25 września 2015

Rozdział V




„Za czym tęsknią wilkołaki”

  rozdział V –


Opierała się o chłodną, kamienną ścianę w jednym z lochów i nerwowo przestępowała z nogi na nogę. Oczami wodziła po schodzących się wolno Gryfonach i Ślizgonach, którzy zbijali się w grupki i leniwie omiatali wzrokiem solidne drewniane drzwi z żelaznymi okuciami, które prowadziły do sali Mistrza Eliksirów.
Ona sama stała tu od dobrych dziesięciu minut i w myślach powtarzała poszczególne punkty swojego genialnego planu. Niecierpliwie szurała nogami, stukała niewysokim, przepisowym obcasikiem w kamienną posadzkę i przebierała paznokciami po ścianie za swoimi plecami, nie mogąc doczekać się lekcji.
Lily siedziała z nosem w podręczniku, marszcząc lekko brwi, jakby czuła na sobie wzrok wychudłego, czarnowłosego Ślizgona, który nie odrywał od niej wzroku. Dominika spojrzała raz i drugi w jego kierunku, po czym skupiła wzrok na niewielkim chrząszczu przechadzającym się po przeciwległej ścianie i przywołała się do porządku. Patricia stała po jej lewej stronie, zgiąwszy nogę w kolanie i nonszalancko pogryzając ślimaki-gumiaki, które przemyciła pomiędzy podręcznikami.
Kiedy po raz kolejny poruszyła się niespokojnie, poczuła na sobie podejrzliwy wzrok Huncwotów, którzy stali nieopodal. Prawie zakrztusiła się cytrynowym ślimakiem, którym poczęstowała ją Macmillan. A co, jeśli czegoś się domyślali? To by mogło zrujnować jej genialny plan. Niechętnie przyznawała przed samą sobą, że zawierał kilka poważnych słabych punktów, które z łatwością mogły pozbawić go sensu, ale lubiła jego istotę. Otóż genialny plan zemsty Moon polegał na tym, żeby wykorzystać arogancję i miłość własną Huncwotów. Należało jedynie nadać sytuacji delikatny impuls, a cała reszta potoczy się sama.
Czy to nie geniusz sam sobie? — pytała się w myślach i uśmiechała się kącikiem ust, wyobrażając sobie cierpienia dwóch młodych Gryfonów, którzy narazili się jej już pierwszego dnia szkoły.
Wreszcie profesor nadszedł od strony Wielkiej Sali.
Wolfgang Heckmann, bo tak właśnie nazywał się hogwarcki Mistrz Eliksirów, nie przepadał za swoją pracą. Codziennie zmuszał się do nauczania leniwych, niezdyscyplinowanych dzieciaków, które prawie nigdy nie potrafiły docenić sztuki, jaką było warzenie eliksirów. Znacznie bardziej wolałby prowadzić zajęcia z alchemii na Uniwersytecie Magicznym w Cambridge, sęk jednak w tym, że nikt mu tego nie zaproponował. Zaczął właśnie rozważać wcześniejszą emeryturę, kiedy sam Albus Dumbledore zwrócił się do niego z prośbą o objęcie stanowiska Mistrza Eliksirów oraz głowy domu Slytherin po emerytowanym Horacym Slughornie. Hogwart nie znajdował się zbyt wysoko na liście jego wymarzonych miejsc pracy, lecz nawet zgorzkniały Wolfgang Heckmann musiał przyznać, że nikt rozsądny nie odmawia takim szychom jak Albus Dumbledore.
Omiótł ponurym spojrzeniem grupkę uczniów, którzy odwzajemnili się równie entuzjastycznymi wyrazami twarzy. Przelotnie zerknął na parę swoich ulubieńców, Lily Evans i Severusa Snape’a, i  – jak w każdy poniedziałek – postanowił, że poprowadzi zajęcia specjalnie dla nich, ignorując niewydarzonych partaczy, jak w myślach nazywał całą resztę mniej utalentowanych uczniów.
Zmarszczył swe krzaczaste brwi i wetknął mosiężny klucz do zamka. Drzwi otworzyły się, skrzypiąc niemiłosiernie. Na brodę Merlina, temu staremu tetrykowi, Plumptonowi, najwyraźniej też przydałaby się emerytura, skoro tak zaniedbuje swoje obowiązki…
— Do środka — burknął przez ramię i skierował się prosto do swojej katedry.
Dominika, której entuzjazm przygasł nieco na widok kawałka jajka przylepionego do kołnierza szaty profesora, pomaszerowała szybko do swojego stanowiska. Kiedy otrzymała „Nędzny” za swoją pracę na poprzednich zajęciach, jej żelazne postanowienie zemszczenia się na Jamesie Potterze i Syriuszu Blacku poważnie się zachwiało.
Nagle coś potoczyło się po jej ławce. Wyciągnęła rękę i schwyciła małą, mlecznobiałą kuleczkę. Obejrzała się ze zdziwieniem i zobaczyła jak wspomniani Gryfoni za pomocą zaklęć miotają jagodami jemioły w jej sąsiada. Z niejaką obawą zerknęła na jego ziemistą twarz, która nie wyrażała niczego, chociaż jego blade dłonie, kurczowo zaciśnięte pod rękawami szaty zdradzały silnie emocje, które nim targały.
Rozpaliła ogień pod swoim kociołkiem i podwinęła rękawy. Zrobi to, choćby ponownie miała zapłacić jakością swojego eliksiru.
Dłonie drżały jej lekko, kiedy przewracała kartki podręcznika. Poczuła ukłucie żalu, kiedy zorientowała się, że dziś będą przyrządzać Eliksir Melancholii. Przerabiała go w zeszłym roku w Beauxbatons i wiedziała, że mogłoby jej to dać sporą przewagę. Postanowiła jednak nie rezygnować ani z podpuszczenia Huncwotów, ani z walki o dobrą ocenę.
Wystarczyło tylko porządnie się skoncentrować.

