29 lipca 2016

Rozdział I – część III


„Gdzie lecą sowy”

– rozdział I –

Rozchyliła leniwie powieki, pozwalając oślepiającej światłości zabarwić swoje zielone tęczówki na wyjątkowo intensywny odcień. Przez moment wszystko wydawało się białe i pozbawione kształtu, lecz kiedy zamrugała kilkakrotnie i szerzej otworzyła oczy, świat wokół pociemniał i wyostrzył się.
Marsylska plaża wyglądała dokładnie tak samo jak dwie minuty temu, kiedy zamykała oczy. Wszędzie kłębiły się ludzkie postacie, fascynując zarówno barwą kostiumów kąpielowych jak i, niekiedy, oryginalnością pomysłów spożytkowania nadmiaru energii życiowej.
Ludzie chyba jednak działają dzięki fotosyntezie. — Uraczyła się filozoficzną myślą Dominika i wygodniej rozparła się na leżaku. Guille bawił się tuż obok, kopiąc w piasku wymyślne tunele i pułapki na niczego niespodziewających się przechodniów oraz popiskując z wrażenia na widok połamanych muszelek i błyszczących kamyków, które podtykał członkom rodziny pod nos, wyraźnie oczekując entuzjastycznej reakcji. Ciotka Louise, jej matka i ojciec kontrolowali poczynania najmłodszej latorośli i wygrzewali się na słońcu. Francuskie promienie były podwójnie rozkoszne dla państwa Moon, którzy ostatni rok spędzili w deszczowej i kapryśnej Anglii.
Dominika wyjęła drewniany patyczek ze szklanki, którą trzymała w ręce i upiła solidny łyk malinowego koktajlu. Oblizała wargi i wetknęła patyczek z powrotem. Koktajl był gęsty, należało dbać o równomierną konsystencję. Cięższy płyn spadał na dno szklanki, zupełnie jak piasek na dno wypełnionego wodą wiaderka Guillaume, z tą różnicą, że ona nie bawiła się w małego szefa kuchni i proces przebiegał niezależnie od jej woli. Poprawiła słomkowy kapelusz i właśnie wtedy poczuła na sobie czyjeś spojrzenie.
Kiedy sobie to uświadomiła, jej mięśnie napięły się mimowolnie, jakby w gotowości do ucieczki. Oczy pozbawione osłony okularów były podwójnie czujne i ostrożnie patrolowały twarze ludzi widoczne na widnokręgu. Wyprostowała się nieznacznie i wreszcie napotkała jego oczy. Nie uciekł spojrzeniem, wręcz przeciwnie, uśmiechnął się szeroko i wpatrzył w nią intensywniej. Po chwili jego wzrok zsunął się nieco niżej, a gdy Dominika zrobiła to samo, z przerażeniem odkryła, że patyczek w jej koktajlu porusza się jednostajnym, monotonnym ruchem. Sam. Bez udziału jej palców.
Kawałek drewna zadygotał i znieruchomiał, jednak nieznajomy wciąż się w nią wpatrywał. Wyszczerzył zęby, a dziewczyna zmarszczyła lekko brwi i odwróciła nieznacznie głowę, nasuwając kapelusz na oczy.
Spokojnie — myślała. — Nie daj mu tej satysfakcji. Nie denerwuj się. Przy odrobinie szczęścia pomyśli, że miał udar słoneczny, a w każdym razie na pewno pomyśli tak każda osoba, której spróbuje o tym opowiedzieć.
Usiłowała skupić uwagę na wykopaliskach Guille’a, a potem na dużym, żółtym pontonie ratowników, który stał niedaleko, gotowy do akcji. Jednak ciągle czuła na sobie jego nieznośny wzrok, niemal widziała jego usta wciąż rozciągnięte z cwaniackim uśmieszku, który zdawał się mówić „Ja ciebie znam. Znam ciebie i wszystkie twoje sekrety”.
— Mamo, pójdę się trochę przejść — powiedziała, przesuwając się na brzeg leżaka i zsuwając kapelusz z głowy.
Kobieta rzuciła jej przeciągłe spojrzenie znad krzyżówki, po czym skinęła głową.
— Nie odchodź za daleko.
Dominika postawiła stopy na rozgrzanym piasku i szybko narzuciła na siebie sukienkę. Mała łapka brata schwyciła ją za rąbek, a druga, równie pulchna i nieporadna, otworzyła się, ukazując błyszczący kamyk.
— To dla mnie? — zapytała i po krótkim, nie wiedzieć skąd biorącym się wahaniu, włożyła go do kieszonki na biodrze i odmaszerowała, wkładając po drodze klapki.
Przeszła po niewielkim wzniesieniu i skierowała się w stronę prowizorycznej promenady w postaci małych i niezbyt schludnych stoisk, wyposażonych na ogół w produkty spożywcze.
— Dalej, dalej, pod jednym z nich jest frank! — Spojrzała na mężczyznę, sprawnie manipulującym trzeba kubeczkami na składanym stoliku. Miał wysunięty, nieogolony podbródek i sprytne, głęboko osadzone oczy, którymi miotał we wszystkie strony, ogarniając wzrokiem gapiów. Kiedy podeszła bliżej, poczuła mdłą woń alkoholu. — Dalej, dalej, komu się poszczęści, kto ma dzisiaj szczęście?
Przystanęła jak zahipnotyzowana, wodząc wzrokiem za błyskawicznie poruszającymi się kubeczkami.
Kto ma dzisiaj szczęście?
— Jesteś hazardzistką? — rozległ się rozbawiony głos za jej plecami. Podskoczyła jak oparzona i odwróciła się gwałtownie, stając twarzą w twarz z nieznajomym z plaży. Tylko nieznacznie górował nad nią wzrostem.
Omiotła go uważnym spojrzeniem. Nawet nie zadał sobie trudu, żeby się ubrać, wciąż miał na sobie jedynie kąpielówki z plaży i niedopięte sandały, musiał więc pójść jej tropem zaraz po tym jak wstała. Miał jasnobrązowe, średniej długości włosy i piegi na niewielkim, lekko zadartym nosie. Jego oczy były nieprzeniknione, ale to zapewne dlatego, że stał pod światło. No i miał ewidentnie francuski akcent. Po tygodniowym pobycie w Marsylii zdążyła przyzwyczaić się do niego na nowo.
— Mam na imię Jean — powiedział, zupełnie nie reagując na jej brak reakcji, a przynajmniej takie wrażenie sprawiała jego twarz, z której nie spełzł uśmiech. — Chyba masz mnie za strasznego impertynenta, ale czy to naprawdę takie dziwne, zawieranie wakacyjnych znajomości na plaży?
— No cóż — mruknęła blondynka, niepewnie przestępując z nogi na nogę, pomna tego, co widział lub mógł widzieć chłopak. — Ja akurat nie szukam żadnych wakacyjnych znajomości, więc może po prostu…
— Jesteś Dominika, prawda? — pytanie jak bicz przecięło ciężkie i ciepłe powietrze między nimi, a dziewczyna zamarła z przestrachu i oburzenia.
— Śledzisz mnie! — fuknęła, cofając się o krok i patrząc na niego z niedowierzaniem. Nagle dopadło ją nieprzyjemne wspomnienie ostatniej rozmowy z Ragnarokiem. — Chyba zwariowałeś!
— Bardzo chciałbym zaprzeczyć, ale to nie ma większego sensu. — Zerknął na nią spod strzechy płowych włosów, uśmiechając się półgębkiem. Moon poczuła, że nie wie właściwie, do której częściej jej wypowiedzi odnosiło się to zdanie. — To prawda, troszkę ci się przyglądałem. Masz może ochotę na lody?
— Chyba zwariowałeś – powtórzyła, potrząsając głową. — Mówię ci, odczep się i znajdź sobie kogoś innego do nagabywania.
— No dobrze, więc jesteś wyzwaniem — odpowiedział, biorąc się pod boki, i zaszurał sandałami. — Pozwól mi na tą arogancję, ale jestem przekonany, że potrafię cię zainteresować. Spróbujemy? — Kiedy Dominika zachowała ewidentnie wrogie milczenie, niezrażony chłopak kontynuował. — Powiedzmy, że przyjmę rolę pewnego samotnego, gulgoczącego stworzonka z pewnej znakomitej powieści i zaproponuję grę w zagadki, co ty na to?
Zdumienie na twarzy blondynki najwyraźniej bardzo go usatysfakcjonowało, bo klasnął w ręce i wyszczerzył zęby.
— Jako że jestem zmuszony walczyć o twoje zainteresowanie, przejdę od razu do meritum, ponieważ nie mamy czasu te wszystkie interesujące ceregiele. Otóż uwaga, odpowiem na pytanie, co masz w kieszeni.
Moon odetchnęła z irytacją i spróbowała go wyminąć, ale chłopak zagrodził jej drogę. Wzdrygnęła się mimowolnie, kiedy jego dłoń musnęła jej ramię – była zimna.
— W kieszeni masz kamyk — powiedział, poważniejąc nieco i zaglądając jej w oczy. — Dał ci go twój brat.
— Jesteś paskudnym podglądaczem! — Dominika podniosła głos, aż przechodzący ludzie zaczęli oglądać się na tą nietypową scenę. Dźgnęła palcem powietrze tuż przed jego piersią. — Jesteś nienormalny i jeśli jeszcze raz przyłapię cię na podglądaniu mojej rodziny, to wezwę policję!
— Naprawdę wezwałabyś policję, potrafiąc robić to? — zapytał cicho, kręcąc palcem w powietrzu małe kręgi, doskonale imitujące ruch patyczka w jej koktajlu. Skinął głową, widząc jak jej oczy rozszerzają się ze strachu. — Musisz bardziej uważać, Dominiko. — Zerknął na ratownika, który przystanął obok, przyglądając się mu podejrzliwie i dodał szybko. — Do szybkiego zobaczenia.
I odszedł nierównym, spękanym chodnikiem w stronę portu.

* * * * * 

James rzucił przyjacielowi badawcze spojrzenie znad tworzonego właśnie epistomologicznego arcydzieła, i przygryzł lekko końcówkę pióra. Niby wszyscy wiedzieli, że latem Syriusz robi się szczególnie nerwowy, bo do pasji doprowadzała go niemożność używania czarów, ale tym razem było gorzej niż zwykle. Rogacz miał pewne własne przemyślenia na ten temat, ale ani myślał, by wypytywać o to wprost – gdyby Black chciał, sam by mu o wszystkim powiedział. Tymczasem Syriusz kolejny tydzień snuł się po domu Potterów, prezentując podręcznikową huśtawkę nastrojów, od wybuchów entuzjazmu, kiedy obmyślał nowe rozrywki, przez pełną gniewu rezygnację, gdy docierało do niego, że bez użycia magii niewiele z tego da się zrealizować, aż po zaciętą, milczącą irytację, kiedy opadały go myśli, którymi niekoniecznie chciał się z nim dzielić. James czekał cierpliwie, mając swoje własne problemy na głowie.
— Wiesz co — zagadnął wystudiowanym, zdawkowym tonem, zupełnie jakby kątem oka nie widział jak Syriusz dźga jego sowę źdźbłem słomy, przez co sędziwy puchacz Mefistofeles raz po raz z irytacją stroszył swe wspaniałe upierzenie. — Możemy wysłać takie zaproszenie do Moon. Jeśli chcesz, oczywiście, ja tam jej nie znoszę.
— Szkoda zachodu — parsknął Black, opadając na swoje niezaścielone łóżko i zakładając ręce za głowę. Potter spojrzał na niego niemal triumfalnie, widząc jak przyjaciel z wyraźną irytacją zdmuchuje grzywkę z czoła. To tu był punkt zapalny! — I tak ci nie odpisze.
— Skąd ta pewność? — Okularnik leniwym gestem odepchnął się stopą od dębowych desek, którymi wyłożony był jego pokój, a obrotowe krzesło przesunęło się o kilka cali. — To, że tobie nie odpisuje, jeszcze o niczym nie świadczy.
— Nic takiego nie powiedziałem — burknął Black i na chwilę demonstracyjnie zniknął za jednym z magazynów o mugolskich motocyklach, które namiętnie kolekcjonował. — Pograłbym w Quidditcha — dodał buńczucznym tonem, a Potter mimowolnie przewrócił oczami.
— Przecież wiesz, że w okolicy jest zbyt wielu mugoli, żeby uszło nam to płazem. Możemy pojechać do Doliny Godryka, jeśli chcesz. Mają tam świetne boisko, jedyne takie w okolicach Londynu…
— Nie chce mi się — mruknął Black tonem wyraźnie sygnalizującym koniec rozmowy. W takich chwilach jak ta, James miał go zdecydowanie dość, więc nie miał żadnych wyrzutów sumienia, zwyczajnie nie odpowiadając na tę zaczepkę i zabierając się do pieczołowitego kaligrafowania podpisu na leżącym przed nim pergaminie.
— Moglibyśmy przenieść się do Glizdogona! — zawołał Łapa z nagłym uniesieniem. Potter westchnął cierpiętniczo i ponownie obejrzał się na niego. Syriusz leżał na swoim łóżku w pozie godnej zaprezentowania na co najmniej tuzinie malowideł i przemawiał do bliżej nieokreślonego punktu w okolicach sufitu.
— Zaprosił nas na za tydzień — przypomniał mu z politowaniem.
— I co? — Black gwałtownie usiadł i zwinął magazyn w rurkę. — Ciotka Hortensja na pewno nie będzie miała nic przeciwko. Tam dopiero będziemy mogli sobie pohulać!
James po raz kolejny tego wieczora westchnął cierpiętniczo, ale powstrzymał się od odpowiedzi. Zamiast tego starannie wykończył podpis i sięgnął po kolejny pergamin ze stosu, który piętrzył się na jego biurku.

