pomfrey wyjrzała zza drzwi i oznajmiła, że mogą już iść, a Dominika ma się u niej pokazywać co jakiś czas na kontrolę. Podziękowali i ruszyli do portretu Grubej Damy.
— Do diabła, jak można coś takiego zrobić! — Wybuchnął w końcu Syriusz.
— Cóż, w każdym razie nic poważnego się nie stało — odezwała się dziarskim tonem, chcąc dodać mu otuchy. — Sam słyszałeś, co powiedziała panna Pomfrey. Niedługo się zagoi i po problemie.
— To niczego nie zmienia — odwarknął.
Ponownie zapadło ciężkie milczenie. Bardzo niepewnie czuła się w towarzystwie tego dziwnego Syriusza, którego nastrój zmieniał się tak szybko, że nie można było przewidzieć, co zrobi lub powie za chwilę. Chyba po raz pierwszy widziała go w takim stanie i dlatego droga do wieży dłużyła się jej niemiłosiernie. Pogratulowała sobie w duchu, kiedy wpadła na genialny pomysł.
— No to może pójdę do biblioteki, nie napisałam jeszcze tego wypracowania o Kirke — oznajmiła z nowym entuzjazmem. Syriusz wciąż sprawiał wrażenie nieobliczalnego, więc uznała, że im szybciej się rozstaną, tym lepiej. Owszem, była mu wdzięczna, w końcu w jakiś pokrętny sposób próbował uratować jej rękę, mimo że cała ta sytuacja była winą wyłącznie jej nieposkromionej ciekawości, ale nie czuła się dobrze, widząc jego wściekłość. Uśmiechnęła się więc na pożegnanie i energicznym krokiem ruszyła przez korytarz. Właśnie zdołała wydać z siebie westchnienie ulgi, gdy usłyszała stukot butów szybko uderzających o kamienną posadzkę.
— Idę z tobą.

* * * * *

Lily uśmiechnęła się błogo. Znajdowała się właśnie na cudownej granicy jawy i snu, kiedy żaden koszmar nie może już zaskoczyć, a nie czas jeszcze na przebudzenie. Było jej ciepło, z lubością wdychała jakiś przyjemny zapach, a James cicho nucił Magic Bus The Who...
Zaraz – James?!
— Potter, wynoś się z mojego dormitorium! — krzyknęła w panice, zrywając się błyskawicznie. Z ramion zsunął jej się szkarłatno-złoty sweter. Strząsnęła go z obrzydzeniem.
Chłopak spojrzał na nią zdziwiony, zaraz jednak uśmiechnął się złośliwie, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Evans.
— No? I z czego się cieszysz? Jak tu w ogóle wszedłeś?! Niech tylko...
— Słońce, każdy Gryfon może tu wejść. Rozejrzyj się.
Lily mimowolnie omiotła wzrokiem otoczenie. W tej chwili jej migdałowe oczy stały się niemal okrągłe ze zdziwienia.
— Pokój Wspólny? — wykrztusiła. — Ale jak... To twoja sprawka! – Domyśliła się, wciąż oszołomiona niedawnym snem i przyjemnymi wrażeniami, które postanowiła jednak zepchnąć na dalszy plan.
Potter pokręcił głową z politowaniem.
— Evans, sama chciałaś tu spać, pamiętasz? Jedyna samowola, na jaką sobie pozwoliłem, to przykrycie cię swetrem. — Ruda zerknęła na ramiona chłopaka przykryte jedynie cienką koszulką i zrobiło jej się głupio. — Zapytaj Macmillan, jak chcesz.
— Tak zrobię — powiedziała z wyższością, niezgrabnie podnosząc się z fotela i popędziła w kierunku dormitorium dziewcząt.
— Patricia! — krzyknęła od progu. — Patty!
— Evans, oszalałaś?!
— Przepraszam, Marion — odezwała się ze skruchą w głosie, widząc furię w oczach rozczochranej koleżanki.
Wtem z łazienki wyszła Patricia.
— O co chodzi, Lily?
Ruda przyparła ją do ściany.
— Uknuliście spisek z Potterem, tak? — zaczęła konspiracyjnym szeptem, chociaż zszokowane spojrzenie przyjaciółki wydawało się potwierdzać wersję wydarzeń Huncwota. — Dlaczego spałam w fotelu? O co w tym wszystkim chodzi?
Brunetka nie wytrzymała i roześmiała się.
— Lily! Pół nocy przegadałaś z Jamesem i kiedy szłam spać, oświadczyłaś, że chcesz jeszcze zostać. Reszty możesz się sama domyślić.
Evans puściła ją i ze zmarszczonym czołem zaczęła krążyć po pokoju. Macmillan przyglądała się jej z ciekawością.
— Nie pamiętasz? Przecież nie wypiłaś wcale tak dużo.
Sęk w tym, że Lily już pamiętała. Rzeczywiście, jakimś cudem Potterowi udało się skłonić ją do rozmowy, która okazała się na tyle ciekawa, że trwała tak długo... Nic dziwnego, że zareagowała w ten sposób, teraz też trudno było jej uwierzyć w fakt, że Potter bywa normalny...
— Lily?
No tak, ale co teraz? Przecież zrobiła z siebie kompletną kretynkę. I to przed nim! To koniec.
