22 czerwca 2016

Rozdział XVIII - część II


„Szlak Huncwotów i magiczne zwierciadło”
– rozdział XVIII –

Patricia uniosła brew w wyrazie uprzejmego zdziwienia i stanęła nad swoją skuloną na łóżku współlokatorką.
 Nie idziesz?  zapytała, przerywając tajemnicze inkantacje dziewczyny mruczane monotonnie pod nosem znad podniszczonego podręcznika.
Blondynka podniosła głowę i skupiła na Macmillan niezbyt przytomne spojrzenie.
 Mam SUMa w poniedziałek  powiedziała, wskazując na książkę.  Z eliksirów.
 Myślałam, że idziesz z Blackiem do Hogsmeade. Tak dla odmiany.
 Zamierzam iść, przecież mam jeszcze pół godziny.  Moon wzruszyła ramionami i wróciła do lektury. Patricia obrzuciła ją taksującym spojrzeniem.
 Mogłabyś się chociaż uczesać  rzuciła, przekrzywiając głowę na bok.  Myślę, że wtedy Syriusz mógłby zdobyć się na wniosek, że nie przyszłaś prosto z łóżka.
Dominika ponownie wzruszyła ramionami i z jeszcze większym zacięciem zaczęła powtarzać instrukcje. Jednak po dwóch akapitach, ku satysfakcji koleżanki, pomaszerowała do łazienki przy akompaniamencie demonstracyjnego tupania.
Kwadrans później obie zeszły do sali wejściowej, gdzie dołączyła do nich Lily. Moon rozejrzała się w poszukiwaniu Syriusza, ale ten najwyraźniej jeszcze się nie pojawił, więc wyciągnęła z kieszeni kartki, na których zanotowała najbardziej problematyczne sposoby warzenia mikstur.
 Wiecie, byłam w bibliotece i rozmawiałam z Callie Anderson z Ravenclawu o pracy wakacyjnej dla McGonagall, bo byłaby znacznie ciekawsza, gdyby można by ją odrobić w praktyce, prawda?  Evans zaczęła swoją zwykłą serię monologów zazwyczaj opisujących kolejne innowacje organizacyjne, które regularnie przychodziły jej do głowy.  Oczywiście wiem, że nie każdy skończy siedemnaście lat do września, prawda, ale gdyby udało się…
Moon dopiero po dłuższej chwili zauważyła, że ruda urwała w środku zdania. Opuściła notatki i zobaczyła jak zdumienie rozszerzyło oczy Evansówny.
 Kto to jest?  zapytała tonem, który tylko na podstawie gramatyki pozwalał na rozpatrywanie tego zdania w kategoriach pytania. Dominika powędrowała wzrokiem za jej spojrzeniem i przycisnęła kartki do ust.
Tuż przy drzwiach wyjściowych Potter rozmawiał z Dorą w niewielkim oddaleniu od reszty uczniów. Dziewczyna wydawała się być wniebowzięta, ułożyła nawet swoje chaotycznie porozrzucane loki w schludny kok, za to James sprawiał wrażenie zakłopotanego  jego prawa ręka wciąż zanurzała się w kruczych, rozczochranych włosach  ale uśmiechał się raz po raz i w końcu przepuścił Dorę w drzwiach, po czym sam ruszył jej śladem.
Patricia spojrzała na nią ponad ramieniem Lily. Moon spróbowała wyglądać na mniej spanikowaną. Reakcja przyjaciółki zaskoczyła ją nie tylko wyrazem, ale też samym faktem, że nastąpiła. Do tej pory wydawało się jej, że Evansówna nie znosi Pottera i zrobi wszystko, byle się od niej odczepił.
 Ehym  odchrząknęła, a migdałowe oczy Evans natychmiast zwróciły się w jej kierunku.  To jakby moja koleżanka, Dorothy. Chodzimy razem na numerologię.  Podrapała się nerwowo w szyję, postanawiając jednak nie rozwijać bardziej swojej wypowiedzi i nie streszczać swojego niechlubnego udziału w całej sytuacji.
Ruda patrzyła tak na nią jeszcze przez chwilę, po czym wzruszyła ramionami i zapytała, gdzie dziś pójdą.
Dominika odetchnęła i wepchnęła kartki do kieszeni. W tłumie pojawił się Syriusz i pomachał do niej.
 Spotkamy się na obiedzie  powiedziała do koleżanek i ruszyła w jego kierunku.
 Cześć  rzuciła z uśmiechem, starając się zignorować kpinę Blacka w stosunku do jej chęci pomocy w znalezieniu zaginionego Gryfona. Mógł sobie mówić, co chciał, ale mijał trzeci dzień, odkąd dzieciak zapadł się pod ziemię, a nauczyciele zdawali się coraz bardziej panikować.
 Cześć.  Wyszczerzył zęby. Wyglądał na szczególnie zadowolonego z siebie.  Idziemy? Czeka nas dłuższy spacer.
 Brzmi ciekawie  powiedziała, podchodząc do wrót. Nie miała ochoty na kolejne standardowe spotkanie obejmujące przejście Hogsmeade w tę i z powrotem albo – co gorsza – spędzenie całego czasu w jakiejś dyskretnej kawiarni. Długi spacer zapowiadał się znacznie ciekawiej.
Szybko przemierzyli błonia, odprowadzani niejednym ciekawskim spojrzeniem i przeszli przez bramę wejściową Hogwartu, zwieńczoną dwoma masywnymi dzikami z kamienia. Dominice przyszło na myśl jak skrajnie inną perspektywę tego miejsca miała, kiedy w Sylwestra postanowiła wrócić do szkoły. Patrzyła wtedy na bramę z drugiej strony, a wydawała się ona znacznie groźniejsza i większa niż dziś, kiedy ślizgały się po niej złociste promienie słońca.
 Pamiętasz jak mówiłem, że chciałbym ci pokazać kilka ciekawych miejsc?  zagaił Syriusz, kiedy zboczyli z głównego dziedzińca Hogsmeade i ruszyli znacznie węższą drogą pomiędzy bardzo podobnymi do siebie drewnianymi domami.  Myślę, że jest jedno, które powinno ci się spodobać.