* * * * * 

Wróciwszy do pokoju, który dzieliła z Claire, rzuciła torbę na łóżko i przysiadła na jego skraju z ciężkim westchnięciem. Nie darzyła ciotecznej siostry zbytnią sympatią, bowiem zmienne nastroje okresu dojrzewania i egoizm tej rozpieszczonej dziewczyny zawsze działał jej na nerwy. Na szczęście pokój był pusty i mogła poczuć się nieco swobodniej. Popatrzyła przez chwilę bezmyślnie na liliową tapetę z wytłaczanymi różyczkami, po czym wstała i pociągnęła za gałkę szuflady szafki nocnej. Uniosła wszystkie bibeloty, skrawki papieru i książki, pod którymi przezornie ukryła list, o którym Claire nigdy nie powinna się dowiedzieć. Po raz kolejny rzuciła okiem na gruby, elegancki pergamin z logiem Banku Gringotta, mimo że treść listu znała już na pamięć, czego niezbicie dowodziły głębokie zagięcia i stan papieru. Przysiadła z powrotem na pedantycznie równo ułożonej pościeli i ze zmarszczonym czołem wodziła wzrokiem po wykaligrafowanych literach powleczonych granatowym tuszem. List wciąż był dla niej zagadką, bowiem wzywał ją do odebrania depozytu, którego ważność upływała 28 lipca, a który nie mógł przecież należeć do niej – dziewczyny z rodziny mugolskiej aż do szpiku. Jednym rozwiązaniem było odwiedzenie banku w podanym terminie i zapoznanie się z depozytem, który ponoć był jej własnością. Była to dziwna, nienaturalna więź ze światem czarodziejów, z której nie zdawała sobie dotąd sprawy. Prawdopodobnie pomyłka, ale w takim razie skąd znali jej dokładny adres? Jedno było pewne – po powrocie do Londynu sprawa powinna stać się jasna.
Tymczasem był to jedyny list, który otrzymała od zakończenia roku szkolnego. Nie nadeszło nic – żadna wiadomość od Lily czy Patricii, żadna notatka od Syriusza, której – przyznawała to przed sobą z zażenowaniem – wyczekiwała niecierpliwie, od kiedy chłopak obiecał słać jej listy. Nie oczekiwała tego od niego, ale skoro sam to zaproponował… No cóż, musiała przyjąć do wiadomości, że był to standardowy grzecznościowy unik. Nic w tym zresztą dziwnego, stale pamiętała, z kim ma do czynienia. Jednak zawiodły ją nawet przyjaciółki, co wzbudziło w niej większy żal niż puste słowa Huncwota.
Nagle usłyszała cichy trzask i grzechot. Wstała szybko i nerwowo odsunęła szufladę, po czym wcisnęła list na samo jej dno. Dźwięk powtórzył się i tym razem bezbłędnie zlokalizowała jego źródło. Podbiegła do okna i wsparła dłonie o parapet. Na chodniku przed domem stał Jean i machał do niej ręką. W drugiej dłoni lśnił mu złotawy żwir. Moon odwróciła się od okna i po krótkim wahaniu wybiegła z pokoju i pośpiesznie zeszła po schodach. Była zdziwiona i oburzona – dopiero co się poznali, czy nie tak? W dodatku myślała, że udało jej się skutecznie zniechęcić chłopaka, ale ten najwyraźniej wyczuł dogodną szansę szantażu.
Niedoczekanie — myślała gniewnie, pokonując gwałtowny zakręt na ostatniej kondygnacji schodów. — Nikt ci nie uwierzy, Jean. Już ja o to zadbam.
Kiedy z trzaskiem zamknęła za sobą drzwi wejściowe, w głowie miała już obmyślony zestaw gróźb i zniewag pod adresem natrętnego chłopaka. Ten jednak zahamował jej gniew pokojowym gestem dłoni i powiedział:
— Nie zajmę ci wiele czasu. Chcę po prostu udowodnić, że zasługuję na twoje zainteresowanie.
Dominika przystanęła niepewnie na ganku, patrząc jak zachodzące słońce rozpłomienia jego sylwetkę z lewej strony, jakby rozżarzał się stopniowo w niezbyt realistycznym śnie. Wyglądał na młodszego od niej, kiedy tak stał z uprzejmym, ale już nie aroganckim uśmiechem i kompletnym ubraniem. Nie do końca wiedziała, czy sprawiło to owo odmienne wrażenie czy też ciekawość wywołana jego słowami, w każdym razie skinęła głową i pozwoliła mu się prowadzić. Kiedy szła w milczeniu u jego boku, jej myśli mimowolnie wracały do różdżki ukrytej w torbie między ubraniami.
— Od dawna mieszkasz w Marsylii? — zagaił Jean.
— Nie mieszkam tu — odpowiedziała dziewczyna obojętnie, z wysiłkiem tłumiąc gorycz. — Wyprowadziłam się do Anglii rok temu. Mieszkam w Bedworth.
— Och, wybacz, Tak tylko pomyślałem, twój francuski…
— Ciągle czuję się Francuzką. — Skinęła głową, a po chwili poczuła, że zupełnie niepotrzebnie rozwija swoją wypowiedź. W końcu miał jej coś pokazać, a nie wypytywać o życie osobiste. Chłopak jakby wyczuł jej myśli, bo powiedział:
— To niedaleko, pomyślałem, że moglibyśmy porozmawiać na placu zabaw. Wiesz, o tej porze to raczej opustoszałe miejsce, będziemy mieć spokój.
Kiwnęła głową z aprobatą, coraz bardziej ciekawa intencji Jeana. Miała tylko nadzieję, ze będą mniej związane z szantażem niż ostatnio.
W końcu zza przerzedzonej kępy drzew wychynęła plastikowa zjeżdżalnia, a wraz z nią reszta wzbudzającego zachwyt dzieci wyposażenia. Chłopak skinął głową ku parze gumowych huśtawek i sam zajął miejsce na jednej z nich.
— Nie chciałem cię zaniepokoić — zaczął ostrożnie. — Po prostu wyłowiłem cię z tłumu, wiedziałem, że jesteś niezwykła. Jak ja.
— Co masz na myśli? — zapytała, patrząc na swoje tenisówki, którymi lekko odepchnęła się od piaszczystego podłoża. Nie zamierzała demaskować się tak łatwo.
— Nie ufasz mi, to oczywiste. — Chłopak przygryzł wargę i wczepił się palcami w łańcuch, do którego przymocowana była huśtawka. — Nie mogę ci jednak nic udowodnić bez twojej pomocy. Ustalmy jedno: znamy się na magii, tak?
Moon rzuciła mu długie spojrzenie zza fali jasnych włosów. Skoro tak otwarcie mówił o używaniu czarów, o czarownictwie, musiał mieć o tym jakieś pojęcie. Nie był tylko chłopcem, który zauważył niezwykle zjawisko, w tym tkwiło coś więcej.
— Nawet jeśli — powiedziała z lekkim uśmieszkiem. — Nie jesteś w stanie mi nic udowodnić.
— Oczywiście — przytaknął z entuzjazmem, jakby wymusił na niej jakąś deklarację. — Rzecz w tym, że ja też to potrafię. Cieszę się, że wreszcie mogę się tym z kimś podzielić.
— Jak to? — Dominika uniosła brwi. — Nie chodzisz do żadnej szkoły?
Tym razem to Jean odwrócił wzrok i wpatrzył się odległy kąt placu zabaw, gdzie majaczyła piaskownica.
— Nie dostałem żadnego listu — odezwał się w końcu sucho. — Ale w końcu to zrozumiałem. Moja moc jest inna.
Moon przestała bezwiednie odpychać się nogami od ziemi i wyraźnie spoważniała. Badała chłopaka wzrokiem, ale nie potrafiła z niego nic wyczytać. Dotarła do niej powaga sytuacji.
— Pokażesz mi? — zapytała.

* * * * * 

Stopy Patricii zadudniły na drewnianych, poprzecieranych schodach. Dziewczyna pokonała je szybko i popędziła dalej, ślizgając się po lśniącej posadzce.
— Lily! — wydyszała, chwytając się framugi, co ostatecznie uchroniło ją przed upadkiem. W wolnej dłoni ściskała kopertę.
Evans machnęła niecierpliwie ręką, nie odrywając wzroku od mugolskiego atlasu płazów, nad którym mruczała tajemnicze łacińskie inkantacje.
— Lily, dostałaś list od Pottera. — Brunetka odgarnęła grzywkę z czoła i zatrzepotała kopertą nad głową przyjaciółki. — Dopiero co była sowia poczta.
Triturus cristatus — odpowiedziała rudowłosa Lily Evans, marszcząc czoło i tak mocno wskazując jedną z ilustracji, że zbielał jej opuszek palca. — Oraz triturus marmoratus. Znacząca różnica gatunkowa, na którą niebagatelny wpływ ma ruch nadgarstka w trakcie wymawiania formuły zaklęcia. To po prostu… Och. – Prostokątny kawałek pergaminu wylądował tuż przed jej nosem. – Przepraszam, zamyśliłam się. To takie nie fair, że nie możemy jeszcze używać czarów! Ta praca wakacyjna byłaby o wiele ciekawsza, gdyby swoich tez można było dowodzić doświadczalnie.
Patricia usiadła po turecku na dywanie naprzeciw przyjaciółki i wpatrzyła się w nią wyczekująco.
— Och, no dobrze — skapitulowała ruda, otwierając list. W środku była niewielka, równo złożona kartka. Pismo nadawcy było staranne i schludne, zupełnie niepodobne do tego, którym posługiwał się przy cotygodniowych wypracowaniach. Można by pomyśleć, że forma listu zupełnie nie pasuje do osobowości Jamesa Pottera, ale listy, które otrzymała od niego Lily w ciągu sześciu lat znajomości, zawsze wyglądały podobnie.
Szybko przebiegła wzrokiem tekst, czując radośnie przyspieszone bicie serca. Był konkretny i zwięzły jak zawsze.

Droga, nieoceniona Evans,
Jak mijają Ci wakacje? Mam nadzieję, że nie naprzykrza Ci się zbyt wielu mugoli – jeśli tak, daj tylko znać, a załatwię tę sprawę. W końcu niektórzy są już pełnoletni, czyż nie?

Ruda przerwała głośne czytanie listu, prychnąwszy z niedowierzaniem. Patricia zachichotała i gestem ponagliła ją do kontynuowania.

Mogę Cię tylko zapewnić, że Huncwoci nawet w wakacje wyrabiają sobie renomę i nie pozwalają swoim nader rozwiniętym mózgom rozmięknąć na angielskim słońcu. Jeden z nich, niejaki Peter Pettigrew pragnie zaprosić Was, piękne panie (och jestem przekonany, że Macmillan wisi Ci teraz na ramieniu) do swej krewnej w Walii na kilkudniowy odpoczynek. Obiecujemy pobyt w komfortowej posiadłości, wyżywienie oraz opiekę czterech znakomitych magów i przyzwoitki. Peter czeka na potwierdzenie.

Z gorącymi pozdrowieniami,
James Potter

PS. Walijskie krajobrazy są ponoć bardzo malownicze, proponuję więc swoje ramię w charakterze oparcia na wypadek, gdyby okazały się obezwładniająco wspaniałe.

— A to bufon. — Dziewczyna pokręciła głową, składając list i wkładając go z powrotem do koperty. — Tego jeszcze nie było.
— Ale potwierdzamy, no nie? — Brązowe, sarnie oczy Patricii zabłysły entuzjazmem. — Nasi rodzice chyba nie będą mieli nic przeciwko, w końcu ma tam być ciotka Petera. A on chyba jest czystej krwi, więc moi tym bardziej powinni być usatysfakcjonowani — dodała z przekąsem.
— No wiesz. Jakbym nie miała Pottera dość przez cały rok szkolny i musiała organizować jakieś urocze spotkania w wakacje. Przy malowniczych krajobrazach.
Roześmiały się jednocześnie na wspomnienie kwiecistych obietnic Gryfona.
— Ale poważnie, fajnie byłoby zwiedzić Walię. To podobno bardzo czarodziejska kraina, pełna legend, duchów i magicznych stworzeń. — Macmillan przystąpiła do roztaczania interesującej wizji.
— Jak choćby? — zapytała zaczepnie Evans.
— Jak choćby legenda o kwintopedach, nie mów, że nie słyszałaś. Nie? — Brwi brunetki powędrowały do góry. — Och, no to tym bardziej, usłyszysz opowieść z pierwszej ręki. Wyjmij pergamin, odpiszemy im.
Lily bez szemrania powędrowała do biurka i wyjęła potrzebne przybory. Dopiero kiedy usiadła obok Patricii obmyślającej treść listu, zdobyła się na kontrargument.
— I tak będziemy mogły go wysłać dopiero jutro. Trzeba będzie pojechać na Pokątną, tam jest najbliższa sowia poczta, bo przecież nie mam własnej.
— Nie ma sprawy, pisz. — Macmillan machnęła władczo ręką, przez moment bardzo przypominając własną matkę. — Umiłowany Jamesie…
— Chyba śnisz – parsknęła Evans. — Lepiej ja się tym zajmę.
Kilka minut później odpowiedź była gotowa. Wypisana na liliowej papeterii, zapakowana w kopertę od kompletu, spoczęła na biurku, kiedy dziewczęta szykowały się do snu.

Drogi Jamesie,

Bez względu na uprzejme epitety, którymi mnie obdarzyłeś, wciąż nie potrafisz oduczyć się maniery zwracania się do mnie po nazwisku, co jest bardzo nieeleganckie. Byłabym wdzięczna, gdybyś w przyszłości zwrócił na to uwagę. Ponadto nie wątpię w urodę krajobrazów z rodzinnych stron Petera, jednak nie sądzę, żebym potrzebowała Cię przy ich podziwianiu. Drzewa, rzeki i pagórki rzadko kiedy powodują u mnie omdlenia. Pod naciskiem obecnej tu Patricii zmuszona jestem rozważyć propozycję Petera, o ile podasz dokładną datę i adres w wiadomości zwrotnej.

