23 grudnia 2016

Rozdział XV - część III


„Zakon Feniksa”

– rozdział XV –

James porozumiał się spojrzeniem z Syriuszem i w milczeniu skinął głową. Jednocześnie skupili ponury wzrok na znienawidzonej postaci, która leżała u ich stóp, na podobieństwo jakiegoś ohydnego kraba usiłując oddalić się od nich jak najbardziej. Okularnik skinął krótko różdżką, a niewidzialna siła chlasnęła w twarz Snape’a na tyle mocno, że tłuste włosy opadły mu na bladą twarz, a z jego ust wydobył się mimowolny syk.
— No dalej, Śmiecierusie. — Głos Blacka przepełniony był odrazą. Pochylił się nad Ślizgonem, celując w niego różdżką. James nie potrafił powiedzieć, co w tym momencie przeważało w przepastnych oczach Snape’a – strach czy nienawiść? — Wiesz dobrze, że możemy tak długo. Tym razem od ciebie zależy, ile to potrwa.
Przez chwilę chłopak dyszał ciężko, z dłońmi wczepionymi w kamienną posadzkę. Nagle otworzył usta i bluznął potokiem przekleństw, ale Potter powstrzymał go szybko, mruknąwszy Deprimo. Ślizgon jęknął, opadając na posadzkę i uderzając w nią głową. Jego długie, delikatne palce zadygotały konwulsyjnie.
Cofnął zaklęcie, a Syriusz zbliżył się do Snape’a i bez cienia współczucia spojrzał mu w twarz.
— Mów, Smarkerusie — powiedział cicho, a widząc brak reakcji przeciwnika, wykonał krótki gest różdżką. Ciało chłopaka gwałtownie przesunęło się w kierunku ściany i uderzyło w nią, podnosząc się do pozycji siedzącej. — Mów, bo nie ręczę za siebie! Który z was, padalców, przyczepił się do Petera i Remusa? I po co?
— Co tu się dzieje?
Wszystkie trzy spojrzenia niechętnie spoczęły na gryfońskiej pani prefekt, która ostrzegawczo celowała w nich różdżką. Potter z niejakim znużeniem po raz kolejny zdziwił się jak to się dzieje, że Evans zadaje pytania w trybie rozkazującym.
Jako że brak odpowiedzi irytował Lily równie bardzo, co głupkowate wytłumaczenia, ruszyła ku nim stanowczym krokiem, groźnie marszcząc brwi. Huncwoci bez entuzjazmu opuścili swoje różdżki, nie przestając jednak celować nimi w leżącego na podłodze chłopaka, który rzucał niespokojne spojrzenia na wszystkich obecnych.
— Nie mogę uwierzyć, że znowu to robisz, Potter. — Głos Evans drżał od nieudolnie skrywanej wściekłości. James zacisnął mocno palce na różdżce i mimowolnie odwrócił wzrok od jej soczyście zielonych tęczówek. Dopiero teraz zauważył, że za plecami rudej Gryfonki czai się Moon, która napotkawszy spojrzenie Rogacza, gwałtownie podniosła się z klęczek, chowając coś do kieszeni. Okularnik ze zdumieniem zobaczył leżącą u jej stóp przewróconą na lewą stronę torbę Smarkerusa, którą opróżnili na samym początku, ale nie zdążył poświęcić temu więcej niż jedną myśl, bo Evans kontynuowała swoją tyradę. — Jak możesz być takim egoistą!
Potter poczuł, że zalewa go fala gorąca. Z jego różdżki wystrzeliło kilka szkarłatnych iskier, na co Gryfonka tylko z lekceważeniem uniosła jedną brew.
— Proponuję, żebyś zajęła się swoimi sprawami, Evans — odezwał się chłodno Syriusz zza jego pleców.
Ruda nie poświęciła mu nawet sekundy uwagi, wciąż wpatrując się ze złością w coraz gorzej tłumiącego emocje Jamesa. Okularnik wziął głęboki oddech i podszedł do niej na tyle blisko, że prawie stykali się nosami. W innych okolicznościach pewnie czułby się w takiej sytuacji szczęśliwy, ale teraz czuł tylko złość na nią, na jej niezrozumienie, na jej nieskazitelną moralność, która zawsze pozostawała w bezsensownej opozycji do rzeczywistości.
— Nie masz pojęcia, Evans — powiedział cicho, zmrużywszy oczy za okrągłymi szkłami okularów. — Nawet nie masz pojęcia, jak mało egoistycznie dbam o swoich przyjaciół.
Lily cofnęła się o krok, a jej migdałowe oczy na moment rozszerzyły się ze zdumienia. Przez krótką chwilę, która rozciągnęła się niemożliwie, patrzyli na siebie z mieszaniną oburzenia i złości, z trudem wyciskając z piersi każdy oddech, kiedy Snape poruszył się pod ścianą i jednym ruchem różdżki zgarnąwszy swój dobytek, skorzystał z okazji i rzucił się do ucieczki. Kiedy już miał minąć róg korytarza, Syriusz krótkim gestem posłał ku niemu gwałtowny podmuch powietrza, który zadarł do góry jego szatę, wszystkim obecnym ukazując poszarzałą bieliznę i wychudłe łydki Ślizgona, który w odpowiedzi zaklął szpetnie.
Evans spojrzała na Blacka, starając się włożyć w to spojrzenie całą odrazę, gniew i pogardę, jakie czuła w tym momencie, ale chłopak tylko wyzywająco skrzyżował z nią wzrok i z kpiącym uśmiechem dmuchnął na koniec różdżki.

* * * * *

Na obiad w Wielkiej Sali Moon przyszła z wypracowaną w ciągu niekończących się nocnych godzin taktyką. Jak zwykle usiadła w pobliżu Lily Evans, jej najlepszej, a także od niedawna, jedynej przyjaciółki, jednak z niecierpliwością rozglądała się wokół w poszukiwaniu znajomych, półprzezroczystych sylwetek, które codziennie przepływały wśród uczniów. Paradoksalnie, wszyscy zasiadający przy stole Gryffindoru byli rozczarowująco materialni.
Spojrzenie Petera Pettigrew nieustannie błądziło w stronę posilających się Krukonów, wśród których prym wiodła czarująca, pełna energii Francuzka, której Moon zawzięcie unikała. Na moment skupiła wzrok na Syriuszu, który również zachowywał się dość nietypowo, bezmyślnie grzebiąc widelcem w ziemniaczanej zapiekance. Raz po raz rzucał jej ukradkowe, ponure spojrzenia, których nie byłaby w stanie zauważyć, gdyby nagle Potter nie szturchnął go w ramię, szepcząc ku niemu, a Syriusz nie wzruszyłby ramionami, patrząc na nią zrezygnowanym wzrokiem.
Moon ostentacyjnie wpatrzyła się w swój puchar wypełniony dyniowym sokiem. Humory Blacka tylko nieznacznie odwracały jej uwagę od rzeczywistego problemu, którym stały się dla niej okoliczności śmierci Patricii. Hogwartczycy zdawali się być wstrząśnięci tym faktem, jednak powoli wracali do codzienności, świadomi, że kelpie nie były czymś wyjątkowym w Wielkiej Brytanii. Moon była jednak przekonana, że taki wypadek mógł się przydarzyć każdemu, owszem, ale nie jej przyjaciółce, więc była zdeterminowana, aby odkryć wszystko, co za tym stało. Lily z całą pewnością cierpiała nie mniej niż ona, w końcu znała Patricię znacznie dłużej i znacznie lepiej, ale w jej bólu nie było tej obsesyjności. Owszem, bywały nawet momenty, gdy – tak jak oni wszyscy – chciała udawać przed samą sobą, że to się nie stało, że Patty gdzieś wyjechała, ale zaraz wróci ze śmiechem i jakąś niedorzeczną historią na ustach, ale były to jedynie drobne przebłyski światła wśród gęstniejących ciemności. Nawet Evansówna zdobywała się niekiedy na żart czy blady uśmiech, ale nie zmieniało to faktu, że zaraz potem pogrążała się na powrót w swoim cichym smutku, czego dowodziło puste spojrzenie i płacz, który od śmierci Patricii rozlegał się każdej nocy w dormitorium najstarszych Gryfonek.
Moon potarła skronie, usiłując opanować zniecierpliwienie. Wiedziała, że za bardzo zdradza się z trawiącymi ją negatywnymi emocjami, bo Syriusz patrzył na nią niekiedy wymownie, ale automatycznie odwracała wzrok, skupiona na czymś zupełnie innym, czymś, czego on nie był w stanie zrozumieć.
Nagle ożywiła się, widząc nieopodal znajomą, półprzezroczystą sylwetkę szlachcica w okazałej kryzie.
— Sir Nicolasie! — zawołała półgłosem.
Nick odwrócił ku niej swój wspaniały profil, wydobywając na twarz lekki uśmiech. Ewidentnie był nie w humorze, ale zbliżył się do niej, przy akompaniamencie kilku pełnych grozy okrzyków uczniów, kiedy przeniknął przez z nich swym lodowatym jestestwem.
— Witaj, Dominiko. Jak mija ci dzień? — zagadnął uprzejmie, z wyraźną tęsknotą spoglądając na parujące udka kurczaków. Moon nie okazała im żadnego zainteresowania, wczepiając się palcami w krawędź stołu i z zapałem patrząc na ducha.
— Sir Nicolasie, czy nie zauważyłeś ostatnio czegoś… nietypowego?
— Nietypowego? — zapytał słabo szlachcic, mimowolnie wpatrując się w Remusa, który entuzjastycznie pałaszował jego upragnioną pieczeń kurczęcą. — Och, nie sądzę. Wprawdzie jak zwykle zdarzają się wśród nas pewne nieokrzesane dusze, ale tak po prawdzie, co my możemy czuć w takiej sytuacji?
Dominika rzuciła gniewne spojrzenie w stronę Lupina, który wzruszył ramionami i z nieco większym wyczuciem uraczył się dyniowym sokiem.
— Żadnych zakłóceń, sir Nicolasie? — drążyła blondynka, intensywnie wpatrując się w bladą, półprzezroczystą sylwetkę swego rozmówcy, który westchnął głośno, pozornie niedbałym gestem przeczesując starannie ufryzowane włosy. — Żadnych nowych współmieszkańców?
Szlachcic wsunął dłoń pomiędzy kryzę a ledwo utrzymującą się w pionie szyję i spojrzał na nią męczeńskim wzrokiem.
— Prawdę mówiąc, moja droga, cierpimy ostatnio niedostatek spokoju. — Tym razem jego spojrzenie powędrowało  w kierunku sterty ociekających tłuszczem ziemniaków. Westchnął teatralnie, wzbudzając serię wzdrygnięć wśród siedzących nieopodal uczniów. — Pewna nieokrzesana osobistość zakłóca nasz wieczny spoczynek. Czy to tak wiele, prosić o odpoczynek po ciężkim, pełnym utrapień życiu?
— Nie ściemniaj, sir Nicolasie, ciężkie życie znasz tylko z opowieści — odezwał się nagle Potter, z uśmiechem złośliwie kołyszącym się tuż ponad powierzchnią złoconego pucharu.
Duch złapał się gwałtownie za szatę na piersi, mierząc go oburzonym spojrzeniem.
— Jak śmiesz! — zawołał cienkim głosem. — A moja tragiczna śmierć?! To już nic nie znaczy?
— Jasne — dodał Syriusz, zupełnie nie zważając na ostrzegawcze spojrzenia Moon. — A resztę życia z pewnością ciężko przepracowałeś, czy mam rację? Te wszystkie okropne obowiązki w szlacheckiej rodzinie…
Blondynka spojrzała na niego ostro. Gryfon rozkołysał się nonszalancko na tylnych nogach krzesła, pozwalając kpiącemu uśmiechowi na rozpłynięciu się po jego wargach. Przez moment pomyślała, jak bardzo nie pasował do tego miejsca. Dumne rysy twarzy, widoczna na pierwszy rzut oka pogarda, szlachetność ruchów wskazywały niezbicie na to, że powinien siedzieć wśród Ślizgonów, a nie tu, gdzie większość Gryfonów wykrzywiała usta z niesmakiem lub przyglądała mu się w z podziwem…
Sir Nicolas poderwał się ze swego miejsca, prężąc się dumnie, mimo głowy nerwowo kołyszącej się na jego barkach.
— Nigdy nie słyszałem podobnej zniewagi! — zawołał, zwracając na siebie spojrzenia wszystkich siedzących w pobliżu Gryfonów.
Nim zdążyła powiedzieć choćby słowo, duch odwrócił się do niej plecami i niebawem wsiąknął w pobliską ścianę. Zagryzła w ustach gorzkie słowa i do dna wypiła zawartość swego pucharu, zamykając oczy na cudze spojrzenia.

