20 maja 2016

Rozdział XIV - część II



„Koniec Corneliusa, początek Merkurego”
– rozdział XIV –

— Dziękuję państwu, to wszystko na dziś. Zapraszam na kolejne spotkanie w najbliższy poniedziałek.
Dominika odetchnęła ciężko i przeczesując dłonią wilgotne włosy, wystąpiła z drewnianej obręczy, która tkwiła przed nią, do połowy zanurzona w zlepionych błotem zalążkach trawy. Właśnie skończyły się pierwsze, niezbyt owocne zajęcia nauki teleportacji. Mimo, że w myślach powtarzała mantrę cel-wola-namysł, znaleźć w obręczy udało jej się dwa razy i to tylko dlatego, że straciła równowagę. Za to Huncwoci jak zwykle dali popis swojego geniuszu oraz umiejętności magicznych. To znaczy, część Huncwotów. James znalazł się dokładnie pośrodku drewnianego okręgu, który chwilę wcześniej leżał przed nim i wszystko byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że w teleportował się, gubiąc po drodze okulary. Syriuszowi również udało się wykorzystać złotą zasadę ce-wu-en i teleportował się bez uszczerbku fizycznego, ale za to o kilka jardów bliżej granicy Zakazanego Lasu niż zamierzał. Jednakże był to spektakularny sukces, biorąc pod uwagę dokonania reszty uczniów, co wywołało szepty wśród opiekunów domów, którzy mimo wszystko nie wydawali się przesadnie zaskoczeni. W końcu było to jedynie potwierdzenie obowiązującego przekonania o nadzwyczajnych zdolnościach tych dwóch Gryfonów.
Moon pocieszała się faktem, że pomijając huncwockie wybryki natury, nikt nie osiągnął ciekawszych efektów. Były to dopiero pierwsze z zaplanowanych dwunastu zajęć, a ona miała przed sobą perspektywę spotkania z Corneliusem. Jakoś ciężko było jej się całkowicie skupić na teleportacji, stojąc w zimnej mżawce i powtarzając w myślach zaklęcia białomagiczne. Jednak starała się na tyle, że prawdopodobnie jej wyniki na treningu z profesorem też nie będą zbyt zachwycające, jako że wymagał on maksymalnej koncentracji i zaangażowania.
Poklepała po ramieniu Syriusza, który z dumnym uśmiechem raz po raz odrzucał mokre włosy z czoła. Mruknęła coś o gigantycznym wypracowaniu i wmieszała się w tłum uczniów wracających do zamku.
Do spotkania zostało jej jeszcze trochę czasu, więc tym razem nie musiała się spieszyć. Korzystała z ostatnich chwil względnego relaksu i pozwoliła dowolnie błądzić swoim myślom, kiedy pokonywała kolejne piętra. Czasem poszczególne sekcje schodów poruszały się, chrzęszcząc kamieniami, aby przesunąć się piętro wyżej. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do takich szczegółów; teraz też przylgnęła do rzeźbionej poręczy, nie śmiejąc iść dalej zanim schody znieruchomieją.
Ciekawe, co też będzie działo się na dzisiejszych zajęciach. Cornelius miał nieprzyjemny zwyczaj sprawdzania jej w nieco ekstremalnych sytuacjach, czego popis dał ostatnim razem, gdy sprowadził do zamku prawdziwego świergotnika. W obliczu nagłej zmiany taktyki sędziwego profesora Dominika mogła snuć dowolne rozważania na temat sposobu, w jaki przećwiczone zostaną jej białomagiczne umiejętności. Znała już proste zaklęcia uspokajające, leczące rany, ostatnio udało jej się nawet skłonić roślinę do gwałtownego wzrostu, jednak miała świadomość jak znikoma jest to część tej niezbyt popularnej dziedziny magii.
Zerknęła na dziwacznie spreparowaną kopię „Damy z łasiczką” w boleśnie jaskrawych kolorach i skręciła w prawo. Z daleka rozpoznała popiersie ekscentrycznego czarodzieja z nakryciem głowy w postaci głowonoga, niedaleko którego znajdowały się drzwi do gabinetu profesora Imnifaya. Chwilę później stukała już w ich gładką powierzchnię.
— Proszę, panno Moon.
Dominika stanęła w progu i odruchowo spojrzała na masywne biurko, zza którego zwykł ją witać Cornelius. Profesor jednak podszedł od strony przeciwnej ściany, przy której piętrzył się stos kartonów wypełnionych książkami. Biblioteczka za plecami maga była niemal całkowicie ogołocona.
— Panie profesorze… — W zielonych oczach Gryfonki zabłysł niekłamany niepokój. — Czy pan… Odchodzi?
— Panno Moon, proszę usiąść, nie będziemy przecież rozmawiać w ten sposób. — Mówiąc to, Imnifay jak zwykle z uśmiechem wskazał jej krzesło.
Dominika przysiadła na jego brzegu, niecierpliwie wpatrując się w nieco zakłopotaną twarz mężczyzny. Wahał się przez chwilę, najwyraźniej nie wiedząc jaką przyjąć pozycję. Ostatecznie zajął swój zwykły fotel, opierając na blacie łokcie i uśmiechając się przepraszająco.
— Rzecz w tym, że wzywają mnie pilne obowiązki. Zresztą uważam, że moje zadanie tu dobiegło końca. — Spojrzał na nią uważnie spod ciemnych brwi ułożonych w łagodne łuki. Dziewczyna popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
— Ależ panie profesorze! — wybuchnęła, wstając z miejsca. — Nie może mnie pan teraz zostawić! Przecież ja… Ja jeszcze nic nie umiem! A najmniej potrafię panować nad Mocą, przecież pan profesor wie… — Nagle dotarło do niej jak bardzo potrzebuje Corneliusa. Ćwiczenia z nim były dotąd nieprzyjemnym, ale koniecznym obowiązkiem, nigdy jednak nie myślała, że skończą się tak szybko. I to teraz, kiedy już dwa razy zdarzyło jej się poważnie stracić nad sobą kontrolę. Przez myśli przewijały się sceny, które nagle stały się przerażająco prawdopodobne.
— Panno Moon, proszę usiąść — odezwał się Cornelius łagodnie. — Chyba nie rozumie pani, że nie jestem już w stanie więcej pani nauczyć. Od początku mówiłem, że nie jestem Białym Magiem, a jedynie teoretykiem. Wszystko, co mogłem, przekazałem już pani do tej pory, a pani znakomicie spełniła moje oczekiwania.
Dominika nie odezwała się, czując ucisk w gardle.
— Musi pani bardziej w siebie wierzyć. — Podsunął jej jeden z pucharów stojących na biurku. — Proszę się napić, pierwszorzędny sok dyniowy.
Moon machinalnie sięgnęła po czarę, tak skupiona na własnych zbłąkanych myślach, że nie zauważyła nieruchomego spojrzenia profesora, który obserwował ją uważnie. Spuściła głowę, wpatrując się w pomarańczową powierzchnię płynu, podświadomie rejestrując narastające bzyczenie. Szarpnęła krótko głową, kiedy poczuła łaskotanie w ucho.
— Profesorze — powiedziała powoli, patrząc w poważne, granatowe oczy czarodzieja. — Co ja mam teraz zrobić?
Mężczyzna nie odpowiedział, przesuwając spojrzenie na trzymany przez nią puchar.
Dominika również popatrzyła w dół i zobaczyła szamoczącą się w soku pszczołę. Westchnęła z rezygnacją i wyłowiła stworzonko. Niezbyt przytomnym wzrokiem patrzyła jak owad niepewnie maszeruje po jej palcu.
— Jakie zaklęcia przyszły pani na myśl?
Gryfonka gwałtownie podniosła spojrzenie na skupioną twarz Corneliusa. Skąd wiedział, że często, przy nadarzających się problemach, w jej myślach pojawiają się potencjalne zaklęcia, jakby sugerując ich wykorzystanie? Nie był to rodzaj świadomego zastanowienia – czary usłużnie wykwitały w jej umyśle, mimo że części z nich nawet nie znała.
Moon przełknęła ślinę.
— Zaklęcie dezynfekujące sok. Zaklęcie osuszające. — Spojrzała łagodnie na pszczołę. — I… I zaklęcie zabijające.
— Które z nich pojawiło się pierwsze?
Dominika milczała. Imnifay skinął głową, w jej oczach odnajdując właściwą odpowiedź.
— To był mój ostatni eksperyment. — Podniósł się w z fotela i stanął tyłem do okna, tak że na jego tle widziała tylko ciemną sylwetkę czarodzieja. — Panno Moon, proszę nie obawiać się swojej natury. Tłumienie faktów i rzeczywistych uczuć to największy błąd, jaki może pani popełnić. One i tak w końcu wyjdą na jaw, być może w najbardziej nieodpowiednim momencie. — Założył ramiona na piersiach i zaczął mówić zmienionym głosem, niższym i wyraźnie przyciszonym. — Tak jak opowiadałem pani przy naszym pierwszym spotkaniu, każdy ma w sobie pierwiastek zła. U pani granica ta przebiega wyraźniej niż u innych, ze względu na czystość magii, która w pani krąży. Fakt, że pierwszą pani myślą było zabicie owada, bynajmniej nie świadczy o pani źle. On świadczy o potędze danego zaklęcia, o jego wysuwaniu się przed inne, o jego naturalnej dominacji. To pani wybór pozwala na ocenę, a nie możliwości, jakie pani posiada.
Zapadła głęboka cisza, przerywana od czasu do czasu cichym buczeniem pszczoły, która próbowała wzlecieć na nowo.
— Wspaniale było, panią poznać, panno Moon — powiedział w końcu Imnifay, podchodząc do niej i wyciągając rękę. Dominika wstała i szybko ją uścisnęła, nie odwzajemniając jednak uśmiechu. — Jest pani niesamowicie zdolną i utalentowaną osobą i z pewnością usłyszę jeszcze o pani, kiedy tylko uświadomi sobie pani swoje predyspozycje. Mam nadzieję, że dojdzie do tego szybko, jak również do naszego kolejnego spotkania. Dziękuję za tak owocną współpracę. — Skłonił lekko głowę i dopiero wtedy puścił jej dłoń.
— Dziękuję, panie profesorze — powtarzała jak we śnie, wciąż czując porażającą bezradność. — Dziękuję.

* * * * *

Lily zamknęła oczy i przesunęła końcem pióra wzdłuż krawędzi nosa. James Potter jak zwykle doprowadzał ją do szału i mimo że często powtarzała sobie, że już dawno powinna się do tego przyzwyczaić, jego pyszałkowaty sposób bycia nieodmiennie chwiał jej równowagą psychiczną. Rozchyliła powieki i wbrew swoim szczerym nadziejom, zobaczyła go, wciąż opartego o gzyms kominka.
— To była bułka z masłem. Egzamin z teleportacji mógłbym zdać w każdej chwili.
Ruda prychnęła demonstracyjnie głośno znad swojego eseju i ze złością wycisnęła kilka słów na pergaminie. Pełne samouwielbienia spojrzenie Pottera powędrowało w jej kierunku.
— Nie zamartwiaj się, Liluś. Jestem pewien, że gdybyś miała ukończone siedemnaście lat, byłabyś niewiele gorsza ode mnie — zapewnił, rozkoszując się szeroką gamą grymasów na jej lekko piegowatej twarzy.
— Słuchaj, zarozumialcu, a może byś tak uwolnił mnie od tej tortury i przeszedł się na krótki spacer? — zapytała, nie podnosząc wzroku, chociaż pióro stało w miejscu, dygocząc lekko.
— Chętnie, jeśli pójdziesz ze mną. To jak będzie?
— Zgadnij — rzuciła jadowicie, zerknąwszy morderczym wzrokiem na Blacka, który najwyraźniej świetnie się bawił. — A ty może zainteresowałbyś się oddaniem lektur pani Pince. Już dawno przekroczyłeś termin zwrotu.
— Och nie, i co teraz? — zakpił Syriusz. — Nie będę mógł wypożyczać książek. A tak się składa, że mogę sobie stamtąd zabrać co zechcę i kiedy zechcę.
James rzucił mu szybkie spojrzenie, ale pierwszy zainterweniował Remus.
— Wiesz co, Łapo, ja chyba też muszę oddać Mutacje na poziomie anatomicznym, więc możemy to załatwić przy okazji — powiedział, klepnąwszy przyjaciela w ramię.
Black wzruszył lekceważąco ramionami, ale podniósł się z fotela i nonszalancko, ostentacyjnie demonstrując brak entuzjazmu, pomaszerował za Lupinem.
Lily podejrzliwie spojrzała na Pottera. Jego orzechowe oczy zwęziły się w uśmiechu.

