13 października 2017

Rozdział XXVIII - część III


„Oddział Janusa Thickey'a”
– rozdział XXVIII 


Lily Evans dygotała.
Nie mogła tego powstrzymać.
Zupełnie tak, jak wtedy, kiedy podczas lekcji transmutacji na drugim roku jako pierwszej udało jej się przemienić kielich w szczura. Profesor McGongall patrzyła na nią z dumą, ale ona sama drżała ze strachu, dopóki Severus nie zdjął uroku, i puchar znowu stał się metalowy i nieruchomy. Nie musiała nawet dźgać go palcem. Kielich stał przed nią, chłodny i nieporuszony. Zwykła czarka.
Podobnie czuła się, siedząc na trójnogim stołku i celując różdżką w samą siebie. Tym razem stało przed nią niewielkie, okrągłe lusterko, które miało pokazywać jej postępy.
Których nie było.
Lily odjęła różdżkę od skroni i odetchnęła głęboko. Jeden wdech. Drugi, trzeci.
Nie mogła uwierzyć w to, że pani profesor mogła tak silnie trzymać emocje na wodzy. Musiało być w tym coś więcej. Jakaś magia, której nie wolno było wyjawić nawet najbardziej zaawansowanym uczniom. Ona sama źle reagowała na tak długą niepewność. Żadnych informacji, żadnych odpowiedzi, a w dodatku bezsenne noce, które mnożyły i tak już liczne pytania.
Lily ukryła pobladłą twarz pod drżącą dłonią. Sponad jej palców wystał żółtawy kosmyk włosów, które zgodnie z planem powinny przybrać atramentową barwę. Nic jednak z tego. Włosy pozostawały rude, kasztanowe w najlepszym wypadku i nic nie mogła na to poradzić.
Gdy zabrzmiał dźwięk dzwonu, niemal nieprzytomnie podniosła wzrok na profesor McGonagall. Od ostatnich dwóch tygodni po każdej lekcji błagała ją o odwiedzenie Moon w szpitalu. Czarownica zawsze stanowczo odmawiała, zamaszyście zgarniając wypracowania z biurka albo krótkim ruchem różdżki zbierając przedmioty, na których ćwiczyli uczniowie, jednak tym razem jej spojrzenie miało w sobie tę głębię, która skłoniła Lily, aby podejść i zapytać po raz kolejny…
 Pani profesor? Czy mogłabym…?
 Proszę  odparła McGonagall, nie podnosząc wzroku znad sterty papierów, które piętrzyły się na blacie jej małego biurka.
Lily chciała coś powiedzieć, ale jej usta zwiodły, wypuszczając jedynie skąpy obłoczek niewypowiedzianych słów. Była zażenowana tym, że nieustannie wypowiada tę samą kwestię i otrzymuje dokładnie tę samą odpowiedź, ale nie mogła się poddać. Dominika była gdzieś tam, całkiem sama. Potrzebowała jej.
McGonagall uniosła nieznacznie brwi i zmierzyła ją bystrym spojrzeniem znad prostokątnych okularów. Dopiero kiedy ostatni z uczniów przekroczył próg sali, odezwała się swoim zwykłym, rzeczowym tonem.
 Dyrektor wyraził zgodę. Może pani niezwłocznie wyruszać.
Evans głośno przełknęła ślinę, roztargnionym wzrokiem omiatając rozrzucone pergaminy, niezupełnie jeszcze rozumiejąc, co właściwie się stało.  Serce tłukło jej się w piersi, a ramiona pokryła gęsia skórka. To już! Jednak się udało... Najchętniej podziękowałaby z uśmiechem i w podskokach pobiegła do dormitorium, aby spakować wszystkie potrzebne rzeczy, ale było coś jeszcze, coś, co trzymało ją w miejscu.Ta myśl od kilku poprzednich wieczorów powracała do niej z całą bezwzględnością, niezależnie od tego, jak sceptycznie podchodziła do całej sprawy. W głębi duszy wiedziała jednak, że to właściwe i tak właśnie powinna postąpić. Dlatego po krótkiej chwili wyprostowała się i splatając ręce za plecami, zapytała:
 Czy Syriusz Black może pójść ze mną?
Czarownica rzuciła jej błyskawiczne, niesamowicie krótkie, ale i analityczne spojrzenie.
Evans wstrzymała oddech, bezskutecznie próbując odczytać z jej twarzy decyzję.
 Pani profesor…   zaczęła entuzjastycznie, czując jak jej pierś gwałtownie unosi się i opada pod standardową, hogwarcką szatą. Mimo że jej antypatia do niego zaledwie dwa tygodnie temu osiągnęła swoje apogeum, poczuła nagle, że musi go bronić za wszelką cenę.  On na to zasłużył, naprawdę. No i ma licencję na teleportację  dodała myśl, na którą wpadła zaledwie zeszłej nocy.  Szybciej będziemy na miejscu i szybciej wrócimy.
Przez moment wydawało się jej, że kobieta zmrużyła nieznacznie oczy, a jej wąskie, zwykle surowe rysy twarzy rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu, ale chyba było to tylko złudzenie, bo gdy profesor McGonagall przemówiła, jej głos był suchy i stanowczy jak zawsze.
 Jak sobie pani życzy. Proszę zaczekać jeszcze przez chwilę, potrzebne wam będzie specjalne pozwolenie.