* * * * *

Pewnego jasnego poranka, który wydawał się być jednym z wielu, Moon usiadła przy stole Gryffindoru z niedowierzaniem rozglądając się wokół. Przy gigantycznych, kunsztownie tkanych proporcach domów znajdowały się wściekle różowe szarfy, a wszystkie stoły przyozdobione były pięknymi, świeżymi liliami. Kiedy na jej dłoń spłynęło bladoróżowe serduszko, które szybko stopniało na podobieństwo płatka śniegu, nagle wszystko zrozumiała – dziś były Walentynki!
Większość Gryfonek zdawała się być mniej zszokowana tym faktem. Mundurek zawsze obarczony był stosownymi przepisami, ale fryzury i delikatny makijaż, który wraz z tajemniczymi uśmiechami rozświetlał twarze dziewcząt, nie pozostawiały wątpliwości. Nawet Lily, która wraz z nią zabrała się za parującą jajecznicę, wyjątkowo splotła swe wspaniałe kasztanowe włosy w grubego warkocza, który spoczywał na jej ramieniu.
Moon z roztargnieniem przeczesała dłonią swoje jasne, nigdy przesadnie posłuszne włosy, kiedy do sali wkroczyli Huncwoci przy akompaniamencie dziewczęcych westchnień i śniadanie rozpoczęło się na dobre.
Syriusz i James wydawali się czymś bardzo zaabsorbowani. Dyskutowali półgębkiem, marszcząc czoła i raz po raz stukając palcami w kawałek pergaminu, w którym Dominika rozpoznała ich tajemniczą mapę. Gdy przyszedł czas na sowią pocztę, Gryfonka z rozgoryczeniem zauważyła także rosnący stosik kopert przy talerzu Blacka. Chłopak w milczeniu podniósł na nią wzrok, z którego jak zwykle niewiele potrafiła wyczytać. Nie pamiętała, kiedy ostatnio okazał jej jakąś czułość. Zazwyczaj Walentynki nie były dla niej dniem ważniejszym niż inne, prawdopodobnie dlatego, że nigdy jeszcze nie miała ich z kim obchodzić, ale Black ewidentnie je zlekceważył, nie okazując jej cienia zainteresowania i bez słowa akceptując stos pochlebstw, który rósł w oczach z każdą sową wlatującą do sali.
Moon w milczeniu dopijała herbatę, bezmyślnie wpatrując się w plan zajęć. Miała ochotę uciec stamtąd jak najszybciej.
Siedząca obok niej Lily jak zwykle bez entuzjazmu przeglądała własne walentynki, które za pomocą usilnych rymów wyznawały jej miłość. Z lekceważeniem odłożyła je na kupkę obok własnego talerza, szukając spojrzenia Pottera, który najwyraźniej miał ważniejsze sprawy na głowie, bo półgłosem konsultował coś z Blackiem. Evans pospiesznie przejrzała zaadresowane do niej barwne kartki, ale żadna z nich nie skrywała w sobie znajomego podpisu. Nieznacznie zmarszczyła brwi.

* * * * *

— Dzień dobry. Nie przeszkadzam? — Przymilny głos dobiegł uszu Syriusza, a on odruchowo złożył mapę na pół. Podniósł spojrzenie, które miało wyrażać dwie rzeczy – tak, przeszkadzasz i tak, oddal się jak najszybciej.
Ze zdziwieniem zobaczył przed sobą nieznajomą twarz. Mężczyzna miał jasne, nieco przydługie włosy i granatową szatę czarodzieja. Uśmiech osadzony w kwadratowej szczęce lśnił bielą, ale to nie on przykuł jego wzrok – zrobiła to odznaka na jego piersi, przedstawiająca ośmioramienną gwiazdę i dwie skrzyżowane różdżki.
— O co chodzi? — zapytał spokojnie James, prostując się nad stołem, przechwytując pergamin i wsuwając go do wewnętrznej kieszeni szaty. Gest ten nie uszedł uwagi czarodzieja, który spoważniał nieco, ale po chwili uśmiechnął się równie promiennie co na początku.
— Och, mam tylko kilka pytań. Co powiecie na krótką pogawędkę na błoniach?
Syriusz i James porozumieli się zgodnym spojrzeniem. Sprawa śmierdziała z daleka i nie zamierzali pakować się w kolejne kłopoty, na nadmiar których zawsze cierpieli. Black już miał rzucić jakąś kąśliwą uwagę, jednoznacznie kończącą rozmowę, kiedy przy przeciwległym brzegu stołu zobaczył jak Moon podnosi się ze swojego miejsca w towarzystwie brunetki z identyczną odznaką a piersi.
— Czemu nie — powiedział cicho, śledząc ją wzrokiem i umyślnie nie patrząc w zdziwione oczy Pottera.

* * * * *

— Nie wiem — odpowiedziała po raz kolejny, czując jak długie, chłodne jeszcze promienie słońca wciskają jej się pod powieki, którymi uporczywie zasłaniała oczy.
Tracy, przysadzista brunetka z lśniącym warkoczem spływającym jej na ramię, okazała się detektywem. Mimo pełnego zrozumienia uśmiechu i dołeczków w policzkach, wywoływała w niej negatywne uczucia, głównie dlatego, że swoimi pytaniami zmuszała ją do ponownego powrotu do wydarzeń, które rozegrały się po zmroku nad jeziorem w Hogsmeade.
— Rozumiem — powiedziała pani Lawsford, notując coś zawzięcie w małym dzienniku, którego okładkę również zdobił symbol gwiazdy i różdżek. — Czy kiedykolwiek wcześniej widziała pani kelpię?
— Nie — niemal wyszeptała Moon, mrugając szybko i mierząc wzrokiem nieregularną linię drzew w Zakazanym Lesie. Czuła jak obie towarzyszące jej kobiety przyglądają się jej uważnie. Początkowo obecność Lily dodała jej odwagi, jednak w trakcie nieoficjalnego przesłuchania zaczęła jej ciążyć, ponieważ jej odpowiedzi wzbudzały wyraźną ciekawość nie tylko u pani detektyw, ale też u rudowłosej Evans, której nie było w Hogwarcie w momencie, kiedy zginęła Patricia.
— Jak więc domyśliła się pani, z czym ma do czynienia? — zapytała brunetka, skrobiąc coś zawzięcie w notatniku.
— Interesuję się magicznymi stworzeniami — odpowiedziała Moon chrapliwie, czując już do czego zmierza ta rozmowa. Mocno zacisnęła dłonie w kieszeniach szaty. — Widziałam je na rycinach w książce.
— To bardzo ciekawe. — Tracy spojrzała na nią zza eliptycznych szkieł, unosząc brwi. — I mimo to, nie znała pani przeciwzaklęcia?
Blondynka przystanęła w pół kroku, zmuszając się do kilku głębokich oddechów. Dłonie drżały jej w kieszeniach, zdradzając zdenerwowanie.
— Gdybym je znała — wysyczała przez zaciśnięte zęby, usilnie wpatrując się w pokryte błotem podłoże. — Jak pani myśli? Stałabym tam jak idiotka, patrząc jak umiera moja przyjaciółka?
— Nie to miałam na myśli — powiedziała szybko urzędniczka, mimowolnie spuszczając wzrok na swój granatowy notatnik. Chłodny podmuch wiatru zmierzwił im włosy, sprawiając wrażenie, jakby temperatura na błoniach spadła o kilka stopni.
— Jestem już zmęczona, przepraszam — rzuciła Moon, zawracając w stronę zamku i z trudem tłumiąc łzy. Lily powędrowała za nią bez słowa.
— Do zobaczenia! — zawołała za nimi Tracy, upewniając je w przekonaniu, że to jeszcze nie koniec.

* * * * *

Kiedy wróciła do dormitorium siódmorocznych Gryfonek, od razu usiadła na swoim łóżku i szczelnie zasunęła atłasowe zasłony. Po chwili jej uszu dobiegł dźwięk otwieranych drzwi i ciche skrzypnięcie posadzki, kiedy najprawdopodobniej Lily Evans stanęła w progu, nie wiedząc co powiedzieć.
Jej również nic sensownego nie przychodziło do głowy, więc milczała, usilnie wstrzymując oddech, aby nie zabrzmiał zbyt głośno w zastałym, ciężkim powietrzu.
— Wiesz, że ci wierzę. — Rozległ się w końcu cichy głos z przedsionka dormitorium. — Nie mogłaś nic zrobić. To po prostu się stało i powinnyśmy przejść przez to razem.
Moon zacisnęła mocno usta, nie pozwalając wypłynąć słowom, które od dłuższego czasu pozostawały niewypowiedziane. Mogła coś zrobić, to oczywiste. Nie potrafiła, chociaż bardzo chciała, a śmierć Patricii nie mogła być przypadkowa, dlaczego nikt inny tego nie rozumiał? Tak bardzo skupiła się na tym, żeby nie powiedzieć niczego niewłaściwego, że chwilę później drzwi zaskrzypiały ponownie i Lily bez słowa wyszła z dormitorium.
Moon opadła na poduszki, wreszcie pozwalając swobodnie popłynąć łzom, który zsuwały się wzdłuż kącików, rozpalając skronie. Dlaczego nikt inny tego nie rozumiał? Dlaczego to właśnie Patricia musiała umrzeć?
Dominika podniosła się do pozycji siedzącej i zdecydowanym ruchem wytarła łzy. Nie zamierzała siedzieć bezczynnie. Straciła brata, straciła przyjaciółkę, ale na tym koniec. Przychyliła się w stronę swojej nocnej szafki i w jej szufladzie namacała podłużną, oprawioną w płótno książkę. Mrugając zawzięcie oczami i czując jak skóra wokół naciąga się nieprzyjemnie, zaczęła wertować książkę aż natrafiła na rozdział, którego szukała. Pogładziła znajomy w dotyku pergamin i starając się zebrać myśli, spojrzała na główek, który cienkimi, pająkowatymi literami głosił: Odbieranie bólu.
Nieważne jak wiele razy powtarzała inkantacje, nieważne, w jaki sposób akcentowała nieznane jej słowa. Formuła nie działała zupełnie. Moon przewertowała całą, skąpą w treść książkę, w nadziei, że znajdzie coś wartościowego, jakąś wzmiankę, która pozwoli jej uporać się z uciążliwymi emocjami, która pozwoli jej być zwykłą, racjonalną sobą, ale kartki zdawały się milczeć, wypełnione suchymi, nic już nie znaczącymi słowami. Objęła się ramionami i raz jeszcze spróbowała osiągnąć równowagę, enigmatycznie wspominaną przez książkę. Pomyślała, że Patricia mogła nie być ostatnią ofiarą. Pomyślała, że potrzebuje jakiejś wskazówki, która naprowadzi ją na właściwy trop.
Nic się nie stało.
Kiedy poczuła, że nie czuje znajomej obecności Mocy, że jest w dormitorium zupełnie sama, z ledwie tłumioną złością zacisnęła powieki. Razem ze łzami, które popłynęły spomiędzy nich, pojawiło się blade, fioletowawe światło, ale Moon zignorowała je resztką sił.
Usiadła na brzegu łóżka i odetchnęła ciężko, z wysiłkiem zmuszając płuca do bardziej wytężonej pracy i odruchowo ocierając łzy, które w niemożliwy do zniesienia sposób piekły jej policzki.
Jej wzrok mimowolnie przyciągnął gruby zwój pergaminu, niedbale porzucony na blacie jej szafki nocnej, ale nietknięty przez nikogo innego. Patrzyła na niego, z premedytacją spychając myśli o śmierci Patricii w tył głowy, tam, gdzie w świetle dnia nie zmrażały jej płuc obezwładniającym chłodem, ale zarazem tam, gdzie tylko czekały, aż ogarnie ją sen i osłabnie jej jedyna tarcza – pełna skupienia codzienność, wymagająca twardego stąpania po ziemi. Kiedy Moon sięgała po zwój, ten zwyczajny gest nie wydawał się jej niczym dziwnym. Kiedy miała go w rękach, było już za późno, by się wycofać.

* * * * *

Lekcje historii magii, zbyt bogate w treść i zbyt ubogie w uczniowskie skupienie, od lat były swoistą odmianą przerwy dla Huncwotów. Podczas gdy Binns beznamiętnym głosem streszczał mrożące krew w żyłach dzieje magii, oni albo ucinali sobie krótką drzemkę, albo zwoływali huncwockie posiedzenie, dzięki któremu mogli znacznie szybciej realizować potencjalne dowcipy. Nie inaczej było tego chłodnego popołudnia.
Syriusz Black uśmiechnął się znacząco i umiejętnie stopniując napięcie przesunął kawałek pergaminu po ławce. Spojrzał wyczekująco na Jamesa Pottera.
— Bal? — Brwi okularnika powędrowały do góry i zniknęły pod rozczochraną strzechą kruczoczarnych włosów. — Przecież miało go nie być. I to jeszcze w takich okolicznościach! Z jakiej to niby okazji?
— Rogasiu, czytaj, czytaj. — Nagląco postukał palcem w połyskujący wyzywająco pergamin. — Ja wiem, ja rozumiem, historia magii nie sprzyja wysiłkom umysłowym, ale żeby tak od razu zostać analfabetą…
— Uważaj na słowa, pchlarzu — odgryzł się Potter, z uwagą analizując tekst, a Black zachichotał cicho. Wreszcie mruknął z aprobatą i poprawił okulary, które zsunęły mu się na czubek nosa. — Tysiąclecie Hogwartu? Akurat teraz?
— Dokładnie tak. — Syriusz porwał pergamin i wsunął go za pazuchę. — Lata siedemdziesiąte dziesiątego wieku.
— A niech mnie, nigdy o tym nie pomyślałem — westchnął Potter, nie mogąc uwierzyć, że nie skojarzył faktu pochodzącego z jego ulubionej lektury, Historii Hogwartu. Pokręcił głową.
— To nasz wielki obowiązek — powiedział Black, a jego wargi wolno rozciągnęły się w szerokim, niepokojącym uśmiechu.
— Największy — dorzucił okularnik z egzaltacją, jedną ręką chwytając się za szatę na piersi, a drugą zaciskając na ramieniu przyjaciela. — Dla zwykłych tańców pewnie nie kiwnęliby teraz palcem, ale cała reszta...
— Będzie trzeba podkręcić tę imprezę, bo jak znam nasze ciało pedagogiczne… — Tu Black zerknął złośliwie na profesora Binnsa, który jako duch pozostał na posadzie nauczyciela, nie zauważywszy własnej śmierci. — … To można liczyć tylko na grobową atmosferę.
Potter zaczął krztusić się ze śmiechu, po czym spoważniał nagle.
— Ale to jeszcze mnóstwo czasu, ponad dwa miesiące. Musimy dokładnie wszystko zaplanować. Wzywam resztę zespołu kryzysowego na zebranie podczas przerwy obiadowej. — James oddarł solidny kawałek leżącego przed nim pergaminu i naskrobawszy naprędce kilka słów, rzucił go na ławkę za swoimi plecami.
— Wszystko dzięki moim kontaktom. — Black wypiął dumnie pierś, żądny pochwały. — Ta informacja jest na razie poufna ze względu na ostatnie wydarzenia.
Potter pokiwał poważnie głową. Ich radość ponownie opadła na wspomnienie śmierci koleżanki, o której dodatkowo przypominała teraz obecność pary detektywów węszących po Hogwarcie. Black wytężył mózg w poszukiwaniu jakiegoś tematu zastępczego, zupełnie jakby pogrążenie się na nowo w ponurych myślach miało sprawić, że już nigdy nie będzie w stanie się ich pozbyć.
— Wiem, co poprawi ci humor, Rogaczu. Gnębienie Smarka! Mam doskonały pomysł.
— Zamieniam się w słuch. — Okularnik wycelował koniec różdżki w Puchonkę siedzącą w przeciwległym kącie sali. Dziewczyna pisnęła, łapiąc się za ucho, które przynajmniej trzykrotnie zwiększyło swój rozmiar i wciąż rosło. Black pokiwał głową z uznaniem. — Evans nic nie widziała?
— Na pewno nas podejrzewa — powiedział, rozejrzawszy się dyskretnie. — Ale nie widziała, że to ty, chyba usiłowała wtedy słuchać Binnsa. A to się dobrze składa, bo to jej dotyczy mój genialny plan!
— Nie ma mowy, nie będę jej już dokuczać.
— Ale posłuchaj — upierał się Syriusz. Oczy błyszczały mu niepokojąco, znajomo. — Co ty na to, żebyśmy w imieniu Smarka wysłali jej zaproszenie na ten bal?
Potter odetchnął ciężko i wywrócił oczami.
— Nie ma mowy — powtórzył znudzonym tonem.
Na usta Blacka wypłynął nieprzyjemny grymas, a jego oczy pociemniały nieznacznie.
— Więc jednak zamierzasz stać się przykładnym obywatelem dla tej rudej jędzy? Wiesz, jaki by to był ubaw?
— Nie — odpowiedział spokojnie James, bazgrząc po reszcie pergaminu, co zdarzało mu się w chwilach największej skrywanej nerwowości i ekscytacji. Tym razem spod jego ręki wyszły złote znicze, jakby jego myśli samoistnie spływały na papier. — Nie o wszystkim musi wiedzieć, ale gdyby dowiedziała się o tym żarciku, a dowiedziałaby się na pewno, nie odezwałaby się do mnie do końca szkoły.
— Do dupy — oznajmił filozoficznie Black, z obrażoną miną zakładając ręce za kark i odchylając się na krześle.
James zacisnął lekko usta, ale po chwili uśmiechnął się nieznacznie do swoich myśli, wygładzając linie układające się w drobne, pierzaste skrzydełka.