* * * * *

W gęstniejącej ciemności zanurzyli się w dolinę. Śnieżysty Potok płynął wzdłuż jej zachodniego skraju i wkrótce osiągnęli bród, gdzie płytka woda głośno obijała się o kamienie. Przejścia pilnowali strażnicy, którzy wynurzyli się z cienia na widok nadjeżdżających, a widząc monarchę, wołali radośnie…
— Siemasz, Moon!
Dominika głośno zachłysnęła się powietrzem, odruchowo zatrzaskując księgę. Kiedy podniosła spłoszone spojrzenie, spotkało się ono z czarnymi oczami Syriusza.
— Do diabła — powiedziała zirytowana. — Czy ty zawsze musisz mnie tak potajemnie nachodzić w najmniej odpowiednim momencie? Myślałam, że to znowu Pince.
— Ha. A mnie się wydaje, że wybieram same najlepsze. Też masz zatargi z naszą słodką bibliotekarką?
— Skąd — parsknęła Dominika, dla której biblioteka była swoistą świątynią, do której pielgrzymowała częściej niż Syriusz uważał za stosowne. — Ten szlaban to najlepsza rzecz w moim życiu. Naprawiam książki, wiesz. — Zamachała nonszalancko różdżką, wskazując obszar swojej pracy. Black wstrzymał jej dłoń w momencie, kiedy z różdżki posypały się iskry niebezpiecznie blisko sterty woluminów. — Przyklejam okładki, poluzowane kartki, takie tam. Aż dziw, co ci uczniowie robią z tymi biedactwami — westchnęła, patrząc z czułością na brudne, wytłaczane grzbiety.
Gryfon skrzywił się z niesmakiem.
— Brzmisz jak Pince albo Plumpton. Jeszcze trochę i zacznę się wstydzić, że pozwalam ci z nami siedzieć przy stole.
Moon zignorowała tę uwagę bądź zwyczajnie nie usłyszała jej, ponownie otwierając książkę i uważnie oglądając tekst.
Syriusz patrzył na nią przez chwilę, po czym przeniósł wzrok na niezbyt imponującą kupkę pieczołowicie ułożonych ksiąg.
— Tyle udało ci się zrobić? — zapytał kpiąco. — No, to musi być wyjątkowo ciężka praca. Gdzie tam szorowanie pucharów w Izbie Pamięci, to jest dopiero harówka.
Dominika spłonęła rumieńcem.
— No bo… No… — odezwała się cicho. — Otwieram książkę, żeby zobaczyć czy wszystko z nią w porządku, prawda, a ona nagle okazuje się tak interesująca i jakby nagle nie potrafię się powstrzymać, żeby… No wiesz. A Pince ciągle mnie sprawdza.
— Jakby nagle — powtórzył w zamyśleniu Black, przyglądając jej się z politowaniem. — Wiesz co, kochana, najlepiej będzie jak umówię cię na wizytę u starego, dobrego Munga.
— Nie wiem kim jest Mungo, a teraz spadaj, bo mam absorbujący szlaban.
— To szpital, Moon, szpital. Mają tam specjalny oddział dla świrów.
— A tak, rzeczywiście — odparła dziewczyna nonszalancko, nie odrywając wzroku od pożółkłej karty. Syriusz nie był pewien czy w ogóle dotarł do niej sens jego wypowiedzi. W każdym razie nie zapowiadała się ani ciekawa pogawędka, ani nawet przyzwoita kłótnia, więc leniwie odmaszerował do biurka bibliotekarki, przy którym Lupin wypożyczał książki. Kiedy pani Pince z uwagą oglądała kartę Lunatyka, jakby nie był tu stałym bywalcem od sześciu lat, ktoś klepnął Syriusza w ramię.
— Hej, Black! — Odwrócił się i zobaczył przed sobą kapitana quidditchowej drużyny Gryfonów.
— Middleton. Cześć.
— Słuchaj, za tydzień, jak wszyscy wiemy i pamiętamy, szykuje nam się mecz ze Slytherinem. Chciałbym zrobić przynajmniej trzy dodatkowe treningi przed rozgrywkami. Mógłbyś to przekazać Potterowi i Kidney’owi? Jakoś trudno mi ich ostatnio złapać.
— Jasne — odparł Syriusz bez mrugnięcia, świadomy, że przez ostatnie dni on i James z premedytacją unikali Malcolma. Mieli ciekawsze rzeczy na głowie niż nużące treningi, zwłaszcza że byli na tyle pewni swoich umiejętności miotlarskich, że uważali owe spotkania za stratę czasu, przynajmniej dopóki pogoda była beznadziejna.
Już miał odwrócić się, żeby ponaglić Lupina, kiedy kapitan zatrzymał go gestem.
— Mam do ciebie jeszcze jedną sprawę. Widziałam jak rozmawiasz z tą blondynką, Dominiką. Często ją widzę w tej bibliotece, w końcu niedługo OWUTEMy, ale wiesz… — Podrapał ucho w zakłopotaniu. — Nie za bardzo wiem jak do niej zagadać, bo to chyba strasznie banalne gadać o książkach w bibliotece, no nie? Może mógłbyś mi powiedzieć czym ona się interesuje, podrzucić jakiś temat…
Black zgromił go spojrzeniem. Middleton był wysoki, niebieskooki, podobno w damskich kręgach uchodził za całkiem przystojnego i interesującego chłopaka. A tu nagle życzy sobie jego pomocy w podrywaniu Moon! Niedoczekanie. I pomyśleć, że dał się nabrać, że Moon tylko się tu uczy i odrabia szlabany! Oczywiście, uczy się, raczej strzela oczami znad książek i prowokuje. O nie. Jako jej przyjaciel, Łapa stanowczo stwierdził, że po pierwsze dziewczyna nie ma czasu na jakieś romanse, kiedy tuż przed nią SUMy, a poza tym Middleton nie był dla niej odpowiedni. Co miał przeciwko niemu? Syriusz nie wiedział, ponieważ nie miał teraz czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Malcolm patrzył na niego wyczekująco i wyraźnie oczekiwał odpowiedzi.
— Hm — mruknął Black, żeby zyskać na czasie. Wymyślone wcześniej argumenty raczej nie zniechęciłyby tego Gryfona, więc koniecznie musiał szybko spreparować coś lepszego. Nagle doznał olśnienia. — Słuchaj, rozumiem twoje wątpliwości, ale sprawa jest z góry przegrana. — Z udawanym współczuciem spojrzał na pełną niedowierzania minę Malcolma i pokiwał głową. — Poza biblioteką ona często przebywa z taką jedną przyjaciółką. No wiesz, Macmillan, taka sobie brunetka. No i ona, wiesz… — Syriusz zamachał wymownie rękami, ale nie widząc zrozumienia na twarzy Gryfona, westchnął. — Ma nieco inną orientację. Przykro mi.
Chłopak wytrzeszczył na niego oczy, ale zanim zdążył wykrztusić cokolwiek, Syriusz rzucił pospiesznie kilka słów pożegnania i pomaszerował za niczego niepodejrzewającym Remusem.
— Kolejna brawurowa akcja najlepszego pałkarza Gryfonów! Punkt! — zaintonował cicho.

* * * * *

Niewielką salę na szczycie Wieży Północnej charakteryzowała zazwyczaj atmosfera pełna niechęci i znudzenia. Owego marcowego popołudnia nie było inaczej, dodatkowo jednak zwykła cisza zakłócana melodiami wysłużonego gramofonu, mętniała i nikła przy dźwiękach przewracanych leniwie kartek. Tego jednak nie można nazwać niepodważalną normą.
— Nie wierzę, no, nie wierzę — mamrotała raz po raz Dominika, niecierpliwie przerzucając bladożółte strony podręcznika. — To musi tu być. To musi być wykonalne i ja muszę mieć dowód.
— Odbiło ci — stwierdziła Patricia ze stoickim spokojem, pakując kolejnego ślimaka-żelka do ust.
— Wcale nie, najwyższy czas, żeby ktoś zaczął podchodzić poważnie do wróżbiarstwa — zaoponowała Evans. — Okay, zakładanie, ze każdy z nas ma talent do przepowiadania przyszłości mija się z celem, ale przedmiot to jednak przedmiot i wpływa na naszą przyszłość, która już niedługo…
— Lily, błagam cię — warknęła Moon. — Zaraz oszaleję, więc nie mów mi o mojej przyszłości, kiedy muszę znaleźć kupkę popiołów w podręczniku analogiczną do kupki popiołów przede mną.
Ruda wzruszyła ramionami i niby przypadkiem szturchnęła leżący przed nią poszarzały proszek, po czym bystro zajrzała do książki.
— Lepsze to niż odprawianie takich huncwockich występów — powiedziała, skrobiąc pospiesznie notatki.
Dominika zerknęła pożądliwie na jej pergamin, ale nagle coś szturchnęło ją mocno w bok.
— Potter — burknęła, widząc znajomy błysk szkieł tuż obok swojego pufa. — Spadaj.
— Słuchaj, mam do ciebie interes.
— W to nie wątpię, ty zawsze masz jakiś interes jak do mnie przychodzisz. Lily, jak myślisz, czy mój popiół zaczął nagle odpowiadać kombinacji „uważaj na niewłaściwie znajomości”?
— Czy ty nie możesz po prostu… — zaczął okularnik z niechęcią, wpychając się niezgrabnie pomiędzy sąsiadujące pufy. Wtem jego ręka zsunęła się na blat tak niefortunnie, że wylądowała dokładnie pośrodku przedmiotu badań Dominiki, co wywołało pełen rozczarowania okrzyk zarówno z jego ust, jak i ze strony poszkodowanej.
— Ty durniu, coś ty zrobił! — syczała, próżno usypując nową kupkę popiołu, bo przy ich stoliku pojawiła się zagniewana profesor Tattle.
— Potter, huncwocie zatwardziały, precz na swoje miejsce! — powiedziała rozdygotanym głosem, biorąc się pod boki. Dominika z ponurą miną obserwowała szkarłatne plamy, które kolejno wykwitały na policzkach czarownicy. — Panno Moon, ignorancja w zakresie wróżbiarstwa nie usprawiedliwia braku szacunku do przedmiotu. Odejmuję Gryffindorowi dziesięć punktów za każde z was.
— Super — mruknęła dziewczyna, końcem różdżki rysując esy-floresy w resztkach poszarzałego proszku.
Przecież nigdy nie zdobędzie dowodów na nieuczciwość nauczycielki wróżbiarstwa, kiedy wszystkie swoje niepowodzenia będzie mogła zrzucić na wygłupy Huncwotów i własny brak zaangażowania. W porządku, byli też inni uczniowie, ale nie każdy miał ochotę chwalić się stopniami, zresztą powinna to sobie udowodnić na największej liczbie przypadków, a najlepiej osobiście. Wciąż brakło jej uzasadnienia stronniczości Thelmy Tattle, ale wierzyła, że kiedy zdobędzie wszystkie niezbędne dane, rozwiązanie znajdzie się samo.
Pozostałe kilkanaście minut zajęć przesiedziała w milczeniu pełnym niezbyt optymistycznych myśli, więc kiedy zabrzmiał dzwon oznajmiający koniec lekcji, podniosła się ze swojego miejsca z wyraźną ulgą. Pożegnała przyjaciółki i, demonstracyjnie ignorując Huncwotów, zeszła po drabinie i ruszyła wąskim korytarzem pełnym zakrętów i pustych ram obrazów. Kiedy zerknęła na swój plan w celu sprawdzenia numeru sali, w której miały odbyć się kolejne zajęcia, coś mocno pociągnęło ją za łokieć i bez trudu wciągnęło za jedne z niepozornych drzwi tkwiących w kamiennej ścianie. Natychmiast wyszarpnęła różdżkę z kieszeni i stanęła w lekkim rozkroku.
Uniosła brwi widząc Jamesa i Syriusza, ale nie opuściła różdżki.
— Czego chcecie? — zapytała ostrożnie, ukradkiem rozglądając się dookoła. Jak na komórkę na miotły była całkiem obszerna. Plumpton musiał mieć ubaw. Za jej plecami stały wysłużone miotły i jakieś wiaderka, wszędzie wokół walały się kolorowe butelki z magicznymi wywabiaczami.
Huncwoci wymienili się znaczącymi spojrzeniami.
— Słuchajcie, nic wam ostatnio nie zrobiłam, za to wy psujecie mi karierę wróżbitki, więc wolałabym mieć z wami nieco mniej kontaktu w najbliższym czasie.
— W tym rzecz, Moon. — Syriusz objął ją ramieniem. — Liczymy na zacieśnienie kontaktów.
Dominika spojrzała na niego z ukosa. Takie gesty kojarzyły się jej z nachalnymi akwizytorami sprzedającymi podejrzane odkurzacze.
— To znaczy?
— Nie wątpimy w twoją niebywałą ambicję i inteligencję, dlatego chcielibyśmy zasięgnąć twojej eksperckiej opinii w pewnej istotnej sprawie — powiedział wyniośle James, nonszalancko zakładając ramiona na piersiach.
— Nie bajeruj mnie, tylko mów konkrety i wynośmy się stąd, bo mnie te tutejsze specyfiki podduszają.
— Chcemy, żebyś wybrała się z nami do Zakazanego Lasu i pomogła nam znaleźć pewne składniki — oświadczył spokojnie Black, przemawiając do wiadra, które właśnie przestawiał, żeby zająć wygodniejszą pozycję.
Dominika otworzyła usta, zamierzając przypomnieć im, że to nielegalne i mogą mieć kłopoty, ale szybko zrozumiała jak idiotycznie to zabrzmi, więc je zamknęła.
— Dlaczego akurat ja mam wam pomóc? — Skrzywiła się z niechęcią. Zakazany Las nigdy specjalnie jej nie kusił, zwłaszcza kiedy pomyślało się, czemu właściwie jest zakazany oraz co, poza zwykłymi dzikami i jeżami, może w nim sobie mieszkać.
— Nie łudź się, Moon, nie przychodzimy do ciebie dlatego, że jakoś szczególnie cię lubimy. — Potter nie odmówił sobie złośliwego uśmiechu. — Żaden z nas nie chodzi na zielarstwo. No, może poza Glizdogonem, ale jego wiedzy nie możemy ślepo zaufać, sama rozumiesz, nie otrulibyśmy się na własne życzenie. Lilunia też je olała, więc jesteśmy w nieprzyjemnej sytuacji.
— Patricia ma zielarstwo — odezwała się chłodno.
— O! I po problemie. — James klasnął w ręce. — Chodź, Łapciu, jaka szkoda, że nie mamy planu Macmillan, byłoby o wiele szybciej i przyjemniej.
— A mój macie? — zdziwiła się Dominika, ale Syriusz zainterweniował natychmiast, roztaczając przed nią perspektywy urokliwej wycieczki i poszerzania wiedzy praktycznej.
Blondynka zawahała się. Nieszczególnie lubiła łamać zakazy Dumbledore’a, ale zwykle nie miała też większych wyrzutów sumienia, jeśli to się czasem zdarzyło – Huncowci bywali przekonujący, kiedy im na czymś zależało. Zresztą perspektywa zobaczenia na własne oczy roślin, które do tej pory widziała jedynie w podręcznikach albo jako zasuszone ingrediencje do eliksirów…
Nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Huncwoci kiwali zachęcająco głowami.
Ach, przecież wymkną się tylko na trochę i na pewno nie będą zagłębiać się w Las, na skraju pewnie znajdą wszystko, co będzie potrzebne.
— A kiedy? — Oczami wyobraźni widziała już junipery i wiciokrzewy zamiast twarzy Pottera.
— Dziś w nocy.

