31 lipca 2015

Poznajmy się + I rozdział

Cześć :)
To moje pierwsze i jedyne opowiadanie, ale nie pierwszy blog. Jak to możliwe? Postanowiłam je przeredagować. Zaczęłam je pisać, dziecięciem będąc, a że całkiem fajnie się rozwinęło (i nadal się rozwija!), zasłużyło na drugie życie.
Postanowiłam nie zmieniać imienia głównej bohaterki. Nazwanie jej Dominiką nie było przebłyskiem geniuszu z mojej strony, ale jeszcze gorzej byłoby teraz nazwać ją Cindy czy inną Ermengardą. Niech więc będzie ta Dominika. Nawet u Rowling trafiła się jedna Dominique. Pocieszające :)
Opowiadanie skupia się na Dominice Moon, która przeprowadza się z rodziną do Anglii, trafia do Hogwartu i odkrywa w sobie pewien niezwykły talent. W tle zmierzch świata czarodziejów, mnóstwo Huncwotów i innych znajomych Hogwartczyków. Bardzo staram się trzymać kanonu, mimo że wprowadzam OC.
Dość tej pisaniny :) Mam nadzieję, że opowiadanie się spodoba, a rozdziały będą pojawiały się regularnie (raz lub dwa w miesiącu). Niniejszym, w ten wyjątkowy dzień (wszystkiego najlepszego, Harry!) zapraszam na pierwszy rozdział historii zatytułowanej Na Skraju.



„Między Marsylią a Bedworth”
– rozdział I –

Był koniec lata, gdy drobna postać biegiem przemierzała wąskie uliczki Marsylii. Słońce mocno przygrzewało, lecz ta biegła niewzruszenie, zerkając raz po raz na staroświecki zegarek, którego skórzany pasek oplatał jej wąski nadgarstek. Niestety. Kto jak kto, ale jej matka nie znosiła spóźnień.
 Nareszcie jesteś  powitała ją od progu znad stosu walizek i toreb podróżnych. Odgarnęła za ucho ciemnobrązowe loki, przedmiot odwiecznej zazdrości córki, i podniosła na nią wzrok, w którym zauważalna była lekka panika.  Gdzieś ty się podziewała, zaraz wyjeżdżamy!
Dziewczyna wzruszyła ramionami i demonstracyjnie głośno tupiąc, ruszyła po schodach na piętro. Przeprowadzka nie napawała jej zbytnim entuzjazmem. Ostatnie kilka godzin spędziła na plaży, wdychając słone powietrze, przeczesując wzrokiem horyzont i w myślach żegnając się z pierzastymi, karłowatymi palmami porastającymi znajome wydmy. Z tego turystycznego raju mieli przeprowadzić się do deszczowej, zimnej i ogólnie nieprzyjaznej Anglii – tak przynajmniej ją sobie wyobrażała podczas długich, pełnych rozmyślań nocy. Nie było jednak wyjścia – tata dostał doskonałe zlecenie na projekt nowoczesnego centrum handlowego, które mogło okazać się kamieniem milowym w jego karierze. Nie mogła też nie zauważyć, że tata bardzo się cieszy na ten powrót – bo tak Everard Moon mógł nazwać podróż do Anglii. Spędził tam połowę życia zanim poznał mamę i zdecydował się zamieszkać z nią we Francji, więc przynajmniej w nim perspektywa podróży wzbudzała radość i podekscytowanie.
Przysłuchując się odgłosom panicznego pośpiechu, towarzyszącego mamie zawsze i wszędzie, kiedy w grę wchodziła podróż dłuższa niż droga do pracy i z powrotem, stanęła w progu swojego pokoju. Wprawdzie wyrosła już z tapety w drobne kwiatki, a półki już dawno przestały mieścić jej książki, jednak od zawsze był to jej azyl i dziwnie było go teraz opuszczać. Podeszła do na wpół wypełnionego kufra, który stał na środku pokoju jak wyrzut sumienia. Wrzuciła do niego kilka ostatnich książek, zawieruszoną skarpetkę, a na wierzchu ułożyła starannie złożony plakat, na którym widniał srebrzysty hipokampus. Przynajmniej kawałek domu mogła zabrać ze sobą.
 Dominique!  rozległ się naglący okrzyk.
Zatrzasnęła kufer i rozejrzała się wokół w poszukiwaniu przeoczonych przedmiotów, ale pokój wydawał się całkowicie opustoszony. Puste ściany i brak jakichkolwiek bibelotów sprawiały wrażenie, jakby nigdy tu nie mieszkała, a pomieszczenie powiększyło się jakimś tajemniczym sposobem, tracąc przy tym wrażenie swojskości i bezpieczeństwa. Odwróciła się więc bez większego żalu i mocno chwyciwszy rączkę kufra wyszła na przedpokój, zatrzaskując za sobą drzwi.
Kto wie  Zaskakująco pogodna myśl przyszła jej do głowy, gdy pomyślała o szkole, którą przyszło jej opuścić.  Może ten Hogwart nie będzie taki zły. W każdym razie na pewno nie będzie gorszy niż Beauxbatons.
Uśmiechnęła się do siebie, tarabaniąc się z kufrem po schodach. Tak, to mógł być całkiem dobry, zupełnie nowy początek.

* * * * *

Spojrzała w lustro i westchnęła z rezygnacją. Już od tygodnia mieszkali w Bedworth, a ani ona sama, ani jej włosy nie mogły się do tego przyzwyczaić. Zgodnie z jej najgorszymi przypuszczeniami, deszcz padał niemal nieustannie, czyniąc na jej głowie prawdziwy koszmar – końcówki długich, jasnych i zazwyczaj prostych włosów wykręcały się we wszystkich kierunkach, jakby buntując się przeciwko kapryśnej pogodzie. Spomiędzy nich wyglądała drobna, blada twarz z parą dużych, ciemnozielonych oczu oraz nieco zbyt długim nosem. Potarła go niecierpliwie. Niewiele to dało, poza tym, że zaczerwienił się lekko.
Odłożyła szczotkę i opadła na łóżko. Bezwiednie popatrzyła na swoje nowe królestwo – pokój wydawał się mniejszy niż jej poprzedni, ale być może takie wrażenie sprawiały wciąż nierozpakowane stosy kartonów. Rodzice nalegali, by urządziła jakoś swój nowy pokój, żeby bardziej się w nim zadomowiła – wzruszała tylko ramionami, nie bez pewnej racji mówiąc, że zaraz i tak przecież zaczyna się szkoła.
No właśnie – szkoła. Zastanawiała się jak tam jest. Czy też przemierza się ją, stąpając po polerowanych posadzkach z białego marmuru? Czy mają więcej kryształowych posągów kapryśnych nimf, które nigdy nie przepuszczają okazji, by obdarzyć cię kąśliwą uwagą? Czy program bardzo się różni? I, co najważniejsze, czy Anglicy jedzą bakłażany? Bakłażany były ważne. Jeśli nie dostanie bakłażana na obiad, chyba spakuje się i wróci do Marsylii.
Była w połowie planowania swojego życia jako dzikiej, nieedukowanej czarodziejki grasującej po Francji, gdy jej wzrok przyciągnęła gruba książka w skórzanej oprawie. Sięgnęła po nią i opuszkami palców przesunęła po złotych tłoczonych literach układających się w napis Standardowa księga zaklęć – stopień szósty. Właściwie mogła zacząć już teraz, uznała, zaglądając na pierwszą pergaminową stronę.