29 kwietnia 2018

Rozdział XXXI - część III


„Droga w deszczu”
– rozdział XXXI 

Serce niemal wyrywało mu się z piersi, gdy szybkim krokiem przemierzał mokry od deszczu chodnik. W dłoni ściskał parasol, ale nawet nie pomyślał, by się pod nim schronić – był tak skupiony na tym, co wydarzy się za chwilę, że jego uwadze umykało niemal wszystko wokół.
Mijał obojętnych, szarych za ścianą kropel przechodniów, a emocje kolejno cieniem kładły się na jego twarzy. Raz po raz surowe rysy rozjaśniał lekki, pełen nadziei i entuzjazmu uśmiech, jednak jego miejsce po chwili zajmowały zmarszczone brwi lub zaciśnięte wargi. Chwilami chciał jeszcze bardziej przyspieszyć kroku, puścić się biegiem do samego końca, aby prędzej napotkać to, co czekało na niego na niego u kresu drogi, ale powstrzymywały go zwarte skupiska mijających go londyńczyków, a także słowa profesor McGonagall, raz po raz odbijające się echem w jego myślach „Nie postępuj lekkomyślnie. Musisz zachować maksimum ostrożności, rozumiesz mnie?”
Rozumiał. Albo i nie rozumiał. Nie wiedział, po co te wszystkie środki ostrożności, ale miał dość rozumu, by z nimi nie dyskutować po okazaniu mu takiego zaufania.
Domyślał się, że swoją dzisiejszą wyprawę zawdzięcza Evansównie. McGonagall nie powiedziała tego wprost, ale z jakiego innego powodu wybrałaby właśnie jego? Istniało co najmniej kilka alternatywnych rozwiązań, ale to on, Syriusz Black, mrużył teraz oczy w deszczu i z każdym krokiem zbliżał się do celu. Merlinie. Będzie musiał kupić tej dziewczynie coś niezwykłego na urodziny, żeby choć odrobinę zapracować na dług, którego się u niej dorobił!
Chaotyczne pasmo myśli i uczuć pękło nagle, jak przecięte nożem. Oczy rozszerzyły mu się lekko, a palce bezwiednie zacisnęły się na rączce parasola, zgodnie z rytmem spowolnionych nagle mięśni, którymi poruszał chyba już tylko z przyzwyczajenia.
Spostrzegł ją z daleka. Stała nieopodal błyszczącej od deszczu, ale wciąż brudnej witryny, będącej zarazem ukrytym portalem do szpitala. Skryta pod parasolem chudego mężczyzny, którego Syriusz rozpoznał jako strzegącego jej aurora, dyskutowała z nim, przestępując z nogi na nogę.
Całe powietrze uleciało mu z płuc. Podniósł wolną rękę w niezgrabnym geście powitania, ale niemal równie instynktownie schował ją do kieszeni kurtki. Nie widziała go. I teraz, kiedy był już tak blisko, wcale nie był pewien czy chciał, aby go zobaczyła.
Nie miał wyjścia.
Ponownie podjął krok, strząsnął mokre włosy z czoła. Stanął na skraju.
Przecież sam tego chciał, prawda?
Jeszcze jak.
Porozumiał się spojrzeniem z aurorem. Moon odwróciła się wolno ku niemu, lekko, jakby z niedowierzaniem unosząc brwi.
Serce ścisnęło mu się na jej widok. Stała tam, taka mała i drobna, zagubiona i niepewna w tym deszczu…
w ogniu
Wzdrygnął się, jakby ta obca myśl wydała z siebie ostry zgrzyt w spotkaniu z jego własnymi. Po chwili jednak wyparowała z jego umysłu, gdy stanął przy jej boku, nagle czując się kompletnie idiotycznie ze swoją naiwnością i parasolem zwiniętym w dłoni.
Zastanawiał się czy wiedziała, że to on po nią przybędzie. Trudno było cokolwiek wyczytać z jej twarzy – rzuciła mu jedynie krótkie, raczej ponure spojrzenie i spojrzała na aurora, który skinął ku niemu głową.
— Idziemy — powiedział krótko. Dziewczyna poszła za nim, nie oglądając się. Syriusz pospiesznie otworzył nad jej głową parasol, rozchlapując wokół drobne kropelki. Pewnym gestem uchwycił pasek torby, którą niosła na ramieniu.
— Poniosę — mruknął w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie. Moon wyglądała, jakby chciała zaprotestować, ale auror niecierpliwym gestem skinął krótko w kierunku pobliskiego zaułka.
Weszli w wąski prześwit, zamknięty z trzech stron przez wyniosłe, ceglane ściany kamienic. Wokół znajdował się jedynie przepełniony kubeł na śmieci, dwa cuchnące, foliowe worki i szczur, który uciekł z piskiem na ich widok.
— Tylko bez żadnych numerów — odezwał się mężczyzna, przeczesując palcami swe rzadkie, płowe włosy i patrząc im kolejno w oczy. — Macie się deportować prosto przed bramę Hogwartu i pójść prosto do zamku. Żadnego szwendania się po wiosce, romantycznych spacerków, przechadzek ani zakupów. Jasne?
Moon jedynie przewróciła oczami. Syriusz łapczywie wpatrywał się w każdy, nawet najdrobniejszy grymas na jej twarzy, niezupełnie wiedząc dlaczego. Żeby dojrzeć tam dawną, niespodziewanie odległą Dominikę? Żeby odkryć w niej coś nowego, coś, co spowodował wypadek? Żeby jakimś cudem odgadnąć jej myśli, które skutecznie ukrywała za zaciśniętymi ustami i dziwnie obcymi oczami, które nie chciały spocząć na nim nawet na moment?
— W razie kłopotów, wezwij mnie. Pamiętajcie, idźcie prosto do zamku.
— Merlinie, Winston. Można by pomyśleć, że cały świat na nas czyha. Jesteś pewien, że ten kubeł na śmieci nie ma wobec mnie morderczych zamiarów?
Auror zignorował ją i podszedł do wyjścia z zaułka. Rozejrzał się uważnie, po czym skinął krótko głową.
— Dalej, chłopcze. Ruszajcie.
Syriusz podał jej ramię. Wciąż przyglądał się intensywnie, jakby szukając zmian w jej twarzy i posturze. Nie dostrzegał jednak niczego szczególnego, chociaż Moon wydawała się w jakiś sposób inna. Nie podnosząc wzroku, chwyciła jego ramię. Black z rozmysłem wykonał niespieszny, jakby taneczny krok i po chwili rozpłynęli się w wilgotnym powietrzu.