* * * * *

— Nie wiem, czy to taki dobry pomysł — mruknął James, siedząc na łóżku w dormitorium szóstoklasistów i beznamiętnie przyglądając się staraniom Syriusza szukającego plecaka. Nagle z poziomu podłogi dał się słyszeć stłumiony okrzyk triumfu, szybko zastąpiony szpetnym przekleństwem, kiedy Black uderzył głową w drewnianą kolumienkę.
Potter, nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął swoje głośne rozważania.
— No wiesz, żeby pokazywać jej pelerynę. Jak dla mnie, to już zbyt duże wtajemniczenie.
— Rogaczu, czy mógłbyś się łaskawie zamknąć i zastanowić nad swoimi problemami gdzie indziej? — wysapał ze złością Remus, unosząc głowę znad poduszki. — Niektórzy o tej godzinie śpią.
— A jak inaczej zamierzasz ominąć nocne patrole? — zapytał Syriusz, kompletnie ignorując uwagę Lupina, najwyraźniej zajęty wysypywaniem zawartości plecaka na podłogę.
Potter niechętnie wzruszył ramionami.
— Może od razu dajmy jej Mapę, pokażmy tajne przejścia, nadajmy ksywę i załóżmy oddzielną kartotekę u Plumptona…
— Rogacz, oszalałeś? — Black wreszcie spojrzał na przyjaciela. — Przecież sami ją na to namówiliśmy. I nie ma mowy, żeby dołączyła do naszej paczki, nikt nie zamierza jej tego proponować. Zresztą nie sądzę, żeby ona miała takie ambicje.
— Daj kwintopedowi palec, a zeżre ci rękę aż po łokieć — oświadczył filozoficznie okularnik, na co Syriusz spojrzał na niego z jeszcze większym zdziwieniem.
— Moja babcia zawsze tak mówiła.
Rozległo się ciche stukanie. James machnął ręką i podniósł się z łóżka z męczeńskim westchnieniem.
Kiedy otworzył drzwi, do środka wsunęła się Dominika. Wyglądała na bardzo podekscytowaną, gdy omijała sterty ubrań, żeby dotrzeć do pustego kawałka podłogi, ale nie to najbardziej rzucało się w oczy.
— Na jaja memrotka, Moon — powiedział Black, odkładając na bok plecak i przyglądając się jej w osłupieniu. — Wyglądasz…
— Jak garboróg — zaśmiał się James.
Dziewczyna nie przejęła się zbytnio tym komentarzem i uśmiechnęła się przepraszająco. Rzuciła okiem na swój odświętny strój: płaszcz, ciepłe skarpetki, szalik, obszerny plecak oraz mnóstwo szklanych podzwaniających cicho fiolek, pozawieszanych na cienkich linkach.
— Pomyślałam, że to świetna okazja, żeby zdobyć rzadkie składniki eliksirów, no wiecie, do użytku dormitorialnego. — Cisza, która zapadła po tym oświadczeniu, zmusiła ją do dodania buntowniczym tonem. — Chyba nie myśleliście, że nadstawię dla was kark bezinteresownie. Też przyda mi się parę rzeczy!
— Jasne. — Syriusz zarzucił na plecy piękną, czarną pelerynę obszytą srebrzystym futrem i sięgnął po plecak. — Dobrze, dziewczęta, bierzemy się do pracy.
Potter, mamrocząc coś nienawistnie pod nosem, sięgnął po kawał skrzącego się, cienkiego materiału.
— Ooch! Co to? — Dominika wytrzeszczyła oczy, patrząc na artefakt w zachwycie.
— Peleryna-niewidka – powiedział z dumą James, najwyraźniej mimowolnie zadowolony z wrażenia, jakie na niej wywołał. — Od lat jest w mojej rodzinie. Wskakujcie.
Tłocząc się z wyraźnym dyskomfortem pod niezbyt obszerną peleryną, zaczęli powoli wycofywać się do Pokoju Wspólnego. Moon nie mogła powstrzymać się od cichego komentowania tak wspaniałego wynalazku jak niewidka, jednocześnie podzwaniając swoimi fiolkami i przy świetle różdżki oglądając listę pożądanych przez Huncwotów roślin.
— To niesamowite, że w tym lesie można znaleźć takie… Auć, to moja stopa!
— Przepraszam — jęknął Syriusz.
— Nie martwcie się — szepnął James, całym ciężarem ciała napierając na wrota wejściowe. — Jak będziemy w lesie, zdejmiemy pelerynę, przecież cokolwiek tam jest, i tak nas wyczuje.
— Jak to? — zapytała ze zgrozą Dominika, ale nikt jej nie odpowiedział. Nagle wsparcie dwóch rosłych młodzieńców przestało jej wystarczać. Poczuła na sobie ciepło Syriusza, kiedy sięgnął za nią, żeby szczelniej zaciągnąć pelerynę. Wzdrygnęła się lekko i namacała różdżkę w kieszeni płaszcza.
Odetchnęła głośno orzeźwiającym, nocnym powietrzem. Niebo wydawało się zupełnie czarne poza jego zachodnią częścią, gdzie lśnił srebrzysty sierp księżyca, otoczony fioletowymi i granatowymi strzępami chmur. Panowała cisza, zakłócana niekiedy szuraniem stóp o podłoże skąpo poznaczone zalążkami trawy.
Kiedy doszli do skraju Zakazanego Lasu, drzewa wydawały się proste, dumne i obojętnie nieruchome. Dominika zastanawiała się, czy to możliwe, że oprócz swojego nerwowego oddechu pod peleryną słyszała też płytkie tchnienia Jamesa i Syriusza, lecz jej wszystkie chaotyczne myśli urwały się, kiedy przekroczyli próg lasu.
Nagle jej zmysły wyostrzyły się rozpaczliwie, więc wzdrygnęła się, kiedy dziwnie śliska i półmaterialna peleryna ześlizgnęła się z jej ramion i powędrowała do plecaka Jamesa. Wzrok z trudem przyzwyczajał się do nowej rzeczywistości, jednak dostrzegała jeszcze powykrzywiane sęki i nierówności kory. Drzewa pachniały ziemią, na ich gałęziach jeszcze nie pojawiły się liście, lecz gdzieniegdzie czuć było aromatyczne igliwie. Któryś z chłopców zażartował swobodnie, ale tego Moon już nie dosłyszała zbyt zajęcia zadzieraniem głowy i uporczywym wbijaniem wzroku w nieprzeniknioną ciemność. Po chwili Syriusz ujął ją pod ramię i poprowadził w głąb lasu.
Miejsce było niesamowite. Gdyby nie myśli o akromantulach i wilkołakach, które teoretycznie mogły czaić się za każdym kolejnym krzakiem, może nawet czerpałaby przyjemność z maszerowania stabilnym, wychodzonym szlakiem. Tymczasem kurczowo trzymała Blacka za ramię, a Pottera za pasek u plecaka. Chłopcy rzucali bladoniebieskie światło na ścieżkę wzdłuż której kłębiły się drobne rośliny i krzaki. Dalej Moon starała się nie patrzeć zbyt często, bo giętkie cienie ślizgały się po pniach drzew, za to wciąż rzucała spojrzenia za siebie, upewniając się czy księżyc oświetla jeszcze skraj lasu. W końcu stwierdziła stanowczo, że zaszli już wystarczająco daleko i czas przerwać ten nastrojowy spacer, o czym nie omieszkała się poinformować towarzyszy.
— Słuchaj, Moon, jest jedno miejsce, gdzie mogłabyś sobie pohasać, ale… — James urwał, widząc jak Syriusz przewraca oczami. — No dobra, jak chcesz, to możesz zacząć szukać rzeczy z listy. Ale nie odchodź za daleko i miej różdżkę pod ręką.
Dominika zignorowała fakt, że jest traktowana jak niezbyt rozumne dziecko, i postanowiła wziąć się w garść. W końcu wokół nie dało się słyszeć żadnych niepokojących głosów, więc na razie nie musiała się niczym martwić. Użyła Lumos i rozejrzała się. Stąd i zowąd wyglądały liście różnych wielkości i kształtów, nietknięte przez mróz, więc nie dziwiła się Huncwotom, że poczuli się zdezorientowani. Przykucnęła i po kolei, systematycznie zaczęła badać rośliny.
Młody Black krążył w okolicy, zataczając coraz większe kręgi wokół Moon. Początkowo, kiedy zobaczył przerażenie w jej oczach, podwójnie lśniące w blasku księżyca, żałował propozycji wyprawy do Zakazanego Lasu, ale teraz zmieniał zdanie, widząc jak dziewczyna wzdycha na widok kolejnych sadzonek, które pakowała do swojego plecaka.
— Syriuszu! — Usłyszał podniecony szept kilka stóp dalej.
Znalazł skuloną pod drzewem Dominikę i przykucnął. Dziewczyna w jednej ręce ściskała różdżkę, której promień padał na roślinę, którą trzymała w drugiej dłoni. Wyglądała jak wysoki, niezbyt urodziwy chwast, skąpo wyposażony w liście i kielich z ciemnym środkiem na samym czubku. Wydawało mu się, że gdzieś już ją widział.
— To lulek czarny. Nazywany śpiącym zielem albo…
— Świńską fasolą? — mruknął, przypomniawszy sobie jedną z nielicznych sentencji profesor Sprout, które zalegały mu w pamięci.
— Zgadza się! — pisnęła Gryfonka, uśmiechając się jeszcze szerzej. Syriusz poczuł się, jakby wyjątkowo celnie odbił tłuczka, decydująco wpływając na wynik meczu. Usta wygięły mu się lekko. — To niesamowite, że udało się nam go znaleźć. To znaczy, nie był na waszej liście, ale jest bardzo silnym środkiem uzdrawiającym, niezbyt rzadkim, co prawda, ale też nie każdy potrafi odróżnić go od zwykłego szkodnika…
— Moon, mogłabyś się pospieszyć? — To James stanął nad nimi ze srogą miną. — Właśnie marzną mi części ciała, o których damy nie powinny słyszeć.
Dominika zaśmiała się nerwowo, wracając do rzeczywistości pełnej powyginanych gałęzi i ukrytych potworów, a Syriusz skwapliwie pomógł jej wstać i otrzepać szatę z kawałków kory. Wydawało mu się, jakby ciepło z jej dłoni spłynęło wprost do jego piersi, ale chwila ta nie trwała długo – dziewczyna odwróciła się szybko i zagarnęła poły płaszcza, wracając w stronę ścieżki. Black westchnął cicho i ciężkim krokiem poszedł za nią.
James przodował niewielkiemu orszakowi, bez wahania idąc szlakiem, który coraz częściej ginął w gęstych, kolczastych krzakach. Przez dłuższy czas szli w milczeniu, stopniowo tracąc orientację w kwestii godziny, a w przypadku Dominiki również miejsca, bowiem Potter w pewnym momencie skręcił ostro i zaczął kluczyć między drzewami coraz gęściej piętrzącymi się przed ich oczami. W pewnym momencie Gryfonka zatrzymała się gwałtownie, słysząc szelest wśród gałęzi, a Black wpadł na nią bezwiednie. Musiał przysiąc na własną matkę, że to była tylko wiewiórka, kiedy próbował ją przekonać do dalszej drogi. W duchu śmiał się do rozpuku, świadom, jak bezwartościowa jest to przysięga.
Po długich chwilach i krótkich wątpliwościach James zatrzymał się. Światło z jego różdżki nagle rozprzestrzeniło się i rozmnożyło. Przed nimi migotała nieprzenikniona tafla jeziora.
— No, pani zielarko. — Okularnik zatarł ręce i wypchnął ją do przodu. — Im szybciej je znajdziemy, tym mniej potworków znajdzie nas.
Syriusz parsknął na widok nietęgiej miny Dominiki.
— Rozdzielmy się — powiedziała głucho. — Powiem wam, czego macie szukać, ale nie odchodźcie poza zasięg wzroku, jasne?
Wydawszy chłopcom łopatologiczne instrukcje, wzięła się pod boki i rozejrzała wokół. Jezioro było nieduże, nie sposób było jednak odgadnąć, czy jest głębokie. Nieco niepokojące wrażenie sprawiał fakt, że jego tafla marszczyła się nieustannie, jakby pod wpływem wiatru, które nie mógł mieć tu dostępu. Nieco na lewo znajdował się obszar, na którym drzewa rosły znacznie rzadziej, przechodzący w polanę. Tam skierowała swoje kroki, na sam koniec zostawiając zdobycie pręcików czarnych lilii, które mogły czaić się gdzieś na powierzchni jeziora.
— Oho, betel — powiedziała po chwili zadowolona. Zebrała szybko kilka liści i wcisnęła je do kieszeni. Co jakiś czas znajdowała kolejne przydatne ziele, teraz jednak starała się szukać konkretnych rzeczy z listy, inaczej bowiem spędziliby w lesie całą noc. Posuwała się systematycznie po kilka stóp, uważnie wypatrując znajomych kształtów w bladoniebieskim świetle różdżki. W pewnym momencie usłyszała ciężkie stąpnięcie.
— Syriusz? — zapytała niepewnie i rozejrzała się. Żaden z chłopców nie znajdował się na linii jej wzroku. Przełknęła ślinę i odezwała się niemal bezgłośnie. — James?
Podniosła się z klęczek i znieruchomiała. Nagle brak odgłosów przestał wydawać się jej taki korzystny. Jakby w odpowiedzi na ten wniosek, dziwny dźwięk powtórzył się.
Zacisnęła palce na różdżce i zaczęła powoli wycofywać się w kierunku, w którym – miała wrażenie – powinno znajdować się jezioro. Wszystko wokół skrywała ciemność, przecinana jedynie cienkim strumieniem światła, które rzucała różdżka, rozpaczliwie kierowana w coraz to nowe strony.
— Huncwoci, jeśli to wy… — wyszeptała, czując jak łzy ściskają jej gardło.
Nagle rozległa się seria głuchych uderzeń o ziemię i dziewczyna wreszcie zlokalizowała ich źródło. Odwróciła się błyskawicznie w tamtym kierunku i cofnęła o kilka kroków.
Tuż przed nią stała legendarna, dumna i smukła postać, porażająca jednocześnie wrażeniem piękna i dzikości zamkniętych w jedynym ciele.
— Witaj, Dominiko — uśmiechnął się centaur.
Moon nie odezwała się. Chaotycznie przypominała sobie wszystko, co kiedykolwiek przeczytała o tych stworzeniach, ale nagle wiedza książkowa okazała się zupełnie bezużyteczna. Stała sztywno, bojąc się odwrócić wzrok od niespodziewanego towarzysza i wykonać jakikolwiek ruch.
Spojrzenie centaura powędrowało w kierunku jej różdżki, którą kurczowo ściskała w dłoni, nie potrafiąc zrobić z niej żadnego użytku.
— Nie obawiaj się, nie zrobię ci krzywdy. — Jego usta rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu. Gdyby nie tułów konia, byłby bardzo urodziwym młodzieńcem o harmonijnych, łagodnych rysach twarzy i kasztanowych włosach falami opadającymi na kształtne ramiona. Jego naga pierś wolno opadała i unosiła się, gładko przechodząc w lśniącą sierść. Pozwalał jej się obserwować, z uśmiechem wodząc za spłoszonym spojrzeniem, które w końcu zatrzymało się na jego dłoni. Ze swoistą gracją trzymał w niej rozłożysty kwiat czarnej lilii.
— Piękny i niebezpieczny zarazem — powiedział, a jego uśmiech przygasł. — Nie powinnaś spacerować nocą po lesie, Dominiko Moon. Wszystkie stworzenia bez trudu dosłyszały oddechy twoje i twoich towarzyszy.
— Przepraszam — odezwała się cicho, uznając, że najlepszą postawą w tej sytuacji jest pokora, którą być może jakoś przebłaga centaura, a potem znajdzie Huncwotów i raz na zawsze opuści Zakazany Las. Mężczyzna nie odrywał od niej zamyślonego spojrzenia i nawet nie mrugnął powieką, kiedy gdzieś niedaleko rozległ się tętent kopyt, a po chwili przy jego boku stanął kolejny centaur, niecierpliwie potrząsający jasną grzywą. Leniwie przeniósł spojrzenie na zszokowaną Dominikę, po czym odchylił głowę i głęboko odetchnął z zamkniętymi oczami.
— Merkury rozpoczął już swą drogę.
Następnie zgiął przednie nogi i uklęknął. Kasztanowłosy centaur pochylił głowę i położył rękę na sercu. Nie minęło kilka minut, kiedy pojawiła się reszta stada, zachowując się w podobny, niezrozumiały sposób. Część z nich miała przewieszone przez piersi łuki oraz kołczany, innym zwieszały się po bokach niewielkie sakiewki. Żaden już na nią nie patrzył i nie odzywał się. Taki stan utrzymywał się przez kilka niemiłosiernie długich chwil. W końcu centaur z kasztanowymi puklami podniósł głowę i odezwał się, jakby ich rozmowa nie została przerwana.
— Nasze spotkanie od wieków było zapisane w gwiazdach — powiedział, wznosząc wzrok w stronę nieba, które na polanie prześwitywało między gałęziami. Jego towarzysze też zaczęli przyjmować naturalne postawy i patrzeć w górę. Dominika nie wiedziała, co odpowiedzieć na tak zagadkowe uwagi. — Tak, od wieków… Jednak wizyta Córki Ziemi wciąż jest wielkim zaszczytem dla rasy centaurów.
— Córki? — szepnęła Moon, a jej oczy mimowolnie rozszerzyły się jeszcze bardziej. Orzechowe tęczówki przyglądały jej się z krępującą powagą.
— Wszystkie stworzenia są dziećmi natury, ale tylko przez niektóre przepływa jej energia — odezwał się centaur o czarnych oczach. Nie powiedział jednak nic więcej. Odchylił głowę, jakby nasłuchiwał.
Wszystkie spojrzenia przesunęły się na skraj polany, gdzie stanął zadyszany Syriusz.
— O cholera — jęknął, patrząc na stado.
— Syriusz Black — powiedział łagodnie kasztanowłosy centaur. — Twoja gwiazda zawsze jasno płonie, skazana na wieczne spalanie.
Chłopak porozumiał się spojrzeniem z Dominiką, która lekko wzruszyła ramionami. Żaden z centaurów nie uklęknął przed Łapą, ale była prawie pewna, że tej nocy nie zrobią im krzywdy.
— Merkury rozpoczął drogę — westchnął jeden z ludzi-koni patrząc na niebo, po czym znowu wrócił do rzeczywistości. — Wracajcie do domu.
— Las to nie miejsce dla obcych — warknął czarnooki centaur, niecierpliwie ryjąc kopytem ziemię. Spojrzał na Dominikę bez cienia respektu, z którym zwracał się do niej jego poprzednik. — Nie każde stworzenie zna i szanuje niepisane prawa. Sama Natura nie ochroni swojej pośredniczki.
Moon uczyniła kilka chwiejnych kroków w stronę Syriusza, oglądając się na nieziemskie stworzenia, które teraz pojedynczo zagłębiały się w mrok. Część z nich nie spieszyła się jednak, przyglądała im się z nieskrywaną ciekawością, obchodząc ich półkręgiem, jakby otaczając.
— Do zobaczenia, Córko Ziemi — popłynął głos z nieprzeniknionej ciemności między drzewami.
Dominika przypadła do Blacka, ściskając mocno jego dłoń i wbijając uporczywe spojrzenie w jego oczy, dwa ciemne punkty w połyskującej bladością twarzy, która po chwili stała się jedynym jasnym obiektem na polanie. Syriusz odetchnął głęboko i schylił się. Kiedy stanął wyprostowany, w ręku trzymał czarną lilię.
— Znajdźmy Jima i zmywajmy się stąd — powiedział cicho.