* * * * *

Byli kompletnie pochłonięci planowaniem najbliższej pełni, kiedy nagle James chrząknął znacząco i kiwnął głową w kierunku przejścia między ławkami.
Syriusz obejrzał się, nie przestając bezwiednie mieszać w kociołku. Tuż obok stała ta nowa, Moon, i uśmiechała się zagadkowo. Zamrugała kilkakrotnie swymi szmaragodowozielonymi oczami, po czym jej spojrzenie zogniskowało się nagle na jego ciemnych tęczówkach.
Jego skołatana podświadomość zarejestrowała jedynie fakt, że uśmiech na jej drobnych ustach zakołysał się nieznacznie i przygasł na moment, by za chwilę powrócić w całej wspaniałości.
— Cześć — powiedziała głębokim głosem i bezwiednie splotła ręce za plecami.
— Hej — odparł, odwzajemniając uśmiech, kompletnie ignorując przy tym Rogacza, który wsypał do kociołka całą garść suszonego tymianku. — Potrzebujesz pomocy?
— Właściwie, to tak. — Dziewczyna przechyliła się nad ich stolikiem, a on poczuł nagle jakiś nieznany aromat, którego nie był w stanie wyłowić znad oparów unoszących się znad kociołków. Odkaszlnęła kilka razy, oganiając się od brunatnego dymu unoszącego się nad ich stanowiskiem, po czym odgarnęła jasne kosmyki z twarzy i posłała mu kolejny uśmiech.
Potter trzepnął go chochlą w ramię, jednak jego wargi same rozciągały się w uśmiechu. Najwyraźniej nowa uczennica nie była wcale wyjątkiem i szybko uległa jego urokowi.
— Potrzebuję trochę elfich skrzydełek. — Jej twarz nagle spoważniała w wyrazie troski. — Zabrakło mi, a koniecznie muszę zaliczyć ten eliksir. Wiecie, ostatnim razem kiepsko mi poszło.
— Ależ oczywiście. — Black poszperał w swoim przyborniku i wydobył z niego garść sztywnych skrzydełek, opalizujących tęczowo w świetle pochodni. — Trzymaj.
— Dziękuję. — Uśmiechała się dziwnie, mocno zaciśniętymi wargami, a jej oczy iskrzyły, po wielokroć odbijając płomienie pełgające w pochodniach płomyki. Syriusz uznał, że nie jest to klasycznie piękny i urzekający widok, ale mimo to, jakoś nie potrafił odwrócić od niego wzroku. W końcu Moon odwróciła się na pięcie i truchtem pobiegła do własnego stanowiska.
Black wzruszył ramionami i potarł podbródek, w zamyśleniu analizując treść podręcznika.
— Myślisz o tym samym, co ja? — zapytał, ściągając brwi, kiedy po raz piąty przebiegł wzrokiem listę ingrediencji.
— Po cholerę jej elfie skrzydełka? — W głosie Jamesa słychać było napięcie, kiedy przesuwał palec wskazujący wzdłuż kolejnych wersów przepisu.
— Może coś pomyliła. — Black chwycił buteleczkę z atramentem ośmiornicy i na oko odmierzył potrzebną ilość. Ze stoickim spokojem wlał zawartość miarki do kociołka. Eliksir spienił się lekko, ale chłopak nie poświęcił temu żadnej uwagi, rzucając pytające spojrzenie w kierunku przyjaciela.
— No nie wiem. — Potter zdjął okulary i nerwowo przetarł je rąbkiem szaty.
— Czemu tak się przejmujesz? Postanowiłeś zostać prymusem? — Uniósł brwi i uśmiechnął się kpiąco, prowokując Jamesa spojrzeniem. Okularnik był jednak zbyt zaaferowany warzonym eliksirem, żeby dać się wciągnąć do zabawy.
— Nie mogę zawalać każdej lekcji — mruknął, biorąc się pod boki i zaglądając do kociołka, którego zawartość bulgotała leniwie. — Evans pomyśli, że jestem pacanem.
— To chyba się zbytnio nie pomyli, nie? — Syriusz po raz ostatni zerknął z nadzieją w kierunku przyjaciela, a kiedy nie doczekał się żadnej interesującej reakcji, westchnął z rezygnacją. — Dodaj ze dwa.

* * * * *

Dominika pracowicie siekała korzeń waleriany na idealnie równe kawałki, usilnie starając się nie oglądać za siebie. W jej ruchach łatwo było dostrzec podekscytowanie, kiedy najpierw posługiwała się ostrzem, a następnie kolejno dodawała ingrediencje, zaglądając raz po raz do podręcznika, aby sprawdzić, czy eliksir zachowuje się odpowiednio.
Kątem oka zerkała w kierunku ślizgońskiego sąsiada, który obserwował ją z podobną rezerwą. Kilka razy nawet udało jej się przyłapać go, jak przyglądał się jej zza kurtyny czarnych włosów, ale zanim zdążyła wypowiedzieć choć słowo, odwracał szybko wzrok i tak gorliwie skupiał się na pracy, że sama traciła pewność, czy nie przywidziała sobie tego wszystkiego.
Elfie skrzydełka odłożyła oczywiście do odpowiedniej przegródki i ani myślała ich użyć.
Za jej plecami pobrzmiewały zwykłe odgłosy krzątaniny uczniów na lekcji eliksirów i nic nie wskazywało na to, że Huncwoci złapali przynętę. Nie traciła jednak nadziei i nawet uśmiechała się półgębkiem, kiedy nagle pęk suszonego tymianku, który trzymała w dłoni, zaczął dziwnie się zachowywać.
W pierwszej chwili poczuła jedynie dziwnie pieczenie w dłoniach. Zdziwiona, odwróciła wzrok od tablicy, na której wypisany był uniwersalny przepis, i popatrzyła w dół. Suche, pociemniałe i przypominające rozczapierzone palce gałązki tymianku pogrubiały nagle i zmieniły kolor na orzechowy odcień brązu. Same listki, do tej pory zwinięte w ciasne ruloniki, rozwinęły się jakby z ulgą, prostując się i zieleniejąc we wszystkich kierunkach, jakby poszukując słabego ciepła, emanującego od zatkniętych w żelazne uchwyty pochodni.
Przerażona, upuściła cały pęk prosto do kociołka. Jęknęła i w przebłysku rozsądku usiłowała wyłowić chochlą szybko nasiąkające gałązki, ale jej wysiłki nie zdały się na nic, bowiem eliksir przybrał głęboką, turkusową barwę, przynajmniej o kilka odcieni ciemniejszą niż przewidywał to podręcznik.
Sięgnęła po tymianek, parząc palce, ale niemal natychmiast go upuściła, słysząc nieopodal ciężkie kroki i charakterystyczne chrząkanie.
Profesor bez ceregieli zajrzał jej przez ramię, marszcząc swe wspaniałe brwi na widok zawartości kociołka. Sięgnął po chochlę i zamieszał nią krótko, przyglądając się konsystencji i barwie eliksiru.
— Interesujące — mruknął, nie starając się nawet przekrzyczeć gwaru, który panował w sali; mimo to, stojący nieopodal uczniowie czujnie nastawili uszy. — Świeży tymianek zamiast suszonego…
Moon odruchowo zgarbiła ramiona i błagała w myślach, by profesor przestał kontemplować jej błąd i przeszedł wreszcie do następnego stanowiska. Heckmann uparcie stał jednak przy jej kociołku, wciąż przelewając eliksir.
— Nowatorskie podejście — ocenił wreszcie, rzucając jej bystre spojrzenie spod krzaczastych brwi. — Jeden punkt dla Gryffindoru. Oby tak dalej… — Zerknął do swojego notesu. — Panno Moon.
I odszedł, zostawiając ją zarumienioną i szczęśliwą.