 Och, super  powiedziała, nie patrząc na niego. Atmosfera była nieco napięta, jakby oboje wiedzieli, dlaczego idą tędy ramię w ramię, ale nie mieli odwagi stawić czoła tej świadomości.
Tutejsze domy były niewielkie i płaskie. Zbudowano je w niemal identyczny sposób – na planie kwadratu, z dwoma małymi oknami od frontu i gankiem zwieńczonym dwiema prostymi podporami z drzewa. Miały swoisty urok, zwłaszcza te bardziej schludne, których właściciele nie tłumili swojej magiczności i ozdabiali je niezwykłymi roślinami oraz mówiącymi skrzynkami na listy, które na ogół przyglądały się przechodniom podejrzliwie.
 Więc… Twoi rodzice są mugolami?  Dominika z wysiłkiem odwróciła wzrok od komina wyśpiewującego abecadło, żeby spojrzeć w czarne oczy Syriusza, które patrzyły na nią wyczekująco.
 Tak.  Odetchnęła i znowu zerknęła na komin. Miała nadzieję na niezobowiązujące odstresowanie się przed egzaminem, jednak Black uporczywie trzymał się ciężkich rodzinnych tematów. Kiedy patrzyła na kolorowe smugi dymu unoszące się w powietrze i mieszające się z pierzastymi cumulusami, przyszła jej do głowy zabawna myśl, że jednak mieli z Syriuszem coś wspólnego, a tym czymś był słaby punkt.
 Jak zareagowali? No wiesz, na to, że jesteś czarownicą?
Wróciła myślami do tego dnia, kiedy jej rodzinny dom w Marsylii został nawiedzony przez stateczną wiedźmę ubraną w elegancką, granatową garsonkę i wymyślny kapelusz. Bordowe usta miała zaciśnięte w wąską kreskę, a jej oczy spod ciężkich powiek rzucały chłodne spojrzenia to na panią Moon, która otworzyła jej drzwi, to na walające się w salonie zabazgrane arkusze.
Potrząsnęła głową, żeby opędzić się od tego niezbyt przyjemnego wspomnienia. Do dziś złote, grawerowane guziki Akademii Magii Beauxbatons tkwiły w jej pamięci, jakby boleśnie wtopiły się w nią swą chłodną metalową powierzchnią.
 Tata był zachwycony. Kiedy w końcu pojechałam po wyposażenie do szkoły, był chyba nie mniej podekscytowany ode mnie. A mama…  Znowu nerwowo dotknęła szyi za uchem i spojrzała z ukosa na jeden z domów, niczym nie wyróżniający się z szeregu.  No, powiedzmy, że to nie była realizacja jej najskrytszych marzeń.
Uśmiechnęła się krzywo i popatrzyła na Syriusza z dumnie uniesioną głową, jakby w oczekiwaniu na słowa wyższości z ust członka rodziny czystej krwi. Jednak Black skinął głową i wcisnął ręce głębiej do kieszeni.
Przeszli przez krótki szpaler drzew i zbytnio rozrośniętych krzewów. Wyglądało to, jakby ktoś kiedyś zamierzał stworzyć zadbaną aleję, jednak jego starania zostały zniweczone przez kolejne pokolenia. Drzewa skryły ich w chłodnym cieniu, ale nie zasłoniły pobliskich domów.
Chłopak przystanął, spojrzał na nią, następnie przed siebie, a później znowu na nią. Ledwo zauważalnie przygryzł wargę.
 Zauważyłem, że spodobało ci się jezioro w Zakazanym Lesie i pomyślałem… Pomyślałem, że może i to warto ci pokazać.
 Ooch.  Moon podeszła do brzegu bardzo małego, zarośniętego szuwarami zbiornika. Ze wszystkich stron był okolony sztywnymi, wysokimi na pięć stóp zaroślami, ale kiedy przyjrzała się dokładniej, zobaczyła, że nieco po prawej brzeg był dokładnie wydeptany i pokryty gładkim mułem.  Wygląda bardzo… malowniczo.
 Uważaj.  Syriusz złapał ją za łokieć, kiedy jej stopy zaczęły wolno zatapiać w glebie tuż przy zaroślach.  Jest o wiele mniejsze niż to na błoniach, ale bardzo głębokie.
Dominika zaśmiała się niefrasobliwie, ale lekki dreszcz przebiegł jej po plecach. Ciemnogranatowa, niemal czarna powierzchnia jeziora i dzikie, coraz wyżej piętrzące się kępy roślin sprawiały bardzo niepokojące wrażenie nawet w świetle dnia. Masywna, poskręcana wierzba zwieszała się ku wodzie, zatapiając końce gałązek, które trącał wiatr.
 Zabrakło wam tajemnic do wywęszenia w zamku?  Moon wyszczerzyła zęby.  Musieliście poszukać w Hogsmeade?
 Coś w tym jest.  Syriusz uśmiechnął się do słońca, mrużąc z lubością oczy.  Chciałbym mieć komu to kiedyś przekazać. No wiesz, te wszystkie wielkie odkrycia.
Dominika obchodziła jeziorko wkoło, końcami palców muskając ostre brzegi tataraku. Rzeczywiście było nieduże, droga zajęła jej zaledwie kilka minut, ale sprawiało wrażenie, jakby miało w sobie coś niezwykłego. Drobne owady zdawały się temu przeczyć, zupełnie prozaicznie pluskając się przy brzegu.
Przystanęła, jak zahipnotyzowana obserwując drobniutkie listki wierzby gładzące ciemną powierzchnię jeziora.
 Czy to tu znikasz w wolnym czasie?  zapytała nagle półszeptem.
Black zmieszał się nieco, patrząc od tyłu na jej nieruchomą sylwetkę, ale szybko wziął się w garść i stanął obok niej.
 Czasami  odpowiedział enigmatycznie, przyglądając się uważnie jej profilowi.
Odwróciła się powoli i spojrzała mu w oczy. Patrzyli tak na siebie przez dłuższą chwilę, którą Moon w końcu przerwała z lekkim uśmiechem.
 Gdzie teraz?