Z pozdrowieniami,
Lily Evans

PS. Mam nadzieję, że Huncwoci trenują swoje mózgi w sposób, który wykracza poza nudną praktykowaną przez nich destrukcję. Innymi słowy, przypominam o pracy wakacyjnej. Dobrej zabawy!

Rudowłosa rzuciła się na łóżko z ciężkim westchnięciem. Rdzawe włosy rozsypały się jej po poduszce, a zielone oczy wpatrywały się w sufit. Na jej ustach błąkał się lekki uśmieszek, którego pośród ciemności nie mogła dostrzec Patricia.

* * * * * 

Remus Lupin oparł się ciężko o blat biurka i końcówką pióra mimowolnie wygładził krawędzie na liniach, które w prawym górnym rogu pergaminu układały się w datę. Dopiero co przebył pełnię i wciąż czuł się niesamowicie wyczerpany, chociaż wciąż miał w świadomości, że za zaledwie dwa tygodnie będzie miała miejsce kolejna. Ogarniało go tak wielkie znużenie, że niemal przezwyciężało ból nowych ran i wiecznie towarzyszących im przemyśleń. Dzięki temu mógł zastanawiać się niemal ze stoickim spokojem – jak to możliwe? Jak możliwe jest zniesienie dwóch pełni w ciągu jednego miesiąca? Jak wiele jest w stanie wytrzymać człowiek, a właściwie… Pół-człowiek?
Czuł do siebie znacznie większe obrzydzenie niż zwykle. Był wilkołakiem od kilkunastu lat, więc zdążył wypracować w sobie pewien mechanizm obronny, który wprawdzie zmuszał go do cierpienia podczas pełni i w ciągu towarzyszących jej dni, ale z drugiej strony pozwalał mu na słodkie zapomnienie w ciągu pozostałych dni miesiąca. Zawsze powrót od wilkołaka  do niewinnego ucznia zajmował mu jakiś czas, ale przez większość miesiąca niemal nie myślał o tym, że jest potworem, bo jego przyjaciele wymyślali mu całe mnóstwo rozrywek, nie pozostawiając zupełnie czasu na jakiekolwiek inne przemyślenia.
Tym razem było inaczej – nastąpił blue moon, czyli intensyfikacja działalności księżyca, dwie pełnie w ciągu miesiąca. Nawet teraz, pisząc kolejny list do Elisabetty, czuł się ledwie przytomny, już czując magnetyzm srebrzystego sierpa przecinającego nocne niebo.
Kiedy po raz kolejny rzucił okiem na treść listu, uśmiechnął się mimowolnie. Dobrze wiedział, że to nieodpowiednie, ale korespondencja z Lisą, bycie z nią sprawiało, że czuł się zupełnie kimś innym. W pewnym sensie prowadził podwójne życie, ale coraz bardziej wczuwał się w to drugie, normalne. Na przykład, kiedy w towarzystwie Elisabetty Jamesowi wyrwała się wzmianka o jego futerkowym problemie. Ścierpła mu wtedy skóra, wystraszył się nie na żarty, ale zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, słodka, urocza Lisa klasnęła w ręce i zapytała, czy w domu czeka na niego pies. Oczywiście przytaknął skwapliwie, na poczekaniu zmyślił nawet niesamowitą historię o uratowaniu Reksa od okrutnych sąsiadów i teraz w każdym liście opisywał ich wspólne przygody. Początkowo czuł się zawstydzony faktem, że tak bardzo przed nią kłamie, a przecież nie chce, ale słodka niewinność Elisabetty była zbyt wielka – po prostu nie mógł jej powiedzieć o swojej klątwie. Tymczasem coraz bardziej lubił swoje wymyślone specjalnie dla niej opowieści – kiedy je opisywał, naprawdę wyobrażał sobie, że tak właśnie wygląda jego życie, że jego największym zmartwieniem jest, czy wyimaginowany Reks nie odbiegł za daleko za upatrzonym szpakiem.
I było to wspaniałe życie.

* * * * * 

Przez kilka minut ciszę wypełniało tylko skrzypienie łańcuchów, którymi huśtawki przymocowane były do drewnianej belki. Moon ze zmarszczonym czołem wpatrywała się w swoje dłonie.
— Jak to możliwe? — zapytała w końcu, podnosząc pytający wzrok na Jeana. Czaiła się w nim nieufność, może nawet strach, które stopniowo zaczęły zastępować zdumienie wywołane prezentacją chłopaka.
Jean uśmiechnął się z zakłopotaniem i wzruszył ramionami.
— Nie wiem, po prostu to potrafię. Kiedy ty rzucasz zaklęcie, ja jestem w stanie je unieszkodliwić. Dodatkowy szkopuł to fakt, że nie możesz teraz użyć tego zaklęcia, tym właśnie różni się to od zwykłej obrony. Ale nie martw się, to minie. A przynajmniej minęło, kiedy zrobiłem to mojej siostrze.
— Masz siostrę? — zapytała bezwiednie, usiłując niespostrzeżenie sprawdzić prawdziwość słów chłopaka. Wyglądało na to, że wszystko potwierdzało jego teorię – formuła zaklęcia wyślizgiwała się jej z potoku myśli, była tam, ale nie pozwalała się uchwycić w żaden sposób.
— Miałem. Zmarła trzy lata temu.
Dominika ponownie podniosła na niego oczy.
— Przykro mi. — Milczenie zapadło ponownie, tym razem jeszcze bardziej ociężałe i ponure. W przypadku Moon oznaczało, że dziewczyna nie wie, którą kwestię najlepiej byłoby teraz poruszyć – a istotnie było w czym wybierać.
— Więc mówisz, że ministerstwo nie zarejestrowało cię jako czarodzieja?
— Dokładnie. — Jean odgarnął z czoła płowe włosy. — Ich czujniki magii mnie nie wykrywają. Bo to chyba właściwie nie jest magia, raczej coś przeciwnego. Antymagia?
— Niesamowite. — Blondynka pokręciła głową. — Jeśli chcesz, dam znać dyrektorowi mojej nowej szkoły. Może on jakoś…
— Nie. — Sandały chłopaka ostro wbiły się w piasek. — To nie ma sensu. Przecież potrafię użyć zaklęcia tylko przez chwilę i to tylko wtedy, kiedy je komuś wykradnę. — Pstryknął palcami, a na jego dłoni pojawił się kos, którego przed chwilą próbowała wyczarować Dominika. — Po co niby miałbym iść do szkoły? A na żadne eksperymenty się nie zgadzam. Nie zauważali mnie przez cztery lata, więc i teraz wolę sam o sobie decydować.
Blondynka nie odpowiedziała, w myślach przyznając Francuzowi rację. Z doświadczenia mogła powiedzieć, że im mniej osób wie o twoich nie do końca rozumianych przez społeczeństwo umiejętnościach, tym lepiej. W jej przypadku sprawa się wydała, a i eksperymentów nie udało się uniknąć. Trudno było przewidzieć co jeszcze się stanie. Ale nie powiedziała na ten temat ani słowa – skoro jej rodzice i przyjaciele nie mieli pojęcia o tym, ze posługuje się białą magią, tym bardziej Jean nie powinien wiedzieć.
— No cóż, pomyślałam tylko, że to wielka odpowiedzialność — odezwała się Moon przyciszonym głosem. — Byłbyś bardzo cennym przedstawicielem czarodziejów.
— Chyba eksponatem — prychnął chłopak, podnosząc się z huśtawki. — Słońce już zaszło, chyba czas, żebym odprowadził cię do domu.
Dziewczyna skinęła głową i opuścili plac zabaw równym, energicznym krokiem.
— I dlatego chciałeś się ze mną spotkać? Żeby się tym podzielić z kimś… podobnego rodzaju? — spytała, odgarniając włosy za ucho, kiedy przemierzali ciepłe jeszcze od słońca chodniki. Ostrożnie dobierała słowa ze względu na dużą ilość przechodniów, których bynajmniej nie zniechęcał zmrok.
— Zgadza się. Jeśli chcesz, możemy zobaczyć się jeszcze kilka razy, poćwiczyć — powiedział Jean, nie patrząc na nią. — Kiedy wracasz do Anglii?
— Za dwa tygodnie. Możemy umówić się na pojutrze.
— Fajnie. — Uśmiechnął się do niej szeroko, stając tyłem do furtki odgradzającej dom jej wujostwa od ulicy. — No to do zobaczenia.
I odmaszerował sprężystym krokiem, nie dając jej nawet okazji do zapytania, skąd znał adres państwa Renoble.


---

Witam Was szczególnie serdecznie przy okazji oficjalnego rozpoczęcia części trzeciej! Niektórzy z Was zauważyli już, że nastrój historii zmieniał się stopniowo – teraz można spodziewać się jego natężenia, bo liczba niepokojących i pełnych napięcia wątków na pewno wzrośnie. W końcu dzieje się dokładnie to, o czym była mowa w zapowiedzi opowiadania – nadchodzi zmierzch świata czarodziejów!
Dziękuję za każdy komentarz z osobna i trzymam mocno kciuki, żebyście zostali z Dominiką Moon – aż to końca :)