* * * * *

— Oj — jęknął Syriusz, wydobywając z kociołka nadpalony kikut chochli, który jeszcze kilka chwil temu był solidną, dębową łychą.
— Mówiłem, że to jest jakieś podejrzane. — James porwał swoją różdżkę i gorączkowo wymachiwał nią tuż ponad powierzchnią złowrogo bulgocącego eliksiru. — Remus, Peter… Pomóżcie!
Remus Lupin, będąc jednocześnie prefektem i gryfońskim prymusem, nie odpowiedział na tę desperację, zbyt zajęty ewakuowaniem stanowiska.
— Odsuńcie się — powiedział tylko, odstawiając swój kociołek w najdalszy kąt sali, jednocześnie obserwując jak Peter przenosi grzechoczące fiolki. — Może być… — Gwałtowny wybuch, skutkujący kłębem dymu przypominającym miniaturowego, smoliścieczarnego grzyba wykwitającego z kociołka Jamesa i Syriusza, przerwał jego wypowiedź. — Nieprzyjemnie — dokończył zrezygnowanym tonem, nie bez odrobiny satysfakcji patrząc jak jego przyjaciele obmacują osmolone brwi i rozglądają się nieprzytomnie.
Black odwrócił się gwałtownie w kierunku ławki stojącej niepozornie w środkowym rzędzie. Moon przez chwilę oglądała się, spoglądając na nich zmrużonymi oczami, które w świetle pochodni wydawały się zupełnie ciemne. Po chwili wybuchnęła serdecznym śmiechem. Jasne włosy, dziwnie poskręcane od oparów buchających z kociołków, podskakiwały rytmicznie, odbijając się zgrabnie od jej ramion i pleców.
Syriusz i James, którzy od dobrych kilku minut pocierali osmalone twarze, zawtórowali jej wreszcie.
Być może wszystko skończyłoby się na tym niezobowiązującym wybuchu wesołości, gdyby nie profesor Heckmann.
— Potter, Black, Moon – szlaban! — zakrzyknął Mistrz Eliksirów. Większość spojrzeń zwróciła się na jego poczerwieniałe od gniewu oblicze. — OWUTEMy za pasem i takie lekceważenie! Mam tego dość! Powagi trochę!
Profesor odwrócił się na pięcie, łopocząc nieco przykrótką szatą, która nie omiotła nawet skraju kamiennej posadzki lochów. Moon popędziła w jego kierunku, wskazując gwałtownie swój kociołek, ale Heckamann ledwie wzruszył ramionami.
Remus ze stoickim spokojem zaczął przelewać swoją i Petera miksturę do przepisowej fiolki. Nowa najwyraźniej musiała nauczyć się jeszcze wielu rzeczy – między innymi tego, że z Heckmannem nigdy się nie dyskutuje.

* * * * *

— Szlaban u Heckmanna — westchnęła Lily z nutą zgrozy w głosie i od razu się zreflektowała. — To znaczy… Wiesz już, co będziecie robić?
— Nie — mruknęła Moon, niepocieszona z wielu powodów. Po pierwsze, zaliczyła pierwszy szlaban w Hogwarcie i nie wiedziała, czy ta informacja dotrze do jej rodziców. Po drugie, musiała dokończyć piekielne trudne wypracowanie z transmutacji, które wymagało nieco praktyki i tony lektur nadobowiązkowych. Po trzecie, nieuchronnie zbliżała się jej pierwsza lekcja astronomii.
Ociężałe powieki coraz częściej przykrywały oczy. Moon wsparła się łokciem o blat stolika i niewidzącym wzrokiem wpatrzyła się w niekończące się linijki tekstu Transmutacji dla Zaawansowanych. Kiedy zostało pół godziny do rozpoczęcia lekcji, wyszła niewiele poza wykaligrafowanie swojego imienia, nazwiska, tematu wypracowania oraz kulawy wstęp.
— Jutro to zrobię — mruknęła tonem usprawiedliwienia, niezupełnie wierząc we własne słowa. Wraz z nią podniosła się Patricia, która od dłuższego czasu z premedytacją pisała swoje wypracowanie coraz większymi literami, mając w pamięci, że zadano im aż trzy stopy pergaminu do zapełnienia. Przeciągnęła się jak kotka i zerknęła na Lily, która leniwie przewracała kartki podręcznika.
— Lileńko? — zaczęła przesadnie słodkim tonem, zezując na wypracowanie przyjaciółki.
— Nie dam ci spisać — oświadczyła Evans, nawet nie podnosząc wzroku.
Macmillan opuściła ramiona z rezygnacją.
— Ale ty jesteś — mruknęła, krzywiąc się, po czym kiwnęła głową w kierunku dziury pod portretem. — Chodźmy, bo jeszcze się spóźnimy.
Wpadły do dormitorium po teleskopy i mapy nieba, pomachały Lily i wyszły na ciemny, zimny korytarz, oświetlony jedynie plamami pomarańczowego światła rzucanego przez pochodnie.
Lekcje astronomii w Hogwarcie były wyjątkowe. Odbywały się raz w tygodniu, jednak dokładny termin zależny był od warunków atmosferycznych, które znacząco wpływały na jakość obserwacji. W ciepłych miesiącach zaczynały się o jedenastej wieczorem, a zimą dwie godziny wcześniej. Mimo senności, Dominika z ciekawością zmierzała na pierwsze w tym roku zajęcia ze względu na zupełnie inną atmosferę, która towarzyszyła nocnym lekcjom.