* * * * *

Zupełnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Była jednocześnie podekscytowana i podenerwowana – w pierwszej chwili, gdy tylko dowiedziała się, że Dominika już dziś wróci do Hogwartu, myślała, że oszaleje z radości. Przecież tak długo na to czekała, tak wiele nadziei wiązała z tą wiadomością! Teraz do szczęścia przyłączyły się także inne uczucia. Niezupełnie wiedziała czego spodziewać się po przyjaciółce w takiej sytuacji. Czy zdecyduje się powiedzieć prawdę profesor McGonagall? Jak potraktują ją Ślizgoni? I – co nieco bardziej aktualne – jak Moon zareaguje na widok Syriusza?
Posprzątała już całe dormitorium, powiesiła na krześle mundurek, wyczarowała wazonik drobnych, polnych kwiatków na nocnej szafce przyjaciółki i przystanęła niepewnie. Czuła na plecach ciekawskie spojrzenie współlokatorki, Marion, która zamiast – jak zwykle – przesiadywać ze swoją puchońską koleżanką, usiadła po turecku na własnym łóżku i gapiła się na nią zupełnie jak sowa. Lily z całym opanowaniem, na jakie było ją stać, skupiła uwagę na upiększaniu dormitorium tak, aby w każdej chwili było gotowe na przyjęcie dawnej lokatorki. Po chwili wahania chwyciła różdżkę i zeszła do Pokoju Wspólnego z zamiarem poćwiczenia zaklęcia na transmutację. Wścibstwo Marion było dziś dla niej szczególnie trudne do zniesienia.
Spodziewała się, że znajdzie tam ciszę i spokój, jako że większość uczniów korzystała dziś z wypadu do Hogsmeade. Cisza była, owszem. Spokój właściwie też. Ale był tam również James Potter, ostatnia osoba, której spodziewałaby się nad książkami w sobotni poranek.
Serce podeszło jej do gardła, a z końca różdżki wystrzeliło kilka szkarłatnych iskier. Z zażenowaniem wsunęła różdżkę do kieszeni jeansów i zeszła po schodach. Oddychała głęboko, żywiąc złudną nadzieję, że uda jej się pozbyć rumieńców zanim pokona ostatni stopień.
Przystanęła u stóp schodów. Chłopak chyba jej nie zauważył, bo wciąż w skupieniu czytał książkę. Nie była to chyba przyjemna lektura, bo marszczył brwi i nerwowo pocierał podbródek, kiedy intensywnie wpatrywał się w tekst. Dlaczego właściwie się nad tym zastanawia? Gdzie podziało się jej opanowanie?  Dlaczego po prostu nie...
— Cześć — wypaliła nagle, a cała jej praca nad głębokimi oddechami poszła na marne.
James drgnął i wyprostował się w fotelu.
— Lily. — W jego głosie pobrzmiewało przyjemne zaskoczenie. Opuścił książkę na kolana, ale wprawne oko dziewczyny od razu zorientowało się, co to za lektura.
— Eliksiry? — Zdziwiła się, przysiadając na fotelu obok.
Potter zerknął na podręcznik i skrzywił się lekko.
— No wiesz… Bardzo dbam o opinię Heckmanna…
— Kłamiesz — oświadczyła wesoło i podciągnęła kolana pod brodę. Początkowe zażenowanie i sztuczny dystans wyparowały nie wiadomo kiedy. Na moment opadły wszelkie niepokoje i obawy, pozostawiając miejsce dla wytęsknionego spokoju i ulgi, kiedy patrzyła jak James roześmiał się i znacznie wygodniej rozparł się w fotelu. Palcem wskazującym podsunął okulary do nasady nosa.
— Prawda jest znacznie bardziej patetyczna — zapewnił ją. Zamknął książkę i z niejakim zażenowaniem wpatrzył się w okładkę.
Kiedy Lily nie odezwała się ani słowem, zerknął na nią i mimowolnie zwichrzył włosy.
— Niech ci będzie. Pracuję nad trwałością Eliksiru Wzmacniającego. Traci moc po kwadransie, nic nie mogę na to poradzić.
— Pokaż — zażądała nagle Lily poważnym tonem i wyciągnęła rękę po podręcznik. Przez chwilę przyglądała się liście ingrediencji, po czym zerknęła na tabelę, w której opisane były kolejne etapy przygotowywania eliksiru. — Może twoja mięta była zbyt wysuszona — oświadczyła w końcu, zwracając mu podręcznik. — Następnym razem spróbuj dodać świeżą. Koniecznie przed posiekaniem jaskółczego ziela. No i musisz dać mu odpocząć przez kilka dni, im dłużej, tym efekt będzie bardziej trwały.
— Dzięki. — Ku jej zgrozie, chłopak niezwłocznie zanotował jej uwagi na marginesach podręcznika.
— To nie jest poziom OWUTEMów — zauważyła Evans jakby niezależnie od siebie, odgarniając włosy za ucho.
— Rzeczywiście. — Przez dłuższy czas Potter wodził opuszką palca po złoconych literach, wytłoczonych na okładce. W końcu podniósł na nią wzrok, w którym nie mogła odnaleźć charakterystycznych iskierek wesołości. Po plecach przebiegł jej dreszcz. — Wiesz, niedługo kończymy Hogwart… Różne umiejętności mogą okazać się przydatne.
Jedno elektryzujące zielono-orzechowe spojrzenie wystarczyło im za całe porozumienie – nagle słowa okazały się zupełnie zbędne.
Zrobił na niej wrażenie. Sama rozmyślała o tym wiele razy, ale właściwie nigdy nic nie zrobiła w tym kierunku. Potter patrzył na nią uważnie, wyczekująco.
— Masz rację — powiedziała po dłuższej chwili, zamaszystym gestem przeczesując swą wspaniałą rudą grzywę. Nieznacznie przygryzła wargę. — Co ty na to, żebym skoczyła po swoje składniki? Poćwiczylibyśmy razem.
Jeszcze bardziej wyprostował się w fotelu, a jego szczupłe palce niepewnym gestem odnalazły kolana. Patrzył na nią z lekko uniesionymi brwiami, jakby niepewny, czy stroi sobie z niego żarty. Wzięła kolejny głęboki oddech i zaczesując włosy za ucho, spojrzała mu prosto w oczy, wkładając w to spojrzenie wszystko, co w tym momencie jakoś nie chciało przejść przez usta.
— Pójdę po kociołek — mruknął, po czym zatrzasnął podręcznik i odłożył go na stolik, a potem zawrócił, wsunął go pod pachę i pobiegł do dormitorium, rzucając jej przez ramię zachwycający i jednocześnie nieco zakłopotany uśmiech.
Lily odwzajemniła gest, ale zamiast biec do dormitorium dziewcząt, ujęła twarz w dłonie i wpatrzyła się w niewielki płomień pełgający po drwach w kominku.
— Ale wpadłam — szepnęła do siebie. — Żebym jeszcze wiedziała, kiedy!