* * * * *

— Wiesz, Lily — odezwała się smętnie Patricia, podpierając podbródek na stulonej dłoni i patrząc gdzieś ponad ramieniem przyjaciółki. — Zdaje mi się, że ja nie dożyję trzydziestki.
— Głupoty wygadujesz — fuknęła Evans, odstawiając szklankę nieco gwałtowniej niż zamierzała. Spojrzała oskarżycielsko na różowy płyn. Było to małe szaleństwo z jej strony, bowiem kiedy weszły do Trzech Mioteł na tradycyjne kremowe piwo i Lily zobaczyła Pottera zabawiającego tę całą Dorothy, zapragnęła natychmiast zmienić lokal pod pretekstem uniknięcia kolejnej sceny z jego strony. W gruncie rzeczy wiedziała, że chłopak dobrze się bawi i prawdopodobnie jej obecność niczego by w tej sytuacji nie zmieniła, ale mimo to, a może właśnie dlatego wyszła z dumnie podniesioną głową i oznajmiła, że napiłaby się drinka. Ostatecznie z jednego zrobiło się kilka drinków i oto efekt.
— Głupoty — powtórzyła automatycznie i zawahała się. — Dlaczego tak myślisz?
Patricia westchnęła ciężko i pociągnęła tęgi łyk ze swojej szklanki.
— Niee wiem — powiedziała płaczliwie. — Moja rodzina jest taka głupia. Zaraz, rozumiesz, zaczynają się wakacje. Albo tam oszaleję, albo złożą mnie w ofierze temu gównianemu Lordowi.
— Co ty mówisz — zaprotestowała słabo Lily i przyłożyła szklankę do ust.
— Zresztą nie wyobrażam sobie siebie za dziesięć lat. Okay, niby planowałyśmy pracę w ministerstwie, ale wiesz… Takie to wszystko mgliste i dziwne, Lily…
— Nie przejmuj się. — Ruda z wysiłkiem powstrzymała czknięcie. — Możesz spędzić wakacje u mnie. Rodzice planowali dwutygodniowy wyjazd do rodziny w Irlandii, ale ja przecież… Tego, no, nie muszę jechać z nimi. — Zmarszczyła brwi. Wprawdzie nie miała kłopotów z poprawnym mówieniem, ale jej myśli nagle stały się mozolne i porażająco ciężkie.
— Dzięki, Lil. — Patricia pociągnęła nosem. — Słuchaj, może byśmy się wybrały na Wrzeszczące Wilkołaki w wakacje? Chester, mój promyczek słońca… — Jej ładne, brązowe oczy zwęziły się w uśmiechu, kiedy gwałtownie spróbowała zmienić temat.
— No jasne. — Zamyśliła się przez chwilę i dodała: — Co do twojej rodziny, Patty, naprawdę nie sądzę, żebyś musiała aż tak poważnie o tym myśleć. Jeśli zechcesz, twoje więzi z nimi pękną po twoich siedemnastych urodzinach albo po Hogwarcie. Zaczniesz żyć na własną rękę. Zresztą… Spójrz na mnie i na Petunię. — Ramiona Evans nagle opadły, a łokieć zsunął się po blacie niemal strącając szklankę, na dnie której zakołysał się koralowy płyn. — My już praktycznie nie jesteśmy rodziną i co?
— Ej, ej. — Ręka brunetki zakołysała się nad blatem i pacnęła ją w ramię. — Tylko mi tu nie płacz. Wystarczy, że ja się zasmarkałam. — Zachichotały szaleńczo, jakby znowu miały po jedenaście lat, a to był wyborny dowcip. — Kurczę, po co my się przejmujemy? Chrzanić moją rodzinę, twoją też, chrzanić Pottera i jego dziewczyny, jesteśmy za młode, żeby sobie nimi życie marnować! Nasze zdrowie — powiedziała buntowniczo i ze skupieniem przybiła do szklanki rudej.
— Za przyjaźń! — zgodziła się Lily. — I niech ich diabli!

* * * * *

Na terenie Hogsmeade znajdowało się znacznie więcej dziwacznych i klimatycznych miejsc niż się spodziewała. Wszystkie wydawały się jakby niedokończone, na wpół dzikie i schowane za fasadą porządnych domów, być może jednak były to miejsca, które szczególnie przyciągały Syriusza Blacka. Czuła się podobnie jak wtedy, kiedy leciała z nim na miotle – nieco zażenowana i dumna z faktu, że ten wyniosły Gryfon odkrywa przed nią ufnie swoje wnętrze, nie bezpośrednio oczywiście. Niesamowite było drugie dno duszy Syriusza. Było tam, żyło gdzieś w nim i uwalniało się przy nadarzających się okazjach, jak pies zbyt długo uwiązany na łańcuchu.
Spojrzała za opasłą szarą wiewiórką szybko wspinającą się po pniu pobliskiego głogu. Drzewo było obsypane pączkującymi różowymi kwiatkami, a jego kora była zielonkawa i lekko spękana, przez co przypominała nieco burtę zatopionego statku.
— Jak tam SUMy? — zapytał zdawkowo chłopak, przytrzymując gałąź, aby mogła przejść.
— Chyba nieźle — odpowiedziała, uśmiechając się z wdzięcznością. — Prawdę mówiąc, miałeś rację, to nie takie trudne. Chociaż na egzaminie z transmutacji stołek, który przetransmutowałam z szopa miał tylko trzy nogi, ale chyba pomyśleli, że taki miałam zamysł.
— To nic takiego. — Black wyszczerzył zęby. — W zeszłym roku Glizdogon transmutował w żabę okulary egzaminatora zamiast filiżanki. Strasznie spanikował.
— Glizdogon — powtórzyła w zamyśleniu Moon, leniwie wspinając się na porośnięty trawą pagórek. Słońce strzelało promieniami we wszystkie strony, a część z nich odbijała się w małych trójkątach szyb dziwnego domu, którego okna zabite były deskami.
— Przejęzyczyłem się — powiedział szybko Syriusz. — Miałem na myśli Petera.
Ale Dominika już go nie słuchała, patrząc na drewnianą chatę, która wydawała się tu zupełnie nie na miejscu. Po co ktoś zabijałby okna? I to w domu, który zdawał się stać od lat na uboczu, opuszczony, brudny i odcinający się wyraźnym, ciemnym konturem od jasnoniebieskiego nieba…
— Co to takiego? — zapytała z ciekawością, przyspieszając kroku, aby prędzej stanąć przy prowizorycznym ogrodzeniu zbudowanym z niechlujnie zbitych desek. Syriusz jęknął za jej plecami, biegnąc ku niej lekkim truchtem.
— Jakaś stara chata. Może wpadniemy do Trzech Mioteł na kremowe, co?
Moon nie odpowiedziała i wychyliła się, żeby zobaczyć, co jest z tyłu.
Black stanął między nią a ogrodzeniem.
Blondynka przesunęła się w lewo, usiłując zajrzeć mu przez ramię, ale chłopak zrobił to samo, podobnie w drugą stronę. Gryfonka spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— O co chodzi? — zapytała, marszcząc brwi. Syriusz górował na nią, uśmiechając się niepewnie; na tle dziwacznej chaty wyglądał trochę jak szaleniec.
— Po prostu chciałem pokazać ci coś ciekawszego niż jakaś rudera. — Wywrócił oczami. — Tu jest tyle…
Za plecami chłopaka rozległ się głośny trzask, jakby ktoś z furią uderzył w ścianę. Jednocześnie wciągnęli powietrze przez usta i spojrzeli za ogrodzenie. Dom wyglądał zupełnie niewinnie, tak jak przed minutą, ale zielone oczy Moon rozbłysły ciekawością i już, już miała przeskoczyć przez niski, krzywo zbity płot, kiedy Black podjął decyzję.
Stanowczo chwycił ramiona podekscytowanej Dominiki i przycisnął swoje usta do jej warg, mocno zaciskając powieki. Przez chwilę nic się nie działo. Nie do końca wiedział, co go do tego skłoniło, ale miał dziwne przeczucie, że reszta Huncwotów zabiłaby go, wiedząc, że przypadkowo zdradził tajemnicę komuś z zewnątrz. Czuł jak poziom zażenowania wzrasta w jego umyśle, kiedy Moon nie poruszyła się nawet o cal. Oderwał od niej usta i wtedy doznał olśnienia – to były konwalie! Płynął za nią odurzający zapach konwalii, od samego początku, i jakby ta myśl zmieniła w nim cokolwiek, pocałował ją raz jeszcze i jeszcze, skrajem świadomości rejestrując jej nieruchome wargi. 
A wtedy Moon poruszyła się, lekko dotykając jego przedramienia i oddając mu jeden z zachłannych pocałunków.