13 maja 2016

Rozdział XIII - część II


„Imnifay i Black”
– rozdział XIII –

Lily uśmiechnęła się ze współczuciem, marszcząc przy tym lewą brew, co nadało jej miłosierdziu groźbę surowej nagany.
— Dlaczego tak patrzysz? Nie patrz tak na mnie. — Moon przeturlała się na bok i przycisnęła krawędzie dłoni w okolice oczu. Zeszłego wieczora trudno było jej przewidzieć bolesne skutki niespodziewanych urodzin, co jedynie utwierdziło ją w przekonaniu, że wszystko, w czym maczają palce Huncwoci, musi skończyć się źle.
— Wyglądacie okropnie. Obie. — Evans wodziła wzrokiem od jednej przyjaciółki do drugiej, dając upust okrutnej fascynacji. W odpowiedzi Patricia tylko wzruszyła ramionami i ziewnęła potężnie, a Dominika popatrzyła smętnie na rudą, po czym zaczęła z powrotem zakopywać się w wymiętej pościeli.
Mlasnęła z niezadowoleniem, czując w ustach mdlący posmak. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie wypiła tyle, co wczoraj. Hurra, Hogwarcie.
— Mogłabyś mieć chociaż na tyle przyzwoitości, żeby podziękować Syriuszowi, Moon.
Dominika gwałtownie wytknęła głowę spod kołdry.
— Jak to podziękować?! I od kiedy mówisz do mnie po nazwisku?
Lily była niewiarygodnie irytująca, kiedy przechadzała się po pokoju składając swoje ubrania w równą kosteczkę. Miała nienaganną fryzurę i kpiący uśmieszek na twarzy.
— Zachował się wczoraj jak prawdziwy gentleman, kiedy niektórym z nas zabrakło manier damy. Tak, Pat, o tobie też mówię, ale to nie ciebie Black powstrzymywał wczoraj od pijackich wygłupów.
— Merlinie, co? — załkała Moon. Usiadła na łóżku i przez kilka minut gapiła się bezmyślnie na kotary łóżka Marion. Po chwili wstała, podciągnęła spodnie od pidżamy i ruszyła w kierunku wyjścia z dormitorium.
— A ty gdzie się wybierasz w tym odświętnym stroju? — Evans zastygła w trakcie zwijania skarpetek. W życiu nie przyznałaby się, że i jej zaklęcia gospodarskie sprawiają problemy.
— Do chłopaków. — Dominika podrapała się w głowę w zamyśleniu. — Może w takim stanie wzbudzę ich litość, a James akurat będzie zajęty podróżą na Alaskę i nikt mnie nie wyśmieje.
Nie chcąc poświęcać więcej uwagi wyrazowi twarzy Lily, który zdawał się pogłębiać ból głowy, wyszła na zewnątrz i chyłkiem przekradła się na dół wzdłuż poręczy. Niestety, w Pokoju Wspólnym nie brakowało Gryfonów, którzy zjedli już śniadanie i oddawali się leniwym rozrywkom. Moon przygładziła lekko włosy i przeszła na drugą stronę pokoju, starając się przy tym wzbudzać jak najmniej uwagi. Wspięła się ciężko na spiralne schody, czując jak stopy w skarpetkach rozjeżdżają się jej na wypolerowanej powierzchni. Po chwili stała już przed drzwiami dormitorium szóstoklasistów i zatrzymała rękę na klamce obłażącej ze złotej farby. Zawahała się. Bez elementu planowania wszystko było do tej pory jasne, ale teraz przypomniała sobie, że przecież przyszła tu, żeby coś powiedzieć. Ale co? Och, Merlinie, jakie to upokarzające.
Skupiona na własnym nieszczęściu Moon spędziła tak kilka chwil, zdrapując paznokciem błyszczącą emalię i jak zahipnotyzowana wpatrując się w złote płatki opadające na podłogę.
To Huncwoci — pomyślała z nagłym przebłyskiem olśnienia. — Jest sobota rano. Na pewno jeszcze nie wstali. Wejdę nagle, rzucę obojętnie jakieś zdanie przeprosin, a oni nawet nie skojarzą o co chodzi, zanim wyjdę. A mi nie będzie tak strasznie głupio. Pijackie wygłupy… O rany.
Zdecydowanym ruchem nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi. A one ani drgnęły.
— Szlag! — syknęła, otwartą dłonią uderzając w odrapaną, drewnianą powierzchnię.

* * * * *

Atmosfera w zamku była spokojna i rozleniwiona. Smętny krajobraz za wąskimi oknami nie przyciągał niczyjej uwagi, więc uczniowie wałęsali się bez celu po korytarzach lub, obarczeni naręczami książek i pergaminów, kursowali do biblioteki i z powrotem. Syriusz i James, którzy szczęśliwie nie odrabiali żadnego szlabanu, a przy tym odczuwali morderczy zew dręczenia innych Hogwartczyków, maszerowali ramię w ramię przez kamienne korytarze.
— Pif paf — zamruczał Potter, ukradkiem wysuwając różdżkę z rękawa i celując nią w niskiego Puchona dźwigającego stosik woluminów. Chłopak zachwiał się i krzyknął krótko, po czym ostatni raz szarpnął stopą, skrępowaną jego własnymi sznurówkami, i runął na posadzkę.
— Ładny strzał — pochwalił Syriusz, ostrożnie przestępując jedną z książek. — Ale marne zaklęcie. Patrz na to.
Na znak różdżki Blacka, jedna ze zbroi zeszła ze swego postumentu i zastąpiła drogę ponurej Ślizgonce, która wrzasnęła i na wszystkie strony rozrzuciła Fasolki Wszystkich Smaków.
Obaj Gryfoni zachichotali złośliwie i skręcili za najbliższym zakrętem.
— Czyli co — podjął po chwili Syriusz, wepchnąwszy dłonie do kieszeni szaty. — Olewasz słodki zakazik Evans w stosunku do miotania zaklęciami w przypadkowych nieszczęśników?
— Na to wygląda. — James włożył do ust jedną ze ślizgońskich fasolek, zmarszczył ze skupieniem brwi, po czym kiwnął głową z zadowoleniem. — Nie ma jej tu. Przecież jak nie widzi, mogę robić co mi się podoba, no nie?
— Jasne. — Black wzruszył ramionami. — Nie będzie ci rozkazywał jakiś rudy babsztyl, Rogasiu.
— E, tylko bez nieładnych określeń. — Okularnik pogroził palcem przyjacielowi, rozglądając się przy tym za nową ofiarą. — Ale to prawda, trudno byłoby mi się obejść bez naszej ulubionej rozrywki. Poza adorowaniem Smarka, rzecz jasna. Na gacie Merlina, spójrz, kto idzie!
Zza portretu Grubej Damy wysunęła się Moon. Cofnęła się o krok, kiedy ich zobaczyła.
— Koleżanko, nie poznajesz nas? — Syriusz wyszczerzył zęby, co tylko pogłębiło nieufność na twarzy blondynki.
Potter zmrużył złośliwie oczy.
— Masz minę jak gargulec. — Obaj wybuchnęli niepohamowanym śmiechem, na co Dominika prychnęła i odwróciła się na pięcie.
— Ej no, nie obrażaj się — powiedział polubownie Black, nie przestając chichotać, i podbiegł do niej lekkim truchtem, ale Moon wyprzedziła go i syknęła przez ramię:
— Spieszę się.
Po chwili zbiegła po schodach i zniknęła im z oczu.
— Tak, oczywiście. — James triumfatorsko zmierzwił włosy. — Na pewno ma mnóstwo umówionych lekcji w sobotę rano. Kiepska wymówka.
Syriusz skinął głową i ruszyli na dalsze poszukiwania.

* * * * *

A jednak, tym razem huncwocka intuicja zawiodła młodych Gryfonów, którzy tak szybko odczytali słowa swojej koleżanki jako niechlujne łgarstwo. Prawdę mówiąc, gdyby poszli za nią tego poranka, Moon miałaby wielki kłopot z wyplątaniem się z tej sytuacji, ba, może nawet jej tajemnica zostałaby niespodziewanie odkryta. Jednak najwyraźniej los młodej czarownicy miał potoczyć się inaczej, a sam sekret jeszcze długo musiał pozostać tylko sekretem.
Wzburzenie Dominiki szybko gasło wraz z kolejnymi metrami wędrówki i rosnącą niepewnością, która towarzyszyła jej zawsze przed spotkaniami z Corneliusem. Tym razem ucisk w okolicach żołądka wydawał się jej jeszcze bardziej uciążliwy niż zwykle, czego przyczyną było ostatnie spotkanie z tajemniczym profesorem. Ze względu na chwilową utratę kontroli nad Białą Magią, Imnifay postanowił zmienić formę ćwiczeń, którym poddawał Moon. Była to bardzo ekscytująca zapowiedź, jako że do tej pory Dominika miała niewiele okazji do praktycznych treningów i owe „ćwiczenia” sprowadzały się do powtarzania łacińskich formuł i niezbyt udanych prób oczyszczania umysłu. Teraz miała poznać coś nowego. Coś, co pomoże jej rozładować rosnącą siłę.
Szybkim krokiem minęła znajome kamienne popiersie i stanęła przed skromnymi, drewnianymi drzwiami. Kiedy jednak wyciągnęła rękę w kierunku klamki, ta zgrzytnęła samoistnie, otwierając przejście. Dominika uśmiechnęła się z przekąsem.
— Dzień dobry, panie profesorze.
— Witamy, witamy. — Imnifay spojrzał na nią życzliwie, gładząc po głowie dużego cytrynowozielonego ptaka, który siedział na stosiku książek tuż obok czarodzieja. — Poznaje pani, panno Moon?
— To świergotnik — powiedziała automatycznie Dominika, mierząc się spojrzeniem ze stworzeniem, które przyglądało jej się nieufnie. — Ale nie rozumiem…
— Tak myślałem. Słyszałem, że interesuje się pani tą dziedziną magii — przerwał jej starzec, w zamyśleniu gładząc jaskrawe pióra.
Dominika wzdrygnęła się, gdy coś otarło się o jej nogę. Kiedy spojrzała w dół, zobaczyła wielkiego, czarnego kota, mrużącego miodowe oczy. Zmarszczyła lekko brwi, nie rozumiejąc obecności zwierząt i wyraźnego zachwytu Imnifaya.
— Pamięta pani naszą umowę — odezwał się Cornelius, jakby w odpowiedzi na jej myśli. — Pomyślałem, że przy jej realizacji pomogą nam nasi mali przyjaciele. To co, bierzemy się do pracy? — Zatarł energicznie ręce, po czym, nie czekając na odpowiedź, podniósł z blatu różdżkę i wycelował ją w kota.
Oppugno.
Zwierzę błyskawicznie najeżyło sierść i wygięło grzbiet, wydając z siebie cichy syk. Dominika cofnęła się odruchowo, ale kot nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi i podpełzł do drugiego osobnika, który do tej pory siedział skulony w rogu pomieszczenia. W odpowiedzi na agresję przeciwnika, przyjął podobną bojową postawę.
— C-co… Co ja mam zrobić? — zapytała niepewnie Moon, wodząc wzrokiem od sędziwego czarodzieja do prychających kotów. Jednakże Imnifay zdawał się być całkowicie pochłonięty pieszczeniem świergotnika, który mrużył wielkie, pomarańczowe oczy i ćwierkał cicho.
Gryfonka przygryzła wargę i z wahaniem wycelowała różdżkę w walczące już zwierzęta.
Impe
Expelliarmus — powiedział Cornelius, jakby od niechcenia, a magiczny kijek wyrwał jej się z palców i zgrabnie wylądował w jego wyciągniętej dłoni. — Byłbym zapomniał. — Usprawiedliwił się z uśmiechem.
Dominika z nagłym zrozumieniem spojrzała na miotający się po podłodze z kłębek rozwścieczonego futra. Westchnęła z rezygnacją i intensywniej skupiła wzrok na kotach. Była tylko nieco poddenerwowana, więc bez większego trudu odrzuciła własne emocje, wycofała się psychicznie i skoncentrowała na celu, tak, jak polecił jej Imnifay. Gdzieś obok kłębiły się uczucia i wrażenie kompletnego bezsensu, ale zlekceważyła je nieco zbyt nerwowo, próbując narzucić swą wolę walczącym zwierzętom.
Spokój — myślała z naciskiem, wyobrażając sobie bezwietrzne oazy, gdzie woda była łagodna i nieruchoma. — Spokój.
Po kilku sekundach, które dla Dominiki rozciągnęły się w długie, duszne chwile, dwa kłębki znieruchomiały i zaczęły z typowym kocim lekceważeniem zaczęły rozglądać się po sali. Moon natychmiast odwróciła się w stronę profesora, próbując odczytać wyraz jego twarzy. Zanim jednak zdążyła określić, czy Imnifay pozytywnie ocenia jej popis, świergotnik zaczął śpiewać.
Nagle opinia Corneliusa przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczyły się tylko te słodkie dźwięki, tak przyjemne i harmonijne, że młoda czarownica zechciała usiąść wprost na kamiennej posadzce i słuchać. Przymknęła oczy, a śpiew kołysał ją i zniewalał.
Po chwili między rozkoszne dźwięki wkradł się inny, o wiele mniej relaksujący, i powtarzał się gdzieś na skraju jej świadomości, burząc spokój i wzmagając irytację.
— Panno Moon, zapraszam na ziemię.
Zmarszczyła brwi i zmusiła umysł do zogniskowania się na rzeczywistości. Znowu zobaczyła skromny gabinet, szerokie biurko, cytrynowozielonego…
— Ach, to przecież świergotnik — jęknęła i z roztargnieniem podrapała się w głowę. Tak bardzo nie chciała przerywać wspaniałego śpiewu ptaka, który zdawał się porządkować wszystko i odsuwać złe myśli, ale wiedziała też, że te dźwięki mogą doprowadzić do szaleństwa. W końcu jej zainteresowania okazały się całkiem pożyteczne.
— Dobrze. — Imnifay wskazał jej krzesło przed biurkiem, nie przestając jej się uważnie przyglądać. Wyraz jego twarzy wydał się Dominice wyjątkowo surowy.
— Panno Moon, nie jest pani dostatecznie skupiona, daje pani zbyt wiele wolności własnym myślom. Chyba zdaje sobie pani sprawę z konsekwencji takiego rozkojarzenia?
— Tak. — Gryfonka spuściła wzrok, rumieniąc się lekko. — Śpiew świergotnika może doprowadzić do obłędu.
— Miałem na myśli nieco bardziej ogólne skutki — rzucił Imnifay z niechęcią, przeszywając ją karcącym spojrzeniem. Dominikę nawiedziło bardzo nieprzyjemne skojarzenie z profesor McGonagall.
— Przepraszam, profesorze — powiedziała, a ten skinął głową i przesunął po blacie niedużą doniczkę z jakąś niepozorną rośliną o podłużnych, mięsistych liściach.
— Jednym z elementów Białej Magii, o którym zaledwie pani wspominałem, jest głęboki, pierwotny kontakt z naturą. — W głosie profesora ponownie zabrzmiał nużący, mentorski ton, przywodzący na myśl wykłady profesora Binnsa. Moon, wciąż zawstydzona własną nieuwagą, z trudem skupiła się na jego słowach zamiast na wąskiej smudze słońca przebłyskującej przez szybę czy geometrycznym wzorku, którym przyozdobiona była doniczka. — Jak powinna pani doskonale pamiętać, biały mag może widzieć przyszłość, może słyszeć myśli zwierząt, ale nie są to umiejętności obowiązkowe. Dysponuje pani którąś z nich? Nie? Ano właśnie. Są to cechy charakterystyczne danej osoby, co nie zmienia jednak faktu, że Biała Magia jest niemal równoważna z naturą. To z niej czerpie pani siłę i to ona jest pani największym sojusznikiem, dlatego też niezbędne jest wyczucie tej więzi. Proszę skontaktować się z tą rośliną i nakłonić ją do zrobienia czegoś.
Moon zamrugała z niedowierzaniem. Skontaktować się z rośliną? Kolejna porcja krwi napłynęła w jej policzki, kiedy wyobraziła sobie reakcję Huncwotów, gdyby tylko mogli być świadkami tej dziwacznej lekcji. Nerwowo zerknęła w okno, jakby spodziewała się zobaczyć tam ich twarze przyklejone do szyby.
— Panno Moon, proszę zrobić to, o co prosiłem.
A niech to, wygląda na to, że profesor naprawdę oszalał. Ciekawe, czy zdążyłaby uciec z gabinetu i znaleźć pomoc. Nie, chyba jednak nie, spojrzenie jego głębokich, granatowych oczu utkwione było w jej twarzy i mimo że nie widziała w nim zniecierpliwienia, wiedziała, że musi jakoś przerwać przedłużającą się ciszę.
— Eee… — mruknęła, zerkając na prostą, glinianą doniczkę. — Panie profesorze, nie wyczuwam w niej żadnych uczuć ani myśli. Nie potrafię tego zrobić. Umiałam wpłynąć na koty, bo ich emocje są wyraźne i precyzyjne, umysły ludzi są znacznie bardziej skomplikowane i po prostu brak mi jeszcze wprawy, ale teraz… Teraz nic nie czuję.
Imnifay oparł łokcie na blacie biurka i pochylił się do przodu, wbijając w nią uważne spojrzenie.
— Nie może pani rozkazywać naturze, panno Moon. Proszę użyć wewnętrznej sugestii. Proszę zaufać swojej intuicji, no dalej.
Absurd tego zadania był tak niewiarygodny, że Dominika przestała nawet odczuwać zażenowanie. Wpatrywała się nieruchome, ciemnozielone liście. Nie do końca zrozumiała, co miał na myśli Cornelius, ale za to spróbowała zrozumieć roślinę. Dotknęła palcami chropowatej powierzchni doniczki i wyobraziła ją sobie jako ograniczenie. Przypomniała sobie zapach wilgotnej ziemi, deszczu, wiatru, przypomniała sobie widok młodych pędów skręcających się i pnących do słońca, pomyślała o potędze korzeni, rozrywających grunt i rozwiązanie wydawało się być w niej, takie proste i oczywiste.
— Doskonale, doprawdy doskonale — odezwał się Imnifay dziwnie przytłumionym głosem. Wpatrywał się z zachwytem we wspaniałą, bujną palmę, która teraz sięgała kilka cali ponad jego głowę. — Jak pani tego dokonała?
— Nie wiem — odpowiedziała Moon zgodnie z prawdą, zadzierając głowę. — Ja… Ja tylko pokazałam jej jak.
W jej oszołomionym umyśle, wśród nierozwiniętych, urwanych jeszcze myśli, pojawiła się duma.