15 lipca 2016

Rozdział XX - część II


„Długa droga do domu”
– rozdział XX–

Szkarłatny księżyc świecił nad jej głową. Otaczały go strzępy chmur, przyjmując na siebie część jego niepokojącej poświaty i przybierając pomarańczowo-rubinowe barwy. Biegła przez błonia, raz po raz oglądając się za siebie i ledwo utrzymując równowagę. Powietrze było gorące i mętne, razem z lodowatym strachem w piersiach zapierało jej dech. Nagle na skraju lasu zobaczyła Guillaume, który zaśmiał się wesoło i pomachał jej. Krzyknęła do niego, żeby uciekał, że przecież nie powinno go tu nigdy być i zaczęła biec w jego kierunku. Wtedy twarz Guille’a zmniejszyła się i wydłużyła, a on sam zamienił się w olbrzymiego węża, który owinął się wokół pnia drzewa. Zakryła twarz rękami i zadygotała, czując strach i obrzydzenie na widok niezwykłego gada. Gdy otworzyła oczy, znajdowała się na jakimś pustkowiu, a o jej nogi ocierały się czarne koty. Cofnęła się odruchowo; koty zamiast oczu miały zegarki, których wskazówki miarowo odmierzały czas. Otoczenie zawirowało szaleńczo, a po chwili znów biegła, tym razem w miejscu, które już widziała. To było Hogsmeade, poznała zaniedbane szpalery drzew i dziki gaj, przez który przechodziła z Syriuszem, wszystko było takie samo, tylko ten głóg… Wrzasnęła, owładnięta przerażeniem, którego nie czuła nigdy wcześniej.
Odruchowo otworzyła oczy, chociaż gdyby mogła, zacisnęłaby je ze strachu o to, co znowu się przed nimi pojawi. Zdziwiło ją, że siedzi zdyszana na własnym łóżku w hogwarckim dormitorium, zza okiennych kotar wygląda już słońce, a z łóżka obok wychyla się rozczochrana głowa Lily.
— Dominika, co się stało? — zapytała z niepokojem, trąc oczy i prostując się.
Moon pokręciła głową, wciąż mając przed oczami ten koszmar. Najwyraźniej wrażenie było tak silne, że krzyczała na głos.
— Zły sen — powiedziała cicho, ze ściśniętym gardłem i zeskoczyła z łóżka, czując ciarki przebiegające po całym jej ciele. Nie myślała już logicznie, musiała działać instynktownie. Wciąż towarzyszyła jej niesamowita intuicja, skutek uboczny tajemniczego proszku.
— Nie martw się — odezwała się przez ramię do Evans i otworzywszy szafę, wyjęła z niej płaszcz i narzuciła go na piżamę. — Muszę tylko trochę odetchnąć.
Jednak kiedy drżącymi dłońmi zamknęła za sobą drzwi, nie poszła prosto na błonia, ale do dormitorium chłopców z szóstego roku. Wsunęła się tam bez pukania i wzrokiem odszukała łóżko Syriusza. Chłopak spał, prawą ręką dotykając bordowego dywanu i oddychając przez uchylone usta. Dominika podeszła do niego szybko i przykucnęła przy łóżku.
— Syriuszu — szepnęła błagalnie, potrząsając ramieniem Gryfona. — Syriuszu, proszę obudź się!
Po kilku kolejnych szarpnięciach chłopak wolno rozchylił powieki i przeciągnął się. Kiedy jednak dotarło do niego, kto klęczy przed jego łóżkiem, jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
— Moon? — mruknął, siadając gwałtownie i podciągając kołdrę pod szyję. — Co ty tu robisz?
— Syriuszu, potrzebuję twojej pomocy — powiedziała rozedrganym od emocji głosem. — Proszę, po prostu chodź ze mną.
Black pocierał czoło, nadal patrząc na nią z niedowierzaniem jakby nie był pewien czy nie jest tylko snem. Dziewczyna była wyraźnie roztrzęsiona, chyba nawet wystraszona. Niepokój wolno rozbudzał go jak poranny prysznic.
— Błagam cię, o nic nie pytaj, tylko chodź. — Moon rzuciła mu płomienne spojrzenie. Chłopak wstał z łóżka i w milczeniu sięgnął po spodnie. Ubrał się w ekspresowym tempie i spojrzał na nią pytająco.
— Lepiej weź płaszcz. — Gryfonka przełknęła ślinę. — Pada.
Po chwili biegli już truchtem przez Pokój Wspólny, przekroczyli dziurę po portretem i znaleźli się na opustoszałym korytarzu. Już dziś po uczniów miał przyjechać Ekspres Hogwart-Londyn, więc wszyscy korzystali z ostatnich chwil lenistwa. Było wcześnie rano i organizm Syriusza dobitnie przypominał o tym swojemu właścicielowi. Potarł zaspane oczy i przystanął, wstrzymany ramieniem dziewczyny.
— Znasz jakieś nieoficjalne wyjście z zamku? — Zielone tęczówki wbijały w jego twarz uważne spojrzenie, nawołując go do przebudzenia i procesu myślowego. Black wytężył mózg i powiedział triumfalnie:
— No jasne, że znam!
Pociągnął ją za rękę i zszedł po schodach. Zatrzymał się trzy piętra niżej i pewnie ruszył przed siebie. Moon biegła za nim lekkim krokiem, całkowicie ufając jego osądowi i zastanawiając się rozpaczliwie, czy uda im się zdążyć na czas. Ostatecznie Black stanął przed wysokim lustrem w metalowej oprawie, którą otaczały granatowe aksamitne draperie. Przez chwilę przyglądał się masywnej ramie, na której wytłoczone były miniaturowe słońca i ptaki, po czym wcisnął jedną z ozdób. Lustro przesunęło się z metalicznym zgrzytem, odsłaniając szeroki, jasno oświetlony korytarz. Syriusz obejrzał się na nią triumfalnie, a ona odetchnęła z wdzięcznością i trzymając się jego przedramienia, przekroczyła próg przejścia.
Pochodnie zalewały żółtym światłem ściany korytarza, były też jedynym elementem dekoracyjnym w tym surowym miejscu. Chłopak upewnił się, że przejście zamknęło się za nimi dokładnie, a ona już biegła przed siebie, przecież teraz każda minuta mogła mieć ogromne znaczenie… Syriusz dogonił ją i dotknął jej ramienia, porozumiewając się z nią spojrzeniem. Skinął głową.
Po jakichś dziesięciu minutach ich oczom ukazał się koniec korytarza, a w nim proste drewniane drzwi zastawione stosami kartonów. Black wycelował w nie różdżką i kolejno unosił w powietrze, uwalniając przejście.
— Popisujesz się. — Uśmiechnęła się blado Dominika, a Gryfon położył rękę na klamce i skinął ku niej głową. Kiedy przeszli przez drzwi, znaleźli się w małym, ciemnym pomieszczeniu mocno pachnącym lawendą. Moon uderzyła ramieniem w coś dużego i z powrotem cofnęła się do Syriusza, chwytając go za ramię.
— Gdzie jesteśmy? — szepnęła wytężając wzrok.
— To zaplecze sklepu „Twillfitt & Tatting” — odszepnął jej Black, wolno brnąc przed siebie. — Taki odzieżowy, konkurencyjna sieć dla Madame Malkin. Musimy uważać, lepiej, żeby nikt nie zauważył, że te drzwi jednak się otwierają.
Szli przed siebie, nieco zbyt mocno trzymając się ręce. Syriusz posuwał się pół kroku przed nią, ramieniem unikając kolejnych krawędzi i przeszkód niewidocznych w ciemnościach. W końcu coś zgrzytnęło i magazyn został zalany chłodnym światłem. Ledwie zdążyła rzucić okiem na wysokie regały, stosy kartonów i porozrzucane kawałki folii, kiedy chłopak pociągnął ją za rękę i zatrzasnął drzwi. Moon zmrużyła oczy w boleśnie jasnym świetle i rozejrzała się zdezorientowana. Przed sobą widziała niezbyt charakterystyczny rząd domów skąpany w chłodnej poświacie deszczowego poranka, ale kiedy przyjrzała się otoczeniu dokładniej, zauważyła w oddali kawiarnię i Miodowe Królestwo.
— Gdzie teraz? — zapytał Syriusz rzeczowo, badawczo patrząc w niebo zasnute burymi chmurami.
Moon musiała odchrząknąć, żeby wydobyć głos ze ściśniętego gardła.
— Do tego gaju, w którym byliśmy ostatnio — powiedziała, czując jak zimno przeszywa jej ciało, chociaż niewiele to miało wspólnego z faktem, że zaczęło mżyć. — Do tego, który pokazałeś mi po jeziorze, pamiętasz?
Gryfon przez chwilę w milczeniu patrzył przed siebie, po czym skinął głową i zerknął na nią uważnie. Dziewczyna jednak zupełnie tego nie zauważyła, zajęta mimowolnym pocieraniem ramion i niespokojnym przestępowaniem z nogi na nogę.
— Chodźmy — mruknął i szybkim krokiem ruszył w znanym sobie kierunku, nie oglądając się na nią.
Po niespełna kwadransie szybkiego marszu zobaczyli skraj niewielkiego dzikiego gaju, w którym gatunki oraz położenie drzew zdawały się być zupełnie chaotyczne i przypadkowe. Black drgnął, kiedy palce Dominiki mocno zacisnęły się na jego ramieniu, a jej usta pobladły gwałtownie. Poczuł jak mimowolny dreszcz przebiegł mu po plecach. Jego ręka powędrowała do kieszeni spodni, gdzie spoczywała różdżka, a spojrzenie zatopiło się między drzewami, które nagle wydawały się kryć jakieś niebezpieczeństwo. Czego tak bała się Moon?
Nagle Dominika puściła się biegiem przed siebie, znikając na moment za rozłożystym orzechem, którego gałęzie lśniły od deszczu. Black zamarł, ale pobiegł za nią, porzucając wszelkie obawy i wątpliwości, jak to robił podczas nielegalnych wypadów z przyjaciółmi. Przez moment bieg z wiatrem i kroplami deszczu we włosach przyspieszył krew w jego żyłach i wycisnął uśmiech na twarzy, ale entuzjazm znikł niemal zupełnie, kiedy zobaczył wpatrzone w siebie szeroko otwarte oczy Moon. Lubił w nie spoglądać, lubił nazywać w myślach kolory, które składały się na nieoczywistą barwę jej tęczówek, ale tym razem nawet nie przyszło mu do głowy, żeby zatapiać się w nich na dłużej, jego spojrzenie automatycznie zogniskowało się na przerośniętym głogu.
Drzewo wyglądało nienaturalnie. Wprawdzie cienkie gałązki obsypane ciemnoróżowymi kwiatkami wyglądały tak jak zwykle, jednak to nie one skupiły uwagę Syriusza, to pień, monstrualnie napęczniały i wykrzywiony pień przyciągał jego wzrok jak zapowiedź czegoś strasznego, jak coś, od czego nie możesz odwrócić się i odejść, bo pójdzie za tobą, złapie cię za kostkę u nogi i…
— Syriuszu? — Moon potrząsnęła mocno jego ramieniem, wyrywając go z napływu niezbyt przyjemnych rozmyślań. Wzdrygnął się i z wysiłkiem oderwał wzrok od pnia. — Wszystko dobrze?
— Co… — zaczął ochryple i odchrząknął. — Co to jest?
Moon bez słowa chwyciła jego dłoń i powoli podprowadziła go bliżej drzewa. Pień przecinała gruba, poszarpana linia opływająca jakąś czerwono-brunatną mazią… Dominika dotknęła jej końcem palca, zanim pełen obrzydzenia Black zdołał ją powstrzymać, i podniosła do twarzy. Napotkała jego niedowierzające spojrzenie.
— To nie krew — powiedziała cicho i uważnie popatrzyła na drzewo.
— Moon, powiedz mi wreszcie o co tu chodzi, po co mnie tu zawołałaś, co to jest? — Black cofnął się o krok, czując narastającą niepewność i irytację. Dziwaczne drzewo, oślizła maź napełniały go odrazą, a Dominika… Skąd ona właściwie wiedziała, co tu znajdą? Kto jej o tym powiedział? Czy ona maczała palce w czymś znacznie brudniejszym i groźniejszym niż zwykłe utarczki ze Ślizgonami? Te i inne pytania nie dawały mu spokoju, kiedy blondynka wolno odwróciła się ku niemu i podniosła głowę, by spojrzeć mu prosto w oczy. Jej spojrzenie nie było już tak przestraszone, pojaśniało i zdawało się wiercić dziurę w jego głowie.
— To ten mały Gryfon, który zaginął — odezwała się cichym, lecz zadziwiająco spokojnym głosem, pod wpływem którego nowa fala dreszczy przebiegła przez jego ciało. — Jest w drzewie.
— Jak to… w drzewie?! — zapytał z niedowierzaniem i grozą, kiedy dziewczyna nachyliła się, żeby przyjrzeć się napuchniętemu pniowi, z którego odpadały płatki zielonkawej kory. — I… I skąd o tym wiesz?
— Widziałam — mruknęła i wyciągnęła różdżkę. Ku jego osłupieniu wycelowała ją prosto w drzewo i mruknęła: — Diffindo.
Kora pękła z głuchym trzaskiem. Teraz niemal przez całą długość pnia biegła długa, poszarpana szczelina opływająca gęstym, brunatnym płynem.
— Pomóż mi. — Moon spojrzała na niego przez ramię. — Musisz ją rozszerzyć.
Grymas obrzydzenia wykrzywił jego usta, kiedy niemal bezwolnie podszedł do głogu. Wyciągnął rękę i zawahał się. Maź wyglądała na lepką i oślizłą, a poza tym wcale nie był pewien, czy chce zobaczyć, co jest w środku.
— Black, ten chłopiec zaginął kilka dni temu — odezwała się ostro Dominika. — Bądź mężczyzną i zrób to.
Syriusz zacisnął usta i naparł dłońmi na krawędzi szczeliny w dwie przeciwne strony. Rozchyliły się znacznie łatwiej niż się spodziewał, a z pnia osypało się kilka pokruszonych kawałków kory. Naparł jeszcze raz i drzewo otworzyło się szerzej, trzeszcząc przeraźliwie. Zaryzykował szybkie spojrzenie wewnątrz pnia.
W środku drzewo było wydrążone i puste jak baobab. A raczej byłoby puste, gdyby nie mała, skulona i powalana ziemią postać.
— Jest! — odetchnęła Dominika i podeszła, żeby pomóc wyciągnąć chłopaka. Skóra na jego twarzy była szara i zapadnięta, a we włosach tkwiły żylaste włókna, których pełne było wnętrze pnia. Ostrożnie położyli go na ziemi, a Moon z wyraźnym ociąganiem dotknęła drżącymi palcami punktu na jego szyi.
— Żyje. — Skinęła głową i westchnęła ciężko. — Teraz musimy tylko dostarczyć go pannie Calahan i znaleźć dyrektora.
Mobilicorpus — mruknął Black, a ciało chłopca wolno uniosło się w powietrze. — No, to dopiero komuś się oberwie…
Oberwie? — zapytała z niedowierzaniem Dominika, podnosząc na niego wzrok. — Black, czy ty wiesz, co się stało?
— No… — Syriusz potarł skórę za uchem i zawahał się. — Ktoś porwał dzieciaka i próbował go zabić, czy to nie oczywiste?
— Nie. — Moon podeszła do niego wolno i z irytacją pokręciła głową. — To nie jest oczywiste. Żeby kogoś zabić, można użyć zaklęcia, zwalić go ze schodów, zostawić w Zakazanym Lesie, otruć i  tak dalej. Zamykanie w drzewie to prastara i niesamowicie groźna magia. Czarna magia*, rozumiesz?
Chłopak ze zdumieniem spojrzał na małego Gryfona, wciąż ubranego w codzienną szatę Gryffindoru, jakby zamierzał znaleźć na jego ciele jakieś ślady potwierdzające słowa Dominiki. Dzieciak wyglądał jednak jakby śnił jakiś wyjątkowo nieprzyjemny sen – czoło pokrywały mu krople potu, a klatka piersiowo podnosiła się ledwo dostrzegalnie.
— Naprawdę nie mam pojęcia, kto mógłby coś takiego zrobić. — Dziewczyna pokręciła głową i z powrotem podeszła do chłopca, odgarniając mu włosy z czoła. — Kto w ogóle by potrafił
— Masz rację, wygląda to paskudnie i w ogóle. — Syriusz machnął różdżką, a ciało zaczęło wolno lewitować w kierunku zamku. — Ale przecież nie my jesteśmy za to odpowiedzialni, prawda? Znaleźliśmy małego, cud, że żyje i tu się kończy nasze zadanie.
Moon w milczeniu szła przy jego boku. Nie odzywali się do siebie niemal przez całą drogę do tajemnego korytarza w sklepowym magazynie. Jednak w pewnym momencie blondynka odetchnęła ciężko świeżym, deszczowym powietrzem i patrząc w zasnute szarymi, przypominającymi kłębki kurzu chmurami niebo, powiedziała:
— Jesteśmy odpowiedzialni. Teraz już jesteśmy.