* * * * *

Z sercem bijącym szaleńczo w piersi, oparła się o zewnętrzną stronę wrót Hogwartu. Próbowała wymknąć się z zamku na swoje cykliczne ćwiczenia w Zakazanym Lesie i jak gdyby ten dzień nie przyniósł jej dość emocji, na swojej drodze spotkała łasicę Ciapka. Uciszyła go zaklęciem, ale zaskoczenie zrobiło swoje i jej oddech znacznie przyspieszył, a niepokój rozszerzył zielone oczy. Nie mogła się też spodziewać, że zwierzak nie poinformuje swojego właściciela o uczniu nie szanującym ciszy nocnej, dlatego też spróbowała się uspokoić i szybkim krokiem ruszyła w stronę lasu.
Pogoda jej dzisiaj nie sprzyjała. Księżyc, okrągły i lśniący srebrnym, niemal oślepiającym blaskiem, bezlitośnie rozświetlał całe błonia, pogrążając w bladoszarej poświacie. Gdyby ktoś teraz wyjrzał przez okno, niezawodnie zobaczyłby ciemny punkt na widmowym tle trawy.
Dopiero kiedy lekkim truchtem wpadła między pierwsze drzewa Zakazanego Lasu część napięcia z niej opadła, jak ten srebrzysty blask na jej włosach przy spotkaniu z ciemnością. Ruszyła przed siebie, przyświecając sobie różdżką, której światło też było zimne i blade. Wciąż była podenerwowana, chociaż nie do końca wiedziała czym właściwie. Poza tym nie planowała dzisiejszej eskapady, jednak spotkanie z Syriuszem wydobyło z niej niespotykane pokłady energii, którą postanowiła rozładować przy pomocy ćwiczeń.
Z trudem przełknęła ślinę. Czuła ciarki przebiegające jej po plecach, nie wiadomo czy z zimna, czy ze strachu. Las był bardzo cichy, wypełniony chłodem i ciemnością. Światło jej różdżki wywoływało cienie zza pni i poskręcanych gałęzi, które piętrzyły się po obu stronach ścieżki. Gdy za jej plecami księżycowa poświata ledwie już przebijała się między zaroślami, przystanęła. Rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, na czym mogłaby wypróbować tych kilka zaklęć, które zdradził jej Imnifay. Wolno przesuwała koniec różdżki wokół siebie, jednak nic nie przyciągało jej uwagi, dopóki niebiesko-białe światło nie padło na zgniecione rośliny przy jednym z grubszych pni. Podeszła bliżej, żeby im się przyjrzeć; trawa i mniejsze krzaki były zmiażdżone, zrównane z ziemią, jakby znajdowało się tu coś ciężkiego. Przykucnęła. Gleba w kilku miejscach była rozorana, a część bardziej giętkich pędów wolno wznosiła się ku górze, jakby dopiero niedawno coś stąd zniknęło. Cofnęła rękę i wtedy leśną ciszę rozdarł przerażający ryk. Poczuła jak wszystkie jej mięśnie sztywnieją, a dolna warga opada mimowolnie. Poderwała się z klęczek i uczyniła kilka chwiejnych kroków do tyłu. Ćwiczenia już nie były ważne, nie miała ochoty na spotkanie z czymś, co wydało z siebie taki dźwięk i być może rozgniotło rośliny na niemałej powierzchni. Ryk powtórzył się i Moon odbiegła kilka kroków w przeciwnym kierunku. Stopniowo przyspieszała, na ukos klucząc między drzewami, aby zbliżać się do skraju lasu, jednocześnie oddalając od zwierzęcia.
Wtem coś wpadło na nią, uderzając boleśnie w bark. Zachwiała się, ledwie łapiąc równowagę i odruchowo osłoniła twarz ręką.
— Moon?! — wydyszał znajomy głos. — Cholera jasna... Co ty tu robisz, do kurwy nędzy?!
Cofnęła się pod wpływem tych słów i z niedowierzaniem spojrzała na Syriusza Blacka. Wyglądał strasznie, jego twarz była blada jak śmierć, ostro kontrastując z potarganymi czarnymi włosami, które opadały na równie ciemne, pałające oczy.
Poruszyła ustami, ale nie powiedziała nic, zszokowana całą sytuacją i wściekłością chłopaka, która nagle obróciła się przeciwko niej. Poczuła jak przez ścianę zdumienia przebija się smuga złości. 
Zanim jednak zdążyła go zrugać za takie zachowanie, Black mocno chwycił ją za ramię i brutalnie pociągnął za sobą. Jej opór był zbyt słaby, a kiedy przeszli kilkanaście stóp, Syriusz zatrzymał się, omiótł ją dzikim spojrzeniem i warknął:
— Wynoś się. Wracaj do zamku, rozumiesz?
Oniemiała szokiem i gniewem Dominika popatrzyła na niego, po czym posłusznie ruszyła w stronę skraju lasu. Po kilku krokach puściła się biegiem i gdy księżyc bezlitośnie zajrzał jej w oczy, nic już jej nie obchodziło – Plumpton, łasica Ciapek, szlabany i McGongall – to wszystko nie miało już znaczenia wobec rozpaczliwego biegu do Hogwartu.