* * * * *

Z prawdziwą ulgą odetchnęła dopiero, gdy przestąpiła próg Hogwartu.
Nie spodziewała się, że tak się stanie. Wielokrotnie rozważała powrót do Francji, niekoniecznie do Beauxbatons, jak zasugerował jej tajemniczy Jean, ale do miejsc, które kiedyś nazywała domem. Nie lubiła angielskiej pogody, angielskiej kuchni i angielskiego trybu życia. Nie mogła znieść krzywdy, która spotkała ją w tym kraju. Mimo to, gdy tylko sylwetka zamku zamajaczyła na tle gęstej mgły, serce zabiło jej żwawiej.
— Nareszcie — usłyszała szept po swojej prawej. Syriusz uśmiechał się do niej przyjaźnie, przerywając pasmo ciszy, które towarzyszyło im od momentu, gdy aportowali się przed bramą z kamiennym dzikami. Odwróciła wzrok i wpatrzyła się w krajobraz przed sobą. Stale to robiła, gdy wyczuwała na sobie jego czarne spojrzenie. Nie była w stanie go znieść, jakby paliło ją żywym ogniem.
Nie słysząc odpowiedzi, Black spoważniał nieco i również spojrzał do przodu. Rozległe, pofalowane błonia, kamienne schody, marmurowa sala wejściowa… To wszystko budziło na tyle przykre wspomnienia, że oboje unikali swojego wzroku.
Po dłuższej chwili męczącej wędrówki Dominika otworzyła usta, aby poinformować go, że przecież nie musi jej odprowadzać do samego dormitorium, gdy Syriusz ponownie przerwał dzielącą ich ciszę.
— Czy to boli?
Zawahała się.
— Niezbyt — powiedziała zgodnie z prawdą. Spodziewała się, że w ciągu najbliższych dni spotka ją wiele podobnych pytań, musiała więc wypracować znacznie konkretniejszą odpowiedź.
— Mogę ci pomóc — zaoferował nagle Black, gdy przeszli przez portret Grubej Damy i znaleźli się w wąskim przedsionku prowadzącym do Pokoju Wspólnego. Moon spojrzała na niego ze zdumieniem i natychmiast pożałowała.
— Wszystko w porządku — zapewniła go, może nieco zbyt entuzjastycznie. — W życiu nie byłam tak ukrwiona.
Zaśmiała się, ale ponury wyraz jego twarzy sprowadził ją na ziemię. Najwyraźniej żarty na ten temat nie były dopuszczalne.
— Wypuścili mnie, więc jestem zdrowa — wymamrotała, patrząc tęsknie na schody do dormitorium dziewcząt i zastanawiając się, jak daleko Syriusz zamierza dźwigać jej torbę.
— Hm — odparł Black średnio konwersacyjnym, jak uznała, tonem i podążył za nią w górę, kilkakrotnie kopiąc w trzeci stopień od podestu.
Zamaszyście otworzyła drzwi dormitorium, oczekując w nim Lily lub Marion, które mogłyby powstrzymać tę farsę. Sypialnia była jednak pusta i Syriusz wyminął ją bez większego wysiłku, ostrożnie składając torbę na jej łóżku.
— Dzięki — mruknęła, patrząc przez okno.
— Posłuchaj, Nika…
— Nigdy. — Moon zacisnęła powieki, oplatając się ramionami. — Nie mów tak do mnie.
— Chciałbym coś ci powiedzieć — dokończył z rezygnacją. Dziewczyna nerwowo potarła tarczę Gryffindoru wyszytą na lewym ramieniu szaty.
— Lily już mi wszystko opowiedziała.
Syriusz rozchylił lekko usta i niepewnie potarł kark.
— N-naprawdę?
Kątem oka widziała jak nieznacznie przesuwa się za jej plecami. Mocniej zacisnęła palce na ramionach. Od samego początku czuła na sobie jego wzrok, w którym czułość ledwie walczyła z niepewnością. Zbyt dobrze wiedziała, że gdy tylko ją dotknie, jej wypracowana samokontrola przestanie istnieć. Dlatego odwróciła się do niego plecami i wyrzucała z siebie kolejne, bezlistosne słowa.
— Naprawdę myślałeś, że rzucę ci się w ramiona?
Chłopak zamarł, z dłonią wczepioną w kruczoczarne włosy.
— Nie — odparł w końcu, a jego barki wyraźnie opadły, jakby przygniótł je niewidoczny ciężar. — Ale spróbuj chociaż zrozumieć…
— Przez to, co zrobiłeś… — Jej głos bardziej przypominał syk, ale nie dbała już o nic. Wsparła się dłonią o wygładzoną kolumienkę łóżka i przemawiała do szafki nocnej, zgarbiona i zdenerwowana. — Wydarzyło się… wiele złych rzeczy.
Black otworzył usta, ale uciszyła go gestem.
— Idź już — powiedziała sucho.
Cofnął się, ale wciąż stał nieopodal drzwi, jakby z nadzieją, że zmieni zdanie.
Z sercem niemal boleśnie tłukącym się w piersi nagle poczuła, jak wiele od niej teraz zależy. Jej następne słowo może przekreślić wszystko albo wszystko naprawić. Ich losy zależały od kolejnych sekund. Przez chwilę napawała się tą chwilą, czując jednocześnie strach i satysfakcję, po czym postąpiła według swoich wcześniejszych, dokładnie przemyślanych postanowień.
— Zostaw mnie.
Niemal w ostatniej chwili ugryzła się w język, zanim zdążyła dodać „znowu”. Wciąż stała odwrócona w kierunku łukowato zwieńczonego okna, ale wyraźnie słyszała jego kroki i trzaśnięcie drzwi, kiedy je za sobą zamykał. A więc ta jedna sprawa została rozwiązana.
Przysiadła na brzegu łóżka i ze zdziwieniem zauważyła bukiecik na stoliku nocnym. Ucisk w jej piersi zelżał, co pozwalało jej na poczynienie kolejnych planów.
Jeszcze w szpitalu postanowiła, że weźmie sprawy we własne ręce. Już nie będzie pionkiem Dumbledore’a. Nauczy się walczyć o swoje. Zakończy wszystkie niezakończone sprawy. Będzie szczęśliwa.
Aby to osiągnąć, musiała być zdecydowana, musiała poświęcić wiele czasu i pracy. Ale perspektywa była obiecująca – powoli zaczynała wierzyć w wizję, którą dostrzegła kilka miesięcy temu w zwierciadle Ein Eingarp.