Kiedy dotarły na szczyt wieży, większość uczniów ustawiała już swoje teleskopy. Moon przystanęła obok Petera Pettigrew i uśmiechnęła się do niego ciepło. Pete był zdecydowanie jej ulubionym Huncwotem. Nie był złośliwy i nieobliczalny jak James i Syriusz, nie rzucał też nieprzyjemnie przenikliwych spojrzeń jak Remus. Sprawiał wrażenie nieśmiałego i płochliwego, a fakt, że Dominika nie wiedziała o nim kompletnie nic, jedynie pobudzał jej ciekawość.
Zdążyła jedynie zauważyć, że Pettigrew nie był najbystrzejszym i najpilniejszym uczniem, jakiego znał Hogwart. Często bywał rozkojarzony i patrzył tęsknie za okno, a na lekcjach prześlizgiwał się i zwykle nie tracił punktów, choć nauczyciele rzadko bywali z niego zadowoleni.
Tym bardziej teraz Moon zerkała ku niemu raz po raz, bezsensownie majstrując przy ustawieniach swojego teleskopu. Peter z entuzjazmem zabrał się za dokręcanie wszystkich śrubek i ustawianie urządzenia w idealnej pozycji, po czym pieczołowicie rozłożył swoje mapy nieba, uważnie wygładzając wszelkie nierówności.
— Lubisz astronomię, co? — zapytała, nie odrywając wzroku od jego pulchnych dłoni, które pracowały tak sprawnie jak na żadnej innej lekcji.
— Bardzo — wypalił i spojrzał na nią spod jasnej grzywki, po czym szybko opuścił głowę, udając, że po raz kolejny sprawdza kąt ustawienia teleskopu.
Moon uniosła wzrok i rozejrzała się po niebie. Rzeczywiście, była jakaś magia w tych zajęciach. Panowała odświętna atmosfera, jakby pomimo późnej godziny wszyscy byli podekscytowani perspektywą lekcji w kompletnych ciemnościach, ograniczonym gronie i wszechogarniającej ciszy, przerywanej jedynie spokojnym głosem nauczycielki, profesor Aurory Borealis.
Czarownica stała nieco za linią uczniowskich teleskopów, z twarzą uniesioną do nieba. Księżyc uwydatniał jej ostre rysy, kruczoczarne włosy i nieco płaski nos, przywodzący na myśl gorące wzgórza Indii. Raz po raz unosiła rękę, wskazując którąś z konstelacji, a spojrzenia uczniów wędrowały posłusznie we wskazanym kierunku, po czym przenosiły się na zwoje pergaminu, by odnotować wszelkie obserwacje.
Moon oderwała się od okulara, by przyjrzeć się niebu z większej perspektywy. Nic dziwnego, ze profesor Borealis obstawała przy dzisiejszym terminie – właśnie dziś mieli okazję obserwować idealną pełnię, wyraźnie odcinającą się na tle atramentowoczarnego nieba. Tej nocy światło gwiazd pozostawało jedynie marnym tłem dla bladej jasności księżyca.
Zerknęła na Patricię, która drzemała, wsparta o swój teleskop. Zaśmiała się w duchu i spojrzała na swojego drugiego sąsiada.
— Mam nadzieję, że nie obserwujesz cudzego dormitorium — szepnęła konspiracyjnym tonem.
— Coś ty! — Pettigrew garbił się i marszczył czoło w poszukiwaniu idealnego kąta. Przez chwilę gmerał przy jednej ze śrubek, poprawiając ostrość.
— Czy w Zakazanym Lesie mieszkają wilkołaki? — zapytała nagle, kierując swój teleskop na ciemną linię drzew, okalającą jezioro od wschodniej strony.
— Wilkołaki? — pisnął Peter. — Skąd ten pomysł?
Wzruszyła ramionami. Nie dostrzegła niczego ciekawego, więc posłusznie przeniosła swoje obserwacje na gwiazdozbiór Cefeusza, o którym opowiadała właśnie nauczycielka.
Po chwili jednak wsparła ramiona o teleskop i ponownie podniosła twarz ku jaśniejącemu księżycowi. Nie mogła oderwać od niego wzroku – kompletnie zdominował nieboskłon, niewiele uwagi pozostawiając gwiazdom i konstelacjom. Zanim zdążyła zebrać myśli, nocną ciszę rozcięło przeciągłe wycie, a na jej przedramionach mimowolnie pojawiła się gęsia skórka. Intensywniej wpatrzyła się w idealnie równy okrąg bladego światła, wyobrażając sobie niezliczone stworzenia, które tak jak ona mogły wpatrywać się teraz w księżyc.
— Jak myślisz — zapytała, odgarniając włosy z czoła i wygodniej opierając się o blankę wieży. — Za czym tak tęsknią wilkołaki?
Przez chwilę czekała na odpowiedź, po czym odwróciła się z pytającym spojrzeniem.
Peter najwyraźniej rozpłynął się w powietrzu. Został po nim teleskop, mapy i kalendarz – nic więcej.
Moon skrzywiła lekko usta i przyciągnęła do siebie stos pergaminów, dołączając do sporządzających notatki uczniów – a już myślała, że znalazła bratnią duszę!