* * * * *

W niespełna dwie godziny później Dominika błąkała się po sali wejściowej, rozglądając się uważnie wokół w poszukiwaniu hogwarckich duchów. Jak na złość, żadnego nie było w pobliżu, podczas gdy na co dzień kontakty z ich przeszywającym chłodem były aż za częste. Dziewczyna nie miała pojęcia, gdzie przebywają duchy poza posiłkami, więc spacerowała niespiesznie, mając nadzieję natrafić na któregoś przypadkiem. Kiedy po raz kolejny cofnęła się od Wielkiej Sali do drzwi wejściowych, w oczy rzucili jej się James i Syriusz, z poważnymi minami kierujący się w stronę lochów. Black przystanął niepewnie na jej widok i z wyraźnym zażenowaniem przeczesał palcami opadającą mu na czoła grzywkę. Mruknął coś do stojącego obok Pottera, który wzruszył ramionami i wetknął nos w duży zwój pergaminu. Moon wpatrzyła się w niego, rozpoznając Mapę Huncwotów.
Ciekawe, co znowu knują — pomyślała, bojąc się podnieść wzrok na idącego ku niej Syriusza. W końcu jednak, kiedy chłopak zbliżył się na odległość wyciągniętego ramienia, nie mogła dłużej udawać i rzuciła szybkie spojrzenie na jego twarz.
Black przyglądał jej się z góry bez cienia uśmiechu. Nigdy nie potrafiła rozszyfrować jego spojrzeń, ale miała wrażenie, że to, które jej teraz rzucił, nie było już tak boleśnie obojętne jak ostatnio. Przez chwilę wpatrywali się w siebie w milczeniu. Moon nerwowo skubała końcówkę krawata w barwach Gryffindoru w niemym oczekiwaniu. Wciąż była bardzo zażenowana tym jak bardzo ten chłopak na nią działał – nie mogła złapać oddechu i miała wrażenie, że serce zaraz wyrwie jej się z piersi, kiedy on po prostu patrzył na nią, jakby otworzyła się przed nimi przepaść nie do przejścia.
— Moony — mruknął, przestępując z nogi na nogę i tym jednym słowem potwierdzając jej podejrzenia. — Wiem, że dzisiejszy dzień powinniśmy spędzić razem, ale…
— Ale masz ważniejsze sprawy na głowie — przerwała mu blondynka, czując nagle, że musi jakoś zapobiec słowom, które mogą zaraz paść. Teraz już nie bała się na niego spojrzeć, przyglądała się zachłannie każdej zmarszczce, każdemu grymasowi na jego twarzy, jakby chciała wyczytać z nich to, czego nie pozwoliła mu powiedzieć. Syriusz zacisnął usta i przełknął ślinę, skupiając wzrok na podrdzewiałej zbroi, która stała nieopodal.
Zapragnęła, żeby ją dotknął. Żeby ją objął, pocałował, a jeśli nie, żeby chociaż złapał ją za rękę i wiedziała, że wtedy znalazłaby w sobie dość siły, żeby uśmiechnąć się i powiedzieć, że nic nie szkodzi, może innym razem, a potem przejść się znowu po zamku, znaleźć jakiegoś ducha i wypytać o wszystko, co było jej potrzebne.
Ale Syriusz uparcie trzymał ręce w kieszeniach szaty, może dlatego, że nie patrzył na nią i nie mógł wyczytać z jej oczu tego rozpaczliwego pragnienia, potrzeby wsparcia, które było jej teraz potrzebne, jak nigdy wcześniej.
Nagle poruszył się, jakby jakaś myśl wpadła mu do głowy. Spojrzał na nią, a z jego ciemnych jak węgiel tęczówek na moment zniknął ów ponury wyraz, który napotykała za każdym razem, kiedy ich spojrzenia się krzyżowały.
— Musimy pomóc Peterowi — powiedział przyciszonym głosem, pochylając się nad nią i sprawiając, że jej myśli chaotycznie zawirowały i zgubiły się pod wpływem jego zapachu. — Te siniaki, o których wspominałaś… Mamy pewne podejrzenia.
Skinęła w milczeniu głową, czując falę wyrzutów sumienia. Jak mogła być tak samolubna, kiedy biedny Petera cierpiał, kiedy ktoś się nad nim znęcał? Miała wobec niego ogromny dług wdzięczności, nie powinna była o tym zapominać. Kiedy została zupełnie sama i zamierzała nie wrócić już nigdy do Hogwartu, to właśnie Pete wstawił się za nią i mimowolnie przekonał, że jednak nie jest na straconej pozycji. Dał jej wtedy wiele do myślenia i między innymi dzięki niemu odważyła się wrócić i naprawić wszystko, co zostawiła za sobą w Hogwarcie.
— Chcę pomóc — powiedziała stanowczo, prostując się i bezwiednie dotykając kieszeni, w której tkwiła jej wierzbowa różdżka.
Black uśmiechnął się lekko i nagle, jakby nie myśląc o tym, położył dłoń na jej ramieniu. Był to bardzo niezobowiązujący gest w stosunku do tego, co łączyło ich wcześniej, ale w momencie kiedy to zrobił, jego palce zacisnęły się mocniej, a ich spojrzenia zabłysły w rozświetlonym pochodniami półmroku sali.
— Uważaj na siebie — powiedział jej do ucha i krótko pocałował ją w policzek. Zaraz potem odwrócił się i razem z Jamesem poszedł do lochów, nie oglądając się ani razu i zostawiając ją ze ściśniętym gardłem i mętlikiem w głowie.

* * * * *

— Obiło mi się o uszy, że ponoć Gryfoni są honorowi — powiedział Heckmann, nawet nie próbując ukryć kpiny, kiedy prowadził ich zawiłymi korytarzami prosto do gabinetu dyrektora.
Syriusz i James nie odpowiedzieli, wpatrując się nienawistnie w jego plecy i marząc o tym, żeby wypróbować jakieś zaklęcie niewerbalne w ramach pracy domowej do Flitwicka. Mistrz eliksirów maszerował przed nimi dumnym krokiem, unosząc głowę i uśmiechając się triumfalnie pod swym haczykowatym nosem, tylko pogłębiając ich desperację.
— Dwóch na jednego? — ciągnął Heckmann, najwyraźniej rozkoszując się sytuacją. — Profesor Dumbledore na pewno będzie bardzo rozczarowany.
James usłyszał jak Syriusz idący tuż obok niego zgrzyta zębami. Sam miał ochotę rozwalić tego padalca na miejscu, ale ostatecznie nigdy nie posunąłby się do czegoś takiego. Co do Łapy miał poważne wątpliwości – ostatnio wybuchał z byle powodu i ewidentnie dusił coś w sobie, wyśmiewając każdą rozmowę na temat. Kiedy kątem oka obserwował jak Black wbija uporczywy wzrok w plecy Heckmanna, jego ręka powędrowała do kieszeni w poszukiwaniu różdżki na wypadek, gdyby jego przyjaciel stracił nad sobą panowanie. Jednak Syriusz nie robił nic poza zaciskaniem pięści i miotaniem wściekłych spojrzeń, aż do momentu, kiedy stanęli przed gargulcem strzegącym przejścia do gabinetu dyrektora.
Mistrz eliksirów pochylił się nad spiczastym uchem figury i wyszeptał hasło. Najwyraźniej uznał, że uczniowie nie powinni go znać. Po chwili znajdowali się już w przedsionku, od okrągłego pomieszczania dzieliło ich już tylko kilka rzeźbionych stopni i dębowe drzwi. Kiedy przejście zatrzasnęło się za nimi dobiegły ich podniesione głosy.
— Nie zgadzam się — oznajmiła McGonagall ostrym tonem, na dźwięk którego chłopcy porozumieli się zdumionymi spojrzeniami.
— Minerwo. — Za kunsztownie ozdobionym drewnem zabrzmiał głos samego dyrektora. Huncwoci wytężyli słuch, podczas gdy Heckmann zaczął wyszarpywać różdżkę z kieszeni szaty, mrucząc przekleństwa pod nosem — Rozmawialiśmy już o tym wielokrotnie. Klub Pojedynków miał wyselekcjonować uczniów. Potrzebujemy ich jak nigdy wcześniej.
— Musisz to skonsultować z innymi opiekunami domów, Albusie — powiedziała nauczycielka transmutacji, a jej głos zadrgał lekko. — Osobiście nie uważam, żeby którykolwiek z uczniów był gotów, by wstąpić do Zakonu Feniksa.
W tym momencie Heckmann machnął zamaszyście różdżką, tłumiąc wszelkie dźwięki wydobywające się z gabinetu dyrektora, ale było już za późno. James i Syriusz patrzyli na siebie z mieszaniną fascynacji i zdumienia.



Hej, rybki! Wyrobiłam się w sam raz przed świętami, żeby ze spokojnym sumieniem móc opychać się pierogami i życzyć Wam najweselszych, najcieplejszych, najserdeczniejszych chwil spędzonych z najbliższymi :) Oby nadchodzący rok był tym najlepszym!



10 grudnia 2016

Rozdział XIV - część III


„Razem i osobno”

– rozdział XIV –

Wszystko, co stało się później, zatopiło się fragmentarycznie w pamięci Syriusza, przypominając przebłyski krajobrazu w odpryskach piorunów podczas burzy.
Wyraźnie pamiętał ściętą ledwo powstrzymywanym gniewem twarz Minerwy McGonagall, która nagle pojawiła się wśród ciemności. Pamiętał też, niezupełnie wyraźnie, jakieś słowa o donosie Filcha, że uczniowie nie znajdują się na terenie szkoły po zmroku. Usłyszawszy to, miał wielką ochotę roześmiać się kpiąco, ale coś mocno ściskało go w gardle i z jego ust wydobył się tylko stłumiony jęk.
Pamiętał jak oprzytomniał gwałtownie, jak strach podniósł mu włosy na karku i wiedział tylko tyle, że muszą natychmiast oddalić się od jeziora. McGonagall żądała wyjaśnień, Syriusz wyrzucał z siebie urywane zdania o Macmillan, o kelpii, o tym, że nie mogą tu dłużej zostać, a Moon odczołgała się o kilka stóp i zwymiotowała, trzęsąc się spazmatycznie.
Czarownica na szczęście miała dość instynktu, żeby unieść różdżkę i w towarzystwie niezbyt pomocnego Filcha eskortować ich na teren Hogwartu. Black niemal niósł zupełnie nieprzytomną Moon, która mimo otwartych oczu, którymi wpatrywała się w jakiś nieokreślony punkt, najwyraźniej znajdowała się w stanie głębokiego szoku. Poczuł prawie obezwładniającą ulgę, kiedy po zdającej się trwać nieskończoność wędrówce wreszcie znaleźli się na szkolnych błoniach, i mocno zacisnął zęby, nie pozwalając sobie przestać iść naprzód.
Nie pamiętał natomiast, kiedy dokładnie z różdżki McGonagall wystrzelił srebrzysty kot, wiedział jedynie, że nieopodal hogwarckiej bramy natknęli się na część personelu szkoły. Moon nadal słaniała się na nogach i Syriusz postępował całkowicie instynktownie, nie pozwalając nikomu jej sobie odebrać, aż w świetle promieni kilku różdżek rozpoznał zatroskaną twarz panny Pomfrey.
— Już dobrze, chłopcze. — Usłyszał jej głos, który zdawał się zapowiadać coś zupełnie przeciwnego. — Puść, zajmę się nią.
Odetchnął ciężko, kiedy nieprzejawiająca żadnej woli Moon pozwoliła się odprowadzić pielęgniarce na bok. Przyglądał się przez cały czas, kiedy czarownica badała każdy cal ciała Gryfonki w poszukiwaniu obrażeń, ale na szczęście krew na jej szacie okazała się cudzą.
Przełknął głośno ślinę i z trudem skupił wzrok na reszcie czarodziejów. McGonagall stała nieopodal, mamrocząc zaklęcia z różdżką wycelowaną w bramę. Byli też Heckmann, Sprout i Flitwick. Mistrz eliksirów złapał go mocno za ramię i potrząsnął, zbliżając do niego swoją surową, jakby woskową twarz.
— Co tam się wydarzyło, Black? Skąd ta krew?
Syriusz potrząsnął bezgłośnie głową, czując mdłości na samą myśl. Musiał natychmiast zobaczyć się z Dumbledorem. Czuł, że nie zdoła opowiedzieć tej historii dwa razy.
Na szczęście w tym momencie profesor McGonagall zbliżyła się do nich i mimo, że nie wykonała żadnego gestu, Heckmann cofnął się i przerwał przesłuchiwanie go. Black poczuł do niej falę wdzięczności.
— Do gabinetu dyrektora — zarządziła sucho, a sierp księżyca widoczny na niebie odbił się w szkłach jej eliptycznych okularów. — Natychmiast.