— To koniec — powiedziała głosem nie wróżącym nic dobrego. — Będę musiała zabić albo jego, albo siebie. Merlinie, już nigdy nie wyjdę z tego dormitorium! — Patricia objęła przyjaciółkę i  w międzyczasie uśmiechnęła się przepraszająco do Marion, która wciąż łypała na nie morderczym wzrokiem.
— Może chodźmy na śniadanie, co, Lily? Umieram z głodu — westchnęła, próbując zmienić temat, ale ruda zmierzyła ją tylko groźnym spojrzeniem i odparła, że za żadne skarby nie przejdzie przez Pokój Wspólny, w którym grasuje „ten gargulec”.
Doświadczona w bojach Evans-Potter Pat, uchyliła drzwi i stwierdziwszy brak niepożądanych osobników, wyciągnęła opierającą się przyjaciółkę do Wielkiej Sali. Kiedy przechodziły obok kominka, Lily z nieodgadnionym wyrazem twarzy zerknęła na leżący obok sweter. Po chwili jednak znowu zrobiła zaciętą minę, co widząc Macmillan pokręciła głową i pomyślała ze współczuciem:
Oj, Potter, Potter... Kiedyś zgubią cię te twoje ambicje...
Dziura pod portretem zamknęła się za nimi z trzaskiem.

* * * * *

Stuk, stuk, stuk.
Syriusz nerwowo wybijał rytm podeszwą buta. Z założonymi na piersiach ramionami mierzył groźnym spojrzeniem egzemplarz Sylwetek stu najwybitniejszych magów wszech czasów stojący na pobliskiej półce.
Teraz już żałował, że przyszedł tu z Moon. Po co to zrobił? Sam nie wiedział. Nigdy nie przepadał za biblioteką, a teraz miał do tego kolejny powód.
Niecierpliwie odgarnął włosy z czoła i ukradkiem zerknął przez ramię, ale zaraz błyskawicznie się odwrócił.
Też sobie znalazł miejsce na randki! Zakurzona i ciasna komórka na miotły z tą wariatką, Pince, dyszącą ci w kark.
Prawdopodobnie była w tym odrobina przesady, jako że sama Moon – ku ponurej rezygnacji Syriusza – przed chwilą z radością  na twarzy wpadła między regały w poszukiwaniu odpowiedniej książki. No ale mimo wszystko...
— Jesteś wreszcie — burknął do blondynki, kiedy w końcu stanęła przed nim z jakąś koszmarnie nudno wyglądającą księgą przyciśniętą do piersi.
Dziewczyna uniosła brwi, ale po chwili jej wzrok padł na coś ponad ramieniem Blacka i jej oczy zrobiły się niemal okrągłe ze zdumienia.
— O rany! Czy to nie Remus i Lisa? Jak...
Syriusz stwierdził, że nie ma czasu ani ochoty na subtelności i zamknąwszy dłonią usta Moon, pociągnął ją do stolika za regałem.
— Siadaj — rzucił rozkazującym tonem, co Dominika niechętnie uczyniła po kilkusekundowej demonstracji swego niezadowolenia. Ciekawość była w tej chwili silniejsza niż duma, ale i tak zanotowała w pamięci, że Black jest wstrętnym gburem, a ona jest na niego obrażona.
— No? O co chodzi? — zapytała, siląc się na możliwie obojętny ton. Chłopak wiercił się niespokojnie pod jej spojrzeniem.
— Nie widzisz? Zrobili ze mnie rogacza! — Wybuchnął w końcu na tyle, na ile pozwalały na to czujne uszy panny Pince.
— Myślałam, że to ksywa Jamesa — parsknęła. — Przepraszam — zreflektowała się szybko, widząc minę chłopaka. — Ale to takie niepodobne do Remusa...
— Taa... Przyjaciel wbił mi nóż w plecy — syknął, a Moon milczała zakłopotana. Sprawy sercowe zawsze wydawały się jej zbyt zawikłane.
— I to jeszcze on! Nudny... Nudny kujon! — Black najwyraźniej dopiero się rozkręcał, bo swoje słowa przypieczętował kilkukrotnym uderzeniem pięścią w blat stolika.
Dominika spojrzała na niego triumfalnie.
— A więc tu cię boli! Że pokonał cię ktoś mniej popularny od ciebie!
— Wcale nie! — Zaprotestował natychmiast, rzucając jej pełne urazy spojrzenie. — Po czyjej stronie właściwie jesteś? To on mi odbił dziewczynę! Prosto, bezczelnie i zdradziecko.
Dominika odchrząknęła i mimowolnie uciekła wzrokiem od jego pałającego spojrzenia. To najwyraźniej był jeden z gorszych dni Blacka, a ona niefortunnie cały czas znajdowała się w polu rażenia.
— Zależy ci na niej?
Młody Black najwyraźniej nie spodziewał się tego pytania, bo wyprostował się i zmarszczył brwi w zamyśleniu. Wzruszył ramionami.
— Trudno powiedzieć — odparł enigmatycznie.
— No dobrze, może inaczej. Czy ty w ogóle wiesz coś o niej? Jak ma na nazwisko, co lubi czytać, czym się interesuje? No wiesz, cokolwiek? — Rzuciła mu krótkie, intensywne spojrzenie.
— Nie — przyznał po długiej chwili. Cicho i niechętnie.
Moon pokręciła głową z rezygnacją.
— Syriuszu...
— Co z tego! — Poczuł nagle, że musi się bronić. — Wszystko jedno, czy coś do niej czuję! I tak zachował się nie w porządku! A teraz cała szkoła o tym plotkuje, jakby to był temat stulecia!