* * * * *

Eleganckie orle pióro potoczyło się po obszernym pergaminie, kiedy Syriusz przeciągnął się i ziewnął potężnie. Sobota zapowiadała się całkiem przyjemnie. Nie zostało mu już zbyt wiele prac domowych do odrobienia, ciepło emanujące z kominka grzało go rozkosznie, a na horyzoncie nie było żadnych szlabanów… Najwyższy czas coś z tym zrobić.
Odwrócił się nieznacznie i kątem oka zobaczył Jamesa i Remusa skulonych nad małym stolikiem i będących w trakcie składania comiesięcznego zamówienia do Zonka. Przesuwając wzrok dalej, ujrzał grupę roześmianych dziewcząt, kilku Gryfonów pochłoniętych grą w gargulki, siódmoklasistów ślęczących nad podręcznikami… Syriusz lubił obserwować i lubił zastanawiać się nad tym, co widzi. Wszystko na linii jego wzroku było jakby ocenione i określone, niewiele umykało czujnej, choć nieco biernej uwadze Blacka. Właściwie tylko dzięki temu zauważył Moon przesuwającą się ukradkiem wzdłuż ściany. Wydawać by się mogło, że nie ma w tym nic niezwykłego, ale kiedy Syriusz z rozmysłem poruszył się nieznacznie, a ich spojrzenia się skrzyżowały, oczy dziewczyny błyszczały nienaturalnie, a ona sama przylgnęła plecami do ściany. Była to jednak niewielka chwila utraty czujności i niemal natychmiast jej twarz rozjaśnił uśmiech. Black odwzajemnił go bezzwłocznie i skinął lekko głową w kierunku wolnego miejsca na kanapie. Gryfonka najwyraźniej była w dobrym humorze, bo już po chwili siedziała obok niego, z tym swoim dziwacznym, jakby urwanym w połowie uśmiechem. Syriusz zastanawiał się czy to, co widzi w jej zielonych oczach, to jakieś szczególne emocje, czy może tylko odblaski ognia płonącego w kominku.
— Sobota po południu, a wy tak niewinnie tkwicie w Pokoju Wspólnym? — Kąciki jej ust zadrgały lekko, ale spojrzenie pozostało uważne i nieruchome. Najwyraźniej ona także lubiła się czasem rozejrzeć.
— Ano — westchnął Syriusz, teatralnym gestem wskazując pergamin na stoliku. Zauważył przy tym jak jej twarz drgnęła lekko, jakby Moon zamierzała rzucić jakąś uwagę na ten temat, ale zrezygnowała. Zamiast tego wzięła do ręki jego wypracowanie i szybko przebiegła je wzrokiem.
— Chyba lubisz transmutację, co? Ten tekst brzmi niemal podręcznikowo.
— Bo jest podręcznikowy. — Dominika natychmiast rzuciła mu spojrzenie, w którym zdegustowanie mieszało się z rozbawieniem. No, przynajmniej na pewno nie była już zła za dzisiejszy poranek. — Żartowałem. Rzecz jasna.
Dziewczyna uśmiechnęła się już zupełnie pełnym i szczerym uśmiechem, po czym rozparła się wygodnie na kanapie i westchnęła.
— Cały weekend spędzę pewnie na odwalaniu zaległych prac – rzuciła w stronę gzymsu kominka, ni stąd, ni zowąd. Mówiła teatralnie dramatycznym tonem, ale mina jej spoważniała. — Bo inaczej nie zdążę. Od wtorku znowu zaczynam z odrabianiem szlabanu, a mój czas wolny to tylko słodkie wspomnienie. Wyobrażasz to sobie? A wydaje się, jakby dopiero co były święta.
— No… — mruknął Syriusz, nieco zaskoczony słowotokiem Moon. Zresztą, sam już nie pamiętał życia uczniowskiego sprzed regularnego cyklu dowcipów i szlabanów, więc nie mógł szczerze przytaknąć koleżance. Uznał, że jego skromny komentarz był wystarczająco dyplomatyczny w tej sytuacji.
— I niby wiem, że te wszystkie zajęcia są konieczne, no nie? — Dziewczyna najwyraźniej nie oczekiwała od niego bardziej rozbudowanej wypowiedzi, całe szczęście. — W końcu w tym roku zdaję SUMy. To wszystko może się przydać. Ale jeszcze trochę i oszaleję.
— Jak to SUMy? — Black zmarszczył brwi, zmuszając swój mózg do pracy. Przecież według huncwockich obliczeń, ten rok mógł być w całości spożytkowany na rozpustę, dopiero na końcu siódmej klasy majaczyła bardzo niewyraźna groźba OWUTEMów.
Moon spojrzała na niego zniecierpliwiona, jakby egzaminy nie były tu najistotniejszym problemem egzystencjalnym.
— W Beauxbatons test jest na koniec szóstego roku. To oznacza, że w piątej klasie nie pisałam żadnego, a w Hogwarcie jest to wymagane. Więc muszę to nadrobić, tak?
— Rzeczywiście. — Syriusz rozluźnił się wyraźnie. — SUMy to bułka z masłem, miałem prawie same W, mimo że nie napinałem się nawet w połowie tak bardzo jak ty.
— Nie napinam się — burknęła Dominika z naciskiem. — Po prostu chcę robić w życiu coś ciekawszego niż sprzątanie sali po Heckmannie.
— Ależ wręcz przeciwnie. — Gryfon nie mógł sobie odmówić tej rozkoszy. — Stresujesz się każdym maluteńkim teścikiem, nie mówiąc już o eliksirach.
Moon nie odpowiedziała, chociaż jej mina wskazywała, że miała na to wielką ochotę. Najwyraźniej jednak Syriuszowa uwaga niespodziewanie wyprowadziła ją z równowagi, bo pełne napięcia milczenie przedłużyło się niebezpiecznie. Black z mozołem odtworzył przebieg rozmowy w poszukiwaniu odpowiedniego tematu zastępczego.
— Za co odrabiasz szlaban? — zapytał oskarżycielsko. — Porzuciłaś nas dla kogoś czy też może łamiesz prawo samodzielnie, niewdzięcznico?
Wbrew intencjom chłopaka, Dominika westchnęła z rezygnacją, przez co wyglądała, jakby gwałtownie uleciała z niej cała złość, pozostawiając godne współczucia resztki. Co więcej, policzki Moon zarumieniły się lekko, a na ustach pojawił się grymas. Po chwili intensywnego myślenia, dziewczyna wycedziła:
— Miałam… Mam… Pewne zobowiązania przez Charliego.
Teraz Syriusz skrzywił się mimowolnie.
— Coś o tym słyszałem. Nie sądziłem jednak, że to prawda.
— Bo nie jest! — zaperzyła się blondynka. — To znaczy… Na pewno nie wszystko. Zresztą mogę ci o tym opowiedzieć, bo chyba gorzej już o mnie nie pomyślisz.
— Rzeczywiście — odezwał się bezlitośnie Black, po czym dodał uprzejmie: — Wal.
Dominika skorzystała z tej gentlemańskiej sugestii i nie bez samokrytyki opowiedziała mu nieoficjalny przebieg wydarzeń. Syriusz słuchał wyjątkowo uważnie, pomiędzy przebłyskami zachwytu nad własnym nieodpartym urokiem osobistym, który skłonił Moon do tak głębokich zwierzeń. Gryfonka ze swojej strony starała się jak najdokładniej przytoczyć historię swej głupoty, jednocześnie pomijając początkowe uczucia do Charliego, które w chwili obecnej wydawały się dziwnie nieprawdopodobne i żenujące.
— Tak więc słyszałam różne wersje wydarzeń, ale prawda wygląda znacznie mniej ekscytująco. Co nie zmienia faktu, że strasznie się wygłupiłam i tak mi wstyd… Niepotrzebnie mu zaufałam, zupełnie bez sensu. — Syriusz odniósł wrażenie, że Moon tak zatopiła się w swojej opowieści, że zapomniała o jego obecności. Odchrząknął nieporadnie i oparł się wygodniej. Sytuacja była prosta.
— Słuchaj, M… — Zawahał się. — Słuchaj, Nika. To, że Gordon jest jednym z największych dupków Hogwartu, to wiemy wszyscy. Ty masz po prostu nieszczęsną skłonność do wpadania w tarapaty, a że on trafił kilka razy na twoją słabszą chwilę, to zwykły przypadek. Ale my to co innego. Nie jest przypadkiem, że siedzisz tu i mi to wszystko opowiadasz. Rozmawiałaś kiedyś z nim w ten sposób? No właśnie. — Dziewczyna kiwnęła głową kilka razy, ale teraz zastygła w bezruchu, wlepiając zrezygnowane spojrzenie w przygasające już płomienie, mrugające pomiędzy poczerniałymi drwami. Syriusz pod wpływem chwili powziął mocne postanowienie i nie zastanawiając się nad tym ani chwili, wypalił: — Wiesz co? Następnym razem, kiedy przyjdzie ci do głowy, żeby zmienić zdanie co do tego smoczego łajna, przyjdź do mnie. Jestem do twojej dyspozycji w każdej chwili. Możesz to traktować jako przyjacielską przysługę. — Słowa płynące z jego ust brzmiały stanowczo i poważnie. Dominika wyglądała na zachwyconą i bardzo zmieszaną jednocześnie, a Syriusz przyznał sam przed sobą, że może było to może zbyt dziwaczne wyznanie jak na chłopaka, z którym spędza się urocze wieczory na rozkładaniu łajnobomb. — Wiem, że przyjaźni nie sprawdza się w codziennych warunkach, ale ja ci ją oferuję tak czy inaczej. Zawrzyjmy pakt. — Zreflektował się, widząc w spojrzeniu dziewczyny narastające zakłopotanie. — Ja jestem twoim doradcą duchowym w przypadku desperacji, a ty odwalasz za mnie wypracowania na historię magii. Stoi?
— Stoi — powiedziała Moon z uśmiechem i wtuliła się w niego na moment. Najwyraźniej perspektywa rewanżu była właśnie tym, czego jej brakowało. Black poklepał ją nieuważnie po włosach i kątem oka zerknął w stronę Remusa i Jamesa. Na szczęście ani oni, ani Dominika, której uśmiech zdawał się czuć poprzez wełnę grubego swetra, nie zauważyli wyrozumiałości i rozwagi, które kazały mu nazwać się jedynie jej przyjacielem.