* * * * *  

Później, już po śniadaniu, które Dominika i Syriusz zamiast spędzić w Wielkiej Sali, przesiedzieli w gabinecie Albusa Dumbledore’a, wszyscy uczniowie zebrali się na stacji Hogsmeade w oczekiwaniu na pociąg powrotny do Londynu. Atmosfera nie była oczywista, właściwie ponury nastrój zdawał się dominować wśród wyrazów twarzy. Niewątpliwie miał na to wpływ chłodny deszcz, obficie wysypujący się z ciężkich, grafitowo szarych chmur, które niespodziewanie pojawiły się nad zamkiem. Hogwartczycy niechętnie mamrotali pod nosami, kryjąc się pod kapturami lub parasolami i zerkając na pociemniałe niebo, które przecież jeszcze wczoraj było lazurowe i bezchmurne. Inni mimo pogody uśmiechali się i szczebiotali radośnie, szczegółowo i rozrywkowo planując wakacje, które właśnie się zaczęły. Niektórzy snuli poważne plany dalekich podróży, inni umawiali się z przyjaciółmi na wspólne wycieczki, Ragnarok ze znajomymi stał na uboczu i znad papierosa mruczał ukradkowe odpowiedzi. Dominika zauważyła to i odwróciła się z niesmakiem, tkwiąc pod wielkim parasolem razem z Jamesem i Syriuszem.
— No niesamowita historia, niesamowita — powtarzał wciąż Potter, kiwając z uznaniem głową. Nie krył się zupełnie ze swoimi komentarzami na temat porannego odkrycia i mimo niechęci, jaką to w niej wzbudzało, Dominika musiała przyznać, że robiło to niewielką różnicę – cały Hogwart szeptał już o odnalezieniu chłopca, o którym nikt nie wiedział, że zaginął. Oczywiście okoliczności, w których dzieciak został uratowany zmieniały się już co najmniej kilkakrotnie, ale nie przeszkadzało jej to. Przynajmniej nie zawsze pojawiało się w nich jej nazwisko.
Niestety, aktualnie znajdowała się w bezpośrednim otoczeniu Syriusza Blacka, który niezależnie od dokonań zawsze był w centrum zainteresowania. Zaraz po opuszczeniu gabinetu dyrektora próbowała pozbyć się go gdzieś po drodze i dołączyć do przyjaciółek, wykorzystując rozgardiasz, który towarzyszył uczniom opuszczającym zamek, jednak chłopak w wyjątkowo irytujący sposób nie odstępował jej na krok. Nie wydawał się specjalnie przejęty smutnym losem małego Gryfona, więc nie mogła zrozumieć, dlaczego właściwie nie dał jej spokoju i nie popędził do reszty żądnych przygód Huncwotów. Ostatecznie jednak zrobił to, tyle że pociągnął ją za sobą, wykorzystując żelazną perswazję, prawdopodobnie wytrenowaną na pełnym przemocy stanowisku pałkarza. Teraz musiała tkwić u jego boku, wysłuchiwać idiotycznej rozmowy pomiędzy nim a Jamesem, która brzmiała, jakby rozmawiali o abstrakcyjnym i niezbyt pasjonującym wydarzeniu. Moon wciąż była wstrząśnięta porannym odkryciem, które mimo wyraźnego lekceważenia Syriusza wydawało jej się makabryczne. Zamknąć kogoś w drzewie. Otworzyć pień, umieścić kogoś wewnątrz, sprawić, żeby drzewo rosło i skazać kogoś na śmierć głodową… Komu ten dzieciak zawinił do tego stopnia? Kto potrafił posłużyć się do tego typu magią? To właśnie były pytania, które należało sobie zadawać, a nie takie błahe pogawędki, które praktykowali Huncwoci. Black okazywał całkowitą niefrasobliwość w tej sprawie, ba, ignorował ją bezczelnie i nie zaszczycił nawet spojrzeniem, odkąd zmusił ją do swego niezbyt emocjonującego towarzystwa. W końcu, kiedy właśnie zaczęła rozglądać się wokół w poszukiwaniu Lily i Patricii, Syriusz zerknął na nią łaskawie i zapytał z największą obojętnością, na jaką było go stać:
— Jak spędzasz wakacje?
Dominika obrzuciła go spojrzeniem adekwatnym do zainteresowania w jego głosie i wzruszyła ramionami, nonszalanckim ruchem odgarniając włosy z ramienia.
— Och, jeszcze nie wiem. Zamierzam spędzić trzy tygodnie w Marsylii, a później pewnie wrócę do Bedworth.
Z premedytacją pominęła grzecznościowe pytanie zwrotne i demonstracyjnie wyciągnęła szyję, kontynuując swe poszukiwania. Black przez chwilę patrzył na nią w milczeniu zanim odezwał się ponownie.
— Wyślij mi parę sów.
Spojrzenie Dominiki znieruchomiało na moment, po czym przeniosło się na jego twarz o iście pokerowym wyrazie. A jednak udało mu się ją zaskoczyć. Kolejnym przykrym faktem dnia dzisiejszego było odkrycie, że nie potrafi już po prostu wiedzieć o czymś, przydatna umiejętność minęła wraz z jej przewagą nad rozmówcami.
— Sów? — spytała głupio, nie od razu rozumiejąc, co ma na myśli. — Ale, eee, ja nie znam twojego adresu i właściwie nie wiem, gdzie są…
— Teraz już znasz. — Black szybko sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej niewielki kawałek pergaminu. Moon ze zdumieniem popatrzyła na elegancko wypisane linijki. Zestawienie tej skrupulatnie przygotowanej karteczki z pozorną obojętnością tej rozmowy wydawało się dziwaczne. No, trochę rozczulające może też. W końcu co kobiety lubią bardziej niż rozgryzanie nieporadności mężczyzn?
— Och, no dzięki — powiedziała z lekkim uśmieszkiem satysfakcji i włożyła pergamin do torby. Odwróciła głowę w kierunku, którego jeszcze nie patrolowała, uznając rozmowę za skończoną, kiedy Syriusz odchrząknął, ponownie zwracając na siebie jej uwagę.
Spojrzała na niego, teraz już ze zniecierpliwieniem.
— Daj mi swój — zażądał tym samym opanowanym tonem, wciskając jej do ręki kolejny zwitek pergaminu. Syriuszowa bezpośredniość bywała cechą, która naprawdę utrudniała jej polubienie go do tego stopnia, do którego zachęcały ją jego czarne oczy, i tym razem nie było inaczej. Wargi Blacka drgnęły jednak w delikatnym uśmiechu, a jej dłoń automatycznie chwyciła karteczkę, następnie pióro i dokładnie wypisała adres nowego domu państwa Moon w Warwickshire.
— No, to teraz ty też możesz coś do mnie napisać — odezwała się, wręczając mu z powrotem pergamin i uśmiechając się lekko. Black skinął głową i odwrócił się do Jamesa. Moon skorzystała z okazji i wymknęła się spod jego parasola, bo gdzieś w oddali mignęła jej ruda czupryna Lily. Patricia pomachała do niej, a Dominika wyszczerzyła zęby, patrząc jak zza jej pleców na stację wjeżdża duży, czerwony pociąg. Wmieszały się w tłum uczniów, który rozdzielił je na moment, by później przerzedzić się, gdy wszyscy zaczęli znikać w przedziałach.
— No nie, wszystko zajęte — jęknęła Pat, zerkając przez małe okienka w drzwiach.
— Ciekawe, czy nauczyciele dojdą do tego, kto porwał tego chłopca — mruknęła Lily, ze zmarszczonym czołem przyglądając się drewnianym ścianom. — Co sobie musieli pomyśleć jego rodzice…
Nagle drzwi jednego z przedziałów rozsunęły się z trzaskiem i stanął w nich James.
— O kurczę, Evans — powiedział, a jego orzechowe oczy roziskrzyły się za okularami. — Poczekaj na mnie, zaraz wracam. Zarezerwowałem ci miejsce obok mnie.
Ruda przewróciła oczami i już miała odpowiedzieć coś złośliwie, kiedy Patricia krótko i stanowczo wtrąciła się do rozmowy.
— Bosko. — Uśmiechnęła się wdzięcznie i bez wahania wkroczyła do przedziału. Moon wzruszyła ramionami i wyszczerzyła zęby do zdezorientowanej przyjaciółki.
— Przynajmniej są wolne miejsca — powiedziała i poszła w ślady Macmillan. Huncwoci przywitali je entuzjastycznie wśród bałaganu, który w zadziwiający sposób udało im się przenieść do przedziału. Lily ostentacyjnie usiadła obok Remusa i poprawiła włosy.
— Co u ciebie, Macmillan? — zagadnął brunetkę Syriusz, który niemal leżał na swoim siedzeniu. — Rodzinka nadal serdeczna i urocza jak zwykle?
— Prawie tak jak u ciebie. — Kwaśno uśmiechnęła się dziewczyna. — Wprawdzie jeszcze nie zaczęli pisać do moich znajomych, ale też nie jest zbyt wesoło.
Peter gwizdnął na widok grymasu, który jak cień przebiegł przez twarz Blacka, i zapadła cisza.
— Co będziecie robić w wakacje? — odezwała się znowu Patricia. — Jakieś konkretne plany?
— Jak zwykle liczę na gościnność rodziców Jima. — Syriusz zniknął za Prorokiem Codziennym, ale  wyraźnie było słychać jak w jego głosie pobrzmiewa gorzka ironia. — Innych opcji nie rozważam.
— Ja też chętnie bym przyjechał, ale wyjeżdżam do ciotki, która mieszka w Walii — odezwał się Peter niespodziewanie, nerwowo skubiąc paznokcie. — J-jakbyście chcieli, to zapraszam, dom jest duży i w ogóle…
— Taa, bosko, bez przerwy pada — zakpił Syriusz, zerkając znad gazety na twarz Pettigrew, która poczerwieniała z zażenowania. — Wymarzone wakacje. Chyba na pontonie.
Chłopak wymamrotał coś niewyraźnie o wyjątkowych krajobrazach, ale na ratunek wyruszył Remus.
— W dzieciństwie często bywałem w Walii na obozach wędrownych, zdecydowanie przesadzasz, Syriuszu. Może pogoda nie zawsze dopisuje, ale nie to jest najważniejsze. Chyba wszyscy wiemy, że Walia to kraina historyczna i oprócz średniowiecznych ruin są tam też celtyckie zabytki…
— Sam jesteś zabytek — prychnął Black, odrzucając Proroka na półkę.
— Cięta riposta — sarknęła Dominika spod zmrużonych rzęs, rozpierając się na miejscu naprzeciwko Syriusza. — Ja bym chętnie odwiedziła Walię, Pete, jeszcze nigdy tam nie byłam.
— Ktoś tu mówi o walijskich wyprawach bez Jamesa Walecznego?! — zagrzmiał Potter, stając w przejściu. Miał podołek pełen pociągowych smakołyków, który natychmiast przyciągnął uwagę chłopców.
— Lily, mamy dwa miesiące wolnego. — Okularnik zamlaskał karmelowym batonikiem. — Co ty na to, żebyśmy umówili się na lody u Fortesque?
— Chyba śnisz.
— Mam przywileje stałego klienta — ciągnął James, zupełnie niezrażony odpowiedzią dziewczyny. — Nie pożałujesz. Wiesz co, napiszę do ciebie.
— Potter, wypisujesz do mnie od trzeciej klasy, czy to zmienia cokolwiek? — Lily obrzuciła go taksującym spojrzeniem.
— Noo… — Chłopak ugryzł batonika, a karmelowe nadzienie wyciekło mu na usta. — Teraz jestem słodki.
Zachichotał z własnego dowcipu, a ku zdziwieniu Dominiki usta Lily zadygotały niebezpiecznie. Syriusz uchwycił jej spojrzenie i przytrzymał je tęczówkami, które na moment znowu zaczęły przypominać rozpalone węgle. Drgnęła lekko i udała, że szuka czegoś w torbie, kiedy coś zastukało w szybę.
— Sowa. — Peter zerwał się z miejsca i podbiegł do okna. Nacisnął klamkę i ptak wleciał do przedziału. Zatrzepotał wielkimi, brunatnymi skrzydłami i przysiadł na ostatnim wolnym miejscu, sugestywnie prostując prawą nóżkę.
— Jaka piękna — westchnęła Moon, na której sowia poczta wciąż robiła wrażenie. Istotnie, sowa była duża i sprawiała szlachetne wrażenie, jej pióra i złociste oczy połyskiwały łagodnie w świetle żarówki. Pettigrew odwiązał od jej nóżki pokaźną, beżową kopertę, a ptak natychmiast zatrzepotał wielkimi skrzydłami i wyleciał przez otwarte okno. Chłopak zerknął na odwrotną stronę sztywnego, szorstkiego pergaminu i ku zaskoczeniu wszystkich obecnych, wyciągnął rękę ku Dominice.
— To do ciebie — powiedział.
Blondynka spojrzała na niego ze zdumieniem i przyjęła kopertę. Spodziewając się w tym niewątpliwej pomyłki, spojrzała na adres – identyczny jak ten, który niedawno sama napisała Syriuszowi.
— To z Gringotta — oświadczył natychmiast Black, ledwie rzuciwszy okiem na pieczęć. Widząc niepewność na jej twarzy, dodał: — Banku czarodziejów.
— Ale ja nie mam konta w Anglii! — zaprotestowała Moon, obracając kopertę w dłoniach, jakby nagle adres miał zmienić się na jakiś bardziej wiarygodny. — Dlaczego mieliby wysyłać mi listy?
Nikt jej nie odpowiedział, więc z wahaniem odpieczętowała kopertę. Spodziewała się, że coś się wydarzy, zwłaszcza po wyjcu od pani Black, ale wyglądało na to, że to zwykły list. Kartka była złożona na trzy, chociaż tekstu nie było wiele.

Pani Moon,
Uprzejmie informujemy, że termin przetrzymywania Pani depozytu przez Bank Gringott mija dnia 28 lipca br. Zapraszamy do naszej siedziby przy ulicy Pokątnej 18, gdzie może Pani przedłużyć termin przechowywania depozytu lub odebrać go osobiście.
Z poważaniem,
Bank Gringott

Podniosła wzrok znad pergaminu.
— Napisali, że mam odebrać jakiś depozyt. — Ponownie wróciła wzrokiem do tekstu. — Jak to możliwe?
— Nie mam pojęcia. — Remus pokręcił głową. — Ale chyba najlepiej sprawdzić to osobiście, prawda?
— Tak zrobię — mruknęła i ostrożnie wsunęła list do torby. Zupełnie się czegoś takiego nie spodziewała, chyba powinna porozmawiać z rodzicami. Ale jak mogli dostać się do „stefy czarodziejów” jako mugole i założyć konto w banku? Brzmiało to co najmniej podejrzanie…
— Ej, a propos tajemniczych depozytów, gdzie jest mapa, Glizdogonie? — zapytał nagle Potter, przerywając ciszę. Wodniste oczy Petera zaokrągliły się, wyrażając ewidentny niepokój i wyrzuty sumienia, ale Huncwoci nie skomentowali tego, bo chłopak szybko wyciągnął pergamin z plecaka. Wymienili z Remusem znaczące spojrzenia, gdy mapa trafiła do ręki Jamesa.
— No — rzekł okularnik, wygładzając pergamin. — Już myślałem, że gdzieś ją zgubiłeś.
— Coś ty, Rogaczu! — Pettigrew zaśmiał się nerwowo. — Nigdy w życiu.
Koła pociągu głucho zahuczały o metalowe szyny, kiedy w przedziale zapadła cisza.