* * * * *

Grupka Ślizgonów siedziała w milczeniu Pokoju Wspólnym. Każdy z nich zdawał się być pogrążony we własnych myślach, przez co atmosfera była wyraźnie ciężka i nieprzyjemna. Z pewnością nie poprawiała jej tajemnicza, jakby zielonkawa aura wypełniająca powietrze, sprawiająca wrażenie, jakby pomieszczenie znajdowało się pod powierzchnią szkolnego jeziora. Wprawdzie w ogromnym, kamiennym kominku trzaskał ogień, ale nawet płomienie blakły i dygotały niepewnie w obliczu ponurego nastroju siedzących nieopodal chłopców.
 Twoja matka się nie odzywała?  zapytał półgłosem Severus Snape, niemal niezauważalnym gestem unosząc głowę i wpatrując się swymi przepastnymi oczami w siedzącego obok Ślizgona. Chłopak nieznacznie skrzywił wąskie, blade wargi, nie przestając bawić się srebrzystym medalionem, którego ozdobny łańcuszek oplatał jego szyję.
 Nie  mruknął zgnuśniałym tonem.  Nie poza wyjcem.
Na wspomnienie ostatniej wiadomości od pani Black wszyscy czterej chłopcy pozwolili sobie na wzdrygnięcie. Aż za dobrze pamiętali owo pochmurne popołudnie, podczas którego familijna sowa dostarczyła Regulusowi wyjca, w którym jego matka dawała upust swoim emocjom, wywrzaskując, jak bardzo ją zawiedli i jak to mogło wpłynąć na jej reputację. Wprawdzie czarownica była na tyle rozsądna, aby przysłać wyjca o godzinie, w której mogli go usłyszeć jedynie Ślizgoni, a i jego treść nie zdradzała żadnych szczegółów, jednak winowajcy przez resztę dnia unikali towarzystwa, snując się po lochach niczym pokutujące zjawy.
Snape nie odpowiedział, nerwowo przygryzając paznokieć kciuka. Miał wrażenie, że tylko on podejrzewa, o jaką stawkę toczy się gra. Jako jedyny z tego towarzystwa nie pochodził ze starego, czarodziejskiego rodu i robił wszystko, aby tę stratę nadrobić. Black zbytnio był pochłonięty swoimi rodzinnymi problemami, Mulciber był skończonym idiotą, natomiast Avery… Avery był nieprzyjemnie dziwny. Sprawiał wrażenie, jakby kompletnie nie interesowało go, po co to wszystko robią, o ile może bezkarnie wyżywać się na mugolakach. Severus czuł do niego niekłamane obrzydzenie, ale od lat tak skrzętnie ukrywał emocje, że był w stanie znosić jego towarzystwo od czasu do czasu.
Tymczasem wyglądało na to, że poza murami Hogwartu już trwa wielka rozgrywka, w której pionki poruszają się coraz szybciej, tak, aby nie ukazywać przeciwnikowi głównej linii taktycznej i aby w decydującym momencie zadać ostateczny cios. Severus, oczywiście, nie wiedział wszystkiego, ba, wielu rzeczy nie rozumiał, ale zdawał się podejrzewać, ile mogła być warta porażka związana z Moon. Nie miał pojęcia, dlaczego mieli jej się przypodobać, nigdy nie zauważył w niej jakiegoś nadzwyczajnego talentu do któregokolwiek z przedmiotów, nie była też córką kogoś wpływowego, ale instynktownie wyczuwał napięcie z nią związane i wyciągał własne wnioski z dokładnych instrukcji przekazywanych im z zewnątrz.
Wiedział, że dociekanie prawdy nie ma w tym momencie sensu, był na to zbyt inteligentny. Jedyne, co wiedział, to fakt, że stronnictwo starych, czarodziejskich rodów od jakiegoś czasu znacząco przeważa w Wielkiej Brytanii i że on sam za niespełna trzy miesiące ukończy szkołę i znajdzie się w świecie dorosłych. W świecie, w którym nie mógł liczyć na niczyją protekcję. W świecie, w którym musiał postawić na szali wszystkie swoje zdolności i atuty, aby nie spaść do rynsztoka, jak jego ojciec. Teraz miał szansę, aby wywalczyć sobie lepszy start – zawczasu stanąć po zwycięskiej stronie. Stanęła przed nim jednak niespodziewana przeszkoda.
Za mało się staraliśmy  myślał gorączkowo, wpijając wzrok w gładko polerowany blat hebanowego stolika.  Nasz plan nie był dopracowany i oto efekty.
Teraz musieli być znacznie ostrożniejsi i wykorzystać tę szansę. Bo że będzie jeszcze jedna, tego Severus się spodziewał – tajemniczy oni nie byli w stanie dosięgnąć Moon tak długo, jak pozostawała pod haczykowatym nosem Dumbledore’a, to pewne. W przeciwnym razie, nie powierzaliby całej sprawy grupie niedouczonych nastolatków.
 Podobno jest nieprzytomna  powiedział z wahaniem Mulciber, spoglądając pytająco po ich twarzach.  Może nic nie pamięta?
 Dumbledore zaczął węszyć  mruknął Snape, nerwowo przebierając palcami i nie unosząc wzroku.
 I co z tego?  Chłopak buntowniczo wzruszył ramionami i wygodniej rozparł się na fotelu.  Może sobie węszyć, i tak nic na nas nie ma.