11 września 2015

Rozdział IV



„Szalony pan Jones”
  rozdział IV –

Jeszcze zanim otworzyła oczy, ogarnęła ją fala złych przeczuć.
Usiadła gwałtownie na łóżku, gorączkowo rozglądając się wokół. Kotary wokół łóżek Patricii i Marion były zaciągnięte, ale ich nowa współlokatorka siedziała na własnym kufrze, uważnie przyglądając się krawatowi w barwach Gryffindoru.
— Cześć — powiedziała z szerokim uśmiechem i odłożyła krawat na łóżko. Lily widziała, że starała się uczynić to pozornym, nic nieznaczącym gestem, ale gdy tylko udała, że odwróciła wzrok, Moon szybko przygładziła zmarszczki na gładkim materiale.
— Hej — odparła zachrypniętym głosem i odchrząknęła. Wciąż nie mogła pozbyć się tego wrażenia, że coś było nie w porządku. Odruchowo zerknęła na magiczną klepsydrę z kotem, nieprzyjemnie wodzącym oczami po pokoju, którą Patricia przywiozła ze sobą po wakacjach na trzecim roku. Tu również wszystko wydawało się w porządku – miała jeszcze całą godzinę do śniadania.
Postanowiła pójść za głosem rozsądku i przerzuciła nogi przez łóżko, chwytając za różdżkę. Szybko przywołała do siebie ubrania, które przygotowała wczoraj i udała się do łazienki. Gdy wróciła, zastała Moon na tym samym etapie, co wcześniej. Tym razem ściskała w rękach parę wełnianych podkolanówek.
— Wiesz, Lily — zaczęła konwersacyjnym tonem, wciągając jedną z nich na nogę i przyglądając się jej krytycznie. — Może mogłabyś mi coś powiedzieć o chłopaku, który nazywa siebie Ragnarokiem?
Evans zdrętwiała w jednej chwili. Czuła, że Francuzka chciała im wczoraj coś powiedzieć, ale ostatecznie zbyła to zdawkowymi uwagami. Tym razem otworzyła się bardziej, ale Lily nie mogła szczerze powiedzieć, żeby była z tego powodu zadowolona.
— To… dziwny chłopak — powiedziała w końcu niezgrabnie. Wiedziała doskonale, że gdyby Patricia nie chrapała teraz słodko w swoim łóżku, zapewne padłyby znaczniej bardziej dosadnie słowa, ona sama jednak nie lubiła jednoznacznych ocen. Co takiego właściwie o nim wiedziała? — Nazywa się Charlie Gordon. Zadaje się z nieciekawym towarzystwem, wiesz — dodała pospiesznie i rzuciła szybkie spojrzenie na twarz koleżanki.
— Och. — Dominika popatrzyła na nią szeroko otwartymi, ciemnozielonymi oczami. — Myślałam, że wszyscy w Gryffindorze są dobrzy, prawi i w ogóle. — Szybko opuściła wzrok na krawat, który pieczołowicie wiązała sobie na szyi.
— Niezupełnie — mruknęła Evans, skubiąc kosmyk włosów. W momencie, w którym postanowiła je zapleść w warkocza, nagle poderwała głowę i żywo popatrzyła na koleżankę. Oto odezwał się Instynkt Prefekta. — Ale nie naprzykrzał ci się, co?
— Niee, skąd. — Moon wciąż poprawiała węzeł, chociaż nawet profesor McGonagall nie mogłaby mieć do niego żadnych uwag. — Pomógł mi w sowiarni i tyle. Tak tylko sobie myślałam…
Zapadła ciężka chwila milczenia, podczas której dziewczyny nie patrzyły sobie w oczy i zajmowały się niezwykle absorbującymi czynnościami takimi jak kompletowanie podręczników czy układanie pergaminów w idealnie równy stos.
— Może pójdziemy na śniadanie? — zaproponowała w końcu Lily, sprawdzając pod światło, jak wiele atramentu pozostało jeszcze w kałamarzu. — Tamte i tak szybko nie wstaną.
— Chętnie. — Blondynka podniosła się z łóżka i otrzepała szatę. — Jestem okropnie głodna!
Szybko zeszły do Pokoju Wspólnego, a potem przemknęły przez portret Grubej Damy i złapały pierwsze-lepsze schody, zsuwające się w dół. Miały szczęście – marmurowe stopnie zgrzytnęły dopiero na pierwszym piętrze i zostały im zaledwie dwie kondygnacje, żeby trafić do Wielkiej Sali.
To pewnie z głodu — stwierdziła Evans, myśląc o swoim ściśniętym żołądku i z rozkoszą oddała się marzeniom o naleśnikach w sosie waniliowym. Westchnęła. Prawie czuła ich zapach, gdy przekraczała próg Wielkiej Sali.
Gdy tylko zobaczyła, że Huncwoci siedzą przy stole Gryffindoru, fala złych przeczuć powróciła do niej ze zdwojoną siłą. Oni nigdy nie wstawali wcześniej niż to było konieczne.
Rozejrzała się pospiesznie w poszukiwaniu jakichś omenów zwiastujących ich kolejne dowcipy, ale wszystko wyglądało normalnie.
Zbyt normalnie.
Zanim zdążyła powiedzieć choć słowo, jej towarzyszka niemal w podskokach pognała do stołu w barwach Domu Lwa. Chcąc, nie chcąc, Lily powędrowała za nią.
— Dzień dobry. — Huncwoci przywitali się grzecznie, chociaż coś w ich uśmiechach podpowiedziało jej, że kulminacja dzisiejszego poranka jest blisko.
Jak blisko, okazało się wówczas, gdy sięgnęła po półmisek z jej wymarzonymi naleśnikami.
Poprawka: po półmisek, w którym powinny się znajdować jej wymarzone naleśniki.
Zdołała jedynie jęknąć na widok żółtawej brei, która wypełniała naczynie.
— Jak się pani miewa, madmułazel? — zapytał Potter, podsuwając Dominice podobny półmisek. Dziewczyna zachichotała, prawdopodobnie z jego marnego akcentu, i ciekawie zajrzała do środka. — Może odrobinę budyniu owsiankowego?
— Nie, nie — zaprotestował Black, przepychając się z kolejnym naczyniem, po brzegi wypełnionym brundobrązową breją. — Proponuję kiełbaskowy budyń, naprawdę znakomity!
Cóż — pomyślała Evans, smętnie przyglądając się żółtawym glutom, które jeszcze kilka chwil temu najprawdopodobniej były pięknymi, cieplutkimi, pachnącymi naleśnikami. — Przynajmniej Remus wytresował ich, tak jak obiecał.
— Co zrobiliście ze śniadaniem? — zapytała, czując jak coś w żołądku przewraca się jej bezgłośnie na widok pomarańczowej galarety w dzbanku z sokiem dyniowym.
— Peter miał ochotę na budyń — pospieszył z wyjaśnieniami Potter, pakując na swój talerz potężną porcję kiełbaskowej brei. — Więc zrobiliśmy mu budyń, to całkiem proste.
Lily przełknęła ślinę i zerknęła na swoją towarzyszkę, mając nadzieję na porozumiewawcze wymienienie się spojrzeniami. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
— To jest genialne! — zawołała Moon, skosztowawszy budyniu o smaku parówek. — Syriuszu, proszę, podaj mi ten tostowy.
Ruda z grymasem na twarzy obserwowała jak zachwyceni Huncwoci usługują nowej koleżance. Ona sama nie mogła przełknąć nawet kęsa. Brzydziła się konsystencji budyniu, więc demonstracyjnie uniosła swój złocony kielich i powiedziała Aquamenti.
Gryfoni spojrzeli na nią z wyrzutem, a ona upiła łyk z naczynia, udając, że wcale nie jest głodna. Ile dałaby teraz za zwykłego tosta! Spojrzała na stół nauczycielski, ale nawet dyrektor Albus Dumbledore, który zwykle pojawiał się o wczesnej porze, z zachwytem pochłaniał owsiankowy budyń. Westchnęła ciężko. To zdecydowanie nie był najlepszy początek dnia.