— Spokojnie. Właśnie próbuję ci wytłumaczyć, że nie wszystko jedno. — Zastanowiła się przez chwilę. — Wyobraź sobie, że spotykasz kogoś, na kim ci zależy. Kto do ciebie pasuje. I ten ktoś jest źle traktowany przez inną osobę. To chyba normalne, że reagujesz jak Remus. Chcesz bronić tej dziewczyny. Zwłaszcza jak jest się Remusem i nieczęsto ma się takie sercowe przeżycia.
— Co za dogłębna analiza, panno Moon — odezwał się sarkastycznie, tak udatnie naśladując Heckmanna, że uśmiech sam wypłynął na jej usta.
Cisza zawisła między nimi jak ciężki kir.
Dziewczyna wpatrywała się w podniszczoną okładkę woluminu i zastanawiała się właśnie czy wypada już zakończyć tą dziwaczną rozmowę, kiedy Syriusz wypowiedział rozbawionym tonem słowa, które na moment ją sparaliżowały.
— Moon, czemu ty mi tak uciekasz wzrokiem, co?
Poczuła jak nieprzyjemne odrętwienie ogarnia całe jej ciało. Wstrętna, spostrzegawcza bestia!
— Wcale nie — wypaliła i błyskawicznie zakryła oczy dłońmi.
Brawo, Moon.
— Właśnie, że tak. — Humor wstrętnej, spostrzegawczej bestii najwyraźniej gwałtownie się poprawił. Pochylił się ku koleżance i stanowczo odciągnął jej ręce od twarzy. —  A teraz się rumienisz — oznajmił, co blondynka skwitowała poirytowanym prychnięciem i szarpnęła się.
— No dobra, Moon, nie gniewaj się! Ale przyznaj, boisz się spojrzeć mi w oczy.
Gwałtownie wypuściła powietrze przez nos. Co za niedorzeczny pomysł!
— W takim razie udowodnij mi, że się mylę. — Ponownie pochylił się w jej kierunku i uśmiechnął się z satysfakcją. Wcale nie była taka pewna, czy poprawienie Syriuszowi humoru było warte kompromitacji z jej strony. Wprawdzie postanowiła sobie, że nie będzie już takim tchórzem i spróbuje być bardziej otwarta, to jednak nie oznaczało, że musi od razu rzucać się na głęboką wodę i gapić się na Blacka, bo taki właśnie ma kaprys.
— Czy żebym patrzyła ci w oczy, musisz być tak strasznie blisko? — zapytała nadąsanym tonem, ale Black nie odpowiedział. Był zbyt zajęty rozczulającym zjawiskiem, jakim było odkrycie, że oczy Moon nie są całkiem zielone. Przy samych źrenicach miały rdzawy odcień, a dalej panoszyły się małe, złote plamki, które...
— Jesteś głupi. — Ze stoickim spokojem oświadczyła dziewczyna, niwecząc tę magiczną chwilę.
— Hę? — mruknął półprzytomnie, zbyt zaskoczony, by dobrać odpowiednio ciętą ripostę.
Dominika odwróciła wzrok w stronę parapetu, na którym leżał Prorok Codzienny.
— Czytałeś? — zapytała z ożywieniem, wskazując duże zdjęcie na pierwszej stronie, przedstawiające miotlarza z zawrotną prędkością kreślącego ósemki wokół bramek.
— Jasne! — Black z zainteresowaniem powitał zmianę tematu. — To dopiero zagranie! Zięby z Fitchburga nie miały szans.
— Za to Armaty miały szczęście, że nie przyszło im grać z Pogromcami Kafla z Quiberon. — Moon uśmiechnęła się z przekorą. — Oni takich kombinacji mają mnóstwo.
— W porządku, może i są nieźli, a Armaty nie są ostatnio w najlepszej formie, ale w końcu mistrzostwo zdobyli aż dwadzieścia jeden razy! — zaperzył się Syriusz. — I to nie dzięki ogłupianiu przeciwnika dziwacznymi szatami — dodał nie bez złośliwości.
Zawrzała namiętna i pełna zachwytów dyskusja, którą ostatecznie przerwało gderanie panny Pince. Ruszyli w kierunku wyjścia z niejakim zadowoleniem, chwilowo przygaszonym, kiedy spojrzenia Syriusza i Remusa skrzyżowały się przelotnie.
— Hej. — Dominika pewnym gestem ujęła pod ramię swojego towarzysza. — Naprawdę, spróbuj to sobie jeszcze raz spokojnie przemyśleć. Czy warto tak głupio się obrażać...
Black przewrócił oczami.
— Nie moralizuj mnie, dziewczyno.
Mieszanina znudzenia i irytacji na jego twarzy była tak teatralna, że Moon nie mogła się powstrzymać i po chwili pusty korytarz wypełnił się jej śmiechem.
Damy na mijanych przez nich obrazach spoglądały za nimi ze zgorszeniem, ale ich namalowane grymasy nie wzbudziły niczyjego zainteresowania.
Syriusz był mile zaskoczony. Najwyraźniej rodzinne święta natchnęły Moon zupełnie nowym duchem, bo dobrze i swobodnie czuł się w jej towarzystwie, a przy tym przypomniał sobie, że także z dziewczynami można czasem ciekawie porozmawiać o Quidditchu. Do tej pory zdarzało mu się to jedynie w towarzystwie Hazel Kaolin, gryfońskiej ścigającej, którą traktował raczej jako kolegę z drużyny.