Snape zagryzł wargi, usiłując powstrzymać potok pogardliwych słów, które chciały wydostać się spomiędzy nich na wolność, ale niespodziewanie odezwał się młody Black, który niecierpliwym gestem wypuścił medalion z palców i odwrócił się nieznacznie w stronę kolegi, z tą wyczuwalną, charakterystyczną dla arystokracji niewymuszoną gracją.
 Gdybyś znał znaczenie słowa „dyskrecja”, Mulciber…  Jego ciemne, prawie czarne oczy zamigotały chłodno w świetle płomieni.  To byś wiedział, że w tej sytuacji potrzeba znacznie więcej.
Ślizgon wyprostował się w fotelu i zwinął swoje potężne dłonie w pięści, ale zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, niespodziewanie odezwał się Avery:
 Ci parszywi Gryfoni wszystko psują.
Severus poczuł jak zalewa go fala irytacji i obrzydzenia. Nietrudno było się domyślić, do czego zmierzał Adalbert Avery, ale w głębi duszy wiedział, że ma rację – gdyby nie Huncwoci, wszystko mogło potoczyć się inaczej. Moon prawie uczyniła pierwszy ważny krok w stronę oddania się Mrocznym Sztukom, wyraźnie balansowała na granicy. Należało usunąć ich z jej otoczenia – ale jak?
— Warto się nad tym zastanowić  przyznał w końcu, przełamując wewnętrzny opór.  Musimy nadal postępować według instrukcji i mieć nadzieję na następne. Nie wszystko stracone…  mówił nadal, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego, ale pozostali Ślizgoni słuchali go w skupieniu.  Ona ma potencjał do Mrocznych Sztuk. Gniew, nienawiść…  Jego głos zmienił się nieznacznie, stał się bardziej miękki, niemal pieszczotliwy, jak zawsze gdy mówił o Czarnej Magii. Pokiwał lekko głową, wpatrzony w drobne płomyki pełgające po drwach w masywnym, grubo ciosanym kominku.  Ale przede wszystkim… Strach.

* * * * *

Śpiesznym krokiem opuścili zamek i przemierzyli szkolne błonia. Słońce coraz wyraźniej przeświecało przez chmury, a trawa z płaskich, pożółkłych skrawków, które w połowie lutego zaczęły wyglądać spod śniegu, powoli zamieniała się w znajomy, szmaragdowozielony trawnik, niezawodną oznakę przywrócenia sezonu Quidditcha.
Odruchowo zerknął w kierunku stadionu, po czym skupił wzrok na potężnej, żelaznej bramie zwieńczonej dwoma skrzydlatymi dzikami. Kiedy naparł dłonią na jeden z wąskich, metalowych prętów, przez ułamek sekundy obawiał się, że wrota będą zamknięte, ale Evans chyba rzeczywiście wszystko załatwiła – brama uchyliła się z przeciągłym jękiem, otwierając im drogę do dworca i wioski Hogsmeade. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, że go ze sobą zabrała. Wydawało mu się, że go nienawidzi, że nim gardzi, więc kiedy podeszła do niego z roziskrzonymi oczami tuż po przerwie obiadowej, nie mógł uwierzyć własnym uszom.
Od tego czasu nie odezwali się do siebie ani słowem, ale teraz dziewczyna obejrzała się na niego niepewnie, pytająco.
 Byłeś już kiedyś w Świętym Mungu?
Skinął krótko głową zanim opadły go wspomnienia.
Owszem, jak przez mgłę przypominał sobie drobną, jakby kruchą sylwetkę czteroletniego Regulusa, który zachorował na smoczą ospę. Matka odchodziła wtedy od zmysłów, a on chichotał głupio za jej plecami, bo Reg był całkiem zielony na twarzy. „Kapusta”  mówił do niego, bezgłośnie poruszając ustami. „Brukselka!”  chłopiec prawie piszczał wtedy z uciechy, a matka rozpaczała, że to nic innego, tylko przejaw ostatecznej agonii.
Zabolało. Nie chciał dłużej tego czuć, więc pognał myślami do kolejnego wspomnienia, ale ucisk w piersi nie zelżał.
Drugi i zarazem ostatni raz odwiedził szpital Świętego Munga jakieś trzy lata temu, kiedy umierała w nim jego babka, Melania. Rodzice ubrali go wtedy w atłasową, czarną jak noc szatę z obszytym koronkami kołnierzem, który koszmarnie drażnił mu skórę na karku. Drapał się więc ustawicznie, od czasu do czasu gromiony spojrzeniem przez matkę. Nudził się, jak to często mu się zdarzało, bo niezbyt dobrze znał babkę od strony ojca, a przy tym w sali panowała ponura atmosfera, jakby kobieta już była na tamtym świecie. Żyła jednak, leżała w prostym, szpitalnym łóżku i za życia ogłaszała swój testament, dlatego też krewni skwapliwie zgromadzili się w prywatnej, dusznej salce.
Evans odkaszlnęła, ściągając go z ponurej strony pamięci. Spojrzał na nią z roztargnieniem – przyglądała mu się uważnie, zakładając ramiona na piersiach. Nawet nie zauważył, kiedy znaleźli się na stacji – tej samej, na której stał mniej więcej pół roku temu, kiedy wysiadł z ekspresu Londyn-Hogwart, aby rozpocząć ostatni rok szkolny.