* * * * *

Jasnowłosa Gryfonka szybko i z apetytem pochłaniała spoczywającego na złoconym talerzu pieczonego kurczaka. Musiała przyznać, że wahania jej nastojów były ostatnio niewiarygodne, ale nie zamierzała poświęcać ani chwili na głębsze rozważania w tej kwestii. Miała zbyt wiele innych rzeczy na głowie – naukę bieżącą i do SUMów, ćwiczenia białomagiczne, przyjrzenie się Thelmie Tattle, odrabianie szlabanu, unikanie prowokujących spotkań z Ragnarokiem, dbanie o swoich najbliższych znajomych… O ile relacje z Lily i Patricią wydawały jej się całkowicie naturalne, o tyle dzisiejsza propozycja Syriusza nieco ją zaskoczyła. Tłumaczyła to sobie jednak tym, że niedające się ukryć różnice płci musiały mieć jakiś wpływ na jej podejście. Inicjatywa Blacka była jednak cokolwiek urocza i mimo, że w żadnym razie nie zamierzała z nim więcej rozmawiać o Ragnaroku, sprawiła jej przyjemność i ulgę. Bądź co bądź, miło jest mieć po swojej stronie życzliwe osoby.
Z tym pozytywnym nastawieniem odłożyła sztućce i z uśmiechem przystała na propozycję Patricii, aby wybrać się na krótki spacer po błoniach. Właśnie wyjmowała z torby ciepły szalik w barwach Gryffindoru, kiedy poczuła stanowczy ucisk na ramieniu. Serce zamarło jej w piersi, kiedy odwróciła się powoli, spodziewając się zobaczyć nad sobą znajomy błysk czarnych okularów.
Chyba pierwszy raz w życiu rozczarowanie wydało jej się tak przyjemne.
— Dora — westchnęła, patrząc w nadąsaną jak zwykle twarz Krukonki, która jednak tym razem zdradzała lekkie podniecenie. — Jak ci mija…
— Słuchaj, mam dwie sprawy — przerwała jej dziewczyna rzeczowo. Moon wiedziała, że nie jest to brak sympatii, a praktyczny i specyficzny sposób bycia Dorothy, jednak znacznie wpływało to na jej zaangażowanie w problemy Krukonki.
— Tylko szybko. No?
— Po pierwsze. Liczę na twój udział w mojej akcji antywalentynkowej.
— Jakiej akcji? — zdziwiła się Gryfonka, bezbłędnie odczytując wypowiedź Dory jako rozkaz. — Nic o niej nie wiem. Zresztą walentynki były jakieś dwa tygodnie temu. — Była tego absolutnie pewna, ponieważ do dziś doskonale pamiętała listowne hołdy składane przed Jamesem i Syriuszem. Był to jeden z tych dni, kiedy żałowała, że spędza z nimi tak dużo czasu.
— Owszem. — Grube szkła w okularach Krukonki błysnęły złowrogo. — Ale to głupkowate święto jest co roku, więc uważam, że nigdy nie jest za późno na bojkotowanie tego typu bezużytecznych zabaw.
— Bo?
— Bo jesteśmy zmuszani do świętowania uwielbienia fałszywych bożków, podbudowywania ich próżności oraz nakręcania i tak już nakręconych niemądrych dziewczyn! — oznajmiła jednym tchem, jakby tę formułkę miała już dokładnie opanowaną.
Dominika, zniecierpliwiona, przestąpiła z nogi na nogę. Walentynki, tak jak prognoza pogody i polityka, nie wzbudzały w niej większych emocji, więc nie za bardzo miała ochotę zabierać głos w tego typu sporach. W każdym razie zniechęcenie na jej twarzy musiało być dosyć wyraźne, ponieważ Dora przystąpiła do ataku.
— A ty, czy dostałaś w tym roku jakąś bzdurną walentynkę? Nie? I nie było ci przykro, kiedy innym dziewczynom je wysłano?
— Nie — odpowiedziała Moon zgodnie z prawdą. Owszem, do Lily trafiło kilka sugestywnych kartek, ale bynajmniej nie wpłynęło to na nastrój jej i Patricii, które takowych nie otrzymały. Być może jej bierność była oznaką głupoty, co zdawało się mówić spojrzenie Krukonki, ale zdaniem Dominiki istniały gorsze rzeczy niż Walentynki. Na Merlina, w końcu jedna z Puchonek trzyma memrotka uwiązanego na sznurku!
— Posłuchaj, Dorothy, jeżeli to wszystko, co miałaś mi to powiedzenia, to może… — zaczęła stanowczo, ale i tego zdania nie udało jej się ukończyć.
— Poczekaj! Mam jeszcze jedną sprawę. — Dziewczyna po raz kolejny rzuciła nerwowe spojrzenie w stronę Huncwotów, którzy jeszcze siedzieli przy stole. — Tę wiesz-o-co-mi-chodzi sprawę.
Blondynka, zirytowana już bezpośredniością koleżanki, poczuła złośliwą satysfakcję.
— Czy James przypadkiem nie jest fałszywym bożkiem, który otrzymał ostatnio dziesiątki skandalicznych walentynek? — zapytała z przekąsem, ale tak, by nikt niepowołany nie usłyszał jej słów.
Okrągłe policzki Dory zapłonęły krwawym rumieńcem, a duże okulary zsunęły się nieco po zgrabnym nosku.
— To co innego! — pisnęła nienaturalnie wysokim głosem, zezując na Pottera, który wybrał ten właśnie moment na jedzenie fondue. Bez pomocy rąk.
Moon podążyła za jej spojrzeniem i westchnęła ze współczuciem.
— Jeśli chcesz, spróbuję ci pomóc. Ale pamiętaj, spróbuję — zastrzegła, widząc jak Krukonka podskakuje w miejscu i wydaje z siebie dziwaczne okrzyki radości. — A teraz idę, idę i koniec! — dodała już głośniej, wykrzywiając się w stronę Patricii, która tupała niecierpliwie.
— Działać jak człowiek myślący, myśleć jak człowiek czynu! — zawołała za nią Dorothy, wymachując energicznie drobną dłonią.
Dominika uśmiechnęła się do siebie.
— Esencja Ravenclawu, nie ma co — mruknęła pod nosem, klucząc wśród uczniów wychodzących z sali. I wtedy tuż nad sobą usłyszała trzepot skrzydeł. Odruchowo spojrzała w górę i zobaczyła sowę upuszczającą jakiś drobny pakunek. Wyciągnęła rękę niemal w obronnym geście i chwyciła go, po czym przyjrzała mu się uważnie.
Na jej dłoni spoczywał niewielki pergamin przewiązany znajomą granatową wstążką.

6 maja 2016

Rozdział XII - część II


„Upragniona wiadomość i niechciane urodziny”
– rozdział XII –


Następnego dnia poranne rozmowy przy stole Gryffindoru były znacznie bardziej ożywione niż zwykle. W tempie szybszym niż mógłby wymarzyć sobie posiadacz najnowszego Zmiatacza rozprzestrzeniła się plotka, jakoby dwóch Gryfonów o niezbyt dobrej sławie było poważnie zagrożonych wydaleniem z Hogwartu. Jakby na potwierdzenie tej teorii, wspomnianych uczniów, których nazwiska były powszechnie znane i powtarzane z trwożliwą naganą, nie było dziś na śniadaniu, co umożliwiało komentowanie całej sytuacji bez żadnych ograniczeń. Szokującej informacji pikanterii dodawała wczorajsza scena w Pokoju Wspólnym Gryffindoru, dziś przybierająca coraz bardziej nieprawdopodobne formy.
Huncwoci najwyraźniej poczuli się zobowiązani do pogrążenia swojego domu w absolutnym chaosie, więc snuli się dookoła z ważnymi, tajemniczymi minami, a Syriusz i James na zwykłe, czarne szaty założyli wykonane przez przyjaciół Petera koszulki, chlubiąc się ich kontrowersyjną kolorystyką, nie mówiąc już o napisie. Zobaczywszy to, Moon wzruszyła się wyraźnie i uściskała obu chłopców, mamrocząc im w szyje jakieś nic nieznaczące słowa. Także Dominika miała tego dnia nietypowy nastrój, co błyskawicznie wykorzystał Black, z nienagannie niewinną miną zajmując miejsce Patricii.
— Łapciu, aniele, nie uważasz czasem, że ten T-shirt mnie pogrubia? — zapytał z powątpiewaniem James, obmacując się po bokach ciasno oplecionych turkusowym materiałem.
— Wyglądasz bardzo zgrabnie — zełgał gładko Syriusz, z uśmiechem przyglądając się przyjacielowi, którego koszulka upodabniała do neonowego bałwana.
— Ty tak samo — zapewnił go Potter jadowicie i z udawaną troską obserwował jak w misce budyniu stojącej przed Syriuszem awaryjnie ląduje płomykówka, obryzgując go przy tym żółtawą mazią.
Black ocierał oczy, namiętnie złorzecząc nieszczęsnej sowie i ledwo słysząc świergot Jima, który komentował haniebną plamę na jego pięknej koszulce. Sięgnął do swojego talerza, na którym szczęśliwie nie było nic oprócz listu zaadresowanego koślawym, niewprawnym pismem.
— Do ciebie — powiedział, patrząc z ciekawością na Moon, która chyba nigdy nie dostawała żadnej poczty, jako że jej rodzice byli mugolami. A może coś pomylił? Nie, chyba nie, bo dziewczyna spojrzała na list jak na jadowitą tentakulę, a potem odwzajemniła jego pytające spojrzenie. Wzruszył w odpowiedzi ramionami i zasugerował, żeby jednak go otworzyła, bo inaczej nigdy nie dowiedzą się, co jest w środku. Dowiedzą. Cóż, może i było to odrobinę bezczelne, ale w jego mniemaniu najzupełniej usprawiedliwiała go ciekawość, bo w końcu któż to pisuje do niczego niespodziewającej się Moon? Możliwe, że będzie potrzebowała wsparcia. Syriusz przysunął się nieco, oferując własną osobę w ramach tego wsparcia.
Dominika szybko otworzyła kopertę i rozwinęła znajdującą się w środku kartkę, zatapiając w niej uważne spojrzenie. Black niepewnie wodził wzrokiem od tekstu napisanego w niezrozumiałym dla niego języku do twarzy koleżanki, która początkowo ściągnięta głębokim skupieniem zaczynała łagodnieć w niepokojący sposób. Ponownie zerknął na kartkę. Nie mogło tam być zbyt wiele treści, bowiem zapisana była koślawym, dziecięcym pismem, a sporo miejsca zajmował sam rysunek przedstawiający dwa bardzo kolorowe strachy na wróble. Jak przez mgłę pamiętał, że Moon przyjechała z Francji, więc bardzo prawdopodobne, że list napisany był w jej ojczystym języku. Chyba pierwszy raz w życiu żałował przeciwstawienia się swoim rodzicom, kiedy to kategorycznie odmówił nauki francuskiego. Szlag!
Nagle dotarło do niego, że Dominika oddycha w dziwnie gwałtowny i urywany sposób, więc wolno oderwał wzrok od kartki i zamarł. Dziewczyna przyciskała drżące palce do ust, z których wydobywał się szybki, gorący oddech, i załzawionym spojrzeniem chciwie wodziła po tych kilku wykrzywionych linijkach. Ciemna zieleń jej oczu, wzmocniona przez szklistą wilgoć, wydawała się nienaturalnie intensywna.
— Hej, heeej — wymamrotał z przestrachem, pochylając się nad nią i poklepując kilkakrotnie po kolanie. Cudzy płacz z reguły nieco go przerażał – nigdy nie wiedział, jak właściwie powinien zareagować, ani co mógłby powiedzieć, zwłaszcza że często okazywało się, że i tak wszystko było jego winą, więc cały wysiłek na marne.
Moon dopiero po chwili niechętnie przeniosła na niego spojrzenie, tym razem spłoszone i jakby zawstydzone. Skuliła się pod naporem jego skupienia i otarła szybko oczy, wydając z siebie ciężkie westchnienie, które chyba miało być parsknięciem.
— Nie patrz tak na mnie, głupia jestem — mruknęła, uciekając spojrzeniem i bardzo ostrożnie kładąc kartkę na kolanach, mimochodem wygładzając zagniecenia.
Chłopak pochylił się jeszcze niżej, wdychając otaczający ją zapach. To musiały być jakieś kwiaty, ale jakie, jakie konkretnie? Wydało mu się to niezwykle ważne, ważniejsze od reszty świata, który znajdował się gdzieś w dali, oddzielony tą wonią jak potężną kotarą.
— To ty? — zapytał siląc się na niefrasobliwość i wskazał jedną z postaci na rysunku. Moon zaśmiała się i ponownie otarła oczy.
— No tak. — Rzuciła mu krótkie spojrzenie. — To jest list od mojego braciszka, Guillaume. Życzy mi wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. Tata pewnie mi go odesłał. — Zmarszczyła lekko brwi, wpatrując się w tę kartkę, jakby kryła coś więcej niż kilkanaście słów i dziecięcy rysunek.
— Masz dzisiaj urodziny? Nic nie mówiłaś, że masz brata — dziwił się Syriusz, którego w osłupienie wprawił silny akcent, z jakim dziewczyna wymówiła imię krewnego. Na co dzień zupełnie nie pamiętał, że ona nie jest stąd…
— Urodziny! — zawołał radośnie James. — Będzie impreza, no nie?
Black miał ochotę udusić przyjaciela, który skutecznie zagłuszył część odpowiedzi Dominiki, tak że usłyszał jedynie.
— … cioteczny, niestety.
Zapadło milczenie, podczas którego Syriuszową uwagę przyciągnął jeszcze jeden szczegół.
— Nika? — zapytał nagle, wskazując na nagłówek.
Moon potarła czoło, obdarzając kartkę czułym uśmiechem.
— Tak mówią na mnie w domu. Takie tam, zwykłe zdrobnienie…
Wtedy Łapa postanowił odważyć się na jeszcze jedną zuchwałość. Nie wiedział jakie to ma znaczenie i jak konkretnie wpłynie na ich relacje, ale czuł, że musi to zaproponować, bo przecież ma znacznie, a on sam niczym nie ryzykuje, prawda?
— Czy… Czy ja też mógłbym…? — zapytał cicho, niepewnie.
Moon uniosła na niego oczy, patrzyła długo, milcząco, badawczo. Syriusz sklął w myślach swoją głupotę i zastanawiał się gorączkowo jak obrócić to w żart, kiedy dziewczyna spuściła wzrok i ledwo słyszalnie szepnęła:
— Czemu nie?
Powaga sytuacji, dziwnie nienaturalna w kontekście niepozornego listu i jeszcze bardziej prozaicznych okoliczności, wisiała pomiędzy nimi, ciężka i gorąca, przypieczętowana ostatecznie nieśmiałą oszczędnością słów.