Nagle coś przyszło mu do głowy.
— Moon, skoro tak lubisz Quidditch, to czemu nie zgłosisz się do drużyny?
Blondynka nie odpowiedziała od razu. Poczuł jak jej dłoń drgnęła niespokojnie.
— Boję się latać — przyznała w końcu z pewnym zażenowaniem. — Mam lęk wysokości.
— Na gacie Merlina! Więc jednak nie ma dziewczyn bez wad – sapnął boleśnie, na co Dominika po raz kolejny roześmiała się i cofnęła rękę.
— Lepiej się pospieszmy. Kirke czeka.

* * * * *

Następnego dnia Syriusz nieco rozchwianym krokiem wkroczył do Wielkej Sali. Przemierzył ją niemal na oślep, swojej mocno sponiewieranej świadomości pozostawiając zadanie doprowadzenia go do stołu przy możliwie minimalnym uszczerbku fizycznym. Był tak zaspany, że kompletnie nie zwrócił uwagi na sklepienie, które tego poranka przybrało gołębioszarą barwę, miejscami zmieszaną z rumianymi pozostałościami świtu. Widok był naprawdę wart wcześniejszego zerwania się z łóżka, co na pewno ochoczo potwierdziliby uczniowie cierpiący na bezsenność lub nadmiar energii, którzy znajdowali się wtedy w Sali. Syriusz uważał, że nie należy ani do jednych, ani do drugich, więc po prostu zabrał się za poszukiwanie dzbanka z kawą. Prawdopodobnie, nawet gdyby porządnie wyspał się tej nocy, i tak nic by nie zauważył. Nie był wielbicielem tego typu widoków, ba, w ogóle rzadko patrzył w niebo. Na ziemi było znacznie więcej interesujących spraw.
Kiedy pierwszy łyk ożywczego napoju rozgrzał jego ciało, odetchnął głęboko i rozejrzał się po stole Gryffindoru. Zdziwiło go trochę, że ktoś o tej porze jest w stanie normalnie funkcjonować. Jakaś drobna dziewczynka wczytywała się w Standardową księgę zaklęć – II stopień; wysoka, niezbyt urodziwa Gryfonka o nadąsanym wyrazie twarzy, znana Syriuszowi jako Trollica Lucy, leniwie zmieniała kolor swojego talerza; Dirk Cruiser (a może Cresswell? Czy raczej Cridell? Łapa nie miał dobrej pamięci do nazwisk. Zresztą, co za różnica...) zawzięcie skrobał coś na długim pergaminie – chyba przepisywał wypracowanie. Kolejną dwójkę Gryfonów, prowadzących ożywioną dyskusję, Syriusz znał bliżej, więc nieco dłużej zatrzymał na nich znudzony wzrok.
— Powtarzam ci po raz kolejny. — Moon najwyraźniej zaczynała tracić cierpliwość, chociaż ton jej głosu pozostawał uprzejmy. — Jest różnica. Bahanki, w przeciwieństwie do elfów, są całe porośnięte gęstym, ciemnym futerkiem...
Peter żuł tosta, z głębokim skupieniem patrząc w pałające entuzjazmem oczy koleżanki. Syriusz zauważył zafascynowany, że nawet dwa podbródki Glizdogona poruszają się jakby w zamyśleniu.
— Poza tym, mają zupełnie inne skrzydełka. Elfie są duże i przezroczyste, podczas gdy...
Koniec. Świadomość Blacka wyłączyła się, najwyraźniej broniąc się dzielnie przed napływem śmiertelnie nudnych informacji. Oparł policzek na dłoni, zastanawiając się czy nie warto wrócić do łóżka. Nawet nie dosłyszał flegmatycznej odpowiedzi Petera, po której Moon natychmiast podjęła kolejną próbę edukacji biednego chłopca.
Mimowolnie skupił wzrok na dłoniach Moon. Nie była to przyczyna gestykulacji, która stawała się coraz gwałtowniejsza z powodu ciągłego niezrozumienia ze strony Petera, ale faktu, że prawa z nich była ciasno owinięta bandażem. Syriusz spochmurniał natychmiast. Do licha! A już myślał, że to tylko głupi koszmar.
Poczuł się, jakby coś ciężkiego spłynęło mu do żołądka.
Chyba winien był jej jakieś wyjaśnienia. Nie mógł się jednak na to zdobyć. Gdy tylko patrzył na ten nieszczęsny bandaż, czuł przemożny wstyd, poczucie winy i wściekłość na tą bandę psychopatów, jego rodzinę. Prawdopodobnie nie mógłby wydobyć z siebie słowa na ten temat bez niekontrolowanych wybuchów złości, które i tak pewnie wprawiłyby ją w zakłopotanie, więc wolał nawet nie próbować. Dlaczego wcześniej nie pozbył się tego paskudztwa? Ba, kolejne głupie i retoryczne pytanie. Bo próbował, czyż nie? Próbował, próbował tak bardzo, że nadgarstek drętwiał mu od machania różdżką i rzucania medalikiem gdzie popadnie. Ale on wracał. Zawsze.
Potarł mocno powieki, jakby próbując usunąć spod nich niechciane obrazy i myśli.

* * * * *

Dominika patrzyła obojętnie jak łyżeczka sama miesza herbatę w jej kubku. Ożywiła się nieco, kiedy po jej lewej stronie zasiadła Lily, rzucając w przestrzeń dziarskie „cześć”. Tuż za nią przywlokła się Patricia, która wyglądała, jakby jeszcze nie do końca się obudziła.