* * * * *

Jeszcze przed metalicznym brzękiem dzwonu, oznajmiającym początek lekcji, przed jedną z sal zebrała się imponująca grupa Gryfonów i Krukonów. Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali pierwszej lekcji Obrony Przed Czarną Magią w tym semestrze, w dodatku z profesorem, którego nikt jeszcze nie widział.
Musiało minąć kilka kolejnych minut zanim jeden z Gryfonów nacisnął klamkę i ciekawie zajrzał do środka. Po chwili pokiwał głową zachęcająco – sala była pusta.
Uczniowie wsypali się do środka, szybko zajmując ulubione miejsca i wypakowując przybory. Zaczęły się nawet zdawkowe rozmowy, gdy nagle za ich plecami rozległ się miękki i przyjemny głos:
— Witam was w nowym roku szkolnym. — Profesor wysunął się z cienia między dwoma regałami wypełnionymi książkami i zmierzył ich uważnym spojrzeniem czarnych błyszczących oczu. Poprawił lśniącą pelerynę, której skraj omiatał posadzkę, i kontynuował miękkim, choć dość monotonnym głosem.  — Nazywam się Wendell Jones i podjąłem się trudnego zadania nauczenia was, jak bronić się przed Mrocznymi Sztukami.
Wolno przewędrował między ławkami ku katedrze, za którą wisiała się pusta tablica. Odwrócił się ku nim, nerwowym gestem poprawiając roztrzepane włosy w kolorze miodu.
— Jak wielu z was prenumeruje Proroka Codziennego?
Kilka rąk niepewnie uniosło się w górę. Uczniowie popatrzyli po sobie ze zdziwieniem.
Profesor skinął krótko głową, najwyraźniej nie będąc pod wrażeniem.
— Informacja to wasza najważniejsza broń. Informacja i wyciąganie wniosków. Choć mam wrażenie, że nie wszyscy doceniają jej wagę — mruknął i wycelował różdżkę w niczego nie spodziewającą się Krukonkę, pospiesznie skrobiącą wypracowanie pod ławką.
Uczniowie z zapartym tchem wpatrywali się koniec różdżki profesora, który po krótkim namyśle smagnął nią powietrze, które zadrgało ledwo zauważalnie. Dziewczyna pisnęła i upuściła pergamin, z którego zniknęła cała zawartość.
— Przepraszam — bąknęła, patrząc jak nauczyciel ponownie przemierza salę, tym razem szybkim krokiem, w którym wyraźnie wyczuwalny był gniew. Pozostali uczniowie też przyglądali mu się z przestrachem – łagodne rysy wykrzywiła mu złość, a jasne kosmyki opadły na czoło, niemal zakrywając długą, zakrzywioną bliznę, która ciągnęła się od kości policzkowej, ginąc gdzieś za linią włosów. Blade dłonie o szczupłych palcach splótł za plecami i zgarbił się nieco, łypiąc na nich ponurym spojrzeniem.
— Przez dobre dwie minuty mierzyłem różdżką w waszą koleżankę i nikt z was nie zareagował — powiedział cicho, a uczniowie z rosnącym zdumieniem łowili każde jego słowo.
— Ale… Panie profesorze… — Sąsiadka zarumienionej teraz jak piwonia sprawczyni całego zajścia podniosła rękę. — Jak moglibyśmy… Przecież jest pan nauczycielem…
— Więc wszystko mi wolno? — Jones ponownie zaczął się przechadzać, tym razem od katedry do zamkniętych drzwi. Spojrzenie błyszczących, czarnych oczu wbił w Krukonkę, która opuściła rękę, wyraźnie speszona. — A gdybym zamiast zwykłego Evanesco użył na niej zaklęcia niewybaczalnego? Cruciatusa? Avady Kedavry?
W sali rozległ się szmer zmieszanych ze sobą głosów. Niektórzy uczniowie poruszali się nerwowo na krzesłach, oglądając się na znajomych, inni z niedowierzaniem i niepewnym uśmiechem na ustach kręcili głową, jakby spodziewając się, że profesor chce ich nabrać, a jeszcze inni przybledli lekko i szeroko otwartymi oczami wpatrywali się w czarodzieja, jakby nagle zaczęli dopuszczać do siebie możliwość, że rzeczywiście mógłby to zrobić.
— W prawdziwym życiu nie możecie ufać komuś tylko dlatego, że stoi ponad wami. — Wyprostował się nieco, patrząc im kolejno w oczy. — W prawdziwym życiu musicie być czujni i szybcy. Nauczono was się pojedynkować?
Szmer głosów, nieco głośniejszy od poprzedniego, upewnił go, że tak.
— Dobrze. Klasyczne pojedynki w formie jeden na jeden nie zdarzają się jednak tak często, jak mogłoby się wam wydawać, dlatego przeniesiemy je na nieco wyższy poziom. Tym zajmiemy się w pierwszej kolejności. Jakieś pytania?
Kilka osób pokręciło głowami. Wprawdzie mieli mnóstwo pytań, ale nagły wybuch profesora wyraźnie ich onieśmielił i zniechęcił do zwracania na siebie uwagi.
Jones oparł się ciężko na katedrze. W tym momencie wyglądał na starego i zmęczonego, chociaż nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat.
— Profesor Dumbledore obdarzył mnie wielkim zaufaniem, powierzając mi tę posadę. — Jego głos znowu stał się miękki i przyjemny, kiedy patrzył na nich już bez grymasu na pociągłej, bladej twarzy. Jego czarne oczy błądziły po twarzach uczniów, nie zatrzymując się na żadnej na dłużej. — Moim zadaniem jest upewnienie się, że nie opuścicie murów tej szkoły bezbronni. Jesteście już prawie pełnoletni. Skończyły się czasy, w których byliście odpowiedzialni wyłącznie za siebie samych.
— Panie profesorze. — Wszyscy spojrzeli na uniesioną rękę Lily Evans. Dziewczyna speszyła się nieco, ale nie opuściła wzroku. — Przed czym mamy się bronić? I dlaczego mamy ćwiczyć akurat pojedynki?
Jones przyglądał jej się w milczeniu, niespiesznie pocierając podbródek. Lily poruszyła się niespokojnie na krześle, z trudem znosząc zagadkowe spojrzenie ciemnych oczu.
Zabrzmiał dzwon oznajmiający koniec lekcji, ale nikt nie podniósł się z miejsca. Wszyscy wpatrywali się w profesora, który nadal stał wsparty o katedrę, najwyraźniej głęboko zamyślony.
— Miejcie oczy i uszy szeroko otwarte. Pamiętajcie – informacja to potężna broń — powiedział w końcu i wyprostował się, a dziwne skupienie znikło z jego oczu. — Na następne zajęcia przeczytajcie wprowadzenie i pierwszy rozdział podręcznika. Możecie już iść.
Uczniowie pospiesznie opuścili ławki i ruszyli do wyjścia, nie mogąc doczekać się, by w spokoju wymienić uwagi o tej nietypowej lekcji. Tylko nieliczni podnosili spłoszony wzrok, mijając profesora, który stał wyprostowany na tle tablicy i każdego z nich odprowadzał uważnym spojrzeniem ciemnych, błyszczących oczu.