* * * * *

Niedziela wydawała się znacznie dłuższa niż wszystkie inne dni tygodnia. Zazwyczaj wszelkie atrakcje koncentrowały się na sobocie, a dzień, który następował zaraz po niej, wypełniało lenistwo, nuda, a czasem rozmyślania w odludnych miejscach. Uczniowie przesiadywali w pokojach wspólnych lub wałęsali się po błoniach. W większych skupiskach pojawiali się jedynie podczas posiłków przy długich dębowych stołach, które niezależnie od dnia wypełniały się doskonałymi potrawami na lśniących półmiskach.
Moon siedziała z policzkiem wspartym na dłoni i bezmyślnie grzebała widelcem w ziemniakach na stojącym przed nią talerzu. Niedziela wydawała się jej trudniejsza do zniesienia niż zwykle ze względu na wczorajszą huśtawkę emocjonalną, od początku do końca zaserwowaną jej przez Syriusza Blacka, a także jutrzejszy egzamin. Nie czuła jednak w sobie żadnej motywacji do nauki, co nawet Lily przyjęła nadzwyczaj wyrozumiale, uraczona jej nocną relacją po powrocie do dormitorium. Siedziały wtedy we trzy na podłodze, wymieniając szeptem uwagi, a księżyc przebijał się zza szyb, wydobywając z mroku blady trójkąt. Przyjaciółki, nie wyłączając Dominiki, przechodziły płynnie od podekscytowania wywołanego relacją z Hogsmeade do oburzenia pod wpływem opisu ostatnich wydarzeń. Ani Lily, ani Patricia nie były w stanie zrozumieć irracjonalnego zachowania Blacka, którego kontrast po prostu nie mieścił się im w głowach. Evans zmarszczyła czoło, odgarnąwszy z niego włosy, które w księżycowej poświacie wydawały się siwe, i powiedziała, że jeśli Syriusz nie oberwał urokiem, to musiało się stać coś, co wyprowadziło go z równowagi.
— Ostatnio często mu się to zdarza — odrzekła kwaśno Dominika, wspominając jego reakcję na wyjec albo niepokój i nieprzewidywalność pod tajemniczą chatą.
Później z kolei zaczęła mówić Patricia, streszczając czas, jaki spędziły z Lily w Hogsmeade, nie wdrażając się jednak w szczegóły, które teraz – pozbawione intymności jednego słuchacza i lekkiej alkoholowej mgiełki przed oczami – wydawały się zbyt wstydliwe.
— Nie macie czasem wrażenia, że gdyby nie Huncwoci, miałybyśmy o wiele mniej problemów? — westchnęła Moon, przeciągając się i opierając o brzeg własnego łóżka.
— O tak — przytaknęła jej Pat. — Ale to by oznaczało o wiele mniej zabawy.
Jednak ta noc już minęła i mimo, że nieco ją odciążyła, to nie powstrzymała bystrego strumienia jej myśli, które wciąż krążyły wobec dziwnego zachowania Blacka. Próbowała uporządkować fakty, ale wciąż miała wrażenie, że brakuje im jakiejś osi, jakiegoś rdzenia, który nadawałby im wszystkim sens.
Początkowo zamierzała zgrywać obrażoną monarchinię, łaskawie oczekującą swego niegodnego sługi, który przyklęknie przy jej stopach i udzieli stosownych wyjaśnień przeplatanych błaganiami o przebaczenie, ale kiedy rzekomy sługa wkroczył do Wielkiej Sali z dumnie podniesioną głową i nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem, poczuła, że chyba nic z tego nie będzie.
Zacisnęła zęby i wbiła wzrok w talerz. Do czego on dążył, do stu piorunów?! Jeśli chodziło mu o stuprocentowe skupienie jej uwagi na sobie, to osiągnął pełny sukces. Nie czas, żeby skończyć już tę farsę?
Wtem coś wpadło do jej pucharu z dyniowym sokiem. Błyskawicznie wyciągnęła rękę i wyłowiła z niego mały, papierowy samolocik. Serce zabiło jej szybciej – była skłonna obdarzyć Syriusza jeszcze jedną szansą na wytłumaczenie się, ale to nie jego pismo widniało na poplamionym sokiem pergaminie.

Spotkajmy się po obiedzie przed wejściem do Sali.
D. 