— Możesz mi podać talerz z kiełbaskami? Dziękuję — powiedziała, kiedy blondynka niezgrabnie chwyciła półmisek lewą ręką. — Co ci się stało? — zapytała bez ogródek, a jej zielone oczy zwęziły się podejrzliwie, utkwione w bandażu na dłoni przyjaciółki.
— To? A, nic takiego. — Przyciszonym głosem opowiedziała jej, co stało się wczoraj, starając się jednak, aby historyjka zabrzmiała jak najmniej poważnie i dramatycznie. — Sama widzisz, ciekawość nie ułatwia mi życia — zakończyła zdawkowo, sięgając po herbatę. Lily spojrzała na nią ze współczuciem.
— Pewnie będzie ci teraz niewygodnie na lekcjach, co? Zwłaszcza przy krojeniu składników na eliksiry...
— Pewnie tak — rzuciła obojętnie, kiedy poprzez mgiełkę pary unoszącej się znad kubka zauważyła, że Syriusz nie odrywa ponurego wzroku od jej palców. Szybko cofnęła rękę pod blat.
Ich spojrzenia skrzyżowały się.
Przez chwilę patrzyła mu w oczy, ale poddała się pierwsza i zaczęła udawać, że szuka czegoś w torbie. Wciąż czując na sobie jego wzrok, wyjęła niewielki kawałek pergaminu, na którym nakreślony był plan lekcji. Serce zabiło jej szybciej, kiedy zauważyła, że po przerwie obiadowej ma numerologię. Oznaczało to kolejne spotkanie z Ragnarokiem, jako że na lekcjach profesor Morwell nie było ścisłego podziału na domy i roczniki ze względu na niewielką liczbę uczniów uczęszczających na zajęcia.
Kiedy zabrzmiał dzwon oznajmiający początek lekcji, zupełnie nie pamiętała już o dziwacznym zachowaniu Syriusza. Pospieszyła na zaklęcia, a jej myśli prześcigały się wzajemnie, tworząc w głowie kompletny chaos. Wszystkie dotyczyły wysokiego blondyna w przyciemnionych okularach...

* * * * *

Czarowanie za pomocą lewej ręki okazało się znacznie trudniejsze niż się spodziewała. Różdżka zrobiła się rozkapryszona i nieposłuszna, nigdy też nie była do końca pewna efektu rzucanego zaklęcia, jeśli wymagało ono skomplikowanych gestów.
Na jej nieszczęście profesor Flitwick zarządził spontaniczny test umiejętności magicznych. Podzielił ich na pary i klaśnięciem dał do zrozumienia, że mogą rozpoczynać pojedynki.
Dominika stała naprzeciw Marion, niezbyt przyjaźnie nastawionej koleżanki z dormitorium. Uśmiechnęła się do niej niepewnie i otworzyła usta, żeby uprzedzić ją o swojej nie najlepszej formie i jej ewentualnych konsekwencjach, ale Marion najwyraźniej uznała, że Moon chce ją zaatakować, bo machnęła różdżką i krzyknęła:
Incendio!
Blondynka uchyliła się machinalnie, ale poczuła jak coś gorącego świsnęło jej koło ucha.
Podniosła różdżkę.
Expulso!
Wiedziała, że coś jest nie tak. Wiedziała to już wtedy, gdy pomarańczowy promień trysnął z jej różdżki. Powinien być błękitny...
Zaklęcie powinno odrzucić dziewczynę do tyłu, nie wyrządzając jej większych szkód, jednak Marion wciąż stała w miejscu, w którym znajdowała się, kiedy oberwała urokiem. Z tą różnicą, że teraz jej kędzierzawe włosy sterczały na wszystkie strony, a na jednym z kosmyków tlił się niewielki płomień.
— Przepraszam, o rany, to było naprawdę niechcący! — zawołała Moon z troską i podbiegła do koleżanki z zamiarem ugaszenia małego pożaru.
Niestety, Marion wpadła w stan bliski histerii, który tylko się pogłębił, gdy dostrzegła Dominikę biegnącą ku niej z wyciągniętą różdżką.
Drętwota! Drętwota!
Obscuro — jęknęła blondynka, profilaktycznie rozpaczając nad powstałym chaosem i kolanem, które sobie rozbiła, kiedy próbowała uniknąć jednego z zaklęć Gryfonki.
Tym razem wszystko poszło zgodnie z planem i na oczach Marion pojawiła się czarna opaska. Jeśli jednak Moon sądziła, że unieszkodliwi tym przeciwniczkę, to bardzo się pomyliła. Dziewczyna zaczęła miotać zaklęciami na oślep. Jedno z nich strąciło tiarę z głowy profesora Flitwicka, który właśnie pędził ku nim z zamiarem uspokojenia sytuacji. Machnął krótko różdżką, z której po chwili trysnął strumień wody i ugasił zarówno płomyk we włosach jak i wściekłość Marion.
Profesor spojrzał z wyrzutem na Dominikę, która z głupią miną klęczała na środku sali, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo oto kolejne dwie pary wymagały już jego interwencji.
Nigdy więcej — pomyślał, wymachując różdżką. Są bardziej nieobliczalni niż banda pięciolatków... I pomyśleć, że za rok zdają OWUTEM-y!
Westchnął z rezygnacją, gdy poczuł, że ktoś podpalił mu skraj szaty.