* * * * *

— Wariat jakiś — skwitowała Patricia piętnaście minut później, nakładając sobie dokładkę zupy dyniowej. Na szczęście budyniowy żart Huncwotów najwyraźniej ograniczał się do śniadania. — Jedyne, czego mogę się bać po Hogwarcie, to to, że moja rodzina w końcu mnie wydziedziczy. Grożą mi tym od czasu do czasu — dodała tonem wyjaśnienia, widząc pytający wzrok Dominiki.
— Patty pochodzi z czarodziejskiego rodu — powiedziała Evans, zerkając na przyjaciółkę, która wciąż się uśmiechała, ale dłoń, którą trzymała łyżkę, drgnęła jej nieznacznie. — Jej rodzice nigdy nie byli zbyt zadowoleni, że przyjaźni się z mugolaczką.
— I tak nie mam tak źle jak Syriusz. — Brunetka wzruszyła ramionami.
— Obgadujesz mnie, Macmillan? — Black oderwał się od puddingu i popatrzył na nią z udawaną naganą. — Lepiej uważaj, bo może kiedyś cię ze mną zaręczą i będziesz musiała być dla mnie miła.
— Całe szczęście, że nawet szaleństwo mojej rodziny ma swoje granice. — Dziewczyna zmrużyła oczy w uśmiechu. — Swoją drogą, to dziwne, że jeszcze nie masz wybranej żony, myślałam, że Blackowie zaręczają się jeszcze w kołysce.
Syriusz spochmurniał nagle i wbił wzrok w widelec, który nerwowo obracał w palcach.
— Prędzej sam się wydziedziczę niż zgodzę się na coś takiego — mruknął. Zapadła długa chwila ciężkiego milczenia, ale chłopak wreszcie przywołał na twarz krzywy uśmiech. — Chyba, że zaproponują mi ciebie. Byłoby zabawnie.
— To najgorsze oświadczyny, jakie w życiu słyszałam — zaśmiała się Dominika, zwracając na siebie uwagę okolicznych Gryfonów. Kilka osób zachichotało.
— Musisz potrenować, Syriuszu — odezwała się Patricia, w zamyśleniu przyglądając się wazie z zupą, najwyraźniej nie mogąc zdecydować się, czy ma ochotę na drugą dokładkę. — Ale nie na mnie, jeśli łaska, bo moje serce jest już zajęte przez sir Chestera Huddlestone’a.
— Tego z Wrzeszczących Wilkołaków? — Black skrzywił się z niesmakiem. — Przecież on ma ze czterdzieści lat.
— Trzydzieści pięć — sprostowała brunetka i rzuciła mu groźne spojrzenie. — Co czyni go dojrzalszym i bardziej interesującym od zgromadzonych tu wątpliwych przedstawicieli płci męskiej.
Syriusz już otworzył usta, by zaprotestować, ale uprzedziła go Lily.
— Jak myślicie, co to znaczy, że będziemy pojedynkować się na wyższym poziomie?
— Może będzie w nas miotał zaklęciami, a my będziemy biegać po sali i robić uniki – odezwał się wymizerowany chłopak, znany Dominice jako Remus Lupin. W głębi duszy wciąż czuł wyrzuty sumienia, że nawet nie kiwnął palcem, by pomóc tej Krukonce. Jemu też słowa profesora dały dużo do myślenia.
— Ja nie zamierzam uciekać — zaperzył się James Potter i poprawił okulary, które zsunęły mu się z nasady nosa. — Facet gada całkiem sensownie, może nauczy nas czegoś ciekawego.
Moon wyjrzała zza podręcznika do numerologii, który właśnie przeglądała. Prawdę mówiąc, większość hogwarckich nauczycieli była jej zdaniem co najmniej dziwna – nieprzyjemny mistrz eliksirów, maleńki profesor od zaklęć, duch uczący historii magii, a teraz na wpół szalony nauczyciel Obrony Przed Czarną Magią. Ona też obawiała się nieco kolejnej lekcji, nie wiedząc, czego może się po niej spodziewać. Pewne było tylko jedno – podręczniki się na niej nie przydadzą.
Kilka chwil później wszyscy zaczęli rozchodzić się na zajęcia. Patricia i chłopcy pomaszerowali na mugoloznawstwo, Lily na starożytne runy, a ona zerknęła do planu, by dowiedzieć się, gdzie odbędzie się pierwsza w tym semestrze lekcja numerologii.
Zanim odnalazła właściwą klasę, uczniowie już wsypywali się do środka. Podbiegła lekkim truchtem i mocniej ścisnęła w dłoniach podręcznik. Rzut oka wystarczył, by zorientować się, że te zajęcia są wyjątkowe. Uczęszczało na nie niewielu uczniów, dlatego najwyraźniej podział na domy i roczniki tu nie obowiązywał.
Poczekała aż ostatni z uczniów wejdzie do sali, po czym sama przekroczyła próg. Przy katedrze stała ładna czarownica o lśniących lokach koloru mlecznej czekolady i rogowych okularach tkwiących na małym, lekko zadartym nosie. Gdy Moon zbliżyła się do niej, przedstawiła się i poinformowała kałamarz, że jest tu nowa i jeszcze nigdy nie uczyła się numerologii, uśmiechnęła się do niej promiennie i odgarnęła niesforny lok.
— W takim razie witam na moich zajęciach. Nazywam się Irma Morwell i mam nadzieję, że zostaniesz u nas na dłużej.
Kątem oka Moon zauważyła, że uczniowie pozwalają sobie na dużo swobody, rozmawiając przyciszonymi głosami, od czasu do czasu śmiejąc się i rozpierając na krzesłach. Atmosfera była przyjazna i mimo, że po krótkich oględzinach podręcznika numerologia nieprzyjemnie kojarzyła jej się z mugolską matematyką, nagle przestała się denerwować.
— Z kim by cię tu posadzić… — Czarownica wydęła w zamyśleniu usta i przesunęła wzrokiem po uczniach. Dominika stanęła przodem do klasy i pewnie odpowiedziała na zaciekawione spojrzenia, które skupiały się na niej raz po raz. Nagle zamarła, zobaczywszy jak światło wpadające przez łukowato zwieńczone okno prześlizguje się po gładkiej powierzchni czarnych okularów przeciwsłonecznych.
To był on. Tajemniczy Charlie, zakazany Ragnarok, przed którym przestrzegała ją Lily. Te poranne przestrogi wydawały się teraz jak sen, gdy serce podeszło jej niemal do gardła, a pierś ścisnęła niewidoczna, piekąca obręcz. Chyba gapiła się na niego trochę zbyt długo, bo po chwili odwrócił głowę od wysokiej dziewczyny o purpurowych włosach, z którą pogrążony był w rozmowie, i spojrzał w jej kierunku. Tak przynajmniej jej się wydawało, bo ciemne okulary skutecznie utrudniały upewnienie się.
Na moment przestała oddychać, gdy jego wąskie usta wykrzywiły się w wątłym, ledwo zauważalnym uśmiechu. A może tylko to sobie wyobraziła? Może jej nadmiernie pobudzony mózg płata jej figle? Nie sposób było się tego dowiedzieć – chłopak wrócił do rozmowy z sąsiadką, a z oddali dobiegł ją głos nauczycielki, która wskazała jej miejsce w pierwszej ławce.
— Dorothy, pomożesz koleżance, dobrze? Wytłumaczysz co i jak?
— Oczywiście, pani profesor. – Dziewczyna miała grube, lśniące włosy okalające okrągłą twarz i potężne okulary na nosie. Błyskawicznie rzuciła jej zza nich bystre spojrzenie. — Nie nazywaj mnie tak — szepnęła, marszcząc brwi i pochylając się nieznacznie nad ławką. — Mów mi Dora.
— Jestem Dominika — odszepnęła, wciąż z głucho bijącym sercem. Niemal podświadomie zarejestrowała, że naszywka na piersi dziewczyny przedstawia kruka na niebieskim tle. Wszystkie jej myśli krążyły jednak wokół chłopaka, siedzącego kilka rzędów za jej plecami.
Usilnie starała się skupić na tym, co Dora tłumaczyła jej przyciszonym głosem, wskazując na tabele w podręczniku, ale przychodziło jej to z wyjątkowym trudem. Bez względu jednak na to, czy numerologia była rzeczywiście tak praktyczna i ciekawa jak przekonywała są sąsiadka, zupełnie niespodziewanie awansowała na jej nowy, ulubiony przedmiot.