 Wydaje mi się, że pamiętam jak tam dotrzeć  powiedział, nieco zawstydzony swoją nieuwagą. W milczeniu podał jej ramię, które Evans uchwyciła nieśmiało. Skoncentrował się, usilnie starając się nie myśleć o jej drżącej dłoni i wykonał senny, niemal taneczny krok w tył i po chwili ogarnęło go silne, niezbyt przyjemne uczucie zawsze towarzyszące teleportacji.
Kiedy ponownie otworzył oczy, znajdowali się już na szerokiej, londyńskiej ulicy. Poczuł, że dziewczyna zakołysała się lekko przy jego ramieniu, wyciągnął więc rękę, aby ją podtrzymać.
 Wszystko w porządku?
— Taak  odparła ruda, chociaż nienaturalnie blady kolor jej twarzy zdawał się podpowiadać co innego.  Nie lubię tego.
 Kwestia wprawy  poinformował ją wspaniałomyślnie Black, bardzo dumny z nowiuteńkiej licencji na teleportację, która spoczywała w jego kieszeni.
Poprowadził ją zatłoczonym chodnikiem, wzdłuż którego ciągnął się niekończący się łańcuch sklepów. Lily rozglądała się ciekawie, prawdopodobnie w poszukiwaniu gmachu szpitala. W końcu stanęli przed staroświeckim domem towarowym, zbudowanym z czerwonej cegły. Pełen niedowierzania wzrok dziewczyny przesunął się powoli z wyblakłego napisu „Purge & Dowse Ltd” na solidnie zakurzoną witrynę sklepową, za którą stały sfatygowane i, zdaniem Syriusza, dość upiorne manekiny.
 No wiesz  mruknął, z niejakim zażenowaniem pochylając się ku kukle reklamującej nylonowy fartuch.  Kodeks Tajności.
Evans skinęła krótko głową i z nowym zainteresowaniem przyjrzała się witrynie. Black był pod wrażeniem szybkości, z jaką dostosowywała się do aktualnych warunków. W takich chwilach jak ta odwaga i stanowczość zdawały się z niej promieniować, na podobieństwo jakiegoś tajemniczego uroku, któremu dawno temu uległ James, a którego cień dotknął teraz i jego samego.
 Przyszliśmy odwiedzić Dominikę Moon  szepnął, a mgiełka jego oddechu pokryła kilka cali i tak już niezbyt czystej szyby. Ku jego uldze, manekin kiwnął głową i palcem wskazującym.
 Idziemy.
Wzdrygnął się, przechodząc przez szybę, która teraz przypominała bardziej taflę zimnej wody. Słyszał za sobą kroki Evansowny, która przystąpiła do ofensywny, stukając lekko obcasami. Niemal z zachwytem patrzył jak zgrabnie przemierza poczekalnię, kompletnie nie zwracając uwagi na dziwaczne urazy ludzi spoczywających na prostych, plastikowych krzesełkach, i kieruje się prosto do informacji. Do stanowiska czarownicy zajmującej niewielkie, białe biureczko stała pokaźna kolejka złożona z czarodziejów pokasłujących gęstym dymem, nerwowo podskakujących na jednej nodze i pocierających paskudnie wyglądające ugryzienia, więc Evans powędrowała prosto do pokaźnej tablicy informacyjnej, obok której Syriusz zauważył portret jednej z dyrektorek Hogwartu. Dilys Derwent rzuciła mu chytre spojrzenie spod srebrzystej grzywki, po czym błyskawicznie zniknęła za ramą obrazu.
 Czwarte piętro  rzuciła dziewczyna, nie oglądając się na niego, i od razu ruszyła w kierunku schodów. Black starał się za nią nadążyć i nie zwracać uwagi na obserwujące ich portrety oraz czarodziejów, którzy biegli schodami najwyraźniej w poszukiwani uzdrowiciela. W końcu dotarli do półpiętra opatrzonego słowami URAZY POZAKLĘCIOWE, KLĄTWY. ODDZIAŁ JANUSA THICKEYA.
Evans obejrzała się na niego niepewnie, po czym nacisnęła klamkę.
Znaleźli się w długim, wąskim korytarzu pokrytym stonowaną tapetą w drobne romby. Zarówno w lewej jak i prawej odnodze znajdowały się rzędy prostych, białych drzwi, prowadzących do poszczególnych sal. Zanim zdążyli zadecydować, w którą stronę pójść, trzecie drzwi po lewej otworzyły się i wyszła z nich para w średnim wieku.
Syriusz niemal natychmiast zrozumiał, że nie są czarodziejami. Nie wiedział, co właściwie wpłynęło na to przekonanie – ich niepewne ruchy, pewne zakłopotanie, z jakim rozglądali się wokół, czy emanujący z nich strach – mimo to, nie miał żadnych wątpliwości, co do tego, że byli mugolami. Rodowy instynkt  zdążył kpiąco pomyśleć, zanim spojrzał w znajome, zielone oczy.
Nerwowo zerknął na Evans, która porozumiała się z nim zdumionym spojrzeniem, najwyraźniej myśląc dokładnie o tym samym, co on. Niewysoki mężczyzna po czterdziestce spojrzał na nich z roztargnieniem spod siwiejącej grzywy jasnych włosów, obejmując szlochającą w chusteczkę ciemnowłosą kobietę.
Poczuł jak jego mięśnie kolejno sztywnieją, jakby zmrożone tym widokiem. W najśmielszych wyobrażeniach nie spodziewał się, że tak właśnie pozna jej rodziców.