27 kwietnia 2018

Niespodziewanka!


Rybeńki moje najmilejsze!

Po takiej przerwie aż nie wiem, co napisać. Jestem wzruszona Waszą pamięcią o tej historii i to właśnie te Wasze drobne przypomnienia sprawiały, że myślę o niej codziennie. Chciałabym, żeby wyrzut sumienia numer jeden przekształcił się w opowieść, która żyje na nowo i powolutku zmierza sobie do końca. Pewnie będzie to trochę dziwne i dla mnie, i dla Was, bo zakładam, że wiele szczegółów większych i mniejszych wyparowało już z Waszej pamięci (moja wina!), ale co tam, damy radę :) Będzie się działo!

Nowego rozdziału spodziewajcie się już w najbliższy weekend, łiii :)))

Serdeczne uściski przesyła
Eskaryna

7 stycznia 2018

Rozdział XXX - część III


„Ostatni raz”
– rozdział XXX 


Filch wiedział, co robi, wlepiając mu ten szlaban.
Pierwsza sobota kwietnia okazała się zarazem dniem, w którym uczniowie od trzeciej klasy wzwyż mogli odwiedzić Hogsmeade. Hogwartczycy krążyli w tę i z powrotem, wymykając się z zamku na wycieczkę, a potem wracając radośnie, z kieszeniami pełnymi gryzących kubków i karaluchowych bloków, ale także z błotem przylepionym do podeszew butów. Syriusz natomiast patrolował salę wejściową z wiadrem wody, mopem i szczotką ryżową, która wyglądała, jakby sam Salazar Slytherin polerował nią swoje lochy. Nie mógł uwierzyć w to, że mugole naprawdę żyli w ten sposób.
Zdążył już nawrzeszczeć na grupkę zawstydzonych Puchonek, które łaziły w tę i z powrotem, przyglądając mu się czule i chichocząc zapamiętale, oraz na parę drugorocznych Gryfonów, którzy mimo braku zezwolenia na odwiedzanie Hogsmeade przynieśli do zamku tonę zielonkawego szlamu na podeszwach.
— Nie chodźcie nad jezioro — ostrzegł ich ponuro, po czym zauważył, że wymieniają się znaczącymi spojrzeniami i błyskawicznie zmienił linię ataku. — Wiecie jak nazywa się dyrektor?
— Albus Dumbledore? — zapytał z wymuszoną kpiną ciemnooki chłopiec, którego włosy nastroszone były w bardzo jamesowaty sposób, tyle że za pomocą żelu.
— Mam na myśli, jak nazywa się naprawdę. — Rzucił im złowrogie spojrzenie.
Chłopcy popatrzyli po sobie, a cały ich animusz gdzieś wyparował.
Syriusz pokiwał głową z politowaniem, nonszalancko wspierając się na mopie.
— Powiem wam w tajemnicy, jako Gryfonom — powiedział konspiracyjnym tonem, pochylając się nieznacznie. Chłopcy przypadli do niego nastawiając uważnie uszy. — To Merlin. Merlin, dzieci. Kapujecie?
Młodzi Gryfoni patrzyli na niego ze zgrozą, a on pokiwał ponuro głową.
— Zmienił nazwisko po kraksie z królem Arturem. Nieprzyjemna sprawa. Ale nie błąkajcie się nad jeziorem, jasne?
Chłopcy pokiwali głowami i popędzili przed siebie marmurowymi schodami, gorączkowo wymieniając uwagi. Syriusz patrzył za nimi z uśmiechem, choć w jego czarnych oczach czaił się niepokój. W głębi duszy nie mógł uwierzyć, że to on, Syriusz Black, Huncwot z krwi i kości, moralizuje dzieciaki, które nabrały ochoty na niewinne nagięcie szkolnego regulaminu. Jakaś część jego osobowości wciąż wyrywała się na wolność, jakby pragnęła objąć dowództwo nad tą parą Gryfonów, jakby nie mogła okiełznać ochoty na nocne wędrówki i uciekanie przed szkolnym woźnym, jakby znów miał jedenaście lat i świat stał przed nim otworem... Cudowna fala adrenaliny pachnąca ryzykiem i przygodą porywała go w swe objęcia, by potem cofnąć się zupełnie jak podczas odpływu, zostawiając jedynie niejasne poczucie niepokoju i nieznośne wrażenie, że wcale nie jest już młody, że nigdy już nie będzie miał jedenastu lat i ten ciężar, który wbrew jego woli spoczywa mu na barkach, nie zniknie już nigdy, bo poza murami szkoły przyjdzie mu stawić czoło znacznie większym zagrożeniom niż szlaban czy dodatkowa praca domowa...
Wrócił do żmudnego czyszczenia posadzki. Czuł jednocześnie zniechęcenie i ulgę, bo fizyczna praca sprawnie neutralizowała wszystkie jego ponure myśli. Nigdy by nie przypuszczał, że pomiędzy marmurowymi płytami może nagromadzić się tyle brudu. Wprawdzie wiedział, że James i pozostali Huncwoci zjawią się tu w porze obiadowej, kiedy nikt nie będzie węszył, i pomogą mu wydostać się z tego bagna, ale ta wspaniała chwila wydawała się aż nazbyt odległa.
Zapamiętale szorował szczotką po gładkich płytach, nie bacząc na cenny materiał i nie podnosząc wzroku, aż usłyszał, że czyjeś kroki ustają nieopodal. Automatycznie podniósł głowę w celu uświadomienia jakiejś młodej uczennicy, że natychmiast musi dokonać ostatecznej decyzji, czy idzie do na błonia lub do Hogsmeade, czy może woli zostać w zamku, ale postać stojąca w odległości kilku stóp od niego okazała się zupełnie znajoma.
— Evans? — zapytał niepewnie, podnosząc się na kolana.
Dziewczyna spojrzała ku niemu bystro i ciaśniej oplotła się granatową kurtką.
— Przepraszam — powiedział, odrzucając ryżową szczotkę i mimo protestu mięśni podnosząc się do pozycji stojącej. — Nie chciałem cię tak potraktować, po prostu mam ostatnio za dużo na głowie…
— Wiem — odezwała się ruda i obejrzała się w kierunku marmurowych schodów, jakby na kogoś czekała.
— Jedziesz…? — Ściskające gardło emocje niemal odebrały mu głos, gdy usiłował wypatrzyć w jej zielonym spojrzeniu jakąkolwiek wskazówkę. Nie dbał już o to, że niemal na pewno czuć od niego było wybielacz pani Skower.
— Tak. — Dziewczyna oderwała wzrok od schodów i spojrzała na niego niemal współczująco. Przez moment stali bez ruchu i patrzyli sobie w oczy, jakby tocząc niemą walkę. Syriusz pierwszy opuścił wzrok i zanurzył szczotkę w stojącym nieopodal wiadrze.
— Uważajcie — mruknął, obserwując z uwagą jak twarde włókna szczotki otaczają wielobarwne mydliny. –— Wybierasz się z…?
Zanim mógł dokończyć pytanie, odpowiedź zgrabnie zbiegła po marmurowych schodach. Syriusz ponownie bez żalu odzrzucił szczotkę i z galanterią szurnął nogami, nie patrząc w oczy opiekunce domu.
— Za mną. — Usłyszał głos Minerwy McGonagall, a Evans podreptała za nią posłusznie. Syriusz patrzył za nimi w milczeniu, marszcząc czoło. Ostatnio, gdy próbowali otrzymać odpowiedzi na pytania, ich wątpliwości tylko się pogłębiły. Nocą wciąż powracały do niego myśli o dziwnym, niemal nieludzkim postępowaniu Dumbledore’a albo o roli Ślizgonów w tej całej sytuacji. Teraz jednak ucisk w jego piersi zelżał nieznacznie – Moon nie poddała się, podjęła walkę i z chwilą, kiedy ponownie przekroczy próg zamku, wszystko stanie się znacznie łatwiejsze – tego Syriusz był zupełnie pewien.