* * * * *

— Nienawidzę mugoloznawstwa — burknął Syriusz, bazgrząc zawzięcie po zwoju pergaminu. W pewnym momencie jego piękne, kruczoczarne pióro kondora przestało zostawiać wymyślne kleksy, więc chłopak zawahał się przez moment, po czym umieścił koniuszek pióra w stojącym nieopodal kałamarzu i ponownie zaczął bazgrać.
James Potter zerknął na to z pobłażliwym uśmiechem.
— Nie narzekaj — mruknął tylko i z zapałem wrócił do przerysowywania schematu telewizora z tablicy.
Black obrzucił go pełnym wyrzutu spojrzeniem.
— To przez ciebie — poinformował przyjaciela, mażąc jeszcze bardziej zawzięcie, przez co abstrakcyjny wzór na jego pergaminie zaczął niebezpiecznie przypominać czarną plamę. — Sam z siebie nigdy bym się na to nie zapisał.
— Nie kazałem ci przecież — odparł okularnik i zmrużył oczy, wpatrując się w rysunek układu scalonego.
Black uniósł brwi, jakby Potter podważył właśnie fundamentalne prawo ich przyjaźni – gdzie ty, tam i ja. Pokręcił głową i wrócił do bazgrania, tym razem rezygnując z odtwarzania czarnej dziury i zabierając się za rysowanie krzywych szlaczków.
— Przecież wiem, że ty też nienawidzisz mugoloznawstwa — burknął po kilku minutach, wciąż skrobiąc uparcie po pergaminie.
Potter westchnął głośno i odłożywszy pióro, otaksował przyjaciela wzrokiem.
— Wcale nie — powiedział zgodnie z prawdą. — Nie uwielbiam go, ale jest mi potrzebne. Im więcej wiem o mugolach, tym bliżej jestem zdobycia Evans, łapiesz?
— Akurat. — Black parsknął, a końcówka jego pióra wydarła dziurę w pergaminie. — Już to widzę: James, powiedz mi, co to jest dyktator? Jeśli odpowiesz, pójdę z tobą na randkę — zapiszczał falsetem, nic nie robiąc sobie z ostrzegawczych spojrzeń nauczyciela.
Potter z trudem stłumił chichot.
— To się nazywa dyktafon, tępaku — powiedział drżącym głosem i skrył uśmiech w kołnierzu szaty.
Po chwili zabrzmiał metaliczny brzęk dzwonu, oznajmiający koniec lekcji, a Syriusz zerwał się z miejsca. Profesor jeszcze przekrzykiwał uczniowski gwar, usiłując przekazać informacje o pracy domowej, ale on był już przy drzwiach. Wypadł na korytarz i odetchnął ciężko, jak po wielkim wysiłku. Obejrzał się, a po chwili poczuł trucht Jamesa przy swoim boku.
— Wisisz mi z pięćdziesiąt cukrowych piór — oznajmił Black i zastanowiwszy się, dodał: — I butelkę Ognistej Whisky.
— Gdybym ja cię tak rozliczał, nie uratowałaby cię nawet rodzinna fortuna — zakpił James, wspinając się po marmurowych schodach. — Te wszystkie adoratorki, które musiałem spławiać…
— Nie umiem z nimi rozmawiać. Ciągle tylko coś chcą. To strasznie egoistyczne, nie sądzisz?
— Potwornie — mruknął okularnik, uśmiechając się półgębkiem. Ledwie zdążyli stanąć przed portretem Grubej Damy, ktoś nadbiegł z naprzeciwka. W podskokach.
— Cześć. — Moon uśmiechnęła się do nich promiennie. — Jak lekcje?
I nie czekając na odpowiedź, zawołała „Marmolada”, a Gruba Dama skłoniła się lekko i otworzyła przejście. Zanim Huncwoci zdążyli zareagowali zareagować w jakikolwiek sposób, dziewczyna przeskoczyła przez próg, nucąc coś nosem, i zniknęła w Pokoju Wspólnym.
— Wariatka — skwitował James, patrząc za nią z niesmakiem.
— No — potwierdził Black dla formalności, korzystając z okazji i przechodząc przez otwór. — Ale spodobał się jej nasz żart z budyniem.
— Fakt. — Potter odruchowo przeczesał palcami i tak już niemiłosiernie poczochrane włosy, uważnym spojrzeniem omiatając Pokój Wspólny. — To kwestia do przemyślenia. Ale nie teraz. — Popatrzył na przyjaciela, uśmiechając się przy tym półgębkiem. — Czas na interesy.
Skinął głową w kierunku dwóch chłopaków, grających przy kominku w czarodziejskie szachy, po czym obaj ruszyli w ich kierunku, szczerząc zęby na samą myśl o kolejnych psotach.

* * * * *

Dormitorium szóstorocznych Grofonek od dawna pogrążone było we śnie. Jedynie od czasu któraś z drzemiących dziewcząt przeciągnęła się leniwie lub drgnęła nerwowo w odpowiedzi na senne mary. Jedna z nich śniła szczególnie słodkie sny i prężyła się raz po raz, uśmiechając się ku nieznanemu adresatowi.
Czas biegł jak zwykle, niespiesznie, odmierzany leniwym tykaniem wskazówek magicznego zegara w kształcie kota lub oddechami współlokatorek, których myśli samowolnie pędziły przed siebie.
Wątłe światło księżyca przeświecało zza niestarannie zaciągniętych kurtyn przy jedynej okiennicy w pomieszczeniu. Kamienny parapet, surowy w wykonaniu, ozdobiony był jedną drobną, wyschniętą paprotką umieszczoną pieczołowicie w glinianej doniczce. Nieopodal leżał zwój pomiętych pergaminów i zeszyt. Nic nadzwyczajnego.
Wszystkie Gryfonki zmorzone były głębokim snem, więc nikt nie był świadkiem małego cudu, który właśnie rozgrywał się na parapecie.
Paprotka ożyła nagle. Jej żółtawe, zeschnięte listki rozprężyły się z rozkoszą, rozwijając się butnie do samych końców, a gdy napotkały kres swoich możliwości, skoncentrowały soki i skierowały je ku koniuszkom, sprawiając, że zielone brzegi zaczęły jaśnieć i rozwijać się na wzór małych ślimaczków. Po chwili niewielka, żółtawa paprotka zmieniła się w rosłą, soczyście zieloną paproć, dumnie prężącą każdy ze swoich listków, ledwie mieszczącą się w ciasnej, glinianej doniczce.
Nikt jednak tego nie zobaczył. Roślina na darmo wabiła swoimi nowo nabytymi wdziękami, bo wszystkie lokatorki pogrążone były w głębokim śnie.
Tylko jedna z nich śniła wyjątkowo słodkie sny i w tym momencie przeciągnęła się leniwie, przewracając się na drugi bok. Jasne włosy zsunęły się wzdłuż jej twarzy, skrywając lekki, nieprzytomny uśmiech, który rozciągnął jej drobne usta.
Paproć rozwinęła ostatni z soczyście zielonych pędów i znieruchomiała.