Uniosła lekko brwi i wcisnęła karteczkę do kieszeni. Nie musiała długo czekać, zaledwie kilka minut później pierwsi uczniowie zaczęli wstawać od stołów, ale ona asekuracyjnie postanowiła poczekać aż większa fala Hogwartczyków ruszy do wyjścia. Wmieszała się w tłum i mijając wrota, wyciągała szyję, żeby dostrzec nadawcę liściku.
Dorothy stała przy dużym, nieco wypłowiałym gobelinie przedstawiającym biegnące jelenie. 
Uśmiechała się do niej szerzej niż zwykle, ale jej włosy powróciły do codziennego artystycznego nieładu, a ramię obciążała wypchana książkami torba.
— Cześć — rzuciła, kiedy Dominika podeszła bliżej. — Chciałabym wywiązać się ze swojej obietnicy.
— Och — mruknęła Moon, wciskając kosmyk jasnych włosów za ucho. Zupełnie zapomniała o rozmowie z Dorą, której zobowiązanie odebrała raczej jako grzecznościową odpowiedź niż rzeczywistą deklarację. — To miłe z twojej strony. Jak udała się randka z Potterem?
— Wcale — odparła zdawkowo Krukonka, jakby jeszcze kilka dni temu nie czerwieniała na sam dźwięk tego nazwiska.
— Naprawdę? — zmartwiła się Dominika. Obawiała się, że James narobi jej wstydu i zlekceważy biedną, zadurzoną Dorę, przez co dziewczyna jeszcze bardziej zamknie się w sobie i zapamięta tą randkę jako ostateczną kompromitację.
— Tak. — Brunetka skinęła na nią i weszła po schodach. — Szczerze mówiąc, trochę się zawiodłam. Och, w porządku, jest bardzo przystojny i w ogóle, ale wiesz co? Daleko mu do krukońskiej inteligencji. — Moon przystanęła ze zdumienia, ale Dora pięła się do góry, nie oglądając się za siebie. — Raczej nie mamy o czym ze sobą rozmawiać. Quidditch, quidditch, obrona przed czarną magią, aurorzy, transmutacja, znowu quidditch… Potrzebuję kogoś bardziej racjonalnego. — Wykonała teatralny gest rękami i spojrzała w sufit, a płomień pochodni odbił się w grubych szkłach jej okularów. — Kogoś, kto chociażby wie jak działają tramwaje albo czym są kwazary. — Moon pokiwała ze zrozumieniem głową, chociaż pierwszy raz usłyszała takie słowo jak kwazar.
— Ale dziękuję ci bardzo. — Uśmiechnęła się do niej. — Gdyby nie ty, tkwiłabym w tym nie wiadomo ile czasu.
— Czyli… — Dominika złapała lekką zadyszkę, bo wspinały się coraz wyżej i wyżej po, wydawać by się mogło, nieskończonych schodach. — Rozumiem, że dałaś kosza Jamesowi Potterowi?
Dorothy zachichotała, szczerząc drobne zęby.
— Można tak powiedzieć. To na tym piętrze.
Moon rozejrzała się z ciekawością, bo chyba jeszcze nigdy nie widziała tego korytarza. Nie zdążyła jednak przyjrzeć się mu dokładniej, bo Krukonka ruszyła przed siebie pewnym krokiem. W końcu zatrzymały się niedaleko dziwacznego gobelinu z czarodziejem i tańczącym trollami. Gryfonka zdziwiła się, że koleżanka postanowiła pokazać jej coś takiego, ale musiała przyznać, że dzieło to wyglądało dość szokująco i robiło wrażenie. Niekoniecznie pozytywne, ale jednak.
— To, eee, całkiem ciekawe — powiedziała w końcu, nie chcąc wyjść na niewdzięczną. Nie usłyszała odpowiedzi, więc obejrzała się przez ramię i zobaczyła jak Dorothy przechadza się przy przeciwległej ścianie.
Uniosła brwi, niepewna jak powinna zareagować. Otworzyła usta, żeby ściągnąć koleżankę na ziemię, ale mimo że nic nie powiedziała, nie zamknęła ich – na jej oczach ze ściany wyłoniły się proste, drewniane drzwi.
— Chodź — syknęła Dora i przywołała ją gestem. Nacisnęła klamkę i wcisnęła się do sali, a Dominika poszła jej śladem, ledwo trzymając ciekawość na wodzy.
Kiedy zatrzasnęła za sobą drzwi, jej oczom ukazała się obszerna, niemal pusta sala. Sprawiała nieco spartańskie wrażenie, bowiem kamienne ściany nie były niczym ozdobione, a w pomieszczeniu nie znajdowały się żadne sprzęty poza dużym starym zwierciadłem.
Krukonka obrzuciła ją rozpromienionym, triumfalnym spojrzeniem. Moon popatrzyła ze zdziwieniem na ten nietypowy wystrój i ostrożnie, trochę niepewnie podeszła do lustra. Oprawione było w ciężką, metalową ramę z dziwnym napisem. Zastanawiała się przez chwilę jaki to może być język, wodząc wzrokiem po wyrzeźbionych w ramie esach floresach, gdy Dorothy stanęła tuż przed srebrzystą taflą.
— To nie jest zwykłe lustro — powiedziała, uśmiechając się od ucha do ucha. Gryfonka pierwszy raz widziała ją w tak dobrym humorze. Nie odzywała się, przytłoczona jakąś dziwną czcią i oczekiwaniem, sama bowiem czuła, że koleżanka chciała jej pokazać coś niespotykanego. — Wie o nim kilka osób w Hogwarcie, a przynajmniej ja wiem o tylu. To jest prawdziwa magia. Kiedyś myślałam, że pokazuje przyszłość, ale to chyba nie tak. Chcesz popatrzeć?
Dominika wolno zajęła miejsce Krukonki i spojrzała w sam środek tafli. Widziała w niej siebie, ale to nie było odbicie. Naprzeciw niej stała Dominika Moon z wysoko uniesioną prawą ręką, z której bił oślepiający blask. Uśmiechała się jednym kącikiem ust, jej oczy błyszczały w drobnej twarzy jak dwa szmaragdy. Wokół niej ludzie pełzali, czołgali się i bili pokłony, z ich spojrzeń wyzierała rozpacz i podziw. W tle na jej skinienie burzyły się zamki, rozsypywały wieżowce, znikały góry, kłaniały się drzewa, wszystko w jakimś płynnym i niepowstrzymanym ruchu.
Prawdziwa Moon cofnęła się o krok, ze strachem patrząc jak jej odbicie uśmiecha się szerzej i kiwa głową.
— Co ono pokazuje? — zapytała ze ściśniętym gardłem.
— Twoje pragnienia — powiedziała Dora, przyglądając się jej z ciekawością. — To, o czym skrycie marzysz, to, czego byś chciała.