* * * * *

Po zakończonej i jakże nieudanej lekcji zmęczona Moon opuściła salę wraz z resztą uczniów. Patrzyła przed siebie ponuro, za plecami mając Pottera, który co chwila gratulował jej zrobienia z zajęć katastrofy. Uważała, że zdecydowanie przecenia jej zasługi, ponieważ po zaklęciach aż dwie osoby zostały odesłane do Skrzydła Szpitalnego zupełnie nie z jej winy, ale James najwyraźniej czerpał ogromną satysfakcję z dokuczania jej, więc milczała.
Wtem kilka jardów przed sobą zobaczyła kędzierzawą głowę Marion. Podbiegła do niej, przywołując na twarz uśmiech wyrażający uprzejmą troskę.
— Hej, jak tam? Całkiem dobrze już wyglądasz. — Było to oczywiste kłamstwo, bowiem wilgotne i lekko nadpalone włosy dziewczyny sprawiały wrażenie jeszcze bardziej nastroszonych niż zwykle. — Posłuchaj, nie chciałam, żeby tak wyszło, po prostu wczoraj...
CHLUST!
Moon z zastygłymi na ustach słowami wpatrywała się w czubek różdżki Marion. Czuła jak strumienie lodowatej wody spływają jej po włosach za szatę.
— Bardzo przydatna lekcja. — Dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie, najwyraźniej dumna ze swojej zemsty... Albo chociaż z faktu, że tak umiejętnie użyła zaklęcia niewerbalnego. Odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie z nosem wycelowanym w sufit.
Za jej plecami rozległy się chichoty. Odwróciła się gwałtownie, rozchlapując dookoła wodę. Stanęła twarzą w twarz z Potterem, który bezwstydnie ryczał ze śmiechu. Spojrzała na niego pogardliwie, po czym przeniosła wzrok na Syriusza, którego kąciki ust uniosły się w rozedrganym uśmiechu.
— Ślicznie wyglądasz — bąknął i zaniósł się niezbyt wiarygodnie brzmiącym kaszlem.
Dominika zacisnęła dłonie w pięści i podziękowała niebiosom, że kolejna lekcja nie wymaga żadnego zaangażowania ze strony uczniów.
Kiedy zajęła miejsce w klasie profesora Binnsa, wyjęła różdżkę i po kilku sekundach ryzyka, z ulgą poczuła jak ciepłe powietrze rozdmuchuje jej włosy. Nie miała wyrzutów sumienia, i tak nie mogłaby pisać notatek lewą ręką. Zamiast tego wsłuchała się w usypiający głos profesora, a gdy i to ją znudziło, potoczyła wzrokiem po sali. Większość uczniów jak zwykle poopierała głowy na ławkach i korzystała z okazji na krótką drzemkę. Jedynie Remus i Lily wspierali podbródki na dłoniach i coraz mniej przytomnym wzrokiem patrzyli na Binnsa, ale to też należało do normy. Coś jednak było inaczej. Zmusiła otępiały mózg do myślenia. No tak! Syriusz, zamiast drzemać z resztą klasy, nieprzerwanie skrobał piórem po pergaminie, co jakiś czas zerkając uważnie na profesora. Było to tak nietypowe zjawisko, że Moon zagapiła się na niego zupełnie do tego stopnia, że całkowicie zapomniała o zaklęciu, które wysuszywszy jej włosy, zaczęło parzyć skórę. W końcu odwołała je i w zamyśleniu podrapała się różdżką za uchem. Co on może robić? Przecież niemożliwe, żeby knuł kolejny dowcip, bo zawsze robił to razem z Potterem, który teraz leżał z głową na podręczniku, pochrapując cicho. Pisze list do rodziny? Niemożliwe. Przecież wczoraj wypowiadał się o niej tak strasznie... Zresztą, kto pisze takie długie listy? Więc musiał robić notatki. Ale po co? Odkąd go poznała, nieskazitelny Syriusz Black nigdy nie zajmował się czymś tak przyziemnym jak notatki, chyba że było to pożyczanie przed krótkimi testami. Poczuła, że zżera ją ciekawość. Dlaczego on to robi?
Kiedy koniec lekcji nastąpił wraz z metalicznym dzwonieniem, postanowiła pójść do Syriusza i po prostu go o to zapytać. Ale Black ociągał się z wyjściem z sali i dopiero gdy w środku zostało tylko kilka osób, zarzucił torbę na ramię i odwrócił się ku niej.
Moon zarumieniła się lekko. Czyżby zauważył, że go obserwowała? Zanim zdążyła wymyślić jakąś dobrą wymówkę, chłopak już szedł ku niej. Zatrzymał się w odległości kilku cali.
— Trzymaj — mruknął szorstko, wciskając jej do rąk pęk pergaminów. Zdezorientowana przebiegła wzrokiem kartki zapisane drobnym, zamaszystym pismem. Podniosła na niego zdumione spojrzenie.
Syriusz potarł nerwowo górną wargę i zerknął gdzieś w bok.
— Wiem, że zawsze robisz notatki na historii... I wiem, że teraz nie możesz. — Rzucił okiem na jej dłoń, teraz bezwładnie wiszącą przy boku. — Co pośrednio jest moją winą. Dlatego... Dlatego... — zająknął się. — No, to dla ciebie. — Zakończył kulawo, wkładając ręce do kieszeni i patrząc na nią wyczekująco.