* * * * *

Według wielkiej klepsydry w sali wejściowej zbliżała się godzina pierwsza po południu, a Moon miała już zadane trzy długie wypracowania, w tym jedno piekielnie wyczerpujące na temat kraju cyklopów na podstawie wybranych źródeł historycznych. W dodatku czekało ją teraz wróżbiarstwo, przedmiot niezbyt przyjemny i niezbyt ciekawy, do wybrania którego musiał zmusić ją jakiś złowieszczy impuls. Co prawda profesor Tattle chętniej wysłuchiwała od nich najświeższych plotek niż wymuszonych proroctw, a Huncwoci często urozmaicali nudne zajęcia, ale Dominika i tak często żałowała, że marnuje czas na przedmiot, do którego nie miała ani zamiłowania, ani umiejętności. Całe szczęście.
Kiedy wdrapała się na ostatnie piętro Wieży Północnej, część klasy czekała już pod drewnianą klapą. Dziewczyna stanęła przy Lily i Patricii, wymieniając zdawkowe uwagi. Chwilę później podążyła wzrokiem za spojrzeniem Evansówny, która z mieszanymi uczuciami przyglądała się wysiłkom Pottera, usiłującego zapleść sobie słynną już koszulkę w niezbyt zgrabny turban. Najwyraźniej trudno było jej zestawić niegasnący zapał chłopaka do popisywania się z chęcią okazania wsparcia Moon. O ścianę obok Jamesa opierał się nonszalancko Syriusz. Od czasu do czasu z ironicznie wygiętą brwią zerkał na wysiłki przyjaciela, po czym znowu odwracał wzrok i unosił głowę z mieszaniną godności i znudzenia. Dominika czuła, że onieśmiela ją w jakiś sposób – kiedy teraz na niego patrzyła, była pewna, że gdyby nie zbieg drobnych przypadków, nawet nie odważyłaby się do niego zagadać i ostatnie dwa lata szkoły spędziliby jako nieznajomi sobie Gryfoni. On pewnie nawet nie zwróciłby na nią uwagi, a ona miałaby go za, owszem, przystojnego i zdolnego, ale chłodnego cwaniaka. A jednak zdarzyło się inaczej, Syriusz z niezrozumiałych powodów naciskał na nią, prowokował do czegoś, palił wzrokiem i czekał. Moon była niemal przerażona faktem, że go w jakiś sposób interesuje, zwłaszcza że zainteresowanie wobec płci pięknej manifestował zazwyczaj w inny sposób. Nie wiedziała więc co jest jego celem, ale mimowolnie poddała się mu, choćby dziś rano… Black uparcie patrzył w ścianę, jakby to była nieprawda.
Wtem wszyscy automatycznie spojrzeli w górę, ku odchylającej się klapie, z której po chwili wysunęła się drabina. Rozpoczęła się lekcja.
Sala była mała, duszna i cuchnęła kawą. Przytłumiona melodia wydobywała się z gramofonu stojącego na biurku nauczycielki, zawalonym stosami niewielkich książek o bardzo kolorowych i sugestywnych okładkach. Samo pomieszczenie przypominało poddasze w domku starej panny – ciasne, wypełnione bibelotami, z pyłkami kurzu unoszącymi się w zastałym powietrzu i mumiami pająków na wąskich parapetach. Dominika bezmyślnie powędrowała za przyjaciółkami, pozwalając doprowadzić się do jednego ze stolików i posadzić na wysłużonym pufie. Zapach kawy zawsze nieco ją oszałamiał.
Profesor Tattle siedziała na krawędzi biurka, chciwie wczytując się w jeden z magicznych magazynów plotkarskich. Po dłuższym czasie z ociąganiem opuściła pismo i omiotła klasę spojrzeniem, które wyraźnie sugerowało, że jej zawartość znacznie ustępowała walorom magazynu.
— Witam was, drodzy uczniowie. Oto wasze prace domowe. — Machnęła od niechcenia różdżką, a stos pergaminów poderwał się z biurka i poszybował w kierunku klasy. — Muszę przyznać, że nie były dla mnie wielkim zaskoczeniem. Znam na tyle dobrze was i wasze wrodzone możliwości, że sprawdzanie wydaje się czasem zupełnie bezcelowe…
— To sobie odpuść i daj nam wreszcie spokój — mruknęła Patricia, rozwijając pergamin, na którym jak zwykle wypisane było zamaszyste P. — Jak wam poszło?
— N — wydyszała krótko Lily, z ubolewaniem przyglądając się ocenie. — Merlinie, jak to jest możliwe? Siedziałam nad tym kilka godzin, zapisałam rolkę pergaminu więcej niż było wymagane, a i tak znowu mam N! — Przeniosła spojrzenie na pracę domową Macmillan, która nie była nawet w połowie tak wyczerpująca, a mimo to opatrzona była upragnionym Powyżej Oczekiwań. — Mogę sobie przeczytać?
— Jasne. — Pat podsunęła jej wypracowanie, ze współczuciem patrząc na jej minę. — Chociaż bardzo wątpię, żebyś znalazła tam coś pożytecznego.
— Jak to? — zapytała Dominika, odrzucając na stolik własną pracę, również ozdobioną pełnym zawijasów N.
Brunetka wzruszyła ramionami.
— Tak to już jest. Wróżbiarstwo zawsze odwalam byle jak i dostaję dobre oceny, a Lily… No, Lily nie. — Poklepała po ramieniu rudą, która wciąż gorączkowo oglądała jej wypracowanie.
Moon mruknęła przeciągle i ze zmarszczonymi brwiami wpatrzyła się w krawędź stolika.
— Uczniowie! — Profesor Tattle przekrzyczała rytmiczny dźwięk refrenu. — Dzisiejszą lekcję poświęcimy poszerzaniu granic waszych umiejętności wróżbiarskich, to znaczy oddamy się medytacji. Wystarczy, że zamknięcie oczy, oczyścicie umysł i wsłuchacie się w wasze przeczucia i wewnętrzne głosy…
— Właśnie mam przeczucie, że podczas gdy będziemy siedzieli jak idioci, ona zabierze się za ukochane ploteczki — parsknęła Patricia i przemocą odebrała swoją pracę od Evans. Po chwili okazało się, że miała rację, bo nauczycielka ponownie zagłębiła się w lekturze, nie dbając już o pozory.
— Zaraz wracam — mruknęła Dominika i zsunąwszy się z pufa, podpełzła do stolika zajmowanego przez Huncwotów.
— Co ona wyprawia? — zdziwiła się Lily, odprowadzając ją wzrokiem.
— Nie mam pojęcia — odparła Patricia, sięgając po najnowszy kryminał Agathy Christie Uśpione morderstwo, przysłany jej niedawno przez ciotkę. — Chyba trochę się przejęła tą pracą domową. Może poszła ją porównać z małym arcydziełem Remusa.
Evans wolno potrząsnęła głową.
— On też ma nie najlepsze oceny z wróżbiarstwa, pytałam go już.
— W takim razie może próbuje rozwiązać mroczną tajemnicę systemu oceniania diabolicznej Thelmy Tattle. — Oczy dziewczyny zabłysły śmiechem, kiedy pieszczotliwie pogładziła okładkę książki.
Lily spojrzała na nią z politowaniem i odgarnęła włosy za ucho.
— Mówiłam ci, żebyś nie przesadzała z tymi kryminałami, wariatko. Lepiej weź się za medytację.

* * * * *

Detektywistyczna dociekliwość Patricii została mimo wszystko wystawiona na próbę już podczas obiadu. Dominika bowiem, nic nie robiąc sobie z wymownych spojrzeń przyjaciółek, siedziała pochylona nad jakąś listą wypełnioną nazwiskami, pojedynczymi literami i dziwnymi znaczkami. Nie zabraniała im zaglądać sobie przez ramię, ale nie kwapiła się też do udzielania wyjaśnień, nieustannie mrucząc coś do siebie i wykreślając poszczególne pozycje.
— Powiem wam, jak będę pewna — rzuciła w końcu między dwiema porcjami tłuczonych ziemniaków, tuż po pieczołowitym ukryciu listy w kieszeni szaty.
Lily wzruszyła ramionami, zajęta powtarzaniem runicznych symboli z książki, którą oparła o dzbanek z sokiem dyniowym. Macmillan przygryzła lekko wargę, mierząc blondynkę badawczym spojrzeniem, ale już się nie odezwała.
Po skończonym obiedzie, kiedy wstawały od stołu, Dominika poczuła jak coś delikatnie opadło jej na czubek głowy i zaczęło zsuwać się po włosach. Odruchowo sięgnęła ręką i natrafiła na niewielki pergaminowy rulonik przewiązany granatową wstążką. Wsparła się ręką o blat stołu i potoczyła spojrzeniem po Wielkiej Sali, aż zauważyła zwykłą, średniej wielkości płomykówkę wylatującą przez jedno z wyjść.
Z nadzieją rozwiązała tasiemkę, a pergamin wyrwał się z jej palców i rozwinął się na wysokości wzroku.

Proszę pannę D. Moon o bezzwłoczną wizytę w moim gabinecie na czwartym piętrze, obok popiersia Urica Oddiballa. 
 Z poważaniem – C. N. Imnifay