 Jesteśmy przyjaciółmi Dominiki  wykrztusiła Evans, a jego zalała fala wdzięczności. Sam nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku, więc skinął jedynie głową i wierzchem dłoni nerwowo otarł wargi. Jej rodzice popatrzyli na nich z nowym zainteresowaniem. Kobieta oderwała chusteczkę od ciemnobrązowych oczu, ale Syriusz nie był w stanie znieść jej wzroku. Wpatrzył się we własne buty, czując jak pożera go poczucie winy.
 Co się stało?  zapytał ojciec Dominiki, a Black natychmiast pożałował, że na niego zerknął – mieli identyczne oczy, zielone, ze złotymi plamkami wokół źrenic.  Oni nie chcą nam nic powiedzieć.
Zdumiał się, słysząc te słowa, ale i tym razem nie wydobył z siebie głosu, bo odpowiedź pojawiła się niemal samoistnie. Z pokoju, który przed chwilą opuścili rodzice Moon, wyszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich, ubrany w czarną, skórzaną kurtkę, poklepał się demonstracyjnie po kieszeniach, zatrzymując rękę na wysokości wątroby. Drugi, znacznie mniej postawny, za to wyposażony w parę przenikliwych oczu, rzucił im ostrzegawcze spojrzenie.
 Dominika miała…  Syriusz wstrzymał oddech, zanim Evans dokończyła zdanie. Wyobrażał sobie, że niemal widzi jak małe trybiki poruszają się w jej głowie, wyszukując odpowiedniej odpowiedzi.  Wypadek. Głupia sprawa, naprawdę.
Black popatrzył na nią z podziwem. Nigdy by nie przypuszczał, że pani prefekt potrafi tak znakomicie łgać. Był jej wdzięczny za każde słowo.
 Dlaczego w takim razie moja córeczka jest nieprzytomna?  Matka Dominiki oderwała chusteczkę od ust i wyzywająco spojrzała na Lily, jakby to ona była winna temu, że obcy, magiczny świat nie wiedzieć czemu skrzywdził ich dziecko. Ruda otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
 Chcą wiedzieć, że nic jej nie jest  powiedział głucho, zwracając na siebie ich palące spojrzenia.
 Czyli to coś podobnego do śpiączki farmakologicznej?  zapytał niepewnie pan Moon, patrząc na niego tymi znajomymi, szmaragdowozielonymi oczami.
Przytaknął, choć kompletnie nie miał pojęcia, o czym mowa.
 Dlaczego nie pozwolą nam jej zabrać do świętego Tomasza?  zapytała kobieta, mnąc chusteczkę w szczupłych palcach. Patrzyła to na Evans, to na niego, jakby ich obowiązkiem było udzielnie poprawnej odpowiedzi.
 Tutaj lepiej się nią zajmą.  Lily zbliżyła się o krok do kurczowo obejmującej się pary i pochyliła lekko głowę, kolejno patrząc im w oczy.  To czarodziejski szpital, lepszy niż nasz, no wie pani, zwykły.
 Och.  Pani Moon westchnęła, opierając się ciężko na ramieniu męża. Najwyraźniej słowo „nasz” uspokoiło ją, odbierając jednocześnie wszelkie siły.
 Dziękujemy  powiedział mężczyzna i krótko ścisnął go za ramię. Syriusz poczuł się, jakby ołowiana kula spłynęła mu wprost do żołądka. Evans była bardzo blada, miał wielką nadzieję, że nie zemdleje, bo sam był kompletnie rozbity.
 Do widzenia  powiedziała matka Moon i ponownie przycisnęła chusteczkę do oczu, po czym szybko opuścili oddział.
Minęła dłuższa chwila zanim na siebie spojrzeli.
 Śmierdząca sprawa  mruknął, łupiąc ponurym wzrokiem na czarodziejów, stojących po obu stronach drzwi i przyglądających się im podejrzliwie.
— Wiem  powiedziała Evans, odwzajemniając prowokacyjne spojrzenie i pogmerała w małej sportowej torbie, która spoczywała na jej ramieniu. Po chwili wyciągnęła z niej niewielki zwitek pergaminu i podeszła do mężczyzn, podtykając im go pod nos.
 Pozwolenie od zastępcy dyrektora  poinformowała ich ostrzegawczym tonem, a mężczyzna w skórzanej kurtce skinął niechętnie głową. Evans obejrzała się na niego ze zmartwioną miną.
 Chcesz wejść pierwszy?

* * * * *

W wyłożonej jasnym, poprzecinanym ciemniejszymi nitkami marmurem Sali Wejściowej panowało istne piekło.
Wszystko zaczęło się od wspaniałej pogody. Od samego rana sklepienie w Wielkiej Sali zwiastowało wybuch wiosny, rozciągając nad głowami uczniów idealnie czysty błękit nieba. Hogwartczycy zerkali na nie z nadzieją, a później między lekcjami tęsknie spoglądali przez niewielkie, zwieńczone ostrymi łukami okienka, na zalane słońcem, soczyście zielone błonia. Nic więc dziwnego, że wielu uczniów chętnie wykorzystało pierwszą nadarzającą się okazję, aby wybiec przed zamek i odetchnąć świeżym, pachnącym wiosną powietrzem. Słońce przygrzewało mocno, niebo porażało swym błękitem, a wokół unosił się słodki zapach pierwszych, delikatnych kwiatków, które można było znaleźć zarówno w trawie jak i w koronach drzew.