— To nieprawda — odparła głośniej Gryfonka, jakby próbowała przekonać samą siebie i odeszła od lustra, nie mogąc znieść tego miażdżącego spojrzenia. Głos drżał jej zdradliwie. — To nie są moje marzenia.
Brunetka wzruszyła ramionami i skwapliwie zajęła jej miejsce.
Dominika cofała się wolno, aż jej plecy dotknęły chłodnej, kamiennej ściany. Czuła silny ucisk w żołądku, czuła strach zmieszany z niedowierzaniem. Czy to lustro mogło kłamać? A może Dora po prostu nie rozumiała jego działania? Przecież niemożliwe, żeby to właśnie były jej skryte pragnienia, to musiało być ich przeciwieństwo, to było straszliwe oskarżenie i największy lęk Corneliusa Imnifay'a…
Ale jego już tu nie było, opuścił ją i Hogwart, nie mogła pójść do jego gabinetu i liczyć na ukojenie swoich wątpliwości. Została sama ze swoją wzrastającą mocą, która nie raz wymknęła się spod jej kontroli. Czy to możliwe, żeby była już aż tak silna, żeby zapanować nad jej wolą, a właściwie nad jej… marzeniami?
— Lubię tu przychodzić — odezwała się znowu Dora, której głos wydał się Gryfonce jakby z innej rzeczywistości. — Daje mi to dużą motywację. Wiesz co widzę? Mam pełną rodzinę i jestem dyrektorką Centralnej Biblioteki Magicznej. Kiedy patrzę na to, jaka jestem tu szczęśliwa, chcę robić wszystko, żeby to nie było tylko marzenie, a moja przyszłość.
Moon milczała, patrząc spod oka na koleżankę. Krukonka nie odrywała spojrzenia od swojego odbicia, zupełnie nie zdając sobie sprawy jak skrajnie odmienne uczucia wobec lustra żywiła jej towarzyszka. W innej sytuacji blondynka zaśmiałaby się ze zdziwieniem, spodziewając się, że marzeniem Dorothy będzie raczej stołek Ministra Magii, ale teraz mogła myśleć jedynie o tym, co sama zobaczyła w srebrnej tafli. Czuła mdłości na wspomnienie o nadspodziewanie bliskiej perspektywie swoich lęków. Od kiedy Cornelius wyjaśnił jej, co właściwie się z nią dzieje, stanowczo odrzuciła taką możliwość i nawet przez myśl jej nie przeszło, że kiedyś spotka się z nią twarzą w twarz, dosłownie na wyciągnięcie ręki.
— Powinnam już wracać — powiedziała cicho, odgarniając włosy z twarzy. — Ja… Dziękuję ci, Doro, że mi to pokazałaś. To całkiem… pouczające.
Krukonka w wysiłkiem obejrzała się na nią, a jej brwi powędrowały do góry, jednak nie skomentowała tego żadnym słowem.
W końcu wzruszyła ramionami.
— Do zobaczenia. — Moon posłała jej słaby uśmiech i z ulgą wysunęła się za drzwi. Kiedy znalazła się sama na korytarzu, odetchnęła ciężko, jakby obecność tam wymagała od niej wielkiego wysiłku. Proste, drewniane drzwi rozmyły się przed jej oczami i nagle nawiedziła ją myśl, że przecież nie zapytała Dory jak tu znowu trafić.
Może to i lepiej — pomyślała, kierując swe kroki do wieży Gryffindoru. Niespiesznie przemierzała kolejne stopnie i korytarze, uspokajając się stopniowo. Po drodze mijała pojedynczych Hogwartczyków, którzy odruchowo muskali ją spojrzeniem i szli we własnym kierunku, przypominając duchy, które nieprzytomnie idą przez zamek, nieustannie pogrążone w widmowych rozmyślaniach i wspomnieniach.
Poza tym korytarze były na ogół opustoszałe, czego wytłumaczeniem mogło być słońce wystrzelające zza każdej szyby. Moon zmieniła zdanie i postanowiła pouczyć się na błoniach, gdzie atmosfera była o wiele przyjemniejsza niż między kamiennymi ścianami i może pomogłaby jej oderwać się od nieprzyjemnych rozmyślań dzisiejszego dnia. Zabrała podręcznik z dormitorium i zeszła do Sali Wejściowej. Oczami wyobraźni widziała już jasnozieloną trawę na błoniach, błękitne i czyste niebo, czuła na skórze ciepłe promienie i samo to wyobrażenie znacznie poprawiło jej humor, jednak przez obłok tych przyjemnych wrażeń przebiły się odgłosy szamotaniny w korytarzu, który pod kątem prostym odchodził od Sali i kierował się w dół. Dziewczyna zwolniła nieco i niepewnie zerknęła w tamtym kierunku. Korytarz prowadził do lochów, gdzie znajdował się gabinet Heckmanna, laboratorium i Pokój Wspólny Slytherinu. Nie czuła specjalnej ochoty na ingerowanie w wewnętrzne sprawy Ślizgonów, więc odwróciła się i podeszła do wrót wejściowych, ale wtedy właśnie dosłyszała okrzyk, który musiał należeć do Petera Pettigrew.
— Oddajcie mi ją! Słyszycie?!
Rozległo się głuche uderzenie i jęk. Dominika wyciągnęła różdżkę z kieszeni szaty i podeszła szybko do słabo oświetlonego korytarza. Starała się głośno zaznaczyć swoją obecność, żeby przepłoszyć Ślizgonów, bo zdawała sobie sprawę z faktu, że jeśli to nie zadziała, ona i Peter mogą znaleźć się w niezłych tarapatach.
Podeszwy jej butów stukały po kamiennej posadzce, a odgłosy szamotaniny przycichły, po czym rozległy się kpiące chichoty i czyjeś szybkie kroki. Moon przyspieszyła i zobaczyła Pettigrew opartego o ścianę, z rozkrwawionym nosem i drgającymi ustami. W miejscu, gdzie korytarz skręcał, zawirował rąbek ciemnej peleryny i po chwili zniknął za rogiem.
— Peter, wszystko dobrze? — zapytała, mocno chwytając ramię chłopaka i zaglądając mu w wilgotną twarz. — Peter!
Gryfon utkwił w niej wodniste spojrzenie swoich niebieskich oczu, z których wyzierało czyste przerażenie.
— O co chodzi? — Potrząsnęła rozpaczliwie jego ramieniem, czując jak jego strach wkrada się w jej serce. — Peter, co oni ci zabrali?
Błyszcząca od potu i być może od łez pucołowata twarz chłopaka pobladła jeszcze bardziej. Patrzył bezmyślnie na przeciwległą ścianę, po czym skulił się w dziwnie zwierzęcy sposób i spojrzał w jej szeroko otwarte oczy.
— Mapę Huncwotów — powiedział niemal bezgłośnie i zadrżał.