— Co to? — zapytała leniwie Pat, kiedy Dominika błyskawicznie złapała notatkę i wcisnęła ją do kieszeni. Czuła przyspieszone bicie serca, wywołane przez ulgę, a może raczej podenerwowanie. Całe szczęście, że przyjechał tak szybko…
— Informacja o szlabanie od McGonagall — skłamała na poczekaniu i udała, że szuka czegoś w torbie. Wciąż zmuszona była naginać prawdę wobec przyjaciółek, chociaż – jak sama zauważała nie bez ironii – nabrała już w tym pewnej wprawy, bo dziewczyny najwyraźniej nic nie podejrzewały. Teraz też zareagowały z niemal apatycznym zrozumieniem, były bowiem wtajemniczone szczegółowo w jej relacje z Charliem i ich konsekwencje.
Pożegnała się z nimi i nie oglądając się za siebie, pobiegła w wyznaczone miejsce. Mając tak dokładne instrukcje, tym razem udało jej się nie zgubić i już po kilku minutach mijała kamienną podobiznę dziwacznego czarodzieja z meduzą zamiast kapelusza. Rzuciła na niego okiem i nie zwlekając dłużej zapukała do drzwi, które znajdowały się tuż obok.
Imnifay podniósł się z fotela na jej widok i z uśmiechem wskazał krzesło przed biurkiem. Kąciki ust Dominiki uniosły się lekko, kiedy zajęła miejsce i mimowolnie zerknęła na ciężkie od starych ksiąg półki. Chętnie rzuciłaby okiem na kilka z nich, zwłaszcza, że podczas jej ostatniej wizyty gabinet pozbawiony był jakichkolwiek ozdób i sprzętów, teraz jednak miała znacznie ważniejsze sprawy na głowie.
— Podobno panienka wyraziła życzenie zobaczenia się ze mną.
Moon przeniosła wzrok na dobrotliwą, a jednocześnie staroświecko wyniosłą twarz czarodzieja.
— Tak, panie profesorze. — I bez ogródek opowiedziała mu o swojej nocnej przygodzie, zrzucając przy tym część ciężaru strachu i niepewności, który ostatnio jej nie opuszczał. Miała nadzieję, że stary profesor będzie wiedział, co zrobić, jak rozładować wyrywającą się magię zanim zupełnie straci nad nią kontrolę. Faktem było, że trochę zaniedbała wyczerpujące ćwiczenia i coraz częściej zastanawiała się, co mogłoby spotkać Charliego z jej strony, gdyby nie Syriusz, gdyby nie miał jej kto obronić i Moc zawładnęłaby nią bez jej woli… Imnifay słuchał z uwagą i wyraźnym podekscytowaniem. Na koniec zatarł ręce, wydał z siebie krótkie „ha!” i z roziskrzonym wzrokiem zaczął przechadzać się po gabinecie. Dominika odwróciła się za nim niepewnie.
— Coś takiego — mówił zachwycony, sprawiając wrażanie, jakby miał ochotę zaklaskać. — Wygląda na to, że pani umiejętności wzrastają z czasem. Czy to był pierwszy raz?
— Tak — mruknęła Gryfonka, zdezorientowana entuzjazmem profesora. — Wolałabym też, żeby pozostał ostatnim.
— Naturalnie, naturalnie. — Imnifay machnął niecierpliwie ręką, jakby odganiał natrętną muchę. — Co za fascynujący przypadek! Podejrzewam, że tłumiona Moc chce wykorzystać rosnący potencjał, rozumie pani? To jak z dmuchaniem balona – musi stale zwiększać swoją powierzchnię, bo w przeciwnym razie…
— Rozumiem — przerwała mu Dominika niezbyt zachwycona tym sugestywnym porównaniem. Poza tym zawsze odnosiła wrażenie, że Cornelius traktuje ją jako wyjątkowo korzystne źródło informacji na temat Białej Magii, które do tej pory stanowiły książki, mógł więc wyłącznie teoretyzować. A ona nie mogła sobie pozwolić na bycie obiektem doświadczalnym.
— Należałoby przedsięwziąć jakieś konkretne działania, w końcu panienka nadal jest uczennicą — ciągnął niezrażony, w zamyśleniu gładząc krótką, gdzieniegdzie ciemną jeszcze brodę. Wolno podszedł do biurka. — Zwiększymy ilość ćwiczeń. Jak udaje się Zaklęcie Światła?
— Chyba dobrze — powiedziała, przywołując mgliste wspomnienie usunięcia oparzenia i kilku niezbyt chwalebnych epizodów po ugryzieniach roślin cieplarnianych. — Ale mam mało okazji do prób.
— Naturalnie. — Imnifay niewidzącym spojrzeniem wpatrzył się w niewielkie okno, przepuszczające na klasy wąski strumień białego światła dziennego. Nagle oprzytomniał. — Dobrze. Zastanowię się jeszcze nad formą naszych ćwiczeń, a tymczasem polecam jak zwykle oczyszczanie umysłu, zgoda? Proszę oczekiwać mojej sowy.
Moon skinęła głową, pożegnała profesora i opuściła gabinet.
W drodze do wieży zajmowanej przez Dom Lwa myśli na nowo opadły ją jak kruki, chaotycznie mieszając się ze sobą i wytwarzając uczucie niepokoju. Czy na pewno nic podobnego już jej się nie zdarzy? A jeśli to tylko wstęp, ostrzegawcze preludium do czegoś znacznie gorszego? Najbardziej bała się tego, że skrzywdzi lub przestraszy kogoś z najbliższych osób, ta myśl była nie do zniesienia, odkąd ostrożnie się na nich otwierała, odkąd im zaufała. Wprawdzie mały pokaz urządziła w Noc Duchów, ale nie wyglądało to na bezpośredni atak, a Moon miała wrażenie, że Moc, o której mówił Imnifay, może nie kierować się wyłącznie dobrem i w końcu doprowadzi do czegoś przeciwnego jej zamiarom. Zdecydowanie musi lepiej opanować oczyszczanie umysłu, wtedy mogłaby mieć większą przewagę nad tą siłą. Przewagę! Zupełnie jakby obawiała się jakieś nieodłącznej, nieobliczalnej części siebie, która posiada własną, niezależną od niej wolę…
Niemal na oślep przebrnęła przez Pokój Wspólny, jak zwykle o tej porze wypełniony Gryfonami, i wspięła się po schodach prowadzących do dormitorium dziewcząt. Bezceremonialnie wpadła do środka i z jękiem rzuciła się na łóżko. Następnego ranka zastanawiała się, czy Imnifay, zawsze pełen wiary w ten cały Los i inne potężne siły, zdaje sobie sprawę z tego, że ów Los namiętnie jej nienawidzi i pragnie jej zagłady, bo w kilka minut po wtargnięciu do dormitorium i wtuleniu się w pościel, stało się coś, co ją w tych przypuszczeniach upewniło. Otóż do środka wtoczyli się Huncwoci, wydając z siebie przy tym dzikie odgłosy, i kiedy zacisnęła powieki, wczepiwszy się kurczowo palcami w bordowo-złotą narzutę, marząc, aby to był tylko psychodeliczny sen, została trafiona zaklęciem zniewalających łaskotek. Jedynie drobny ułamek przekleństw, które chciała z siebie wyrzucić, wydostał się z jej ust, kiedy mimowolnie tarzała się po łóżku, jęcząc i chichocząc na przemian.
— Dajcie jej spokój. — Lily wychyliła się zza swojej kotary, siląc się na powagę. Niestety, tu też skończyła się jej dobra wola, jako że sama nie chciała dostać się w pole rażenia.
— Moon, słyszeliśmy, że urządzasz imprezę bez nas — odezwał się James oskarżycielsko, nie przestając celować w nią różdżką.
— Co? — wycharczała Dominika, trzymając się za brzuch i ledwo widząc przez łzy.
— Nic, wpadliśmy z wizytą. — Potter uśmiechnął się uroczo i odwołał zaklęcie. Blondynka opadła bezwładnie na łóżko, pojękując cicho.
— Nienawidzę was — zapewniła Huncwotów i uniosła się na łokciach, żeby zasunąć kotarę. — Wynocha! — rzuciła, kiedy Syriusz wykazał się refleksem i przytrzymał mocno tkaninę.
Chłopcy kompletnie nie zareagowali na złość w jej głosie i ustawili się w dramatycznych pozach.
— Przybyliśmy tu, aby życzyć naszej ulubionej koleżance… — zaczął Remus z krótkim, pełnym niewymuszonej galanterii ukłonem.
— Znaczy się, wstrętnej jędzy… — Potter zakołysał się lekko na piętach i zamrugał uwodzicielsko.
— Wszystkiego nielegalnego, a poza tym trochę więcej wzrostu, żeby rosła na pociechę nam i zgnębionym współwięźniom… — Syriusz zmrużył oczy, wyraźnie napawając się miną Moon tuż po aluzji do wzrostu. Na koniec odezwał się Peter:
— A tych wspaniałości ma zaszczyt życzyć banda Huncwotów, czarodziejskich psotników i mścicieli!
Po czym wszyscy ukłonili się zamaszyście. W dormitorium zapadła niczym niezmącona cisza.
— O w mordę – westchnęła w końcu Patricia z nieukrywanym zachwytem.
— Dziękujemy, milady. — Black ponownie zgiął się w ukłonie i posłał jej całusa.
— Dobra, część artystyczna odwalona — odezwał się brutalnie James i wyciągnął zza pazuchy Ognistą Whisky. — Peter, Remus?
Okazało się, że Huncwoci przynieśli skrzynkę kremowego piwa, cztery butelki Ognistej Whisky, czarodziejskie karty, ciasteczka z godłem Hogwartu i paczkę karmelków.
— Dziewczyny posprzątajcie tu trochę, niby gdzie mamy usiąść? — Potter zmarszczył brwi i machnął pogardliwie ręką, niby przypadkiem przysiadając na łóżku Lily, która bezzwłocznie zepchnęła go na podłogę.
— Tu też jest wygodnie — powiedział, przyciskając do siebie Ognistą Whisky i łydkę Evans.
Już po chwili łóżka Marion i Patricii zostały podsunięte równolegle pod ściany, a na środku dormitorium znalazł się prowizoryczny stolik złożony z kufrów. Huncwoci złożyli na nim swoje zdobycze, do których dziewczyny dołożyły trzy plastikowe kubki i filiżankę.
— W porządku, ja uratuję sytuację. — James z komicznym skupieniem machnął różdżką, a na jeden z kufrów z głośnym plaśnięciem spadła brudnozielona maź.
— Będziesz z tego pił? — zapytała sceptycznie Dominika przy akompaniamencie jęków obrzydzenia.
— Nie, ale chętnie wezmę ten kubek. — Zagarnął jedno z naczyń i po chwili przyznał niechętnie. — W porządku, zaklęcia gospodarskie nie są moją najmocniejszą stroną, jasne?
Ostatecznie to Remus stał się bohaterem wieczoru, przywołując trzy proste, ale funkcjonalne szklanki. Niemal natychmiast po poczęstowaniu wszystkich piwem, James zaproponował grę w pokera.
— Ale nie na rozbierane! — zastrzegła Lily i założyła ramiona na piersi, jakby to kończyło wszelką dyskusję.
— Oczywiście, że nie, Evans. Myślisz, że chciałbym oglądać Petera nago? — Rozległo się suche plaśnięcie, kiedy ręka rzekomego przegranego spotkała się z głową Pottera.
Gra nie potrwała jednak zbyt długo, bowiem okazało się, że jedynie Syriusz i James osiągali w niej pozytywne efekty, co zapewniło im opinie zatwardziałych hazardzistów i szybko znudziło towarzystwo. Lily zaproponowała mugolską grę w butelkę, której zasady Łapa natychmiast zmodyfikował, żądając, aby każdy wskazany musiał wypić określoną ilość Ognistej Whisky. Propozycja spotkała się z oporem ze strony Evans, która jednak zmieniła zdanie już po drugiej kolejce.
— Haa! — krzyknął James, celując palcem w twarz Dominiki, kiedy w końcu szyjka butelki wyraźnie zatrzymała się przy niej. — Ty musisz wypić więcej, bo jesteś solenizantką.
— Oszukujesz! Manipulowałeś tą butelką, widziałam!
— Boisz się, że się nawalisz i wyznasz mi dozgonną miłość. Wiem, że to się stanie i cholernie żałuję, że nie mam przy sobie dyktatora.
— DyktaFONU — poprawiła go Lily, wciąż uważna i gotowa do pomocy mimo dawki Ognistej.
— No dobra, masz — powiedziała, podsuwając filiżankę Syriuszowi, nadwornemu katowi, który pieczołowicie napełnił ją bursztynowym płynem.
Moon podniosła naczynie do ust, patrząc w oczy Potterowi, i wypiła zawartość kilkoma drobnymi łykami. Zaczerpnęła gwałtownie powietrza, czując nie do końca przyjemne zjawiska w okolicy przełyku, ale szybko doszła do siebie, poklepywana przez rozochoconych Huncwotów, wrzeszczących Moja krew!
A jednak, jednak dobrze się stało, że tu wróciła… Hogwart wolno, choć nieprzerwanie wydzierał rysę na jej sercu, uczył na pamięć zapachów, zimna zamkowych murów i spojrzeń, które niewątpliwie zostaną na później, na czarne i długie godziny nieokreślonej przyszłości. A trzeba wam wiedzieć, że rysy takie jak ta, rysy wynikające z ciepłych, łagodnych uczuć i napełniających drżeniem wrażeń nie zabliźniają się nigdy. Nigdy, i o ile teraz jej to nie przerażało, kiedyś hogwarckie wspomnienia rozedrą ją i zaszczują, doprowadzą do granic wytrzymałości i zawładną tym wszystkim, co jeszcze jej wówczas pozostanie… Ale Moon żyła „tu i teraz”, całą sobą chłonęła żar i słodki kremowy zapach w powietrzu, nie zastanawiała się, kim będzie za kilkanaście lat i jakie piętno odcisną na niej refleksy pamięci. Bardzo słusznie zresztą.
* * *
Niedługo później Syriusz stał przed lustrem w łazience dziewcząt. Czuł delikatne wirowanie, ale nie alkohol nie zrobił na nim większego wrażenia – właściwie nie wypił dużo, a potajemne praktyki z Jimem też nie były bez znaczenia. Przelotnie wpatrzył się w swoje własne ciemnobrązowe oczy odbijające się w lustrze, po czym pochylił się nad umywalką i obmył twarz zimną wodą.
Wizyta u dziewczyn była przyjemna. Szczęśliwie nie było Marion, która częściej sypiała w Hufflepuffie niż we własnym dormitorium, a że całe towarzystwo znało się i lubiło, nie brakowało mnóstwa żartów i przekomarzań. Nie obyło się oczywiście bez niewielkich efektów ubocznych – nawet z tej odległości słyszał jak Macmillan histerycznie zaśmiewa się z żartów Rogacza. Poza tym Moon dała się też upić Potterowi, który dokonał tego w sposób podstępny i przebiegły, nie zmieniało to jednak faktu, że dziewczyna przed chwilą śpiewała z Remusem irlandzkie ballady. Zaśmiał się pod nosem i kiedy leniwym krokiem opuszczał łazienkę, rzeczona solenizantka sama wpadła mu w ręce. Dosłownie.
— Cześć — wymamrotała z szerokim uśmiechem i spojrzała w górę, jakby nie do końca wiedziała, z kim ma do czynienia. — Przystojniaku.
— Cześć — odparł kpiąco i odruchowo podparł ją ramieniem. Moon kołysała się lekko do przodu i tyłu, mocno ściskając w dłoni kilka kart z talii Jamesa. — Chyba dobrze się tam bawicie, co?
— Wyśw… Wyś… Tak. — Poddała się szybko i zmarszczyła brwi. Nagle uśmiechnęła się znowu i objęła go ramionami, łaskocząc nosem w okolicach szyi.
— Kurczę, ale ja was kocham — wybełkotała. — Kocham ciebie, i Petera. I Remusa. Pottera też kocham, a dziewczyny…
— Tak, tak — mruknął polubownie, muskając palcami jej włosy. Były nieprawdopodobnie gładkie i zimne, a gdzieś między nimi plątał się gryfoński krawat, którym obwiązane było czoło Moon. Tuż obok unosił się charakterystyczny, kwiatowy zapach, którego wciąż nie potrafił rozpoznać.
— Ja… No wiesz. — Dziewczyna pacnęła go lekko w pierś dłonią, w której ściskała karty i odsunęła się chwiejnie. Syriusz mimowolnie zerknął na dekolt jej białej koszuli, zbyt głęboki o jakieś dwa guziki, i niepewnie przestąpił z nogi na nogę. Blondynka wciąż chwiała się lekko, więc Black przygarnął ją znowu do siebie, odwracając wzrok i tylko podświadomie rejestrując ciepło jej ciała, które niemal parzyło go przez cienki materiał koszuli. Poklepał ją lekko po plecach i spojrzał w kierunku żółtawego prostokąta światła z zamiarem oddelegowania dziewczyny do dormitorium.
— Nie, poważnie, słuchaj. — Moon mówiła nieco wyższym głosem niż zazwyczaj, śmiesznie przeciągając spółgłoski i walcząc z brakiem równowagi. W komicznym skupieniu szturchała go delikatnie krawędzią kart. — Słuchaj mnie… — Oparła podbródek na jego piersi i zamilkła, bez cienia zażenowania patrząc mu w oczy.
— Wiesz, Nika — szepnął łagodnie, po raz pierwszy korzystając z przyzwolenia, świadomy, że pewnie nie pozostawi to najmniejszego śladu w jej pamięci. Odsunął ją od siebie ostrożnie, wciąż mocno przytrzymując za ramię. — Myślę, że jutro byś tego żałowała. — Uśmiechnął się i lekko drżącymi palcami zaczął zapinać jej koszulę. Moon stała w milczeniu, nieruchoma, obojętna. Rozluźniła chwyt, rozsypując wokół kolorowe kartoniki. Kiedy skończył i unosił głowę, ledwo wyczuwalnie przesunął policzkiem po jej włosach i ponad ramieniem dziewczyny dostrzegł czyjąś sylwetkę, wyraźnie odciętą na tle jasności pokoju. Poczuł jak skóra cierpnie mu mimowolnie, gdy rozpoznał zmrużone w uśmiechu oczy Lily.
— Evans — powiedział szybko, cofając się o krok, jak zbrodniarz złapany na gorącym uczynku. Ile widziała? Ile zrozumiała? Ile jej powie? Ruda stała niewzruszenie w progu, z ramionami założonymi na piersi i ustami wygiętymi w pokrętnym uśmieszku. Nie widział dokładnie wyrazu jej oczu, ale podejrzewał, że był kpiący. Kpiący i wszechwiedzący.
— Moje karty — zmartwiła się Moon, rozglądając się po podłodze. Pochyliła się niezgrabnie, ale Syriusz był szybszy.
— Ja to zrobię — mruknął, dziękując w duchu przyciemnionemu oświetleniu przedsionka, które skutecznie skrywało zażenowanie wypełzające mu na policzki. Nerwowo chwytał rozrzucone kartoniki, a dziewczyna złapała go kurczowo za koszulę na ramieniu.
— Tam były wszystkie króle — szepnęła płaczliwie. Black podniósł się z kolan i wcisnął jej karty w dłonie.
— Już dobrze. — Pogładził ją delikatnie po plecach, objąwszy ją uprzednio i podprowadzając do Evans, która wciąż przyglądała im się z wyraźną ciekawością. — Pomożesz mi? Chyba źle się poczuła. — Gryfonka przejęła przyjaciółkę bez słowa, rzucając mu przenikliwie spojrzenie ponad jej ramieniem. Światło żarówki z pokoju obok odbiło się w soczystozielonych tęczówkach.
— Jeśli możesz, powiedz Jimowi, że jestem w dormitorium. Wszystkiego najlepszego — dodał ze sztucznym uśmiechem, rozluźniając krawat Moon, który bezwładnie opadł jej na szyję. Blondynka patrzyła na to bez mrugnięcia okiem i po chwili zaśmiała się cicho, nieprzytomnie. Zapach kwiatów popłynął za nim jak dym.

* * * * *

Mroźny, przywodzący na myśl zimowe noce wiatr poświstywał między budynkami. Wokół było cicho i pusto, co tylko uwydatniało tę dziwną atmosferę. Można było powiedzieć, że to cisza przed burzą, którą instynktownie wyczuły wszelkie żywe istoty, szukając tej nocy schronienia gdziekolwiek było to możliwe. A może było po prostu zbyt późno?
W końcu zabrzmiał dźwięk. Ciche plaśnięcia burzące sanktuarium tej pełnej napięcia ciszy.
Za rogiem ukazał się niewielki brązowy pies, najwyraźniej nieświadomy swojego wtargnięcia w gęstą atmosferę niepokoju. Nie zatrzymał się przy żadnej latarni, przy żadnym koszu na śmieci. Kierował się przed siebie lekkim truchtem, z oczami błyszczącymi w ciemności.
Wreszcie skręcił za wygiętą tablicą z napisem St. Gracechurch Street. Zwierzę zdawało się dobrze znać cel swej podróży, nic go nie rozpraszało. Wraz z upływem czasu stawał się coraz bardziej ostrożny, jakby nagle uderzyła go ta ciężka cisza; biegł jednak dalej. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i dymu.
Pies zatrzymał się wreszcie przy jednym na pozór niczym nie wyróżniającym się budynku. Wszedł do środka przez uchylone drzwi klatki schodowej, zza których po chwili wylał się bladoniebieski blask. Nie minęło kilka minut, kiedy w ciszy nocy zabrzmiał zgrzyt przekręcanego klucza i skrzypnięcie drzwi.
Niewysoki mężczyzna krzątał się po spartańsko urządzonym mieszkaniu, najwyraźniej szukając czegoś w ciemności. Kręcił głową bezradnie, w jego gestach widoczne było poruszenie.
— Nie jest dobrze. Nie jest — szeptał ledwo dosłyszalnie, grzebiąc pośród wyszarpniętych z półki dokumentów. — Wcześniej czy później... Cholera — zaklął, gdy papier rozciął mu palec. Z wewnętrznej strony swego długiego płaszcza wyjął pogięte pióro. Zaczął coś szybko skrobać na skrawku pergaminu. Kiedy skończył, dopisał jeszcze adres i przywołał do siebie sowę, która do tej pory siedziała cicho na żerdzi w rogu pokoju. Drżącymi dłońmi próbował przywiązać liścik do jej nóżki, kiedy poczuł, że coś wbija mu się w gardło. Palce ześlizgnęły mu się po piórach ptaka.
— Zdziwiony? — zapytał mężczyzna ściskający różdżkę. Był ubrany w długą ciemną szatę z kapturem, ale nie wiele więcej dało się dojrzeć – mrok skutecznie ukrywał jego twarz.
— Nie — odezwał się chrapliwie człowiek w płaszczu, wciąż ściskając sowę. Musiał zyskać na czasie. — On i tak o wszystkim wie! — Mówiąc to, usiłował niepostrzeżenie wcisnąć sowie karteczkę.
— Doprawdy? — zakapturzony zaśmiał się kpiąco. Animag kątem oka spostrzegł kolejnego nieznajomego czającego się przy drzwiach. Sowa uchwyciła papierek. Gdyby tylko mógł uchylić szerzej okno... Sięgnął za pazuchę.
Wszystko potoczyło się szybko. Różdżka mocniej wbiła mu się w gardło, poczuł ból w lewym kolanie, wyrzucił sowę w powietrze, ptak podleciał do okna... I zaraz został schwytany przez drugą zakapturzoną postać.
— No, no... — mruknęła, wyrywając karteczkę. — Stary, dobry Albus... O wszystkim wie, tak? — zwitek pergaminu został dźgnięty końcem różdżki i zaczął tlić się jasnym płomieniem. Wkrótce jego los podzieliły rozrzucone na podłodze dokumenty.
Mężczyzna w płaszczu wydał zdławiony okrzyk protestu, ale po chwili wszystko zamilkło, by cisza mogła zostać rozdarta po raz ostatni tej nocy:
Imperio.


Witam Was, robaczki, w tym emocjonującym maturalnym tygodniu! Ja ten stres mam już za sobą, więc wena sobie hula i kolejny rozdział znowu będzie za tydzień :) W dodatku w Dziale Ksiąg Zakazanych znajdziecie mini-spojlerki – będą się tam pojawiały nie tylko tytuły bieżących rozdziałów, ale też kilka tytułów do przodu. Czy to nie wspaniałe?! ;p