* * * * *

Podróż w towarzystwie profesor McGonagall okazała się dokładnie tak niekomfortowa, jak sobie wyobrażała. Przez całą drogę czarownica nie odezwała się do niej ani słowem, najwyraźniej pochłonięta własnymi myślami. Lily także nie siliła się na rozmowę – nie miała pojęcia, co właściwie mogłaby powiedzieć po pamiętnej rozmowie w gabinecie dyrektora. Żywiła głęboki szacunek zarówno do Minerwy McGonagall jaki Albusa Dumbledore’a i nie ośmieliłaby się podejrzewać ich o złe intencje, jednak instynktownie wyczuwała, że jej najlepsza przyjaciółka znajduje się w wielkim zagrożeniu. Ostatnia przestroga dyrektora tylko upewniła ją w tym przekonaniu.
Gdy dotarły na oddział Janusa Thickey’a, serce niespokojnie tłukło się w jej piersi. Nauczycielka także wyglądała na poruszoną – jej usta zacisnęły się w wąską kreskę na widok samotnego aurora, który zmierzył je przeciągłym spojrzeniem. Lily rozpoznała w nim szczupłego mężczyznę, którego widziała poprzednim razem. McGonagall dobyła z szat wąski rulonik pergaminu i skierowała się prosto do mężczyzny. Traktując to jako nieme przyzwolenie, Evans zajrzała do pobliskiej sali.
Moon siedziała po turecku na jedynym łóżku. Zamiast szpitalnej piżamy w ananasy miała na sobie koszulkę Beatlesów, prezent od niej, oraz dresowe spodnie, które Lily przywiozła ostatnim razem. Serce załomotało jej w piersi.
— Kareta! — zawołała Moon do siedzącego naprzeciwko niej mężczyzny w skórzanej kurtce. — Słowo daję, Gary, wyprztykasz się ze wszystkich czeko…
Nagle jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy spojrzała w kierunku drzwi.
— Lily! — zsunęła nogi z łóżka i wyciągnęła do niej ręce, ale zanim zdążyła wstać, Evans porwała ją w ramiona. Kiedy wreszcie się odsunęła, jej uśmiech zbladł gwałtownie, gdy zerknęła na lewe przedramię Moon, owinięte grubą warstwą bandaży.
— To nic — zapewniła ze śmiechem blondynka i podała ponuremu aurorowi kilka wyświechtanych kart. — Poważnie, Gary, lepiej poćwicz czy coś.
Opadła na łóżko, patrząc z uśmiechem na Lily, i zachęcającym gestem wskazała miejsce, które do tej pory zajmował mężczyzna. Auror zebrał karty i łypnął na nią ponuro, po czym opuścił salę.
— Jesteś taka kochana, że przyjechałaś! I te rzeczy… — Nieuważnym gestem wskazała swoją piżamę. — Mam chyba z tysiąc pytań!
— Ja też. — Evans przysiadła ostrożnie na łóżku i schwyciła ją mocno za dłonie. — Okropnie się martwiłam! Bardzo boli?
Moon rzuciła krótkie i wyraźnie niechętne spojrzenie na swoją lewą rękę.
— Coś ty — rzuciła lekko, ale widząc niedowierzanie w jej oczach, dodała nieco ciszej. — Ciągnie. Pewnie dlatego, że się goi.
— Naprawdę?
— Tak myślę. — Moon oparła się o poduszkę i spojrzała na nią z lekkim grymasem. — Nic mi nie mówią, wiesz. Ale sam fakt, że mnie wybudzili…
Pamięć Evans rozdarło wspomnienie śmiertelnie bladej, nieprzytomnej przyjaciółki, które błyskawicznie odegnała ze strachem.
— Na pewno — powiedziała gorąco. — Musieli znaleźć jakiś sposób.
Zamilkła, myśląc o podejrzeniach Syriusza dotyczących przemilczenia przez Dumbledore’a faktu, że Dominika włada Białą Magią i w efekcie ma bardzo niską krzepliwość krwi. Nie chciała martwić przyjaciółki. Z roztargnieniem spojrzała na bukiecik goździków, które prężyły się tęsknie w kierunku słońca wyglądającego zza szyby.
— Chodzisz z Jamesem? — zapytała nagle Moon konwersacyjnym tonem, sięgając po jedną z wielu czekoladowych żab, które spoczywały na jej szafce nocnej.
— C-co? — Była tak zszokowana, że nie zdołała wydukać nic rozsądniejszego. — Nie! Skąd ten pomysł?!
— No wiesz. — Blondynka z ciekawością przyjrzała się dołączonej karcie, po czym odrzuciła ją niedbale do szuflady. — Mówiłam ci, że coś jest na rzeczy. Na balu nic się nie wyklarowało?
— Rozmawialiśmy — wymamrotała Lily, czując, że płoną jej policzki. — I tańczyliśmy. Był naprawdę miły, uprzejmy i w ogóle, ale bez przesady…
— Dobrze — oceniła Moon, patrząc na nią z uśmiechem. — Ale by było, gdyby mnie to ominęło! Musielibyście się zejść od nowa czy coś.
— Posłuchaj… — Evans rozpaczliwie usiłowała pokierować rozmowę na inne tory. — Co właściwie stało się podczas balu?