* * * * * 

Niedługo potem znaleźli się w okrągłym, starannie urządzonym pomieszczeniu, które Syriusz zdążył już dobrze poznać w ciągu sześciu lat spędzonych w Hogwarcie. Mimo że jego odwiedzinom zawsze towarzyszyło pewne napięcie związane z oczekującą karą, nigdy jeszcze nie był tu pozbawiony pozostałych Huncwotów i nigdy nie stał przed dyrektorem w tak ponurych okolicznościach.
Dumbledore ubrany był w dzienną szatę, purpurową, starannie wyszywaną w jakiś motyw roślinny. Stał za biurkiem z surową miną, której Syriusz jeszcze nigdy u niego nie widział. Wydawał się też starszy i bardziej zmęczony niż zwykle – rozedrgane płomienie świec pogłębiały zmarszczki na jego twarzy, kiedy opierał się o blat potężnego biurka, patrząc na nich przenikliwie zza swoich okularów-połówek.
Jego i Moon niemal siłą posadzono na bogato rzeźbionych fotelach. Syriusz wiedział, że teraz musi wrócić myślami do tego potwornego wieczora, że musi zmusić się do wydobycia z pamięci wszelkich szczegółów, które mimowolnie zatopiły się w jego umyśle. Spojrzał bezradnie Dominikę, która siedziała obok, z niedowierzaniem wpatrując się w mieszaninę błota i krwi na swoich dłoniach. Rozumiał, że musi wziąć to na siebie. Przełknął ślinę i spojrzawszy dyrektorowi w oczy, zaczął mówić.
Kiedy doszedł do momentu, w którym musiał zrelacjonować to, co stało się w jeziorze, Heckmann przerwał mu gwałtownie:
— Kelpia w Hogsmeade? To nieprawdopodobne!
— Sugeruje pan, że kłamię? — zapytał ostro Black, odwracając się w jego kierunku. Napotkał spłoszone spojrzenie Moon, które było nieco bardziej przytomne niż chwilę wcześniej i zdusił w sobie niewypowiedziane jeszcze słowa.
— Minerwo, Wolfgangu. — Dumbledore podniósł na nich swe błękitne oczy i rzekł łagodnym, ale nieznoszącym sprzeciwu głosem — Proszę was o dokładne zbadanie jeziora. Uczennica może wciąż znajdować się w okolicy. Filiusie, niezwłocznie poinformuj Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami.
Heckmann rzucił mu pełne niedowierzania spojrzenie, widząc, że dyrektor nie zamierza kwestionować słów Syriusza. Po chwili jednak posłusznie wyszedł z gabinetu za McGonagall i Flitwickiem, pozostawiając za sobą pozostałą czwórkę.
— To była kelpia, panie profesorze — odezwała się nagle Moon, zaciskając dłonie na poręczach fotela, tak że stały się niemal zupełnie białe. — Wiem to na pewno, wiele o nich czytałam…
Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Syriusz zerwał się z miejsca i uspokajająco dotknął jej ramienia. Dziewczyna odtrąciła jego rękę i ciągnęła głosem urywanym od szlochu:
— Z-z-znałam nawet p-przeciwz-zaklęcie, ale nie mogłam nic sobie p-przypomnieć, nic zupełnie…
— To zrozumiałe, panno Moon, niewielu dorosłych czarodziejów potrafiłoby zdziałać coś więcej — powiedział Dumbledore, przechadzając się w tę i z powrotem za biurkiem.
— Panie dyrektorze — wtrąciła panna Pomfrey. — Powinnam ich zabrać do Skrzydła Szpitalnego, może i nie są ranni, ale ten szok…
— Za moment, Poppy. Czy panna Macmillan zachowywała się ostatnio w jakiś niepokojący sposób?
— T-tak! — wyszlochała Moon, a Syriusz spojrzał na nią ze zdumieniem. — Ostatnio lunatykowała w nocy, ale m-myślałam… Myślałam…
— Czy zadawała się z kimś nowym? — Szkła jego okularów-połówek zapłonęły krótko w świetle świec. — A może ktoś obcy kręcił się ostatnio w okolicach zamku?
Wolno potrząsnęli głowami.
— Czy miała powód, żeby zdecydować się na tak desperacki krok?
— N-nie! — Dziewczyna oderwała dłonie od twarzy i spojrzała gniewnie na czarodzieja. — Ona by tego nie zrobiła! Ktoś na pewno ją zmusił!
Dumbledore skinął głową w milczeniu, założywszy splecione dłonie za plecami i wyczekująco wpatrzył się w okno.
W pokoju zapadła pełna oczekiwania cisza, przerywana niekiedy pociągnięciami nosa Moon i nerwowymi krokami Syriusza, który krążył wokół jej fotela. W końcu przez okno do gabinetu dyrektora wskoczyła świetlista smuga. Srebrzysty kot przysiadł na biurku i odezwał się głosem Minerwy McGonagall.
— Kelpia spętana. Uczennica nie żyje.

* * * * * 

Następne godziny były najgorszymi w jego życiu. Kiedy szkolna pielęgniarka wmusiła w Moon dwie porcje eliksiru uspokajającego, żeby dało się zaprowadzić ją do wieży Gryffindoru, sam chętnie przyjął jedną, pragnąc zapanować nad drżeniem rąk i burzą myśli. Pozostało jednak uczucie porażającego chłodu w piersiach, a coraz dziwniejsze przypuszczenia nie pozwalały mu myśleć.
Nie mógł i nie chciał dzielić się nimi z idącą obok, odurzoną eliksirami Moon. Nie zdążył poznać Patricii tak dobrze jak ona, ale wiedział o niej dość, żeby kolejna głupia koncepcja przyszła mu do głowy.
— Czy ona kontaktowała się ostatnio ze swoją rodziną?
— Nie wiem — odparła dziewczyna nienaturalnie wysokim głosem. — Chyba nie.
Westchnął ciężko. Nie, to było głupie. Ale jak, u licha, jak to się mogło stać? To było kompletnie nieprawdopodobne, jeszcze bardziej niemożliwe niż śmierć brata Dominiki, i chyba tylko dlatego jeszcze nie załamał się pod wpływem tego horroru – po prostu jego mózg ciągle w to wszystko nie wierzył.
Kiedy przeszli przez dziurę po portretem, Moon pożegnała się z nim niemal obojętnie, pozostając pod silnym wpływem odwarów panny Pomfrey, i powędrowała do swojego dormitorium. Black patrzył za nią jeszcze przez chwilę, po czym skierował się do sypialni najstarszych Gryfonów.
Spodziewał się zastać dormitorium uśpione i pogrążone w ciemności, ale kiedy tylko przekroczył próg, zapaliło się światło i James poderwał się ze swojego łóżka, na którym siedział z Peterem. Obaj ubrani byli jeszcze w szkolne szaty.
— Co się stało? — chciał wiedzieć Jim, patrząc na jego ubłocony strój do Quidditcha, zlepione szlamem włosy i bladą twarz. Syriusz spojrzał na lwa Gryffindoru na swoich piersiach. Trening i pocałunki Moon wydawały się niezmiernie odległą przeszłością. — Nie było cię na Mapie.
— Patricia Macmillan nie żyje — odezwał się głuchym, jakby obcym głosem. Kiedy wypowiedział te słowa na głos, znowu poczuł grozę pętającą mu oddech w płucach. — Kelpia ją zabiła. Widzieliśmy to. Ja i Moon.
Nie patrząc na zdumione twarze współlokatorów, znużonymi ruchami zaczął zdejmować z siebie ochraniacze. Marzył o prysznicu. Marzył o niemyśleniu. 
— Kelpia… w Hogwarcie? — wyjąkał Pettigrew.
— W Hogsmeade — sprecyzował Black cichym głosem. — Siedziała w tym jeziorze. Chryste, to jest jakaś totalna abstrakcja…
— I Macmillan na nią wpadła? — zapytał James z niedowierzaniem, bezwiednie przeczesując włosy.
Chłopak wolno potrząsnął głową.
— Sama do niej poszła. Nie wiem, może to był jakiś urok, nie mam pojęcia… Kiedy ją znaleźliśmy, siedziała już na jej grzbiecie, nic nie mogliśmy zrobić, kelpie są odporne na większość zaklęć…
— Ja pierdolę — wymamrotał Potter, siadając gwałtownie na łóżku.
Syriusz niemal po omacku doszedł do łazienki i, zrzuciwszy szatę, wszedł pod prysznic. Miał nadzieję, że kiedy zmyje z siebie to cuchnące błoto, będzie mógł zapomnieć choć na chwilę o tym, co się stało, ale nie liczył na to zbytnio.
Kiedy wrócił do pokoju i przysiadł na brzegu swojego łóżka, w drzwiach ich dormitorium stanęła Moon. Miała mokre włosy i wystraszone spojrzenie.
— Czy mogłabym dziś zostać tutaj? — zapytała ledwo słyszalnym głosem. — Tam… — Przełknęła głośno ślinę. — Tam są… Wszystkie jej rzeczy i…
Podbródek zadrgał jej niebezpiecznie, ale zanim zdążyła powiedzieć coś więcej, Syriusz już przyciskał jej głowę do swojej piersi, a Potter, poważny teraz i w niczym nie przypominający sarkastycznego Jamesa, zapewniał ją, że to nie będzie żaden problem.
Po chwili po raz pierwszy w życiu miał okazję jawnie tulić ją całą do siebie. Nigdy nie wyobrażał sobie, że stanie się to w jakich okolicznościach… Moon poruszyła się niespokojnie i wyciągnęła z kieszeni małą butelkę seledynowego płynu.
— To eliksir słodkiego snu — wyszeptała, kiedy światła w dormitorium zgasły i zapanowała cisza. — Chcesz?
Black pokręcił głową. Nie miał ochoty bardziej faszerować się magicznymi miksturami, potrzebował czystego i w pełni sprawnego umysłu. Objął ją ramieniem, a Dominika wtuliła się w niego mocno, jakby wciąż znajdowali się nad feralnym jeziorem, jakby był jedynym, który zdoła ją ocalić przed złem tego świata. A może rzeczywiście tak było?
Niemal natychmiast po zaczerpnięciu eliksiru jej ciało stało się bezwładne i nieprzyjemnie miękkie. Syriusz uspokajającym gestem głaskał ją po włosach, wiedząc, że dziewczyna na pewno nie czuje już niczego. Czuwał całą noc.