To właśnie przesądziło smutny los Hogwartczyków.
Punktualnie o godzinie czwartej po południu, powietrze wypełnił dźwięczny, metaliczny brzęk dzwonu, oznajmiający obiad. Ci uczniowie, którzy nie mieli przedtem żadnych lekcji, leniwie unieśli powieki, mrużąc w słońcu oczy, przeciągnęli się i niespiesznie ruszyli do zamku. Kiedy większa ich część znalazła się w Sali Wejściowej, zaczął się chaos.
Uszy Hogwartczyków najpierw wypełnił ostry, nieprzyjemny śmiech, który zdawał się dobiegać gdzieś z wysoka, a kiedy podnieśli wzrok, aby ze zgrozą spojrzeć na unoszącego się w powietrzu poltergeista, było już zdecydowanie za późno.
Uczniowie wrzeszczeli, piszczeli, daremnie osłaniali się ramionami i próbowali uciekać przed cuchnącymi kulami, które po spotkaniu podłogą rozbryzgiwały się w wielkie, brunatne kałuże. Irytek poltergeist szybował nad ich głowami, przygryzając końcówkę widmowego języka i celując uważnie w miejsca, w których mógł dokonać największego spustoszenia.
Gdyby któryś z uczniów zdołał zachować na tyle zdrowego rozsądku, aby nie biegać w panice, i gdyby nie żywił szczególnej obawy przed staniem się celem łajnobomby, mógłby zadać sobie pytanie, skąd też poltergeist mógł wytrzasnąć taki arsenał? Następnie mógłby potrzeć podbródek albo podrapać się w głowę i zauważyć, że na ramieniu zjawy zawieszona była całkiem niewidmowa torba z logiem popularnego wśród uczniów sklepu Zonka. Odkrycie to łatwo mogłoby doprowadzić do kolejnych, takich jak zauważenie Jamesa Pottera, Remusa Lupina i Petera Pettigrew stojących w cieniu marmurowych schodów i zaśmiewających się do rozpuku. Każdy z trzech Huncwotów wyposażony był w parę jaskrawopomarańczowych stoperów do nosa o przyjemnej, piankowej konsystencji. Gdyby nasz obserwator był dodatkowo szkolnym dowcipnisiem, wiedziałby z pewnością, że takie stopery były gratisowo dołączane do każdego większego zamówienia na łajnobomby w sklepie Zonka.
Niestety, w Sali Wejściowej, która stała się cuchnącym pandemonium i łajnobombowym pobojowiskiem, nie znalazł się ani jeden na tyle rozsądny lub, być może, na tyle głupi uczeń, aby dokonać tych wszystkich spostrzeżeń.
 Że też nie wpadliśmy na to wcześniej  westchnął Potter, z rozmarzeniem lustrując widmową sylwetkę Irytka, która miotała się tu i tam, wzbudzając wśród uczniów prawdziwy popłoch.  Ominęłaby nas cała masa szlabanów!
 Nie dalibyśmy rady  przypomniał mu Lupin, nie odrywając wzroku od poltergeista, który w niesamowity sposób wykazywał się całkiem samodzielnym, naturalnym wręcz pragnieniem destrukcji. Dziwnie było obserwować swój wytwór, który nagle zaczął żyć własnym, nieco demonicznym życiem.
 Jest wspaniały.  Pettigrew odetchnął pełną piersią i ze wzruszeniem pokręcił głową, gdy wyjątkowo kształtna łajnobomba rozbryzgnęła się na wielkiej klepsydrze wypełnionej szmaragdami.  Myślicie, że go stąd wyrzucą?
 E, nie.  Rogacz wykazał się refleksem ścigającego, gdy niemal odruchowo wykonał zgrabny skłon, unikając tym samym szybującej w jego kierunku łajnobomby. Obejrzał się, gdy usłyszał za sobą piskliwy wrzask – cuchnąca maź spływała właśnie z jednego z portretów, trudno było jednak stwierdzić, kto konkretnie stał się jej ofiarą, bo łajno pokryło całą jego powierzchnię, nie wyłączając złotych ram ani kamiennej ściany.  Dumbel na pewno uważa, że to doskonały pokaz magii.
 Ulatniamy się?  zapytał Lunatyk, spośród kakofonii wrzasków i pisków bezbłędnie wyławiając coraz donośniejsze pokrzykiwanie szkolnego woźnego.
 Niestety.  Potter niemal od niechcenia popchnął niewielką wazę z błękitnej porcelany, która wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu nie spadła z kamiennego postumentu, tylko przesunęła się leniwie do tyłu przy akompaniamencie szurania ściany, w której ukazało się tajemne przejście.
 Pa, Irytku!  Glizdogon obejrzał się przez ramię i pomachał poltergeistowi, który właśnie po raz pierwszy w życiu spotkał się oko w oko z Argusem Filchem, z którym miała go połączyć wieloletnia i pełna pasji znajomość… Wówczas jednak jeszcze nikt się tego nie spodziewał.

* * * * *

Zanim postąpił choćby krok naprzód, podniósł wysoko głowę i rzucił wyzywające spojrzenia obu gorylom strzegącym przejścia. Zerknęli na niego lekceważąco, ale nie poruszyli się choćby o cal, gdy otwierał proste, drewniane drzwi. Najwyraźniej pozwolenie, które miała ze sobą Evans, było dla nich wystarczająco wiarygodne.