* * * * *

Kiedy opuściła przedział pod pretekstem skorzystania z toalety, jej myśli wciąż zaprzątał tajemniczy list. Najchętniej od razu pojechałaby na Pokątną i przekonała się, w czym rzecz, ale kiedy dojadą Londynu, pewnie będzie już późno, a jutro z samego rana czekał ją upragniony wyjazd do Marsylii. To oznaczało, że Gringotta odwiedzi najwcześniej za jakieś trzy tygodnie, oczywiście o ile do tego czasu nie umrze z ciekawości. Starała się nie bujać w obłokach i przygotowywać na najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie tajemnicy, czyli najzwyklejszą w świecie pomyłkę. Już wyobrażała sobie jak przekracza próg banku, pyta o depozyt, a jakiś goblin patrzy na nią zza kontuaru jak na idiotkę i mówi, że chyba coś jej się pomieszało. Typowe. W końcu ile dziwacznych zbiegów okoliczności może przypadać na jedną osobę? Miała wrażenie, że w tym roku szkolnym wyczerpała cały limit.
Mimowolnie przystanęła przy wąskim, zamykanym na zasuwkę oknie. Przed jej oczami przemykały domki jednorodzinne na zmianę z zielonymi jeszcze prostokątami pól. Niebo na wschodzie zasnuwały ołowianoszare chmury, sprawiając, że jutrzejszy wyjazd do słonecznej Marsylii wydał jej się szczególnie kuszący.
Kątem oka zarejestrowała jakiś błysk po prawej stronie. Zanim zdążyła się obejrzeć, drzwi wagonu rozsunęły się, a każdy cal jej ciała został unieruchomiony. W oszołomieniu patrzyła jak Ragnarok zbliża się do niej niespiesznym krokiem, wsuwając różdżkę do wewnętrznej kieszeni kurtki. Odruchowo spróbowała poruszyć ręką, ale jej mięśnie były porażone zaklęciem.
— Cześć — powiedział głębokim, przyjemnym głosem, który całkowicie nie pasował do drapieżnego, jakby urwanego w połowie uśmiechu. Moon rzuciła spłoszone spojrzenie na drzwi za jego plecami, ale poza nimi na korytarzu nie było nikogo. Zza zamkniętych drzwi przedziałów dobiegały śmiech i głosy uczniów, beztrosko spędzających czas we własnym gronie. — Nie myślałaś chyba, że się nie pożegnam?
Dominika odetchnęła głęboko i spróbowała się uspokoić. Ragnarok unieruchomił ją i mógł jej grozić, ile chciał, ale prawda była taka, że znajdowali się w pociągu pełnym uczniów i nauczycieli, więc nie mógł zdobyć się na nic naprawdę groźnego. W końcu jakimś cudem udało mu się ukończyć Hogwart, nie był więc aż tak zdesperowany, żeby podjąć ryzyko. Wszystko to było logiczne i zgodne z rozsądkiem, ale kompletnie straciło sens, kiedy chłopak zbliżył się na odległość kilku cali i zaczął obchodzić ją tym samym leniwym krokiem. Moon resztką sił zignorowała gęsią skórkę, która pokryła jej przedramiona, gdy w jej nozdrza wdarł się boleśnie znajomy zmieszany zapach papierosowego dymu i wody kolońskiej.
— Zastanawiasz się pewnie, co teraz robię? — Zrobił efektowną pauzę, jakby spodziewał się, że odpowie mimo rzuconego zaklęcia. Przystanął przed nią i pochylił się, żeby spojrzeć jej prosto w twarz. Moon zmrużyła oczy, usiłując przebić wzrokiem osłonę jego przydymionych okularów, gdy uśmiech spełzł z jego twarzy. — Zapamiętuję cię. Na twoje nieszczęście nie toleruję donosicieli.
Dominika miała wielką ochotę odparować, że i ona nie akceptuje pewnych rzeczy, a na szczycie ich listy znajduje się oszustwo i kradzież, ale Gordon najwyraźniej nie zamierzał dać jej okazji do rewanżu. Zamiast tego wznowił swoją wędrówkę dookoła niej, przez co czuła się jak sparaliżowana ze strachu ofiara, otaczana przez drapieżnika wolno, ale systematycznie.
— Co prawda, masz też trochę szczęścia. Te wszystkie gierki i idiotyczne, dziecinne zemsty są dobre dla uczniaków, więc nie zamierzam nawet próbować. Możesz być jednak pewna... — Zawiesił głos, a jej mięśnie niemal krzyczały z bólu w rozpaczliwej próbie uwolnienia się spod działa uroku — Możesz być absolutnie pewna, że kiedy spotkamy się następnym razem, a wiem, że tak się stanie, będę pamiętał, kim jesteś i co zrobiłaś.
W wagonie obok rozległy się głośne kroki niezawodnie zwiastujące, że ktoś zbliża w ich kierunku. Ragnarok tak czy inaczej nie przejawiał większego zainteresowania dalszym monologiem, bo zdjął z niej zaklęcie i odszedł o kilka kroków wzdłuż ściany korytarza.
— Uciekaj do swoich małych przyjaciół. — Rzucił kpiąco przez ramię. — W tym pociągu znajduje się znacznie więcej osób, które chętnie spotkałyby cię w nieco mniej komfortowych dla ciebie okolicznościach.
Krótkim ruchem rozsunął drzwi do kolejnego wagonu i zniknął za nimi, pozostawiając po sobie ciężki zapach papierosów. Za plecami Dominiki na korytarzu pojawił się jeden z prefektów naczelnych, który rzucił pytające spojrzenie na jej oszołomioną minę i poszedł dalej bez słowa.
Sama Moon stała tak jeszcze przez dłuższą chwilę, zupełnie jakby zaklęcie Gordona wciąż nie pozwalało jej się poruszyć. Nie miała nawet siły, żeby złościć się na jego arogancję, która pozwalała mu traktować wszystkich dookoła jak małolatów. Była na to zbyt zdumiona – zupełnie nie spodziewała się czegoś takiego z jego strony. Co prawda Ragnarok już wcześniej jej groził, ale naprawdę łudziła się, że unikanie go, a raczej nie pojawianie się w jego towarzystwie w pojedynkę do końca roku szkolnego załatwi sprawę. Wprawdzie nawet przez chwilę nie żałowała, że opowiedziała o wszystkim profesor McGonagall, ale dopiero teraz zorientowała się, jak groźnego wroga zyskała na własne życzenie.


* Pomysł z czarnomagicznym zamykaniem ludzi w drzewach zaczerpnęłam z rzeczywistości – dawniej czarownice naprawdę były oskarżane o podobne praktyki.


Koniec Części Drugiej

8 lipca 2016

Rozdział XIX - część II


Przysięgam uroczyście i inne sekrety”
– rozdział XIX –

Dominika przewracała się z boku na bok, kurczowo zaciskając powieki i próbując zapaść w sen. Świtało. Mimo starannie zaciągniętych zasłon w wysokich oknach o łukowatym wykończeniu, wąskie promyki chłodnego porannego światła znajdowały niewielkie szpary w tym antyksiężycowym zabezpieczeniu. W ciągu ostatnich dni nocne niebo było tak jasne, że zupełnie nie sprzyjało spokojnym marzeniom sennym. Oczywiście pozostawały bordowe zasłony przy łożach z kolumienkami, ale Moon jakoś nie mogła się do nich przekonać i kiedy do późnego wieczora czytała, rozsuwała je, żeby odłożyć książkę i różdżkę, a później zapominała z powrotem zaciągnąć.
Jednak to nie wąskie strużki światła rozbudziły ją o tak wczesnej porze; gdyby nie jej cholerna ciekawość i empatia, mogłaby wszystko zrzucić na zbliżający się wielkimi krokami egzamin z eliksirów. Ale jej myśli zaprzątał Peter. Wczoraj z trudem zdobyła się na tyle litości, żeby nie wyrazić swego zdumienia nad tym jak bardzo chłopak ma przerąbane. W porządku, był kimś, kogo Huncwoci akceptowali, ba, kogo przyjęli do swojej paczki, ale z drugiej strony, zgubienie huncwockiego skarbu, którego niewiarygodne znaczenie wyjaśnił jej Pettigrew, skazywało go na niszczycielski gniew trzech chłopaków, którzy budzili respekt całej szkoły. Wprawdzie Peter był prawie pewien, że udało mu się wyczyścić mapę zanim została mu odebrana, ale to niespecjalnie poprawiało jego sytuację. Nic dziwnego, że mały, nieśmiały Pete dosłownie kwilił na myśl o tym, co się stanie, kiedy Huncwoci dowiedzą się, do czego doszło. Co mu groziło? Nie, nie fizyczny uszczerbek. Społeczna ekskomunika? Najprawdopodobniej.
Zamierzała pocieszyć go nieco, ale nie wkraczać na wojenną ścieżkę z Huncwotami i wzruszyć ramionami, po czym ruszyć w swoją stronę. Bez przesady, więcej konfliktów z nimi, więcej konfliktów z Blackiem to było coś, co wzbudzało w niej zdecydowaną asertywność. Tylko, że wtedy Peter powiedział coś, co nią wstrząsnęło i nagle sytuacja przybrała zupełnie inne oblicze. Zapytała wtedy, kim byli uczniowie, którzy go napadli. Peter wymienił dwa nazwiska, które już słyszała, ale których nie potrafiła dopasować do konkretnych twarzy oraz jedno, które było znane jej aż za dobrze.
Wyglądało na to, że Charlie Gordon znowu z hukiem wkraczał w jej życie. Słyszała plotki, że Ragnarok bardziej cenił towarzystwo Ślizgonów niż Gryfonów, ale żeby okradać nieporadnego, gapowatego Petera… No cóż, to zdecydowanie komplikowało sytuację, bo znacznie trudniej stawić czoło komuś, kogo się zna niż komuś obcemu. Wyobrażenia o tym jak idzie do Charliego i prosi o zwrot mapy mroziły jej serce i niemal odbierały zdolność myślenia. Pozostawała więc mniej oficjalna metoda, której poziom moralności nie wykraczał zbytnio poza postępek Ragnaroka. Dominika nie czuła przestróg własnego sumienia, miała tylko nadzieję, że to zadanie okaże się znacznie łatwiejsze niż powinno, a dzięki temu sprawa nie dotrze do Huncwotów. Peter niemal całował ją po rękach, kiedy postanowiła mu pomóc, ale udało jej się go jakoś odpędzić i zacząć porządnie wytężać mózg w poszukiwaniu metody, która sprawi, że tajemnicza mapa wróci do właściciela.