* * * * * 

Trzynastego stycznia stał na dobrze znanym mu cmentarzu East Highgate w Londynie, gdzie oprócz sław takich jak Karol Marks czy ojciec Wirginii Wolf byli pochowani jego przodkowie – dziadek Arkturus, pradziadek Cygnus i cała masa innych spokrewnionych i nieznanych mu z wyglądu szlachetnych postaci.
Rozglądał się wokół z umiarkowanym zainteresowaniem, zastanawiając się, czy wśród zgromadzonych nad grobem żałobników potrafiłby rozpoznać słynne wampiry, które ponoć regularnie nawiedzały cmentarz, ale te tajemnicze stwory znał jedynie z książek, więc szybko stracił zapał. Prawdę mówiąc, wampiry sprawiałyby o wiele bardziej przyjazne wrażenie niż liczna reprezentacja starych, czarodziejskich rodów, których nie mogło zabraknąć w tym ponurym dniu. Rodzina Macmillanów była dość poważana w tym zamkniętym towarzystwie, więc chcąc, nie chcąc, dostrzegał tu i ówdzie znajome twarze. Przez moment wydawało mu się, że widzi tak dobrze mu znaną, lekko przygarbioną sylwetkę matki. Krew zupełnie odpłynęła mu z twarzy, kiedy mocniej ścisnął dłoń stojącej obok Moon i odwrócił się w stronę grupki przyjaciół, nie ważąc się na jedno spojrzenie więcej. Stali na uboczu, jak intruzi. Nie otrzymali oczywiście zaproszeń na pogrzeb, to byłaby zbyt wielka hańba dla rodziny, żeby zaprosić dwie mugolaczki, kilku czarodziejów miernego pochodzenia, a do tego jeszcze dwóch zdrajców krwi, bo James od dawna też był postrzegany w ten sposób – jego rodzina wyrzekła się związków z czarną magią, a więc ściągnęła na siebie pogardę pozostałych i wieczystą ekskomunikę.
Jakby miało to jakiekolwiek znaczenie — pomyślał z odrazą.
Matka Patricii stała najbliżej eleganckiej trumny z ciemnego, mahoniowego drewna. Miała na sobie aksamitną szatę czarownicy, oczywiście demonstracyjnie lekceważąc mugoli, którzy mogli tego dnia odwiedzać cmentarz, kapelusz z szerokim rondem i ciemne okulary, pod które co jakiś czas wtykała misternie haftowaną chusteczkę, aby obetrzeć niewidoczne łzy. Dominika poczuła się w obowiązku, aby podejść do niej i porozmawiać, jeśli nie o okolicznościach, w jakich jej córka straciła życie, to choćby o tym, jaką była wspaniałą przyjaciółką, ale Syriusz zdecydowanie wybił jej to z głowy. Oczami wyobraźni widział jak odebrany zostałby taki gest, a nie chciał, żeby Moon musiała znosić kolejne upokorzenia ze strony czystokrwistych. Wystarczy, że w ich kierunku regularnie płynęły spojrzenia i pogardliwe prychnięcia, nieustannie przypominające im jak bardzo są tu niechciani.
Dziewczyna stała obok, w prostej czarnej sukience i ze spokojem na twarzy. Syriusz wciąż obawiał się wrażenia, jakie wywarło na niej to, co się stało. Każdy byłby wstrząśnięty, gdyby na jego oczach zginęła bliska mu osoba, ale chłopak mimo wszystko dostrzegał w jej zachowaniu coś nieuchwytnego i niepokojącego, czego nie potrafił nazwać, a tym bardziej porozmawiać z nią o tym. W pewnym momencie, kiedy następnego dnia po wypadku przyniósł jej śniadanie do dormitorium chłopców i powiedział, że Evans wróciła z przerwy świątecznej, wydawało mu się, że jej tęczówki zabłysły nagle opalizującym fioletem, ale kiedy zamrugał z niedowierzaniem i znowu spojrzał w jej oczy, były takie jak zwykle – szmaragdowozielone i nieco przestraszone. Teraz ściskał jej dłoń w swojej i rzucał ukradkowe spojrzenia na jej twarz, trochę zbyt spokojną i trochę zbyt bladą. Tuż obok stał James, na którego ramieniu opierała się Lilka Evans, nie próbująca nawet tłumić łez płynących po jej policzkach. Potter wyglądał, jakby w ciągu tych kilku dni wydoroślał o kilka lat – wyprostowany jak struna, bezwiednie gładził dziewczynę po plecach, ze zmarszczonym czołem i uważnym spojrzeniem wlepionym w trumnę. Syriusz zastanawiał się, czy tuląc do siebie Evans, myślał teraz o tym, o czym on sam, kiedy mocniej zaciskał palce na drobnej dłoni Moon. Że w obliczu tych wszystkich wydarzeń opisywanych w prasie, wobec tych przepełnionych nienawiścią spojrzeń, które zdawali się samoistnie przyciągać jak magnes – czy mieli prawo ciągnąć za sobą osoby, które staną się pierwszym łupem nowej, nadchodzącej wielkimi krokami władzy? Osoby, które najprawdopodobniej nie miały w sobie ani kropli krwi czarodziejów, przeciwko którym formułowano coraz bardziej radykalne hasła? Trudno jest być z kimś, wiedząc jednocześnie, że ciągnie się go w pułapkę bez wyjścia, czyniąc z niego dogodny cel i łatwy łup. Syriusz rzucił jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie w stronę Moon, nie wiedząc wcale czy niedługo nie będzie to jedyne, na co będzie mógł sobie pozwolić.
Gdy ceremonia dobiegła końca, poczekali aż tłum przy marmurowym, potężnym nagrobku rodzinnym przerzedzi się i dopiero wtedy odważyli się podejść. Syriusz wyczarował wielki wieniec, ozdobiony świeżymi, białymi nieśmiertelnikami. Moon odebrała go z jego rąk i kiedy przyklękła, żeby złożyć go na grobie Patricii, jej maska nagle pękła. Wsparła się dłońmi na murawie i zaszlochała bezradnie, chowając twarz za długimi, jasnymi włosami. Syriusz pierwszy objął ją ramieniem, a tuż za nim w niemej solidarności pojawili się Jim, Lily, Peter i Remus, dając upust żalowi i bezradności, które od teraz miały im towarzyszyć znacznie częściej.
Black bezwiednie spojrzał w lewo i zobaczył jak Evans rozpaczliwie wtula się w pierś jego przyjaciela, który delikatnie odgarnął włosy z jej czoła i spojrzał na nią z troską. Poczuł ostre ukłucie w sercu i odwrócił wzrok.

* * * * * 

Mijały dni, a oni znowu byli w Hogwarcie, bezwolnie wciągnięci w wir lekcji, nowych obowiązków i prac domowych. Wszystko powoli wracało do normy, ale puste miejsce przy stole Gryffindoru, w Pokoju Wspólnym i na zajęciach nieustannie przypominało im o tym, co się stało, o tym, że Hogwart nie wydawał się już tak bezpieczny jak wcześniej. Wszędzie wokół panował ponury nastrój, jakby wieczna pogoda ducha Patricii zabrała ze sobą wszystko, co zawsze wywoływało uśmiech na ich twarzach. Oprócz tego, każde z nich miało własne powody do zmartwień, które zaczęli tłumić w sobie, jakby nagle stały się czymś zbyt prywatnym.
Remus coraz wyraźniej czuł, że zbliża się pełnia. Tym razem wydawała się niemal równie straszna, co te pierwsze, zatajane w murach Hogwartu, kiedy był jeszcze samotnym, wystraszonym jedenastolatkiem. Przypominała tamte niepewnością i brakiem tchu w piersiach na samą myśl o okrągłym, bezlitosnym księżycu wiszącym nad jego głową. Naiwnie wierzył, że te czasy już nigdy nie powrócą, od kiedy tylko jego przyjaciele dali dowód prawdziwego oddania i tylko dla niego stali się animagami. Nigdy by nie podejrzewał, że podczas jego ostatniego roku w Hogwarcie nastąpi przełom, że znowu poczuje się jak zagrożony, pełen niepewności chłopiec… A jednak, tak właśnie się stało. Niekiedy sam przyłapywał się na tym, że rzuca wokół niespokojne spojrzenia, w nadziei, że ten, kto odkrył jego tajemnicę zdradzi się nagle pochopnym zerknięciem albo gestem, ale nic takiego się nie działo. Odetchnął głęboko, usiłując uspokoić gwałtowne bicie serca.
Lily i James natomiast uporczywie unikali swoich spojrzeń, co było godnym podziwu przedsięwzięciem, jako że jednocześnie usiłowali przyglądać się sobie nawzajem. Co jakiś czas zdarzała się więc sytuacja, że ich spojrzenia krzyżowały się nad stołem, ale wtedy oboje błyskawicznie odwracali wzrok, jakby dzielili wstydliwą tajemnicę, to nagłe emocjonalne zbliżenie, które połączyło ich w obliczu straty. Lily cierpiała z prostotą, szczerze i bezsilnie, ale James wciąż był w pobliżu, na wyciągnięcie ręki, sprawując nad nią stałą i milczącą opiekę, za którą nie mogła być bardziej wdzięczna.
Dominika popijała smętnie herbatę, udając, że przygląda się kolejno gigantycznym gobelinom reprezentującym poszczególne domy Hogwartu. Śmierć Patricii bardzo nią wstrząsnęła. Wciąż nie mogła się otrząsnąć z uczuć, które towarzyszyły jej od tragedii w Hogsmeade – bólu, troski, obezwładniającego przerażenia. Nie wierzyła, że jej przyjaciółka zaplanowała swoją śmierć – coś musiało ją do tego zmusić, a ona nie dostrzegła znaków, które ją zapowiadały, chociaż mogła wszystkiemu zapobiec… Ssące poczucie winy skutecznie zniechęcało ja do jedzenia i powrotu do normalnego życia. Kiedy eliksiry uspokajające przestały działać, powróciło do niej pytanie Syriusza o państwa Macmillan. Czy to możliwe, żeby chcieli skrzywdzić własną córkę tylko dlatego, że nie podzielała ich poglądów? A może doprowadził do tego jakiś Ślizgon, opętany żądzą uznania ze strony panoszącej się, nowej władzy? Podobne myśli nie opuszczały jej nawet na chwilę, jakby powrót do normalności wymagał od niej rozwiązania tej tajemnicy.
Przy stole Gryffindoru było cicho jak nigdy. Wystąpienie Dumbledore’a sprzed kilku dni pogrążyło wszystkich w osłupieniu, a tych, którzy znali Patricię na co dzień, w niedowierzaniu i żalu. Pojedyncze tragedie opisywane w Proroku Codziennym wydawały się na wpół realne, kiedy tuż obok nich zabrakło kogoś, kto przecież być powinien, kto rozjaśniał nawet najbardziej pochmurny dzień. 
Ta cisza i ociężałość były szczególnie uciążliwe dla Petera. Siedział na swoim zwykłym miejscu, między Remusem a Syriuszem, i niemrawo grzebał widelcem w porcji pieczonych ziemniaków. Wszyscy zdawali się być zajęci swoimi sprawami, podczas gdy on też miał ważną wiadomość do zakomunikowania, ale nikt go nie słuchał. Zagryzał nerwowo wargi, rozmyślając o tym, jak po tym wszystkim potoczy się hogwarckie życie, kiedy znowu opęta ich zwykła codzienność.
W pewnym momencie, zupełnie nagle problem rozwiązał się sam. Przez Wielką Salę kroczyła ku niemu smukła Krukonka, z olśniewającym uśmiechem i falą czekoladowobrązowych włosów, które na pozór niedbale odrzuciła na ramię. Jak w zwolnionym tempie Peter widział mimowolnie odwracające się głowy większości męskiej populacji Hogwartu. W okolicy tylko James w zamyśleniu przyglądał się jak Evans nerwowo przewraca kartki podręcznika do transmutacji. Przełknął ślinę, kiedy dziewczyna, zdająca się promienieć urodą, pochyliła się nad nim i z uśmiechem złożyła na jego okrągłym policzku czuły pocałunek.
Salut, Pierre! — Po chwili zachichotała uroczo i spojrzała po reszcie osłupiałych Gryfonów. — Je me présente. Je m’appelle Josephine!
Wśród niepewnych uśmiechów i kiwnięć głowami wyraźnie wyróżniała się nieruchoma Moon, której wyrażająca całkowitą zgrozę twarz przypominała maskę. Peter nie zdążył nawet zastanowić się, dlaczego tak gwałtownie pobladła, bo Josephine wcisnęła się na ławkę pomiędzy nim a Syriuszem. Nagle teatralnie zakryła dłonią usta, zauważywszy koleżankę.
Dominique! Tant d'années, tant d'années
— Nie ściemniaj, Josephine — warknęła nagle Moon, a Huncwoci popatrzyli na nią ze zdziwieniem. — Przecież doskonale mówisz po angielsku.
Przez twarz pięknej Francuski przemknął ledwie zauważalny cień, ale chwilę później znowu rozjaśnił ją śnieżnobiały uśmiech.
— Ach. — Machnęła niedbale ręką, trzepocąc rzęsami. — Moi angliski godni pożałowannia.
Blondynka zmarszczyła gniewnie brwi, ale w tym samym momencie Lily głośno oznajmiła, że koniecznie musi już iść, bo spóźni się na mugoloznawstwo. Dominika poszła w jej ślady, nie wiedzieć czemu patrząc wymownie na Syriusza i mówiąc coś o tym, że za chwilę zaczyna się lekcja Opieki nad Magicznymi Stworzeniami. Przecież Huncwoci dawno z niej zrezygnowali?
Kiedy dziewczyny wyszły, Syriusz nachylił się do niego konspiracyjnie.
— Pete, dlaczego nie zdradziłeś się nawet słówkiem?
— Próbowałem wam powiedzieć — wymamrotał Glizdogon, czerwieniejąc po same uszy i nerwowo zerkając na siedzącą obok Krukonkę, która kolejno, bez śladu zażenowania przyglądała się uważnie Huncwotom z szerokim uśmiechem. — Ale jakoś nie było kiedy…
Syriusz pokiwał głową z uznaniem i obrzucił Josephine przeciągłym spojrzeniem, po czym rzucił w Jamesa serwetką zwiniętą w kulkę.
— Rogacz, czas na nas.
Pettigrew jak zwykle poczuł się wykluczony, znowu omijała go jakaś przygoda, ale prawdę mówiąc, tym razem nie było mu tak bardzo żal. Uznanie Syriusza i śmiejące się do niego oczy Josephine były znacznie więcej warte niż kolejne wycieczki po Hogwarcie, pełne chłodu, brudu, zawsze trafiających na niego pułapek i nieodłącznych szlabanów. Przez moment rzuciła mu się w oczy stężała od zmartwienia twarz Remusa, ale Lunatyk po chwili uśmiechnął się do niego blado i Peter zupełnie poświęcił się swojej nowej towarzyszce. Po raz pierwszy od lat nie był w niczyim cieniu.