Pociągnął za klamkę, zamierzając zamknąć za sobą drzwi, ale mężczyzna w skórze położył mu rękę na ramieniu. Był to niegroźny, może nawet przyjacielski gest, ale jego dłoń ciążyła Syriuszowi nieznośnie, dowodząc, że jej właściciel ostrzega tylko ten jeden raz.
 Zostaw je uchylone, chłopcze  powiedział jedynie, po czym wrócił do poprzedniej pozycji, przesunąwszy lekko ręką wzdłuż prawego boku.
Black z ledwością zdusił w sobie falę złości, która minęła niepostrzeżenie, gdy tylko zajrzał do środka.
Moon leżała tuż naprzeciwko. Mimo, że było to jedyne łóżko w pokoju, zupełnie nie przypominało tego, w którym po raz ostatni widział babkę Melanię – u wezgłowia znajdowało się duże okno, zza którego pobłyskiwały promienie słońca, czyniąc niewielkie pomieszczenie dość przytulnym i przyjemnym.
Patrzył na nią od progu, nie śmiejąc podejść choć o krok. Leżała tuż naprzeciw, kompletnie nieprzytomna. Jej lewa ręka była owinięta bandażami tak obficie, że wyglądała zupełnie nienaturalnie, jakby należała do kogoś innego. Prawa ręka połączona była wąską rurką z lewitującą w powietrzu plastikową torebką zawierającą resztkę purpurowej cieczy.
Kiedy zmusił się, aby podejść bliżej, jego nogi zdawały się ważyć cetnary. Z każdym krokiem dostrzegał coraz więcej szczegółów, które raz po raz godziły prosto w jego pierś. Moon miała na sobie wesołą, szpitalną piżamę w ananasy, której rękawy ledwie sięgały jej pokaleczonego przedramienia. Skóra jej twarzy była tak blada, że aż przejrzysta; wyraźnie dostrzegał bladoniebieskie żyłki na jej skroniach, szyi i powiekach. Drobne wargi zdawały się być kompletnie pozbawione krwi. Wpatrzył się w nie jak zahipnotyzowany. Wyobrażał sobie, że Moon będzie wyglądała, jakby spała, ale nie było tak. Ona wyglądała, jakby…
— Dzień dobry  rozległ się dziarski głos za jego plecami. Black odwrócił się w wysiłkiem, a jego mięśnie wciąż słuchały go z pewnym oporem. Do pokoju wszedł młody uzdrowiciel, na oko dwudziestoletni. Popatrzył z uśmiechem na jego niepewną minę i z kieszeni szaty wyjął różdżkę, którą wycelował w lewe przedramię dziewczyny.
 Zaczarowane pocałunki ponoć działają tylko w bajkach  zauważył konwersacyjnym tonem, a Syriusz być może zawstydziłby się na tę wyraźną aluzję, ale akurat w tym momencie obserwował jak dziesiątki warstw bandaży odwijają się z ręki Moon, na ułamek sekundy ukazując długie na stopę, głębokie rozcięcie.
Uzdrowiciel spojrzał na niego bystro, uchwyciwszy jego wzrok.
Niemal od niechcenia kiwnął różdżką, przywołując nową plastikową torebkę, tym razem pełną gęstego, purpurowego płynu, który następnie połączył z raną przy pomocy rurki i ponownie zasklepił solidną wersją bandaży. Wszystko trwało nie dłużej niż trzy sekundy, ale Syriusz dostrzegał wszystko z ponurą dokładnością, jakby jego mózg zachowywał każdy szczegół na późniejsze niekończące się godziny tortur.
 Dlaczego…?  wychrypiał, patrząc na jej twarz, która nie drgnęła choćby o ułamek cala.  Dlaczego ona nadal śpi?
 Utrzymujemy ją w śpiączce  poinformował uzdrowiciel zdawkowym tonem, pozbywając się zakrwawionych bandaży, choć wyostrzone zmysły Syriusza bezbłędnie zarejestrowały drobną zmarszczkę między jego brwiami.  Rozumie pan, dopóki nie znajdziemy sposobu na utratę krwi.
 Czy to znaczy, że ona…?  Wysuszone do granic możliwości gardło odmawiało mu posłuszeństwa, jakby niezdolne do wymówienia słów, które pojawiały się w jego myślach. Z wysiłkiem skupił wzrok na podeschniętych goździkach, znajdujących się w wazonie na szafce nocnej.  Jak to możliwe?
 Nie wiemy dokładnie.  Chłopak skrzywił się lekko, pod światło egzaminując torebkę, jakby chciał sprawdzić jej szczelność.  Nie jesteśmy w stanie powstrzymać krwotoku. To zupełnie wyjątkowy przypadek. Ale wkrótce coś wymyślimy, niech się pan nie martwi.
Wątpię  pomyślał buntowniczo Syriusz, ale nie powiedział tego na głos i skierował się do wyjścia. Nagle nawiedziło go zupełnie nowe pytanie: czy Dumbledore powiedział uzdrowicielom o Białej Magii i powiązanej z nią przyczynie, przez którą Dominika traciła tak wiele krwi? Czy mógł być tak egoistyczny, by zataić tę informację? Poczuł jak coś chłodnego osuwa się do jego żołądka. Wychodząc, porozumiał się ponurym spojrzeniem z Evans, która na jego miejsce wsunęła się do sali. Przez chwilę stał w milczeniu, mierząc się wzrokiem z mężczyznami, którzy nadal stali po obu stronach drzwi, przyglądając mu się z umiarkowanym zainteresowaniem.