* * * * *

Kilka godzin później, kiedy wyszła półprzytomna i ogłupiona oparami z sali, w której przeprowadzano praktyczny egzamin z eliksirów, oparła się o cudownie chłodną kamienną ścianę i głośno odetchnęła, jak jej się wydawało, świeżym powietrzem. Serce wciąż biło w jej piersi mocniej niż zwykle, zawzięcie pompując krew do zarumienionych policzków i odsłoniętych do łokci przedramion. Jednocześnie nie opadło z niej jeszcze podekscytowanie, wywołane zadaniem na czas i dość pozytywnym efektem, który udało się jej uzyskać. Bądź co bądź, dobrze było mieć Evansównę za przyjaciółkę i korepetytorkę w jednym.
Był to ostatni egzamin w, wydawać by się mogło, niekończącym się ciągu SUMów, przez który zmuszona była przebrnąć. Ta świadomość cudownie odciążyła jej głowę; miała ochotę w podskokach pobiec na błonia i spędzić tam ostatnie popołudnie tego roku w Hogwarcie. Zamiast tego ruszyła w ich stronę sprężystym krokiem, uśmiechając się do siebie i powstrzymując od zgubnego rozmyślania nad tym, czy aby zamieszała swój eliksir odpowiednią liczbę razy. To było już za nią, nie miała nad głową żadnych szkolnych obowiązków, jutro zobaczy swoją rodzinę, później wróci do Francji i spędzi cudowne wakacje. Wspaniała perspektywa.
Gdy tanecznym krokiem schodziła po ostatniej kondygnacji schodów, a drzwi wejściowe znalazły się w zasięgu jej wzroku, ktoś nagle stanął przed nią, ciemnością swojej sylwetki przysłaniając jej pełne słońca i ciepła wizje. Uśmiech nieco przygasł, a po chwili znikł zupełnie, kiedy zobaczyła kto szczerzy do niej zęby.
— Cześć — powiedział dziarsko Syriusz, obejmując ją w pasie. — Jak egzaminy?
Dominika z wyrzutem spojrzała na stojącą nieopodal zbroję i oznajmiła jej, że absolutnie nie ma teraz czasu na bezproduktywne pogawędki.
Black uśmiechnął się ze zrozumieniem, ale nie puścił jej. Moon obrzuciła go taksującym spojrzeniem; wyglądał, jakby znacznie przytył w ciągu nocy, bo skórzana kurtka była wypchnięta w okolicach brzucha.
— Pożarłeś kogoś w tym lesie? — zapytała chłodno i naparła na jego bark, chcąc go wyminąć.
Syriusz zacmokał i zbliżył usta do jej ucha.
— Ja też nie mam zbyt wiele czasu. Chodź ze mną.
Przysunął się do niej tak blisko, że niemal stykali się czołami i odsunął nieco połę kurtki. Brwi dziewczyny powędrowały do góry, kiedy zobaczyła pokaźny pęk petard w boleśnie jaskrawych kolorach i o całkiem fantazyjnych kształtach.
— Plumpton skonfiskował je przed samym Sylwestrem — zamruczał Gryfon konspiracyjnie. Nos Dominiki, tkwiący na poziomie szyi Blacka, został wystawiony na zapachową manipulację. Nagle straciła ochotę na to, żeby chłopak tak szybko zostawił ją w spokoju.
— Doprawdy — powiedziała, siląc się na obojętność. Był to iście heroiczny wysiłek, bowiem uczucia, które w tym momencie do niej napłynęły, sprawiły, że wszelkie myśli stały się nagle mozolne i ciężkie. Syriusz sięgnął za pazuchę, wcisnął jej w ręce kilka fajerwerków i odsunął się.
— Teraz ty też jesteś winna — oświadczył, a jego czarne oczy zwęziły się w uśmiechu. — Lepiej rób, co mówię, bo załapiesz się na jakiś wymyślny wakacyjny szlaban. — Po czym złapał ją za rękę i pociągnął za sobą po schodach, z których dopiero co schodziła.
Początkowo zaparła się o poręcz i stawiała opór, ale kiedy w jednym z poprzecznych korytarzy rozległo się echo przekleństw woźnego, przyspieszyła kroku i po chwili biegła już za Syriuszem, który wciąż kurczowo ściskał jej dłoń. Poczuła się znowu głupio zdominowana tak jak wtedy w lesie, ale teraz nie czuła strachu, jedynie jej ciało zaczęła napełniać adrenalina, a oczy rozszerzyły się z przejęcia. Chłopak ciągnął ją za sobą niewzruszenie, śmiał się, mijając kolejne kondygnacje, jakby dokładnie wiedział, dokąd biegną. Do Dominiki wolno zaczęło docierać znużenie monotonną podróżą pod górę, gdy zatrzymali się na ostatnim poziomie. Biegli korytarzem, a Gryfonka przyciskała do piersi kolorowe rurki, bojąc się, że pogubi je po drodze tak jak gubiły się jej na wpół uformowane myśli. Syriusz zatrzymał się przed ścianą, naprzeciw której wisiał obraz przedstawiający tańczące trolle. Moon zatrzymała się wpół kroku, wodząc wzrokiem od wątpliwej wartości dzieła do chłopaka przechadzającego się tuż obok. Po co szukał sali z lustrem? Nie miała ochoty znowu zaglądać do srebrzystej tafli, jeszcze nie zdążyła się zupełnie otrząsnąć z tego, co w niej zobaczyła. Chciała zaprotestować, ale proste drewniane drzwi w magiczny sposób pojawiły się w ścianie, a Black przywołał ją do siebie gestem i sam za nimi zniknął.
Odetchnęła i przekroczyła próg. Plumpton deptał im po piętach, nie było sensu ryzykować – w końcu mogła przecież nie podchodzić do zwierciadła, wystarczy, że stanie tuż za drzwiami i…
Oddech zamarł jej w piersi. Poczuła lekki zawrót głowy, kiedy zamiast do niemal pustej sali wkroczyła w rzeczywistość, której się nie spodziewała.
Dokoła znajdowały się olbrzymie, zakurzone regały, pnące się od posadzki ku samemu sklepieniu pomieszczenia. A na nich… Na nich było wszystko. Gdzie nie sięgnąć wzrokiem, wszędzie leżały stosy dziwacznych przedmiotów, z których chyba żaden nie miał pary. Spalone kociołki, gryzące frisbee, potłuczone butelki i całe sterty bezużytecznych, jak by się mogło zdawać, śmieci. Nagle w jej polu widzenia, oszołomionym przez taką różnorodność kolorów i kształtów, pojawiła się na krótko twarz Blacka. Na krótko, bo przybliżyła się i odsunęła szybko, wyciskając na jej ustach pocałunek. Zaśmiał się niefrasobliwie, wyjął petardy z jej objęć i zniknął za jednym z regałów.
Moon stała, oszołomiona. Nie wiedziała właściwie, dlaczego mu na to pozwala. Sytuacja między nimi była tak chaotyczna i irracjonalna, że miała ochotę roześmiać się tak jak on i udawać, że nic się nie stało. Tylko, że trudno było udawać, kiedy Syriusz po prostu podchodził i robił takie rzeczy.
On jest walnięty — myślała ze stoickim spokojem, wchodząc między regały i przyglądając się poszczególnym przedmiotom. — Ani przepraszam, ani jednego słowa wytłumaczenia, ani chociażby komplementu. Cham.
Podniosła z półki ohydny, gryzący sweter w zgniłozielonym kolorze, ale nie skrywał w sobie żadnych ciekawych właściwości poza niefortunnym kolorem, więc odłożyła go na miejsce. Black hałasował gdzieś po drugiej stronie sali, ale nawet nie zamierzała sprawdzać. Zamiast tego metodycznie przeglądała mniejsze skupiska dziwnych przedmiotów, które najwyraźniej uczniowie ukrywali tutaj przez całe pokolenia. Znalazła małą książeczkę przypominającą pamiętnik, kąsający kubek, uschnięte trujące pnącze, całe mnóstwo łajnobomb i połamaną miotłę. Krótkim ruchem ściągnęła szare płótno wiszące na ścianie. Cofnęła się, przerażona, kiedy jej oczom ukazał się wielki, zakrwawiony topór. Krew zaschła dawno temu, ale wrażenie było na tyle silne, że dziewczyna cofała się dopóty, dopóki nie natrafiła plecami na przeciwległy regał. Odwróciła się. Na jednej z półek chwiał się niewielki, ale za to niesamowicie brudny wazon. Wyciągnęła rękę, żeby go podtrzymać, ale zanim zdążyła dosięgnąć, wazon zsunął się z półki i roztrzaskał w drobny mak na kamiennej posadzce. Z podłogi uniósł się wielki obłok błękitnego, iskrzącego dymu, który pochłonął ją w ułamku sekundy.
— Dominika? — Zaniepokojony Syriusz wyjrzał zza jednego z regałów. Od razu zobaczył chmurę niebieskawego pyłu, więc ruszył ku niej szybkim krokiem, poważniejąc gwałtownie. Jednak dym szybko się ulatniał i zanim Black doszedł do dziewczyny, znikł niemal zupełnie. Moon stała pochylona nad niskim stolikiem i oddychała spazmatycznie.
— Nika — jęknął Gryfon, dotykając ostrożnie jej ramienia i odgarniając jasne włosy z twarzy. —Nika, słyszysz mnie? Co się stało?
Gryfonka wyprostowała się i spojrzała mu prosto w twarz. Wyglądała zupełnie obojętnie, jakby nic się nie stało. Przez moment Syriusz myślał, że rzeczywiście mu się to zdawało, bo nawet na jej włosach nie zostały resztki pyłu.
— Masz oczy swojej matki — powiedziała i zakasłała.
Black zamarł. Popatrzył na nią z niedowierzaniem, po czym podszedł do resztek wazonu i trącił je czubkiem buta. Nic w nich nie zostało. Odwrócił się wolno w jej stronę, reflektując się i przywołując na twarz kpiący uśmiech.
— Potrafisz czytać mi w głowie?
Moon stała sztywno, podpierając się ręką o blat stolika. Szeroko otwarte, zielone oczy wciąż były utkwione w nim.
— Nie — powiedziała po chwili namysłu, jakby potraktowała to pytanie zupełnie poważnie. — Nie potrafię.
— Wiesz co. — Syriusz z zakłopotaniem podrapał się za uchem. — Zaprowadzę cię do Skrzydła Szpitalnego. Nie wiadomo, czy to było jakieś zatrute, czy co…
— Nie czuję się zatruta — zaprotestowała Moon, prostując się i otrzepując szatę. — Czuję się świetnie.
Chłopak wzruszył ramionami.
— W takim razie może trochę się prześpij, bo wyglądasz… dziwnie.
W milczeniu opuścili tajemniczy pokój i skierowali się do wieży Gryffindoru. Black ukradkiem zerkał na swoją towarzyszkę, jakby spodziewał się, że nagle ujawnią się efekty uboczne niebieskiego pyłu. Jednak dziewczyna zachowywała się zupełnie normalnie i poza tym dziwacznym stwierdzeniem o jego matce nie zrobiła nic, co mogłoby wzbudzić jakiekolwiek podejrzenia. Pożegnała go mimochodem na schodach do dormitorium dziewcząt i po chwili zniknęła za drzwiami. Syriusz pokręcił głową i postanowił pójść na błonia, gdzie czekał na niego James.

* * * * *

Dziesięć minut później drzwi dormitorium dziewcząt otworzyły się ponownie. Moon wyjrzała zza nich, omiatając Pokój Wspólny badawczym spojrzeniem. Oględziny najwyraźniej okazały się korzystne, bo wyszła na podest i zeszła po drewnianych schodach. Zgodnie z jej oczekiwaniami Peter siedział w fotelu przy kominku. Stanęła nad nim, a chłopak spojrzał na nią ze strachem.
— Wymyśliłam coś — poinformowała go chełpliwie.
— Czy… — Pettigrew głośno przełknął ślinę. — Czy chodzi o… No wiesz
Dominika pokiwała głową. Rzeczywiście czuła się nieco dziwnie, ale na pewno nie obejmowało to obezwładniającego bólu, wymiotów i spazmów, które zazwyczaj były objawami otrucia. Wręcz przeciwnie, ogarniał ją przyjemny spokój. Jedynym niepokojącym aspektem tego nienaturalnego samopoczucia było to, że nagle zaczęła zdawać sobie sprawę z wielu bezużytecznych i przypadkowych faktów. Na przykład, że wujek Petera ma na imię Timothy, albo że jutro będzie padało, chociaż dzisiejsza słoneczna pogoda zupełnie tego nie zapowiadała. Trochę ją to bawiło, więc nie zamierzała się nikomu do tego przyznawać.
— Przy śniadaniu widziałam jak chowa ją do torby. Tak myślę, że to musiała być ona. Chyba mogłabym włamać się do jego dormitorium, oczywiście, jeżeli ty zajmiesz go przez jakiś czas.
Chłopak przyglądał się jej przez chwilę z otwartymi ustami. W tej chwili przypominał jakiegoś gryzonia, a Moon widziała wyraźnie skomplikowany proces myślowy odbijający się na jego twarzy.
— Potrafię to zrobić — wykrztusił w końcu, z nieprzyjemną mieszanką dumy i strachu w głosie.
— W porządku. — Dziewczyna wzięła się pod boki. — Do roboty. Gordon jest na błoniach, widziałam przez okno. Zatrzymaj go tam, a ja od razu przeszukam jego rzeczy.
Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała prosto w stronę krętych schodów, prowadzących do dormitoriów chłopców. Kiedy odwróciła się przez ramię, Petera już nie było.

* * * * *

Remus przerwał na pół źdźbło trawy, którym bawił się już od dłuższej chwili, i podniósł oczy na Elisabettę. Mimo nie najlepszego humoru uśmiech sam wypłynął mu na usta – zawsze tak się działo, kiedy patrzył w jej szczerą, pucołowatą twarz. Lisa właśnie rozprawiała z ożywieniem o wakacjach, które zamierzała spędzić z rodziną w Neapolu. W pierwszej chwili, kiedy o tym usłyszał, poczuł ukłucie żalu, ale zaraz potem skarcił się w duchu – powinien się przecież spodziewać się, że będzie chciała wrócić do domu, do bliskich, za którymi na co dzień tak tęskniła. Nie mógł jej nawet zarzucić, że nie pomyślała o nim w tej sytuacji. Kiedy tylko zauważyła rozczarowanie, które jak cień przemknęło przez jego twarz zanim zdążył się opanować, zaproponowała, żeby przyjechał w odwiedziny chociaż na kilka dni. W odpowiedzi z wysiłkiem wycisnął na ustach uśmiech i zapewnił ją, że porozmawia o tym w rodzicami. W rzeczywistości wiedział jednak, że z wyjazdu nic nie będzie – nawet, gdyby rodziców stać było na taki wydatek, a on zacisnąłby zęby i przełamałby strach przed poznaniem jej wielkiej, włoskiej familii, to jego futerkowy problem zniszczył mu całe wakacje. Wilkołactwo i bolesne przemiany same w sobie były trudne do zniesienia, a tym razem miało być znacznie gorzej, bowiem na lipiec przypadało zjawisko, na myśl o którym automatycznie cierpła mu skóra. Blue moon, czyli podwójna pełnia, zdarzał się raz na dwa, trzy lata i każdy z tych księżyców zapadał mu głęboko w pamięć. Dwie pełnie w jednym miesiącu oznaczały dwa razy więcej bólu, dwa razy więcej wstydu i potworne wycieńczenie, które pozostawiało go na granicy wytrzymałości.
Rzucił szybkie spojrzenie w stronę Elisabetty.
Może to i lepiej, że wyjeżdża? Przynajmniej będzie na tyle daleko, że nie ma żadnych szans, że zobaczy go w postaci potwora, a i w listach znacznie łatwiej będzie kłamać, że wszystko w normie, wprawdzie mamie chwilowo się pogorszyło, ale lekarz mówi, że to przejściowe i już niedługo może wyjada na krótkie wakacje, a wtedy...
— Martwisz się swoją mamą? — Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie i Remus wzdrygnął się na myśl, że Lisa czyta w nim jak w otwartej książce, chociaż wszystko wskazywało na to, że jeszcze nie domyśliła się wszystkiego... Nawet nie zauważył, kiedy dziewczyna przerwała swój monolog i spostrzegła, że odpłynął myślami gdzieś daleko.
— Przepraszam — bąknął i upuścił źdźbło, które wylądowało miękko tuż obok jego skrzyżowanych nóg.
Zalała go słodko-gorzka fala wzruszenia i wyrzutów sumienia, kiedy Lisa chwyciła go za rękę i przylgnęła do jego ramienia.
— Jak tylko dotrę do domu, poproszę babcię, żeby coś jej dobrała. Wiesz, jest sławną zielarką, wszyscy w okolicy ją znają. Mówiłeś, że co konkretnie dolega twojej mamie?
Remus czuł wyraźnie jak mimo prażącego słońca cierpnie mu skóra. Z ledwością mógł zebrać myśli, sam już gubił się w wymówkach, którymi regularnie ją zbywał, a przecież teraz, właśnie w tym momencie Lisa patrzyła na niego uważnie i oczekiwała odpowiedzi.
Jak zwykle jego wybawcą okazał się jeden z jego najlepszych przyjaciół – duże, ciemnobrązowe oczy Elisabetty zrobiły się okrągłe ze zdumienia, kiedy wskazała palcem Gryfona, który gnał ku nim na złamanie karku od strony zamku.
W duchu odetchnął z ulgą, dobrze wiedział jednak, że jak zwykle tylko odsuwa nieuniknione.