Dominika starała się nie wyglądać na zbyt zszokowaną. To chyba byłoby niemiłe... Ale nie mogła nic poradzić na to, jak bardzo zaskoczył ją Black. To było do niego zupełnie niepodobne. No i od jakiegoś czasu musiał się jej uważnie przyglądać skoro nawet zauważył co robi na historii magii...
Poczuła jak na jej policzki wypełza zdradziecki rumieniec.
— O rany. Dzięki — wydukała w końcu, rzucając przeciągłe spojrzenie w górę, prosto w jego oczy.
Uśmiechnął się lekko.
— Nie powiem, że nie ma za co. Będę miał teraz uraz na całe życie.
Roześmiała się nerwowo, nie spuszczając wzroku, jakby czegoś szukała w jego twarzy.
— Przepraszam bardzo, skończyli już państwo? — zapytał Binns rozeźlonym tonem. Przedstawiał sobą dość makabryczny widok, bo do połowy wystawał z tablicy.
— Tak, już idziemy — powiedziała szybko Dominika i wyszła z klasy. Syriusz poszedł za nią i oboje skierowali się do Wielkiej Sali.
— Bardzo jesteś kochany — odezwała się z uśmiechem, kiedy przechodzili przez wąski korytarz pozbawiony wszelkich ozdób. Ochłonęła już nieco i zaczęła doceniać urok całej sytuacji.
— Wiem — powiedział lekceważącym tonem, zdmuchując z czoła czarne kosmyki, które po chwili i tak wróciły na swoje miejsce. — Ale nie mów o tym nikomu, bo wszyscy będą mnie błagać, żebym coś za nich pisał.
Zaśmiała się pod nosem, ale nic nie odpowiedziała, bo właśnie pojawiło się przed nimi wejście do Wielkiej Sali.
Kiedy doszli do stołu Gryffindoru, Moon usiadła przy Lily i Patricii, a Syriusz skręcił w kierunku Huncwotów.
— Co tak długo? — zapytała jak zwykle dociekliwa Evans, odstawiając puchar z sokiem dyniowym.
— Och, zagadałam się trochę z Blackiem — powiedziała, nakładając na talerz pokaźną porcję gulaszu, po czym zaczęła go jeść w takim tempie, że Pat spojrzała na nią z podziwem.
— Spieszysz się gdzieś?
Dominika heroicznym wysiłkiem spróbowała przełknąć wszystko, co miała w ustach.
— Na numerologię — powiedziała w końcu.
Przyjaciółki pokiwały głowami ze zrozumieniem.
— Jak wyglądam? – zapytała nerwowo kilka chwil później, usiłując przejrzeć się w wypolerowanym ostrzu noża.
— Fiet’ne! — wykrztusiła Macmillan, na wszelki wypadek unosząc kciuk do góry.
— No, nie do końca — zauważyła Lily i krytycznie spojrzała na poluźniony i poskręcany krawat Moon. Poprawiła go szybko. — Teraz jest dobrze — powiedziała, patrząc z dumą na swoje dzieło.
— No to lecę — rzuciła blondynka, złapała torbę i machając im w biegu opuściła salę.
Czuła jak serce nienaturalnie szybko tłucze się jej pod koszulą. Chaos w myślach zastąpiła kompletna pustka z niejasnym poczuciem euforii i lekkiej paniki. Ponure ściany zamku wydawały się jej teraz niezwykle przyjazne, stukot obcasów o kamienną posadzkę cudownie melodyjny, a najbliższa przyszłość, och, jak wspaniała.
Skręciła gwałtownie za posągiem gargulca o wyglądzie leniwca i już, już widziała drewniane drzwi prowadzące do...
— Dominika! Hej... Hej, poczekaj!
Westchnęła ciężko i poczuła jak z tym westchnieniem wolno ulatuje z niej euforia. Odwróciła się jednak i uśmiechnęła do postaci, która biegła ku niej z wdziękiem rannego bawoła.
— Witaj, Dorothy!
Dziewczyna nie odezwała się, dopóki nie dotarła na miejsce sapiąc i trzymając się pod boki. Miała błyszczące, kasztanowe loki, które opadały jej teraz na nadąsaną, nieco zbyt pulchną i czerwoną z wysiłku twarz. Oczy o nieokreślonej barwie spoglądały na Dominikę z wyrzutem zza grubych szkieł w ciemnej, plastikowej oprawce.
— Mówiłam ci... Jestem Dora... Dora...
— W porządku, Dora — odrzekła polubownie Moon i udała, że z uwagą przygląda się poszarzałemu gobelinowi, dając koleżance czas na dojście do siebie. W końcu ruszyła przed siebie wolnym krokiem, który – dziwna rzecz – zdawał się wymagać od niej znacznie więcej wysiłku niż bieg. Koleżanka podreptała za nią.
— Tak ci spieszno na numerologię? — Dziewczyna łypnęła spomiędzy loków i ułożyła drobne usta w podkówkę.
— No, trochę! — Entuzjazm na nowo zaczął ogarniać Dominikę. – Niby już wszystko rozumiem, ale mam jeszcze wątpliwości co do tego zadania, które mieliśmy zadane na ferie, więc pomyślałam, że mogę zapytać profesor Morwell albo... No, kogokolwiek... — Zarumieniła się lekko.
— Ja mogę ci pomóc — zaoferowała łaskawie Dorothy, omiatając przygnębionym spojrzeniem powoli gromadzących się uczniów.