* * * * *

— Psst, Moon!
Dominika podskoczyła prawie o stopę, usłyszawszy w swoim uchu szept nieznanego pochodzenia. Rozejrzała się szybko, ale niemal od razu skarciła się w duchu – przecież sama kazała im przyjść w pelerynie-niewidce. Moment, w którym zaproponowała to Syriuszowi wydawał się już należeć do odległej przeszłości. Jakaś jej część chciała udawać, że nic się nie wydarzyło, że wszystko jest w normie, że nadal mogą być po prostu nastolatkami ze zwykłymi nastoletnimi problemami, bez piętna i bez czarnych chmur nad głowami... Z drugiej strony, wyrzuty sumienia i nienaturalna śmierć przyjaciółki mocno trzymały ją na skraju tych dwóch światów i choć rozpaczliwie starała się zanurzyć w zwykłej, hogwarckiej codzienności, czuła wyraźnie, że nie zazna spokoju, dopóki nie wyjaśni tego, co się stało.
Zgromadzeni nieopodal Zakazanego Lasu uczniowie z klasy owutemowej przytupywali w miejscu i ogrzewali ręce przy dużym, strzelającym iskrami ognisku. Profesor Greengrass, uwielbiający wprowadzać dreszczyk emocji na swoich zajęciach stał nieopodal dużego prostokątnego obiektu przykrytego płachtą brunatnego materiału i czekał aż wszyscy się zejdą.
— Okropnie tu zimno. Mam nadzieję, że wiesz co robisz, Moon. — Jej uszu dobiegł pełen pretensji głos Jamesa. Przewróciła oczami.
— Będziesz mi wdzięczny do końca życia. Swoją drogą, nie wiedziałam, że jesteś taki delikatny i wrażliwy.
— Przepraszam, możesz powtórzyć? Strasznie niewyraźnie mówisz, jak tak zasłaniasz usta ręką.
— Będziesz mi dziękował na kolanach! — powiedziała trochę zbyt głośno, bo profesor spojrzał na nią z uniesionymi brwiami, a za jej plecami połowa Huncwotów chichotała dziko. Najwyraźniej oni także potrzebowali chwili wytchnienia.
— Ekhem, ekhem. — Moon w przypływie natchnienia złapała się za gardło. — Ależ ten dym gęsty!
— Łapo, masz ze sobą swój notatnik? Chciałbym to uwiecznić.
Nagle poczuła, że coś łapie ją za pośladek. Odsunęła się gwałtownie, powstrzymując okrzyk w obliczu i tak nieco zbyt zainteresowanych spojrzeń rzucanych w jej stronę.
— To nie byłem ja. — Poczuł się w obowiązku poinformować Potter.
— Domyśliłam się — wywarczała Moon półgębkiem. — Jeżeli zaraz się nie uspokoicie, możecie wracać do zamku.
— Tak, psze pani.
Po dłuższej chwili profesor odchrząknął, zwracając na siebie uwagę wszystkich obecnych.
— Jak uprzedziłem was dwa tygodnie temu, dzisiejsze zajęcia będą bardzo wyjątkowe ze względu na stworzenie, z jakim przyjdzie wam się spotkać. Chciałbym od razu uprzedzić, że stwór, o którym mowa, podlega pod czwarty stopień klasyfikacji Ministerstwa Magii, dlatego proszę o wzmożoną ostrożność.
Po tej informacji część uczniów cofnęła się o kilka kroków, jednak Dominika została pozbawiona tego komfortu, ponieważ czuła jak coś niewidzialnego pcha ją ku obiektowi zakrytemu materiałem – najwyraźniej wysoki stopień zagrożenia bardzo zainteresował Huncwotów.
— Panie i panowie — profesor teatralnie zawiesił głos na moment przed zerwaniem płachty. — Oto demimoz!
Ich oczom ukazała się duża klatka zbudowana z masywnych, stalowych prętów. Problem stanowił jednak fakt, że była pusta.
Za jej plecami rozległ się chóralny odgłos rozczarowania. Greengrass spojrzał na nią gniewnie. Moon postanowiła nadal polegać na historii z gryzącym dymem i kaszlnęła kilka razy na próbę.
— Nie dajcie się zwieść — ciągnął profesor, najwyraźniej nieco urażony brakiem spodziewanej reakcji wśród widowni. — Demimoz to potężne magiczne stworzenie pochodzące z Dalekiego Wschodu. Jego główną właściwością jest umiejętność stawania się niewidzialnym w obliczu zagrożenia. To z jego futra produkowane są peleryny-niewidki, o których z pewnością opowiadał wam profesor Binns. — Moon usłyszała za sobą pomruki uznania i uśmiechnęła się lekko. — No? Dlaczego jeszcze nie robicie notatek?
Kiedy cała grupa wyciągnęła pergaminy i zaczęła zapisywać informacje o demimozie, blondynka poczuła obok siebie ruch powietrza. Najwyraźniej Huncwoci wybrali się na bliższe rozpoznanie. Gdy profesor ciągnął swój wykład, przechodząc do zwyczajów żywieniowych tych tajemniczych stworzeń, Moon znowu usłyszała znajomy szept.
— Co zrobić, żeby się pokazał?
— Nie wiem — mruknęła dziewczyna znad notatnika. — Może spróbuj dać mu marchewkę. Albo zamknij się w końcu, bo na pewno się boi.
— Dobrze, że moja peleryna działa bez względu na takie fanaberie — stwierdził z zadowoleniem Potter. — Łapo, myślisz, że warto wypróbować tę marchewkę?
Ale właśnie w tym momencie demimoz zmaterializował się wewnątrz klatki, najwyraźniej zachęcony ciszą, która zaległa wśród piszących uczniów. Profesor uciszył ich gestem dłoni i zapewne tylko dlatego wokół nie rozległ się okrzyk zachwytu.
Prawdę mówiąc, trudno byłoby nazwać demimoza pięknym, ponieważ ze wszystkich znanych jej stworzeń najbardziej przypominał dużą małpę. Mimo to, uwagę zwracała para wielkich, błyszczących oczu umiejscowiona w górnej części niewielkiego pyska. Najciekawsze było jednak jego piękne, srebrzyste futro, delikatnie poruszające się przy najlżejszym podmuchu wiatru. Demimoz spojrzał na nich, jakby tak duże zainteresowanie wywołało u niego uprzejme zdziwienie i ponownie zniknął.
Greengrass zatarł ręce.
— Skoro już dostąpiliście tego zaszczytu i demimoz pokazał wam swoją prawdziwą postać, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyście w ramach pracy domowej wykonali jego rysunek. Oprócz tego w przyszłym tygodniu chcę otrzymać od was notatkę na temat sposobów chwytania demimozów w naturze. Dwie rolki pergaminu. Dziękuję, to koniec zajęć.
Wśród uczniów rozległ się niezbyt głośny pomruk sygnalizujący, że praca domowa negatywnie wpłynęła na ich zainteresowanie tematem. Dominika westchnęła ciężko, zastanawiając się, gdzie zdobyć informacje na temat łapania czegoś, co momentalnie znika, gdy tylko cię zauważy, kiedy poczuła klepnięcie w ramię.
— Dobra robota, Moon! — odezwał się Potter, zupełnie nie dbając już o pozory. — To była pierwsza ciekawa lekcja Opieki nad Magicznymi Stworzeniami w moim życiu!
— Kupię ci demimoza na urodziny, Rogaczu — oznajmił gdzieś nieopodal głos Syriusza. — Uszyjesz sobie z niego kapcie, bo ostatnio strasznie musimy się garbić pod tą twoją peleryną.
— Jak coś ci nie odpowiada, drogi Łapo, to proponuję, żebyś następnym razem skradał się przed Filchem w słomkowym kapeluszu i okularach przeciwsłonecznych. To na pewno o wiele lepszy kamuflaż.
Jednak Dominika nie słuchała ich przekomarzań. Jej wzrok przykuły dwie postacie szybko maszerujące przez błonia w kierunku zamku. Wysoki blondyn i niska, krępa brunetka ubrani byli w identyczne granatowe szaty z jakimiś emblematami, których nie potrafiła rozpoznać z tej odległości. Mimo to, ogarnęło ją silne przeczucie, że do Hogwartu zbliżają się kolejne kłopoty.

25 listopada 2016

Rozdział XIII - część III


„Zmierzch”

– rozdział XIII –


W Hogwarcie nie było zegarów.
Nie chodzi o to, że czas nie miał znaczenia – lekcje i posiłki odmierzane były przez potężny mosiężny dzwon zawieszony w jednej z wież we frontowej części zamku. Nie było jednak dzwonnika, a wieża zazwyczaj pozostawała pusta, bo chłodne, regularnie wypełniające się metalicznym dudnieniem miejsce nie znajdowało wielu amatorów. Nikt nigdy nie zastanawiał się jak to działa – podobnie jak nikt nie rozważał mechanizmu działania zaczarowanych schodów, Tiary Przydziału czy samonapełniających się naczyń w Wielkiej Sali – po prostu były, to wszystkim wystarczało.
Oczywiście niektórzy uczniowie z mugolskich rodzin z przyzwyczajenia przekraczali mury Hogwartu z zegarkiem na ręku, aby wcześniej czy później zorientować się, że zamienił się z bezużyteczną ozdobę.
Ale zegarów – prawdziwych, tykających, bezlitośnie odmierzających każdą sekundę zegarów – nie było w Hogwarcie.
A jednak czas nie płynął tu wolniej niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Brak rzetelnych, mechanicznych świadków nie sprawiał, że traktował mieszkańców zamku bardziej litościwie lub łaskawie.
Sekundy, minuty, godziny sączyły się bez pośpiechu, w swoim własnym tempie, przypominając nieco gigantyczne klepsydry odmierzające punkty w sali wejściowej. Parowały z każdym oddechem uśpionej Patricii Macmillan, lśniły z każdą iskrą w oczach Huncwotów, by za moment zgasnąć, gięły się z każdą nową zmarszczką na czole Severusa Snape’a i szeleściły złowieszczo z każdą kartką przewracaną przez Dominikę Moon.
W Hogwarcie nie było zegarów, bo nikomu nie były potrzebne. Czas niezależnie płynął wciąż naprzód, spychając wszystkich jego mieszkańców w stronę ich własnego przeznaczenia, niezależnie od woli.
Nachodził zmierzch świata czarodziejów.

* * * * *  

Moon nerwowo przetrząsała dormitorium w poszukiwaniu eleganckich, aksamitnych rękawiczek, które dostała od Syriusza na święta. Była już dramatycznie spóźniona na trening Gryfonów, na który obiecała przyjść i zachwycać się techniką gry swojego chłopaka, ale jak zwykle zasiedziała się w bibliotece. 
Że też jej przyjaciółek nie było akurat wtedy, kiedy ich potrzebowała! Lily, niekwestionowany ekspert w dziedzinie topografii ich dormitorium, wciąż cieszyła się przerwą świąteczną w rodzinnym domu, a Patricia zniknęła gdzieś zaraz po obiedzie.
Opadła na kolana i pod łóżkiem znalazła jedną z rękawiczek. Wsunęła ją na rękę i klęcząc wśród zawartości swojego kufra, zaczęła przetrząsać szafkę nocną.
Syriusz na pewno był już wściekły. Nienawidził, kiedy się spóźniała. To była jedna z jego arystokratycznych cech, których jakoś nie potrafił się wyzbyć mimo zerwania kontaktów z rodziną i udawania, że nic go z nią nie łączy. Początkowo, na bardziej nieśmiałym i niepewnym etapie ich znajomości, Dominika bardzo starała się być punktualna, na przykład wtedy, kiedy odwiedzała go w Skrzydle Szpitalnym, ale w końcu jedno spóźnienie w tę czy w tamtą nie powinno nikomu zrobić różnicy…
Wydała triumfalny okrzyk, kiedy znalazła drugą rękawiczkę w kociołku, ale potrąciła przy tym szafkę nocną, z której spadły wszystkie jej drobiazgi. Coraz bardziej zdenerwowana Moon zgarnęła stos pełen opakowań po czekoladowych żabach, skrawków pomiętego pergaminu i liścików od Syriusza, między którymi odnalazł się też jej ulubiony, niestety już wyschnięty, kałamarz oraz gruby, ciasno zwinięty rulon pergaminu.
To ostatnie zdziwiło ją na tyle, że przysiadła na stosie ubrań i rozwinęła zwój. Nigdy w życiu nie napisała tak długiego wypracowania, a i czyste pergaminy kupowała w znacznie mniejszych opakowaniach. Zresztą zwój wcale nie wyglądał na nowy – był wyraźnie pożółkły, miejscami poplamiony jakąś rdzawą substancją, a z jego brzegów wydzielały się pojedyncze, smętnie zwisające włókna.
Uniosła wysoko brwi, kiedy spojrzała na nagłówek, który cienkimi, pajęczymi literami głosił: „Historya mego żywota. Autorstwa Frederique’a du Bois”. Nic jej to nie mówiło.
Nie miała pojęcia skąd na jej szafce nocnej wziął się jakiś staromodny pamiętnik, a „historya żywota” jakiegoś jej rodaka nie sprawiała wrażenia fascynującej lektury, ale jako prawdziwy mól książkowy z żalem schowała zwój do szuflady szafki i otrzepała szatę. Wcisnęła różdżkę do kieszeni, przygładziła włosy, po czym wypadła z dormitorium na spotkanie niewątpliwie obrażonego Syriusza Blacka.