Dominika przestała się uśmiechać. Zerknęła szybko w stronę drzwi, ale nikt nie wszedł do sali. Wyprostowała się nieznacznie, ale Lily wiedziała, że każde jej słowo będzie prawdziwe – w końcu były przyjaciółkami, czy nie tak?
— Spotkałam się z Regulusem — powiedziała tak cicho, że ruda musiała się pochylić, aby nie uronić żadnego słowa. — W Zakazanym Lesie. Byli tam też inni. I… I jakiś Puchon. Chcieli go ukarać. Ja… Miałam wziąć w tym udział. Złapali Petera, chyba jak podsłuchiwał. Zaklęcia latały dookoła. — Wzruszyła ramionami, krzywiąc się nieznacznie. — Jedno mnie trafiło.
Lily poczuła jak drętwieją jej wargi. Wiedziała, że nie zdoła zadać pytania, które huczało jej w głowie od chwili, gdy Peter w dormitorium Huncwotów opowiedział im, kogo dokładnie spotkał wtedy w Zakazanym Lesie. Zamiast tego zmierzyła przyjaciółkę intensywnym spojrzeniem.
— Musisz powiedzieć to McGonagall! Ktoś powinien zostać za to ukarany!
— Eee… Wolałabym nie. — Moon podciągnęła kolana pod brodę i zaczęła skubać brzeg bandaża. — Nie zrozum mnie źle, Lil. Ale sama rozumiesz, szemrane spotkania w szemranym miejscu, kiedy wszyscy bawią się na balu… Sama byłam sobie winna. Wolałabym tego nie rozdmuchiwać.
Rozdmuchiwać? — Evans nie mogła uwierzyć własnym uszom. — Mogłaś umrzeć!
— Ale żyję. — Blondynka spróbowała uśmiechnąć się kpiąco. — I wolałabym dożyć końca roku szkolnego.
Ruda już otworzyła usta, by zaprotestować, ale Moon ją ubiegła.
— Poźniej powiem ci więcej. — Ruchem głowy wskazała drzwi, zza których dochodziły głosy McGonagall i dwóch aurorów. — A propos… — Jej twarz nagle stała się bledsza, kiedy intensywnie wbiła w nią spojrzenie ciemnozielonych oczu. — Była do mnie jakaś poczta?
Lily potrząsnęła głową, a Dominika ponownie opadła na poduszki wyraźnie zawiedziona.
— Twój nauczyciel? — zgadła Evansówna.
— Nie odezwał się ani razu — mruknęła Moon, przenosząc wzrok z opatrunku na uchylone drzwi sali. — Może zrobiłam coś nie tak?
— Coś ty. — Evansówna niecierpliwie machnęła ręką. — Pewnie po prostu nie wie, że trafiłaś do szpitala.
— Wydawał się dość dobrze poinformowany — westchnęła Moon, spuszczając wzrok. Lily nie potrafiła nic odczytać z jej twarzy. Zapadła chwila ciężkiego milczenia, wypełnionego echem rozmowy toczącej się na korytarzu.
Nie wiedząc co ze sobą zrobić, Lily podeszła do szafki nocnej. Wzięła do ręki jedną z kilku ozdobnych kartek, zwierających życzenia powrotu do zdrowia. Wydawało jej się, że myśli o bliskich poprawią humor przyjaciółce, ale pomyliła się.
— Kto powiadomił moich rodziców? — zapytała ostro Moon, ponownie siadając prosto na łóżku.
— Nie wiem — bąknęła ruda, odkładając kartkę na miejsce. — Pewnie Dumbledore albo McGonagall… Chyba powinni o tym wiedzieć, prawda?
Blonydnka nerwowym gestem odgarnęła włosy z twarzy i odwróciła wzrok. Lily zastygła w zdumieniu, widząc ją taką zdenerowowaną. Nie przypuszczała, że wiadomość o rodzicach mogła w jakikolwiek sposób wyprowadzić ją z równowagi.
— Moi rodzice… są w niebezpieczeństwie — powiedziała w końcu z wyraźnym trudem, cedząc słowa. — Wszyscy mugole są. Na pewno czytasz Proroka. Po co Dumbledore ich tu ściągał? Czy on w ogóle myśli?
Gwałtownie zasłoniła twarz rękami, a Lily podbiegła do niej i schwyciła ją za ramiona.
— Zastanów się — zaczęła kojącym tonem. — Jak by się czuli, nie wiedząc o twoim stanie? Musiał im powiedzieć, co się stało. Po prostu musiał, kochanie.
— Czasem myślę, że go nienawidzę — wyszeptała Moon niewyraźnie spod splecionych palców. Lily zamarła, słysząc te słowa. Niosły ze sobą jakąś grozę, która na moment pozwoliła jej zapomnieć, że znajdują się w jasnym, czystym, oświetlonym promieniami słońca pomieszczeniu. Pogratulowała sobie w duchu, że nie powiedziała jej jeszcze o swoich i Huncwotów podejrzeniach.
— Nic się nie stało. — Monotonnie głaskała ją po nieznacznie drżących ramionach, starając się uwierzyć we własne słowa. — Niedługo wrócisz do Hogwartu i wszystko będzie jak zawsze. Nie wyobrażasz sobie, ile mamy pracy! Przyniosłam ci notatki, będziesz miała co robić.
Moon odsunęła dłonie od twarzy i spojrzała na nią z lekkim, wciąż jeszcze niepewnym uśmiechem. Lily odwzajemniła go z całą szerością, upewniwszy się, że jej oczy wciąż są jak zawsze – ciemnozielone, roziskrzone, pozbawione szkarłatnych błysków.