— Och, dzięki, ale wiesz... — zaczęła Moon, lecz niemal natychmiast zamarła, bo oto na korytarzu pojawił się wysoki Gryfon w ciemnych okularach na nosie. Jak zwykle towarzyszyła mu dziewczyna o krótkich fioletowych włosach, z ożywieniem opowiadająca najwyraźniej zabawną historię, bo Ragnarok co chwila uśmiechał się półgębkiem. Dominika poczuła, ze zaczyna brakować jej powietrza. Właśnie starała się dokonać niemożliwego, próbując jednocześnie chłonąć każdy gest blondyna i udawać, że wcale na niego nie patrzy, kiedy Dora dźgnęła ją łokciem między żebra.
— Wchodzimy — burknęła, wskazując jej otwarte drzwi sali.
Moon stanęła na palcach, usiłując dojrzeć ponad głowami uczniów miejsce, do którego kierował się Ragnarok. Zaczęła iść w tamtą stronę, kiedy koleżanka pociągnęła ją do pierwszej ławki, tuż naprzeciw tablicy. Rzuciła ostatnie rozpaczliwe spojrzenie za siebie i zabrała się za wypakowywanie książek. Do stu piorunów! W takim miejscu będzie się musiała nieźle nagimnastykować, żeby spojrzeć na niego choć kilka razy...
Lekcje numerologii były wyjątkowo spokojne. Zazwyczaj wykonywali na nich różnorodne zadania zlecone przez profesor Morwell, która chodziła między ławkami i sprawdzała jak radzą sobie z korzystaniem ze skomplikowanych tablic liczbowych. Czasem analizowali co ciekawsze wyniki. Tym razem nie było inaczej, chociaż kiedy Dominika wytężyła słuch, słyszała jak Charlie przyciszonym głosem rozmawia ze swoją dziwaczną znajomą. Gdy Moon po raz kolejny upuściła pióro w celu rzucenia ciekawskiego spojrzenia w ich stronę, Dora zerknęła na nią sponad pergaminu.
— Podoba ci się, prawda? — spytała szeptem, nie przestając rysować esów-floresów przy swoich obliczeniach. Blondynka poczuła jak krew odpływa jej z twarzy. Na początku chciała ostro zaprzeczyć, kiedy jednak spojrzała w pulchną, wiecznie smutną twarz koleżanki, odszepnęła:
— Tak jakby.
Dorothy uśmiechnęła się pobłażliwie i pokiwała głową w sposób sygnalizujący wieloletnie doświadczenie.
— Wiem coś o tym — westchnęła niczym rasowa bohaterka romansidła i oparła krągły policzek na dłoni. — Ile ja bym dała, żeby być na twoim miejscu...
— Jak to? — zdziwiła się Dominika. Jak już zdążyła zauważyć, Krukoni zwykle byli dość dumnymi, czasem przemądrzałymi osobami i Dora nie stanowiła tu wyjątku. Dlaczego więc nagle powiedziała coś tak dla siebie nietypowego?
Dziewczyna jednak szybko się otrząsnęła i zmierzyła Moon spojrzeniem pełnym politowania.
— Cała ty — odezwała się tonem, jakby znała ją już znacznie dłużej niż od tych kilkunastu lekcji, które przesiedziały razem. — Chodzi o to, że jesteś w Gryffindorze. No i tak często z nim przebywasz. — Zerknęła na nią z zazdrością. — Masz tyle okazji, żeby...
Umilkła, bo ku ich ławce zbliżała się nauczycielka. Udały, że są całkowicie pochłonięte tablicami numerologicznymi. Po chwili podniosły głowy znad pergaminów i Dora kontynuowała rozmarzonym głosem:
— A on przecież jest taki przystojny... I niegłupi... Nie na tyle, rzecz jasna, żeby być Krukonem, ale jednak. No i doskonale lata na miotle. Odkąd jest w drużynie, chodzę na każdy mecz, wiesz? Wiatr wspaniale rozdmuchuje mu te jego czarne włosy...
Domnika poczuła, że robi jej się niedobrze.
— Podkochujesz się w Syriuszu? — zapytała rozbawionym tonem.
Dorothy spojrzała na nią, jakby powiedziała coś obrzydliwego.
— Oczywiście, że nie. W Jamesie — dodała rzeczowo, ale po chwili zreflektowała się i westchnęła ciężko, dając upust swoim cierpieniom.
— W Potterze? — Moon nie siliła się już nawet na szept. Dzisiejszy dzień obfitował w same zaskakujące informacje, a jeszcze czekało ją spotkanie z Corneliusem.
— Ciszej, głupia. — Krukonka rozejrzała się nerwowo, jakby wszyscy marzyli tylko o tym, żeby podsłuchać ich rozmowę.
Dominika uniosła brwi i wróciła do swoich tablic. Z trudem powstrzymała się od poinformowania Dory, jak bardzo ma przechlapane.
— Słuchaj... Słuchaj, Dominiko... — Dziewczyna uczepiła się jej ramienia i zmieniła ton na znacznie bardziej przyjazny. — Mogłabyś mnie z nim zapoznać?
Moon spojrzała badawczo w lekko zaparowane szkła koleżanki. Czy ona przypadkiem z niej nie żartuje? Przecież Potter ją wyśmieje. Upokorzy. Albo w najlepszym wypadku zlekceważy. Nie, chyba nie żartuje.
Poklepała Dorę po ramieniu.
— Zobaczę, co da się zrobić.