* * * * *  

Zanim zdążyła przebiec hogwarckie błonia, które jeszcze nigdy nie wydawały jej się tak rozległe, czuła rwanie w boku i rumieńce na twarzy. Jej kondycja zawsze pozostawiała wiele do życzenia, bo nie potrafiła zmusić się do jakiejkolwiek aktywności fizycznej, ale dzięki Syriuszowi wściekającemu się za każdą minutę spóźnienia najwyraźniej wkrótce mogło się to zmienić.
Kiedy dobiegła do trybun otaczających boisko do Quidditcha, cała drużyna oczywiście była już w powietrzu. Zadarła głowę, ale miejsca należące zwykle do Gryfonów częściowo zapełnione były przez wielbicielki Syriusza, więc w nieco gorszym humorze odmaszerowała w stronę stojących naprzeciwko trybun Ślizgonów. Wolała już zająć jedną z ławek zaprzysięgłych wrogów Gryffindoru niż przez cały trening wysłuchiwać niewybranych komentarzy pod adresem Blacka, a zapewne także siebie. Powiedzieć, że chłopak nic sobie z tego nie robił byłoby poważnym niedopowiedzeniem, bo Syriusz uwielbiał składane mu hołdy i prowokował je, mimo że zawsze z nich kpił. Moon przysięgła sobie, że jeżeli przyłapie go adorowaniu jakiejkolwiek innej dziewczyny, rzuci na niego jakiś paskudny urok.
Kiedy ogarnięta tymi buntowniczymi myślami wdrapywała się na ślizgońskie trybuny, poczuła jak zderza się z jakąś niespodziewaną przeszkodą i straciła równowagę. Przez moment wstrzymała oddech, myśląc, że znowu za długo siedziała nad książkami, bo oczy, które spojrzały na nią z góry, były oczami Syriusza. Dopiero po chwili w półmroku dostrzegła, że chłopak stojący przed nią jest niższy, ma szczuplejszą twarz i długi, wąski nos. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że widzi w tych znajomych oczach strach, ale może było to tylko przywidzenie, bo później bardzo wyraźnie zobaczyła w nich gniew. Chłopak wyminął ją, nie omieszkając potrącić jej ramieniem i niemal biegiem opuścił trybuny Slytherinu. Oszołomiona Moon podjęła wspinaczkę, oglądając się za siebie raz po raz. Wkrótce jednak dziwny chłopak zniknął z jej myśli, bo jej oczom ukazały się śmigające w powietrzu czerwono-złote sylwetki Gryfonów.
Nie musiała długo szukać wzrokiem Syriusza. Siedział na miotle, która wisiała nieruchomo w powietrzu i od niechcenia huśtał trzymaną w dłoni pałką, ignorując pełne wyrzutu spojrzenia Jamesa, który w tym roku pełnił funkcję kapitana drużyny, o czym już pierwszego dnia roku szkolnego dowiedział się cały Hogwart. Potter bardzo poważnie podszedł do powierzonej mu odpowiedzialności, zwłaszcza że w tegorocznym składzie zabrakło niezawodnego Malcolma Middletona i niesamowitej Hazel Kaolin, nie odpuścił więc treningów nawet podczas przerwy świątecznej. Z miejsca, które zajmowała, Moon nie widziała wyraźnie miny Blacka, ale mogła się założyć, że zauważył jej nieobecność. Wyciągnęła różdżkę z kieszeni szaty i wystrzeliła w powietrze snop szkarłatno-złotych iskier. Syriusz obejrzał się w jej stronę, a jego ponurą twarz rozjaśnił uśmiech. Moon odwzajemniła go mimowolnie, czując jak serce szybko bije jej w piersi, co nie miało wiele wspólnego z szaleńczym biegiem przez błonia. Jej pojawienie się na trybunach najwyraźniej skłoniło Blacka do podjęcia jakiejś aktywności, bo włączył się do gry i posłusznie celował odbijanym tłuczkiem do tarcz wyczarowanych przez Pottera. Po kilku minutach oddawania bezbłędnych strzałów chyba się znudził, bo skierował miotłę w stronę trybun Slytherinu i ku głębokiemu zażenowaniu Moon po chwili opierał się już o barierkę.
— Co tu robisz?
— Przyszłam na trening, żeby popatrzeć jak grasz — odparła potulnie Moon, w której nagle obudziła się wątła nadzieja, że Syriusz nic nie zauważył albo zapomniał o swoim żądaniu i pomyślał, że przyszła z własnej inicjatywy. Co naturalnie by zrobiła, gdyby nie miała tylu problemów na głowie.
Black uśmiechnął się z przekąsem, w ciągu sekundy niwecząc jej nadzieje.
— Pytam, co robisz na trybunie naszych oślizgłych współuczniów, panno spóźnialska.
— Nie chciałam przez godzinę wysłuchiwać od innych dziewczyn komentarzy na temat twojego tyłka, to wszystko — powiedziała, czując, że nie ma sensu ciągnąć tematu spóźnienia, które naprawdę było uzasadnione i nie z jej winy, jak zwykle zresztą. Przecież gdyby mogła, zawsze, ale to zawsze byłaby na czas – kto z własnej woli znosiłby wieczne pełne wyrzutu spojrzenia? Black najwyraźniej jednak był w dobrym nastroju, bo tym razem chyba nie zamierzał dyskutować na ten temat.
— A co mówią na temat mojego tyłka? — zainteresował się tylko, po czym zaśmiał się na widok miny Dominiki.
— Nie bądź taki ciekawy, bo zadbam o to, żeby niedługo nie było o czym mówić — burknęła, ale po chwili Syriusz przechylił się przez rączkę miotły i zamknął jej usta pocałunkiem. Przez chwilę rozkoszowała się jego cudownym zapachem i chłodnymi od wiatru ustami, ale na ziemię szybko sprowadziły ją niezbyt dyskretne okrzyki rozczarowania od strony trybun Gryffindoru, które dobitnie świadczyły o tym, że ten gest nie przeszedł niezauważony. Zadowolony z siebie chłopak odsunął się i rzuciwszy jej ostatni, olśniewający uśmiech poszybował w stronę drużyny, zostawiając Moon z tą samą mieszanką czułości i zażenowania co zwykle.
Starając się nie uchwycić żadnego z nienawistnych spojrzeń rzucanych w jej stronę, zaczęła przyglądać się grze Gryfonów. Uwielbiała Quidditch, więc z przyjemnością obserwowała technikę poszczególnych zawodników. Mimo tradycyjnej i w zupełności odwzajemnionej niechęci do Pottera, musiała przyznać, że był dobrym kapitanem, miał znakomite pomysły na przećwiczenia każdego gracza z osobna i drużyny jako całości. Na miotle sprawiał wrażenie znacznie poważniejszego, może dlatego, że skupiał się na wygranej w najbliższym meczu, która byłaby też jego pierwszym sukcesem na stanowisku kapitana. Za to Syriusz błaznował i popisywał się za dwóch, był jednak przy tym na tyle uroczy i pełen energii, że nikt nie miał mu tego za złe. Od czasu do czasu pewnym ruchem odbijał tłuczka, prawie nigdy nie chybiając, więc jego wygłupy, tak jak większość popisów jego i Jamesa na lekcjach, wynikały po prostu z nadmiernej pewności siebie.
Po skończonym treningu, kiedy zawodnicy gratulowali sobie świetnej gry i przewidywali brawurowe zwycięstwo, a w dalszej perspektywie zdobycie pucharu, Moon stanęła w pewnej odległości, czekając na Syriusza. Była nieco przygnębiona, bo jego wielbicielki zadbały o to, żeby usłyszała wszystko, co myślały o niej i ich związku, ale nie czuła zdziwienia. Chociaż jej zbliżenie z Syriuszem nastąpiło nagle i postępowało bardzo szybko, to przecież wiedziała, czego może spodziewać się, zajmując obiekt westchnień wielu dziewcząt z Hogwartu. Zresztą nigdy nie była zbyt popularna.
W końcu Syriusz podszedł, nie zaszczycając swoich fanek nawet spojrzeniem i rzuciwszy okiem na jej nietęgą minę, demonstracyjnie objął ja ramieniem.
— Nie chcę jeszcze wracać do zamku — oznajmił i pociągnął ją za sobą w stronę Zakazanego Lasu. Dominika niemal czuła spojrzenia kilkunastu par oczu na swoich plecach.
— Chyba nie idziemy… tam? — jęknęła patrząc na ciemny masyw drzew, które o tej porze roku przypominały sczerniałe szkielety.
— Nie — odparł lekceważąco Syriusz, epatując samozadowoleniem. Moon westchnęła, przewracając oczami. W otoczeniu uwielbiających go dziewczyn, po brawurowym występie na treningu, ego chłopaka zdawało się sięgać wyżyn. Mimo to, nie zapominał o niej, gładził ją dłonią po talii, jakby wiedział jak krępuje ją zainteresowanie innych. Nieopodal jeziora skręcił w stronę zamku, kierując się w stronę rozłożystego buku. Wyciągnął różdżkę i nie wypowiadając zaklęcia, roztopił resztki śniegu pod drzewem, spod którego wyjrzała młoda, zielona trawa.
— Myślisz, że kręcą mnie zawodnicy Quidditcha? — zapytała kpiąco Moon, która wyraźnie zyskała animusz wobec braku przypadkowych świadków. Black zerknął na swoją szkarłatno-złotą szatę i ochraniacze, które służyły mu na treningach i prawdziwych meczach.
— Mam takie podejrzenie… W końcu w zeszłym roku bardzo chciałaś umówić się z Middletonem —odparł Black w podobnym tonie i usiadłszy między potężnymi korzeniami drzewa, demonstracyjnie poklepał się po podołku.
— A ty zrobiłeś wszystko, żeby mnie pogrążyć. — Moon z uśmiechem usiadła mu na kolanach, twarzą do niego. — Ale byłam wtedy na ciebie zła!
— To była nasza pierwsza wspólna noc… — Westchnął Black z rozmarzeniem, po czym oboje parsknęli śmiechem.
— To wtedy wpadłam na pomysł twojego prezentu bożonarodzeniowego. Okropnie chrapiesz, nawiasem mówiąc. I łaskoczesz.
— Ja chrapię?! — Święcie oburzył się chłopak. — Chyba coś ci się przyśniło. Ale prezent był znakomity, nie miałem pojęcia jak się dowiedziałaś, bo zbytnio się tym nie chwalę.
Blondynka uśmiechnęła się triumfalnie. Podczas pamiętnej nocy z nudów zaczęła oglądać wszystkie przedmioty, jakie znalazły się w zasięgu ręki i jednym z nich okazał się mugolski magazyn o motocyklach. Zrobiło to wtedy na niej duże wrażenie, nie spodziewała się, że wychowany w starej, czarodziejskiej rodzinie Syriusz może mieć pojęcie o takich rzeczach. Zdobycie podobnych magazynów od taty nie było problemem, a zachwyt na twarzy Blacka był wart wszystkiego.
Pocałowała go, a wiatr zmieszał ich włosy w niesamowitą czarno-złotą plątaninę.
Z przyjemnością wpatrzył się w jej szmaragdowozielone oczy, iskrzące wesołością. Czuł się wspaniale. To nie był pierwszy raz, kiedy był zakochany, ale był teraz znacznie dojrzalszy, a jego uczucie było odwzajemnione. Wcześniej podobnie szaleńcze bicie serca czuł tylko, kiedy dziewczyna nie reagowała na jego zaloty – z chwilą, kiedy się poddawała, całe uczucie wygasało, bo wyzwanie minęło. W oczach Moon widział, że czuje to samo, co on, a mimo to nie czuł zniechęcenia, przeciwnie – to bardzo podobne do bólu uczucie sprawiało mu niezwykłą rozkosz. Chciał, żeby trwało jak najdłużej. Nowe wyzwanie w postaci ryzyka związanego z Białą Magią tylko wzmocniło tę więź – zawsze lubił adrenalinę, ale tym razem zmieszało się z nią coś zupełnie Syriuszowi nieznanego – odpowiedzialność. I w praktyce wcale nie wyglądało to tak nudno jak zawsze sądził.
Dominika czule wodziła spojrzeniem po jego ciemnobrązowych tęczówkach, które zazwyczaj wydawały się niemal czarne, a teraz, pod wpływem światła nabrały odcienia ciemnej czekolady. Widok tych oczu przypomniał jej jednak coś mniej przyjemnego.
— Syriuszu… Czy ty… — Zawahała się, wiedząc już jak głupio to zabrzmi. — Czy ty masz jakąś rodzinę, tu, w Hogwarcie?
Twarz chłopaka stężała w ciągu sekundy.
— Dlaczego pytasz? — zapytał chłodno, odsuwając ją na odległość wyciągniętych ramion. Jego spojrzenie nagle stało się czujne, nieufne. Moon przygryzła wargę i spuściła wzrok, zaskoczona jego reakcją.
— Tak po prostu… Zauważyłam na korytarzu kogoś, kto trochę cię przypominał i przyszło mi to do głowy. — Wyraz jego twarzy mówił jej, że to nie jest dobry moment, aby powiedzieć prawdę.
— Och. — Jego mięśnie rozluźniły się wyraźnie. — Miałem brata. Kiedyś.
Blondynka nerwowo przesuwała palcami po jego ramieniu, rozpaczliwie próbując zainicjować jakąś błyskotliwą zmianę tematu. Najwyraźniej ten był dla Syriusza zbyt bolesny, żeby o nim rozmawiać – cała jego postawa zdawała się przestrzegać ją przed dopytywaniem się o coś więcej. Nagle wpadła na wspaniały pomysł.
— Musisz być na błoniach we wtorek, po przerwie obiadowej. Weź ze sobą Pottera i pelerynę niewidkę. — Spojrzała na niego triumfalnie i serce zadrżało w niej na widok znajomego półuśmiechu wypływającego na jego wargi.
— Rozumiem spotkanie z tobą i niewidkę… Ale żeby jeszcze Jim? — zapytał z udawanym rozczarowaniem, a kiedy uderzyła go lekko w ramię, wybuchnął śmiechem przypominającym szczekanie psa.
— To niespodzianka. Spodoba się wam, naprawdę.
— Uwielbiam niespodzianki — zamruczał Black w jej szyję, jak zawsze zadziwiając ją niezwykłą zdolnością do przechodzenia z jednej skrajnej emocji w drugą. — A jeszcze bardziej uwielbiam jak łamiesz prawo.
— Wcale nie łamię prawa — zafrasowała się Moon, odsuwając się od niego gwałtownie. Zastanawiała się przez chwilę.
— W takim razie po co mamy wziąć pelerynę? — Chłopak spojrzał na nią z politowaniem.
— No bo… No bo nie jestem pewna, co się stanie, jeśli jej nie weźmiecie — wydukała w końcu.
— Jasne. Za to cię kocham.
Nagle zapadło ciężkie milczenie, jakby Syriusz powiedział coś zakazanego. Przez chwilę Moon miała wrażenie, że tak właśnie się stało i chłopak gwałtownie zakryje dłonią usta, ale to się nie wydarzyło. Po prostu patrzyli na siebie w milczeniu, dziwnie bladzi i niemal tak samo zaskoczeni. Kiedy cisza się przeciągała, w wyrazie twarzy Blacka nastąpiła drobna zmiana – zmarszczył lekko brwi i pochylił głowę, patrząc na nią jakby w niemym wyzwaniu. Moon bała się zareagować w jakikolwiek sposób – była przekonana, że Syriusz zaraz obróci wszystko w żart, ale nic takiego się nie stało. Chyba nawet wolałaby, żeby to zrobił, bo z każdą sekundą wydawało jej się, że rysy jego twarzy twardnieją, a atmosfera staje się coraz chłodniejsza.
Kiedy sytuacja była już nie do zniesienia, a Moon wiedziała, że za moment albo się roześmieje, albo rozpłacze, albo – co gorsza – jedno i drugie, zrobiła to, o czym wiedziała, że powinna zrobić od samego początku. Pochyliła się i pocałowała go tak jak jeszcze nigdy. W tym pocałunku znajdowało się wszystko, co chciała mu przekazać – miłość i ulga, wzruszenie i szczęście, namiętność i wielka, niespełniona zachłanność. Black odpowiedział jej z tą samą pasją, otaczając ją mocno ramionami, a łzy i tak popłynęły jej z oczu, kiedy poczuła jak drżą mu wargi i dłonie.
Wydawało jej się, że upłynęły całe godziny, kiedy Syriusz pogładził ją po policzku, odsunął się i dziwnie miękkim głosem, jakiego jeszcze nigdy u niego nie słyszała, powiedział:
— Nika… Czy to nie jest Macmillan?