* * * * *

Wiatr szarpał jej rude włosy. Przygarbiła się nieznacznie, kryjąc szyję w wysokim kołnierzu szaty. Z roztargnieniem spojrzała w kierunku Wieży Zegarowej. Wszystkie dzwony kryły się jednak przed jej wzrokiem i słuchem, więc mogła tylko domyślać się, która może być godzina. Severus, mimo wszystko, nigdy się nie spóźniał.
Kiedy zobaczyła go idącego od strony zamku, odruchowo oplotła się ramionami. Pomyślała, że to zadziwiające – w przeszłości żywiła do niego tak ciepłe, tak oczywiste uczucia – dziś pozostał chyba tylko strach i cień prostestu, które ożyły w jej sercu na jego widok.
Jego czarne oczy rozszerzyły się nieznacznie i podbiegł ku niej lekkim truchtem. Lily odwróciła głowę, udając, że przygląda się pobliskiej, niczym niewyróżniającej się kępce mchu.
— Lily! — wysapał, pochylając się lekko i patrząc na nią pałającym wzrokiem, którego nie  mogła przecież zobaczyć.
— Cieszę się, że przyszedłeś. — Mocno zacisnęła usta, jakby nie widząc jego pełnej nadziei twarzy. — O ile tym razem wyjaśnisz mi to i owo.
Severus zatrzymał się w połowie drogi do niej. Jego uniesione ręce opadły nieco, ukazując całą bezradność, której tak nienawidziła.
— Niewiele mogę powiedzieć — powiedział w końcu zagadkowo, odwracając wzrok.
— Ale przecież byłeś tam. — Evans błysnęła zielonymi oczami. — W Zakazanym Lesie.
— Lily — powiedział tak cicho, że ledwie go usłyszała pośród szumu liści. — Nie powinnaś się w to mieszać. Naprawdę.
— Byłoby znacznie lepiej, gdybyśmy mieli tych samych przyjaciół, Severusie. — Widziała wyraźnie, że uderzyła w słaby punkt – nie wiedziała jedynie czy swój, czy jego – doskonale zdawała sobie sprawę z fali przemyśleń i rozczarowań, które przyjdą później. Ze strumienia wspomnień i na zawsze powiązanego z nimi żalu, że ich historia potoczyła się właśnie w ten, a nie inny sposób... Huncwoci ostrzegali ją przed tą rozmową, wiedziała jednak, że musi dać mu jeszcze tę jedną, ostatnią szansę. Severus był jedynym łącznikiem pomiędzy nią a Ślizgonami i tylko on mógł pomóc ocalić Moon. Przed czym? Przed tajemniczym wrogiem, Dumbledorem, a może przed nią samą?
— Niczego nie mogę dla niej zrobić. — Snape potrząsnął głową, jakby czytając w jej myślach i bez namysłu odtrącając niechciane myśli. — I ty też nie, Lily.
— Ja nie porzucam przyjaciół — odezwała się władczym tonem, patrząc na niego z potępieniem. Ich poprzednie rozmowy odżyły w niej na nowo, a gdy tak patrzył na nią z tą posępną rezygnacją wiedziała, że nie ma już odwrotu.
— Lily — zaczął powoli, siląc się na spokój. — Poprosiłaś mnie o spotkanie… Przyszedłem… Proszę, wysłuchaj mnie…
— Kto ją zaatakował? — zapytała Evans ostrym tonem, cofając się o krok. — Kto rzucił zaklęcie?
Ślizgon stał przed nią, z ramionami zwieszonymi wzdłuż szat. Nie odezwał się ani słowem, patrząc na nią ponurym i jednocześnie błagalnym wzrokiem, nie czyniąc jakiegokolwiek gestu. Zalała ją fala gniewu i rozczarowania. Wiedziała dobrze, że Snape, którego w dawnych, bardzo dawnych czasach pieszczotliwie nazywała Sevem, nie kiwnie palcem, by pomóc Dominice, że nie zdradzi żadnej ze swoich paskudnych tajemnic, że przeszłość już nigdy nie wróci, a dawne winy nigdy nie zostaną zmazane. Gdy cofnęła się o kolejny krok, nieznacznie podniósł głowę  i prawe ramię, jakby w niemym wysiłku powstrzymania jej.
Lily odeszła szybkim krokiem wzdłuż krawędzi Zakazanego Lasu. Złość pomieszana ze łzami podchodziła jej do gardła, gdy uparcie patrzyła przed siebie. Obejrzała się tylko raz – Severus wciąż stał w tym samym miejscu, patrząc na nią z niedowierzaniem i unosząc prawą dłoń – tak zapamiętała go po raz ostatni.