— Jesteście aurorami?  zapytał w końcu.
Czarodzieje porozumieli się wzrokiem, po czym ten w skórze odchylił nieznacznie połę kurtki, ukazując błyszczącą odznakę i zawieszoną poniżej różdżkę. Posłał mu ledwo zauważalny uśmiech. Syriusz skinął głową z uznaniem. On i James od zawsze marzyli, że po Hogwarcie dorobią się podobnych.
 Każdy w szpitalu ma taką obstawę?  Aurorzy posłali mu tylko zagadkowe uśmieszki, opierając się wygodniej o ścianę. Cóż, nie, żeby się tego nie spodziewał. Desperacko próbował dowiedzieć się czegokolwiek, a właściwie czegoś, co uspokoiłoby jego rozszalałe w niepokoju myśli.
 Dlaczego ona potrzebuje takiej ochrony?  zapytał, ale mężczyźni spoważnieli wyraźnie i zignorowali go kompletnie, nasłuchując odgłosów z wnętrza sali.  Kto was przysłał?
Drzwi uchyliły się i wyszła zza nich Lily Evans. Oczy miała pełne łez i rzuciła się w jego ramiona tak spontanicznie, że język uwiązł mu w gardle. Mógł tylko gładzić ją po lśniących, rdzawych włosach i wdychać obcy mu delikatny zapach lawendy, podczas gdy dziewczyna moczyła mu kołnierz kurtki.
 Dzięki  mruknął do aurorów i ostrożnie pokierował Evans w kierunku schodów. W milczeniu opuścili oddział, a dziewczyna uspokajała się powoli, choć na jej policzkach wciąż błyszczały lśniące strużki łez.
 Powiedzieli, że niedługo ją wybudzą  odezwał się bez przekonania, kiedy ponownie znaleźli się na londyńskiej ulicy, a mżawka zraszała ich drobniutkimi kropelkami, pogrążając we mgle resztę świata.
Rudowłosa skinęła w milczeniu głową, łykając łzy. Skręcili w wąską uliczkę. Z obu stron ciągnęły się wysokie, pozbawione okien ceglaste ściany, a kilka stóp od nich stały dwa blaszane pojemniki na śmieci. Syriusz przyglądał się jej przez chwilę, niepewny tego, co dziewczyna myślała na ten temat. W końcu podał jej ramię, a ona uchwyciła je drobnymi dłońmi, tym razem znacznie pewniej, gotowa do deportacji.
 Evans?
Podniosła na niego promieniście zielone oczy, przysłonięte wilgotną mgiełką.
 Dziękuję. Naprawdę ci dziękuję.
Zanim przeminęło nieprzyjemne uczucie bycia wsysanym przez niewidzialną rurę, oboje zdążyli doprowadzić się do porządku. Jego głos nie był już tak ochrypły, a jej oczy znacząco wilgotne. Podczas drogi do wieży Gryffindoru nie odezwali się do siebie ani słowem. Tym razem nie było to jednak wrogie milczenie, przeciwnie – czuli się blisko, nawet przyjaźnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Mieli wspólny cel, wspólne nadzieje i obawy. Przez te kilkanaście minut mogli porozumieć się bez słów.
Gdy przekroczyli portret Grubej Damy, to uczucie wyraźnie przygasło. Ożywione rozmowy, znajome twarze i widoki sprawiły, że z ich niesamowitej wyprawy został zaledwie cień, a oni myśleli o niej z niedowierzaniem, jakby była tylko snem, ledwie kołyszącym się na skraju świadomości.
Nie minęła nawet minuta, gdy w ich polu widzenia pojawiła się uśmiechnięta twarz Jamesa.
 Cześć, Łapo.  Syriusz poczuł ukłucie urazy, widząc zadowoloną minę przyjaciela, podczas gdy jego samego trawiły niezbyt przyjemne myśli. Co będzie z Moon? Czy zdołają przywrócić ją do zdrowia? I dlaczego strzegła jej para aurorów?
Potter jednak nie poświęcił mu więcej uwagi i zwrócił się bezpośrednio do Evans.
 Lily  powiedział, wyraźnie podekscytowany. Dziewczyna przyjrzała się mu niepewnie, a on w odpowiedzi podsunął jej pod nos niewielką książkę w płóciennej oprawie.  Znalazłem coś!
— Helga Hufflepuff?  zapytała ruda, a w jej głosie wyraźnie zabrzmiała nuta rozczarowania.  A co ona ma z tym wszystkim wspólnego?




Witaj, dziatwo! Tak, wieeem, rozdział nie jest specjalnie ciekawy i rozbudowany, a od poprzedniego minęło sporo czasu (przepraszam, Shano, Dramo&Furio!), ale za to jest to jeden z tych rozdziałów, które stanowią bazę dla kolejnych, a przy tym znajduje się w nim sporo drobiazgów, które okażą się nie bez znaczenia w przyszłości :) No i przy okazji pozbyliśmy się Moon, dzięki czemu możemy przyglądać się relacjom na linii Lily - Huncwoci. Wracając do pisania, trochę reanimowałam swoją wyobraźnię, więc spodziewam się, że na następny rozdział nie trzeba będzie czekać bardzo długo, ale dajmy sobie bezpieczny termin :D Dziękuję bardzo za Wasze komentarze, które ciągle trzymają mnie w ryzach i dodają cudownej motywacji!