* * * * *   

W Hogwarcie nie było zegarów, ale przecież istnieją inne sposoby odmierzania czasu.
Mógł to być dzwon, dokładnie odliczający upływające godziny za pomocą metalicznych, dźwięcznych i rozdygotanych uderzeń. Można go było usłyszeć niezależnie od miejsca, w którym znajdowało się na terenie Hogwartu.
Mogły to być zaczarowane klepsydry, miarowo przesypujące drobny piasek. Znajdowały się na szafkach nocnych wielu uczniów, a jedna, niezwykle ozdobna i cenna stała nawet w gabinecie dyrektora szkoły, Albusa Dumbledore’a. Niezwykli, milczący strażnicy upływającego czasu.
Mogło to być niebo. Potężne i niezmienne układy planet, konstelacji i mgławic, niezwykle odległe i zawsze czuwające. Nigdy nie dało się przed nimi uciec. Kiedy człowiek pozbył się już wszystkich zegarów, dzwonów i klepsydr ze swego otoczenia, zawsze pozostawało nad nim niebo, zawsze tak samo nieczułe i skrupulatne w odmierzaniu lat, wieków, tysiącleci. Wieczne. Centaury nie uciekały przed jego ostatecznością, coraz częściej wskazując sobie nawzajem odległą, złocistą planetę. Były na to zbyt mądre.
Nadchodził zmierzch świata czarodziejów.
Nadchodziła ruina.

* * * * *

Od dobrej godziny wylegiwali się w fotelach w Pokoju Wspólnym, ciesząc się własnym milczącym towarzystwem i cudowną ciszą, z rzadka przerywaną przez innych Gryfonów, którzy w tym roku zdecydowali się na spędzenie świąt w Hogwarcie. Peter półleżał nonszalancko, niemal doskonale imitując zwykłą postawę Syriusza, i z wyraźną przyjemnością pochłaniał kolejną cukrową mysz, patrząc gdzieś w sufit. Remus zerkał na niego od czasu do czasu znad podręcznika transmutacji, który swoim zwyczajem kartkował do przodu, wyobrażając sobie kolejne zaklęcia i skutki, które mógł wywołać za ich pośrednictwem. Kiedy mimowolnie przenosił wzrok znad kartek książki na czerwono-złote proporce Gryffindoru, na toporny gzyms kominka, na nietypowo rozluźnionego Glizdogona i wszystko inne wokół, coś mocno ściskało go za serce.
Merlinie — myślał gorączkowo. Za rok będę zupełnie gdzie indziej. Gdzie będę? Kim będę? Co będę robił? Niczego nie wiem, niczego nie planuję. Tylko jedno jest pewne  nigdy już tu nie wrócę. Nigdy, chyba żeby jakimś cudem...
 Pete  powiedział na wydechu, ściągając na siebie umiarkowanie zaciekawione spojrzenie Glizdogona.  Jak długo się już przyjaźnimy? Siódmy rok?
 Szósty  sprostował chłopak, przenosząc wzrok na cukrową mysz, która zdążyła stracić ogon i jedno ucho.  Na początku słabo się dogadywaliśmy.
Remus dobrze to pamiętał. Na pierwszym roku James i Syriusz podejrzewali Petera o donosicielstwo i bardzo uważali, żeby z niczym się przed nim nie zdradzić. W końcu i jemu samemu wówczas nie ufali, nie znali jeszcze jego największej tajemnicy i nie rozumieli, dlaczego unika ich pytań i dlaczego znika tak regularnie, nękany rzekomą chorobą matki... Wszystko zmieniło się na drugim roku, kiedy niepozorny Pettigrew ocalił im trzem tyłki w obliczu profesor McGonagall, która nakryła ich na wyprawie do Działu Ksiąg Zakazanych. Peter łgał niesamowicie przekonująco i zaskakująco bezinteresownie, co spotkało się z prawdziwym wybuchem wdzięczności i uznania z ich strony. A później było już tylko lepiej... Remus przeciągnął się leniwie w cieple kominka i zerknął z braterską czułością na Glizdogona  czego to oni razem nie przeżyli!
 Zawsze możemy na siebie liczyć, prawda?  zapytał z pozorną nonszalancją, ale Peter od razu się zorientował  popatrzył na niego spod oka, nie przestając chrupać. Remus poczuł, że się rumieni. Wydawało mu się, że ta leniwa, świąteczna atmosfera i węższe grono skłonią Glizdogona do zwierzeń, ale zdecydowanie przecenił swoje towarzyskie kompetencje. Postanowił brnąć dalej i dotknąć czegoś, o czym nie chciał więcej myśleć i rozmawiać, ale co jednocześnie mogłoby uśpić podejrzenia przyjaciela  naprawdę nie chciał, żeby poczuł się osaczony, jak na jakimś prowizorycznym przesłuchaniu. — Wiesz, ostatnio... mój futerkowy problem... nieźle mnie wystraszył.
Pettigrew wyprostował się nieznacznie w fotelu i spojrzał na niego uważniej. Remus poczuł jak zalewa go fala ciepła – udało się, zadziałało, bo Peter chciał mu pomóc, naprawdę był zainteresowany jego losem.
— Nie przejmuj się — powiedział z nietypowym dla niego zdecydowaniem, na które na pewno nie odważyłby się w obecności pozostałych Huncwotów. — Dowiemy się, kto to zrobił i gorzko tego pożałuje!
— Dzięki. — Lupin uśmiechnął się do swoich kolan, w myślach szukając słów, które mogłyby poprowadzić rozmowę na właściwy tor. Ostatecznie westchnął tylko i podniósł na przyjaciela bystre i pozornie niewinne spojrzenie swoich siwych oczu. — A u ciebie wszystko w porządku... Glizdogonie?
— Tak — odparł automatycznie Pettigrew, po czym, jakby jego samego zdziwiła tak szybka i stanowcza reakcja, zamyślił się na moment. Remus z napięciem śledził zmiany na jego twarzy, drobne grymasy, niedostrzegalne dla kogokolwiek z zewnątrz. Dopiero po dłuższej chwili Peter przemówił ponownie. — Tak, oczywiście! Nie dzieje się nic niezwykłego.


* * * * * 

Moon odwróciła się gwałtownie. Wśród ostatnich, coraz dłuższych promieni zachodzącego słońca przemykała postać w długiej, czarnej pelerynie. Kaptur powiewał na jej karku, więc dziewczyna natychmiast poznała, że Syriusz mówił prawdę. Przez błonia śpiesznym krokiem szła jedna z jej przyjaciółek, Patricia Macmillan.
Nagle Moon bez wyraźnego powodu poczuła jak coś lodowatego zsuwa się do jej żołądka. Podniosła się wolno, nie spuszczając wzroku z dziewczyny, która zbliżała się do wielkiej bramy, oddzielającej tereny szkoły od wioski Hogsmeade.
— Będzie zamknięta, prawda? — zapytała ochrypłym szeptem, jakby obawiając się rozedrzeć panującą ciszę.
Syriusz stanął przy jej boku ze zmarszczonym czołem i czujnym spojrzeniem. Mocno zacisnął palce na jej dłoni, kiedy rozległo się przeciągłe skrzypnięcie od strony bramy.
Puścili się biegiem w tym kierunku. To mogło być cokolwiek – wieczorna randka albo nielegalny wypad do Hogsmeade, jakich dziesiątki mieli za sobą Huncwoci – ale oboje w głębi czuli, że to nie jest w stylu Patricii, że w powietrzu wisiało coś złego, więc nie przestając trzymać się za ręce wyciągnęli różdżki.
Kiedy dobiegli do bramy, która znieruchomiała uchylona jak złamane skrzydło, brunetki nie było nigdzie widać. Zapalili różdżki, bo zaczynało zmierzchać. Zabudowania wokół stacji Hogsmeade rzucały na ziemię nienaturalnie długie, półprzezroczyste cienie. Nagle Syriusz mocniej ścisnął jej dłoń wskazując na ślady stóp w miękkiej ziemi. Poszli tym śladem, oddychając płytko i rozglądając się na wszystkie strony.
Niebo szybko zmieniało kolor z czerwono-złotego na szary, a potem na granatowy. Styczniowe popołudnia błyskawicznie zmieniały się w ciemne wieczory, granica między nimi była płynna i prawie niezauważalna. Dominika czuła łzy w gardle, nerwowo miotając jasnym promieniem różdżki wokół, mając nadzieję, że w końcu natrafi on na Patricię, całą, zdrową i zajętą jakimś tajemniczym chłopakiem.
W głębi duszy wiedziała jednak, że tak się nie stanie.
Syriusz systematycznie wodził promieniem światła po drodze przed nimi, co jakiś czas natrafiając na kolejne ślady. Było coraz ciemniej i miał wielką nadzieję, że nie idą po trasie jakiegoś przypadkowego przechodnia. Wyglądało na to, że byli całkowicie zdani na siebie – wioska sprawiała wrażenie opustoszałej, nie widać było żadnych mieszkańców, nawet zwierząt. Wokół zalegała tylko upiorna cisza. Syriusz nigdy nie obawiał się milczenia, czasem uważał je nawet za najlepsze lekarstwo na problemy, ale ta cisza miała w sobie coś nienaturalnego, co obawiał się nazwać. Po jakimś czasie zorientował się także, dokąd wiodą ślady stóp, ale nie chciał tego mówić Moon, która i tak wyglądała na przerażoną.
— Patricia! — krzyknęła w mrok, ale nie odpowiedział jej żaden dźwięk. — Zabiję ją — załkała, zakrywając usta dłonią.
Black wysunął się nieznacznie do przodu, starając się utrzymać dziewczynę przynajmniej o krok za sobą. Promień jej różdżki dygotał i bezładnie rozdzierał ciemność, aż w końcu rozbił się na setki mniejszych, potwierdzając ponure podejrzenia Syriusza.
Znajdowali się nad jeziorem w Hogsmeade, rzadko uczęszczanym miejscem, w które zabrał kiedyś Dominikę podczas ich pierwszej randki. Nigdy nie spodziewał się, że wróci tu w takich okolicznościach. Jezioro zawsze wzbudzało w nim niejasne emocje, ale dziś zapragnął znaleźć się od niego jak najdalej. Boleśnie zacisnął palce na dłoni towarzyszki, która jęknęła w odpowiedzi.
— Patricia! — wołała rozpaczliwie, wyrwawszy rękę z jego uścisku i postąpiwszy kilka kroków do przodu. — PATTY, GDZIE JESTEŚ?!
Nagle Black zobaczył w ciemności jakiś ruch, jego uszu dobiegł plusk. Otworzył bezgłośnie usta, chcąc syknąć do dziewczyny, żeby była cicho, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Drżącą ręką uniósł różdżkę i oświetlił coś, co wynurzyło się z głębi jeziora.
To był koń. Ogromne, smoliście czarne, potężne zwierzę. Bestia stała majestatycznie na zadnich nogach, dwoma przednimi rozdzierając nocne powietrze i rzucając wokół dzikie spojrzenia szkarłatnych oczu. Wydała z siebie nienaturalny, piskliwy dźwięk. Syriusz mimowolnie zakrył uszy rękami, niemal upuszczając różdżkę i czując jak ziemia usuwa mu się spod nóg, kiedy zobaczył coś jeszcze. Macmillan dosiadała demonicznego konia z wyrazem absolutnej pustki na twarzy.
— PATRICIA!
Ten krzyk go otrzeźwił. Rzucił się w stronę Moon, która brnęła już ku potworowi po kolana w ciemnej wodzie.
D-drętwota! — wykrzykiwała raz po raz blondynka, ledwie panując na łzami i strachem. — Confundus!
Chłopak czuł kompletną pustkę w głowie. Wiedział, że nie może dopuścić Moon w pobliże konia, zamierzał powstrzymać ją, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz w jego życiu. Na samym brzegu świadomości wiedział też, czym było stworzenie w jeziorze i że nie ma sensu rzucać na nie przypadkowych zaklęć. Na kelpię mogło zadziałać tylko jedno przeciwzaklęcie – a on paradoksalnie, z niedorzeczną dokładnością przypomniał sobie, że kiedy na lekcji była o tym mowa, był pochłonięty rozmową z Jamesem na temat mioteł.
Poczuł jak lodowata woda niemal natychmiast odbiera mu czucie w stopach, kiedy wkroczył w nią, w biegu zdejmując szatę do Quidditcha. Moon brnęła ku kelpii kilka stóp przed nim, wciąż strzelając przed siebie różnobarwnymi promieniami. Czując jak przerażenie niemal odbiera mu oddech, sięgnął na oślep przed siebie. Jego dłonie natrafiły tylko na gęste wstęgi oślizgłych wodorostów. Czuł jak woda zakotłowała się gwałtownie przed nimi, ale nic już nie widział, Dominika przestała miotać urokami. Ciemność rozdarł jej rozpaczliwy i bolesny krzyk. Rzucił się przed siebie rozpaczliwie, zesztywniały od lodowatej wody i strachu przed tym, co może zastać przed sobą. Tym razem jego dłonie natrafiły na ciężki od wody materiał. Pociągnął go z całej siły ku sobie i kiedy poczuł ciepłe ciało w swoich ramionach zaczął się cofać, zaciskając zęby, wbrew krzyczącym z bólu mięśniom. Modlił się w myślach, niezdolny do wydania z siebie żadnego odgłosu, aby Moon przestała się miotać, bo zaraz oboje zanurzą się w lodowatą otchłań, w gęsty muł, w którym grzęzły mu stopy. Czuł, że woda przed nimi wciąż jest wzburzona, ale nie dobiegały stamtąd żadne dźwięki. Kiedy poczuł cudowną stabilność twardego gruntu, opadł na niego wyczerpany, a obok potoczyło się dziwnie bezwładne ciało Dominiki. Resztką sił podpełzł do niej na kolanach i niemal łkając odwrócił ją do siebie przodem, z braku światła rozpaczliwie przesuwając dłońmi po jej udach i szyi w poszukiwaniu najpoważniejszych ran.
— Nika, gdzie cię boli? Słyszysz mnie, Nika? Błagam, powiedz, gdzie…
Dziewczyna siedziała na brzegu o własnych siłach, ale nie odzywała się, ani nie poruszała. Tylko jej klatka piersiowa unosiła się i opadała gwałtownie, dając znać, że żyje. Nagle w ciemności zabłysło światło jej różdżki, którą wciąż kurczowo ściskała w dłoni. Syriusz zobaczył jej szeroko otwarte z przerażenia oczy, szkolny mundurek i szatę zbryzgane krwią… Zakręciło mu się w głowie, ale ponownie uniósł się na kolanach i potrząsnął nią mocno.
— Jesteś ranna?! — wrzasnął. — Odpowiedz!
Moon bezgłośnie potrząsnęła głową i przeniosła promień różdżki na powierzchnię jeziora, która, spokojna teraz i nieruchoma, lśniła czerwienią.