* * * * *

Od chwili, gdy Lily wyszła na spotkanie ze Snapem, James niemal odchodził od zmysłów. Przemierzał dormitorium w tę i z powrotem, odprowadzany niespokojnymi spojrzeniami przyjaciół. Raz po raz zerkał w łukowato zwieńczone okno, jakby chciał ich zobaczyć, po czym ze złością odwracał wzrok.
Remus kilka razy otwierał i zamykał usta, nie wiedząc właściwie, co powinien powiedzieć. Słowa pocieszenia wydawały się zbyt błahe i zbyt mało osobiste, aby mógł je wypowiedzieć prosto w jego zmartwioną twarz, która w tym momencie sprawiała wrażenie znacznie starszej i poważniejszej niż zwykle. Nie wiedział jak wyrazić to, że rozumie niepokój Jamesa, ale jednocześnie jest przekonany, że Evans wykorzystała ostatnie możliwe źródło informacji w sprawie Moon.
— Nic jej nie będzie, Jim. — Lupin wzdrygnął się mimowolnie, gdy po jego lewej stronie rozległ się głuchy, dziwnie niski głos Syriusza. — To mądra dziewczyna.
Rogacz parsknął, wzruszył ramionami, a potem spojrzał z rozpaczą na przyjaciela.
— On obrzydliwie nią manipuluje — powiedział, a usta wykrzywiły mu się w niepowstrzymanym grymasie.
Remus otworzył usta, by zaprzeczyć, ale Black ponownie go ubiegł.
— To prawda — odezwał się spokojnie, ku ogólnemu zaskoczeniu. — Ale Evans już się na nim poznała. Nie da się podejść po raz kolejny.
Potter znowu zerknął tęsknie w kierunku okna i odwrócił się do nich plecami, z rękami wciśniętymi w kieszenie szaty.
— To było jedyne wyjście. — Remus uważnie przyglądał się Syriuszowi, który niedbale oparł się o stos poduszek na swoim łóżku i uparcie przemawiał do własnych kolan. Zaledwie kilka razy w ciągu ich znajomości słyszał, żeby przyjaciel tak otwarcie wyrażał własne myśli i instynktownie wyczuwał, że to ważny moment. — Jeśli nam się nie uda, on pociągnie ich wszystkich na dno. Nikę. Regulusa. Wszystkich.
Spojrzeli na niego z ledwie skrywanym zdumieniem, ale on uparcie patrzył w dół, na swoje zaciśnięte dłonie. Syriusz od dawna nie wspominał o swoim bracie, a jeśli już to robił, zawsze towarzyszyły mu negatywne emocje takie jak gniew czy bezradność. Tym razem w jego głosie zabrzmiała jakaś nowa, miękka nuta, która sparaliżowała ich wszystkich.
Zapadła chwila nieznośnego milczenia. James wyjął ręce z kieszeni i jak pozostali wpatrzył się w nadzwyczajnie poważną twarz Łapy. Czujność łagodnie zastąpiła niepokój na jego twarzy, gdy cierpliwie czekał na kolejne słowa.
— To jest właściwe, Jim — odezwał się Syriusz tonem tak zdecydowanym, że jego odwaga zdawała się spływać na resztę Huncwotów i niemal magicznie pozbawiać ich wszelkich wątpliwości. Remus prawie czuł, jak rozluźniają mu się mięśnie karku i przedramion. — I bez względu na wszystko, co teraz się stanie… Obiecaj mi, że Huncwoci nigdy się nie rozpadną.
Jego słowa, choć ciężkie jak ołów, zdawały się wisieć w powietrzu, jakby nie można było ich zignorować albo zbagatelizować. Sygnalizowało to też spojrzenie Syriusza, które było nienaturalnie czarne i intensywne.
— Oczywiście. — Rogacz nieznacznie uniósł podbródek, bez cienia wahania odwzajemniając spojrzenie. Zafascynowany Remus patrzył, jak jego orzechowe oczy błyszczą pod szkłami okularów. To nie była zwykła obietnica, czuł to wyraźnie – wszyscy to czuli, gdy ich ramiona pokryła gęsia skórka, jak gdyby niewidzialna fala przepłynęła przez dormitorium.
Syriusz porozumiał się uśmiechem z Jamesem, po czym spojrzał na pozostałych.
Remus obawiał się tej chwili. Obawiał się swojej niepewności i braku wiary we własne siły, które tak doskwierały mu w codziennym życiu. Gdy jednak napotkał czarne spojrzenie przyjaciela, od razu zrozumiał, że zna odpowiedź, że przecież zawsze to wiedział…
— Obiecuję — powiedział nieco ochryple, ale dumnie uniósł głowę. Kiedy wypowiedział te słowa, uśmiech sam wypłynął na jego usta.
Trzy spojrzenia zogniskowały się na milczącym dotąd Peterze. Lupin widział drobne kropelki potu zraszające jego czoło i pulchne dłonie nerwowo zaciśnięte na skraju szaty. Zalała go fala współczucia. Wszyscy wiedzieli, ze Glizdogon był nieśmiały i rzadko ktoś pytał go zdanie. Teraz cała uwaga skupiła się na nim i z pewnością niełatwo było się z tym zmierzyć.
— Glizdek? — Głos Syriusza napłynął do niego jakby z innej rzeczywistości. — Jesteś z nami? Na dobre i na złe?
Długi promień zachodzącego słońca wpadł przez szybę, uwydatniając pionową zmarszczkę na czole Petera i jego rozmyte, niepewne spojrzenie, które przenosił kolejno na ich twarze. Remus, jakby niezależnie od siebie, zauważył jego drżące usta i pulchne palce zapamiętale mnące brzeg szaty.
— Tak — odezwał się nagle, jakby wyrwany z głębokiego snu. Zdobył się nawet na niepewny, natychmiast odwzajemniony uśmiech. — Tak, oczywiście!