* * * * *

Z naiwną nadzieją, że Pettigrew jej nie zawiedzie, zaczęła wspinać się po drewnianych stopniach. Mijała kolejne drzwi ze złotymi tabliczkami, wspierając się ręką o ścianę wieżyczki. Rzuciła okiem na wejście do dormitorium szóstoklasistów – nigdy nie zapędzała się wyżej. Kilkanaście stopni dalej znajdowała się ostatnia sypialnia, której zamek nie śmiał stawić jej oporu. Przekroczyła próg i rozejrzała się.
Głupim ryzykiem z jej strony było założenie, że dormitorium będzie puste, ale jak większość podejmowanych w ten sposób decyzji, i ta okazała się słuszna.
Rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby wskazać jej, które z pięciu łóżek należy do Charliego. Wydawać by się mogło, że to nie będzie trudne zadanie, w końcu nie panował tu olśniewający porządek, chociaż na pewno było schludniej niż u Huncwotów. Podręczniki do OWUTEMów, standardowa hogwarcka szata, kociołki, karty. Nic specjalnie indywidualnego. Jednak kiedy zajrzała za na wpół odsłoniętą kotarę łóżka, które znajdowało się najbliżej okna, zobaczyła dużą mapę nieba z zaznaczonymi konstelacjami i osobistymi dopiskami. Tuż obok niej wisiała tablica numerologiczna.
Coś stuknęło na schodach, ale gdy odwróciła się, spłoszona, dźwięk już się nie powtórzył. Z uczuciem triumfu zaczęła dokładniej rozglądać się wokół, gdzieś tu mogła być przecież mapa. I nie myliła się, w boczną kotarę łoża z kolumienkami zaplątała się czarna płócienna torba, z którą zazwyczaj widywała Gordona. Odsunęła suwak i zajrzała do środka.
Czuła się nieco dziwnie, ale przecież nie chciała go okraść, przyszła tu jedynie po to, co już zostało skradzione. To chyba nie jest jakoś wybitnie naganne moralnie, prawda? Przesunęła na bok kilka sponiewieranych zeszytów i małą butelkę wypełnioną lazurowym płynem, za którą wciśnięty był zwój pergaminu. Wyjęła go i rozprostowała. Ku jej rozczarowaniu, był całkiem pusty.
— Szkoda, prawda? — rozległ się głos za jej plecami. Jak oparzona odskoczyła od torby i wyprostowała się, stając twarzą w twarz z Ragnarokiem. Tego dnia jego jasne włosy jakby bardziej niż zwykle kontrastowały z nieprzeniknioną czernią okularów i ubrania.
— Gdybyś nie męczył Petera, nie byłoby mnie tutaj — odpowiedziała, starając się, by nie zadrżał jej głos. Bała się go, wokół panowała cisza, a podział ról był jednoznaczny. W dodatku uświadomiła sobie, że nie ma w kieszeni różdżki. Musiała zostawić ją w dormitorium, nie spodziewała się przecież, że napotka na jakieś przeszkody…
Charlie uczynił kilka leniwych kroków do przodu. Mogła poczuć ciężki aromat jego perfum zmieszany z zapachem papierosowego dymu. Uśmiechnął się.
— Ech, Moon. Jak zwykle w tarapatach, co? — Podszedł jeszcze bliżej, a ona nie mogła się już cofnąć, napierając plecami na drewnianą ramę łóżka. Po chwili chłopak przemówił znowu, tym razem przyciszonym tonem: — Wiesz, gdzie są teraz wszyscy? Na błoniach. No, ewentualnie pakują kufry na jutro. Zdajesz sobie sprawę z tego, że nikt ci nie pomoże?
Zadrżały jej usta, ale już o to nie dbała. Rozpaczliwie starała się wymyślić jakieś rozwiązanie, jakiś sposób ratunku, chociaż czuła narastający strach, który jak ciemne chmury zbierał się nieubłaganie nad jej głową. Gordon miał rację. Absolutną rację i nic nie mogła na to poradzić. Nawet gdyby ktoś zastanawiał się, gdzie ona teraz jest, to przecież nie weźmie pod uwagę, że wybrała się na małą łupieżczą przechadzkę do dormitorium siódmoklasistów.
Charlie z wyraźną lubością przyglądał się jej twarzy i leniwym ruchem oparł rękę na ramie łóżka tuż nad jej ramieniem. Odsunęła się o kilka cali w lewo, boleśnie wbijając bok w parapet. Po plecach przebiegł jej przyjemny dreszcz, który wydał się zupełnie nie na miejscu. Na krótką chwilę ogarnął ją przejmujący żal, że to wszystko potoczyło się tak źle, a przecież mogło być zupełnie inaczej. Które z nich i kiedy popełniło błąd?
— Jest ktoś, kto wie, że tu jestem — zaprotestowała nagle, próbując odciągnąć jego uwagę. Spojrzała na wyzywająco na jego twarz, z której nie znikał lekki uśmiech, który jeszcze nie tak dawno topiłby jej serce.
— Masz na myśli swojego szczurowatego koleżkę? — Zacmokał z powątpiewaniem, muskając dłonią jej podbródek. — Oj, mała, musisz lepiej dobierać sojuszników. Inaczej ktoś podejmie decyzję za ciebie.
Jego ręka zsunęła się na jej ramię, zaciskając się na nim jak imadło, przeciwnie do twarzy, która wciąż przybierała spokojny, niemal dobrotliwy wyraz. Odwróciła głowę do ściany, czując jak serce szarpie się w jej piersi.
Nagle drzwi do dormitorium otworzyły się gwałtownie, z trzaskiem uderzając o ścianę.
— Gordon! — rozległ się ostrzegawczy głos. Gryfon odwrócił się niechętnie, z krzywym uśmieszkiem zerkając na Remusa Lupina, który stał w progu z różdżką wycelowaną prosto w niego.
— I co? — Wzruszył ramionami. — Rzucisz na mnie urok w moim własnym dormitorium?
Dominika patrzyła szeroko otwartymi oczami na bladego, jakby schorowanego Lupina, za plecami którego kulił się Pettigrew, rzucając wokół przerażone spojrzenia.
— Nie — odpowiedział spokojnie, przesuwając wzrok na Moon. — Jeśli będziesz potrafił zachować się na poziomie, zaraz stąd wyjdziemy. Wszyscy.
Ragnarok uśmiechnął się lekceważąco i spojrzał na nią przeciągle. Blondynka wysunęła się z obojętniejącego uścisku Gryfona i szybkim krokiem podeszła do Huncwotów, nie wierząc we własne szczęście.
— Do następnego razu — powiedział, oparłszy się plecami o kolumienkę łóżka, do której ją przed chwilą przypierał, i z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągnął paczkę papierosów.
Pierwsza wysunęła się za drzwi i zatrzymała się dopiero kilka poziomów niżej. Obejrzała się przez ramię na niespiesznie schodzących Huncwotów i przystanęła. Lupin bez słowa patrzył na nią z góry, spod gładko zaczesanych włosów nieokreślonej barwy. Poczuła się dziwnie zażenowana, jak dziecko pod surowym wzrokiem dorosłego, kiedy właśnie coś zbroiło. Nagle zauważyła, że w dłoni wciąż ściska pusty pergamin.
Remus, wciąż milcząc, skinął głową w kierunku Pokoju Wspólnego. Szli we trójkę jak skromny i nader nietypowy kondukt pogrzebowy. Kiedy stanęła przy parapecie, zdążyła się już nieco otrząsnąć, więc popatrzyła oskarżycielsko na Petera, który zgarbił się pod jej spojrzeniem.
— Miałeś go pilnować — burknęła.
Zanim Pettigrew odpowiedział cokolwiek, wtrącił się Remus.
— To było bardzo niepoważne z twojej strony. Jesteś tu nowa, w porządku, ale powinnaś wiedzieć, z kim zadzierasz.
Moon zmarszczyła buntowniczo brwi. Lupin miał nieprzyjemny zwyczaj interpretowania wszystkiego jednoznacznie i w dodatku moralizowania tych nieszczęśników, których niecne uczynki wpadły mu w oko. Wystarczało samo jego surowe spojrzenie, żeby sprowadzić człowieka na ziemię, cała reszta była już tylko kopaniem leżącego.
— Można powiedzieć, że załatwiałam wasze sprawy. — Skrzyżowała ramiona na piersiach i rzuciła Peterowi krótkie spojrzenie. Remus machnął niecierpliwię ręką.
— W porządku, Glizdogon już mi wszystko opowiedział. — Zanotowała w myślach, żeby nie powierzać temu gnomowi intymnych tajemnic. — Rzeczywiście, sytuacja była całkiem… Całkiem niebezpieczna, ale to nie znaczy, że trzeba od razu łamać kilka punktów szkolnego regulaminu i węszyć w dormitorium takiego…
— Okay, okay, wszystko jasne — przerwała mu Dominika, która nie miała ochoty wysłuchiwać, czym takim jest Charlie. W dodatku wspomnienie o regulaminie wskazywało wyraźnie, że Remus zaczynał się nakręcać. — Ale nie sądzę, żebyś ty, Remusie, był odpowiednią osobą do pouczania mnie, jak się traktuje szkolne zasady.
Chłopakowi drgnął kącik ust, ale nic nie powiedział. Zapadła cisza, w czasie której Moon bezwiednie mięła w dłoni kawałek pergaminu. Siwe oczy Lupina skierowały się w stronę jej ręki i zwęziły się w skupieniu.
— Co to jest?
— Och… — Blondynka niemal ze zdziwieniem spojrzała na zwój pergaminu. — Był w jego torbie, myślałam, że to ta mapa, ale jest pusty.
— Mogę mu się przyjrzeć?
Dominika wzruszyła ramionami i wsunęła papier do jego wyciągniętej ręki. Gryfon rozprostował go, wygładził i przyjrzał mu się uważnie. Moon zerknęła ukradkiem na Petera, chcąc wymienić z nim zdziwione spojrzenia, ale chłopak nie zwracał na nią uwagi, wpatrzony w Remusa niemal z czcią. W końcu Lupin odsunął nieco pergamin i wycelował w niego różdżkę.
— Przysięgam uroczyście, że knuję coś niedobrego.
Na pustej powierzchni barwy kości słoniowej zaczęły pojawiać się wymyślne zawiasy i litery. Dominika wpatrzyła się w nie z nieukrywaną ciekawością, ale nie zdążyła nic odczytać, bo chłopak szybko zwinął pergamin, uchwyciwszy jej bystre spojrzenie.
— W porządku, to ona — powiedział zdawkowo, wsuwając zwój za pazuchę. — Najwyraźniej Gordon nie potrafił jej uruchomić.
— Niesamowite — mruknęła z podziwem. — Sami ją zrobiliście?
— Sami. — W końcu na twarzy Lunatyka pojawił się lekki uśmiech. — Poszperało się tu i tam, wykorzystało parę zaklęć, a teraz się przydaje. Ale chciałbym, żeby to zostało między nami, jak widzisz, im mniej osób o niej wie, tym lepiej.
— Nie ma sprawy, nikomu nie powiem — zadeklarowała szybko Moon, wciąż pod wrażeniem tego nowego odkrycia. Huncwoci rzeczywiście nie byli zwykłymi uczniami, a ich wiedza na temat magii i zamku pociągała ją i ciekawiła. Wyglądało na to, że korzystniej byłoby być z nimi w dobrych stosunkach, a nuż wpadnie jej w ręce kolejna tajemnica?
— Właściwie… — Remus zawahał się i wygładził szatę w zamyśleniu. — Lepiej, żeby Syriusz i Jim też się o tym nie dowiedzieli. Nie chodzi o jakieś sekrety, ale skoro Mapa do nas wróciła i wszystko jakoś rozeszło się po kościach…
— Dokładnie tak, dokładnie. — Peter nagle włączył się do rozmowy. Na jego krągłych policzkach wykwitły niezdrowe rumieńce, ale wyglądał na znacznie mniej wystraszonego niż kwadrans temu. W dodatku perspektywa przemilczenia oddania cennego skarbu zaprzysięgłym wrogom musiała wzbudzić w nim niekłamany entuzjazm.
Remus spojrzał na nią pytająco.
— Nie ma sprawy — przytaknęła od niechcenia, przygryzając paznokieć i w zamyśleniu patrząc gdzieś ponad jego ramieniem.
Koniecznie trzeba było wymyślić nową taktykę.