Woo-hoo, nawet ja jestem zdziwiona swoim tempem! Nie mogłam się powstrzymać. Rozdział  jest dłuższy i bogatszy w akcję niż ostatnio, jest w nim parę kwestii do przemyślenia. Teraz czeka nas pewnie dłuższa przerwa, więc cieszmy się tym, co mamy :)

17 czerwca 2016

Rozdział XVII - część II



„Wyjec i szantaż”
– rozdział XVII –

Stuk, stuk, stuk.
Gryfoni siedzący przy stole podczas śniadania nosili na sobie wyraźne oznaki wyczerpania wczorajszą imprezą na cześć quidditchowego zwycięstwa. Niestety, dziś trzeba było wrócić do ponurej rzeczywistości w postaci lekcji, na których nie mogli liczyć na litość ze strony nauczycieli.
Stuk, stuk.
Stół nauczycielski też nie wyglądał zwyczajnie. Profesorowie nigdy specjalnie nie epatowali radością życia, ale dziś wyglądali szczególnie ponuro. Nie wszyscy też pojawili się na śniadaniu.
Stuk, stuk, st…
— Mogłabyś przestać tym pukać? — zapytała Lily z wyraźną irytacją. Od wczorajszego wieczora była nieco znerwicowana, bowiem Potter wrócił do swojego normalnego trybu bycia, który nieodmiennie doprowadzał ją do szału.
Dominika wzruszyła ramionami i odłożyła widelec.
Ona sama była w nieco lepszym humorze, ponieważ jej plan unikania Blacka jak dotąd działał doskonale. Od niefortunnych wydarzeń minęło dopiero kilkanaście godzin, więc był to raczej niewielki sukces, ale zawsze. Na razie udało jej się usiąść w zatłoczonym miejscu, obok którego Syriusz nie mógł się niespodziewanie pojawić i na dodatek tak hałaśliwym, że nie mógłby do niej zagadać. Ha.
Była jednak podenerwowana, co odbiło się na jej apetycie, mogła więc jedynie irytować wszystkich wokół stukaniem widelca w pusty talerz.
Wczorajszy całus wydawał się... zdecydowanie nieodpowiedni. Była przekonana, że szkolne boisko i tłumy gapiów to nie najlepsze tło dla pierwszego pocałunku z chłopakiem. Nie, żeby myślała o kolejnych. Co to, to nie. Syriusz Black w pewnym sensie ją przerażał. Był bardzo popularny, bardzo odważny i bardzo pewny siebie, czyli w zasadzie był jej przeciwieństwem. Wiecznie towarzyszyła mu też opinia łamacza damskich serc, choć to raczej dziewczyny interesowały się nim, nie on nimi. Nie zmieniało to jednak faktu, że Moon była przekonana, że przy najbliższej okazji Syriusz zakpi z niej okrutnie i musiała zrobić wszystko, żeby temu zapobiec. Nawet pomijając zwykłe upodobanie Huncwotów do strojenia sobie z niej żartów, nie potrafiła przyznać, że ten pocałunek był przyjemny. Wszystko zdarzyło się zbyt szybko i niespodziewanie, żeby mogła szczerze powiedzieć o nim coś pozytywnego. Prawdopodobnie wciąż była w szoku i dlatego czuła jak niepokój ściska jej gardło...
Na taki stan rzeczy wpłynął nie tylko Syriusz, ale też podsłuchana rozmowa Ślizgonów i zaginięcie kolegi Tommy’ego. To drugie samoistnie zsunęło się na drugi plan jako kwestia poza jej zasięgiem, ale leśne knowania mieszkańców Slytherinu napełniły ją wyjątkowym niepokojem. Nie obchodziło jej, w jaki sposób Ślizgoni chcą się zasłużyć Lordowi, bardziej zmartwił ją fakt, że cała sprawa dotyczyła polityki. I to polityki pokrętnej, która już znalazła swoich zwolenników. Dziwna sprawa, jeszcze niedawno Voldemort był naukowcem i pionierem nowych dziedzin magii, a dziś chciał reformować świat czarodziejów. Na niekorzyść między innymi jej samej, jeśli dobrze zrozumiała.
W zamyśleniu zaczęła obracać widelec w palcach, nie dostrzegła jednak miażdżącego spojrzenia Lily, bo jej uwagę odwróciła sowia poczta. Był to zdecydowanie najmniej przyjemny moment śniadania, bo sowy latały nisko, mierzwiąc jej włosy i od czasu do czasu rozrzucając jedzenie. Raz zdarzyło się nawet, że jeden z ptaków oprócz listów przywiązanych do nóżki przyniósł też martwą mysz w dziobie, co znacząco wpłynęło na apetyt Moon. Dlatego i tym razem dziewczyna skuliła się na swoim miejscu, trzymając w rękach puchar z sokiem. Jej szczupłe palce zacisnęły się na trzonku naczynia, a oczy rozszerzyły się ze zdumienia, gdy na jej pustym talerzu wylądowała szkarłatna koperta.
Zerknęła pytająco na siedzącą obok Patricię, która podobnie jak wszyscy Gryfoni w okolicy, patrzyła z ciekawością na czerwoną przesyłkę.
— O rany — powiedziała cicho. — Lepiej ją otwórz.
Dominika ponownie przeniosła wzrok na kopertę, z rogów której zaczęły wydobywać się strużki dymu. Trąciła ją widelcem. Raczej nie chciała wiedzieć co jest w środku.
Nagle koperta napęczniała, jakby miała pęknąć, uniosła się lekko w powietrze i otworzyła.
— TY MUGOLSKA SZUMOWINO, NIEGODNA RÓŻDŻKI KREATURO! JAK ŚMIAŁAŚ ZBRUKAĆ SZLACHETNY RÓD BLACKÓW! HOGWART OD DAWNA JEST ZASZLAMIONY, ALE TERAZ TO SZCZYT WSZYSTKIEGO! NIECH MNIE SZLAG TRAFI, JEŚLI CIĘ NIE DOPADNĘ!
Po tych słowach koperta zapaliła się własnym ogniem i ucichła. Wokół panowało milczenie, jednak w uszach Dominiki wciąż pobrzmiewało echo wibrującego wrzasku nieznanej jej kobiety.
— Cóż — odezwała się w końcu, wykrzywiając usta w wymuszonym uśmiechu. Zdawało jej się, że czuje na sobie każde ciekawskie spojrzenie z osobna – nienawidziła znajdować się w centrum zainteresowania, a ostatnio zdarzało jej się to zdecydowanie zbyt często. — Nigdy nie byłam tu zbyt popularna, ale żeby aż tak…
Odstawiła puchar z sokiem, machnięciem ręki zbyła troskę Lily, wstała od stołu i stanęło oko w oko z Syriuszem Blackiem.
— Musimy pogadać — powiedział stanowczo. Jego twarz przybrała śmiertelnie bladą barwę, a między brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka.
Moon pomyślała, że to tyle, jeśli chodzi o jej cudowny plan unikania Łapy. W dodatku nagle nabrał ochoty porozmawiania z nią. Dlaczego zawsze tak cholernie brakowało jej szczęścia?
— Przykro mi, Syriuszu, ale mam teraz zielarstwo — powiedziała, siląc się na spokój. Wydawało jej się, że napięcie między nimi za chwilę stanie się tak silne, że zwizualizuje się w postaci elektrycznych błyskawic.
— W takim razie porozmawiamy po zielarstwie. Następne masz zaklęcia, ale dopiero po obiedzie. — Pewność siebie Blacka była porażająca i Moon wiedziała, że tym razem mu nie ucieknie. Plan jej zajęć w rękach Huncwotów zawsze wydawał się podejrzany…
— Dobrze — mruknęła dla formalności.
Syriusz skinął głową i odszedł w stronę przyjaciół. Dominice pozostawało tylko mieć nadzieję, że pożre ją jakiś cieplarniany potwór zanim dziedzic szlachetnego rodu Blacków ostatecznie ją upokorzy.

* * * * *

Patricia Macmillan po raz kolejny wydała z siebie przeciągłe westchnienie, z pewnością godne heroiny historycznego romansu, w których zwykle się zaczytywała. Spojrzała czule na pergamin i z namaszczeniem wygładziła drobne zagięcia.
Od niedawna była dozgonną dłużniczką Alicji Austin, cudownie uzdolnionej Gryfonki z siódmego roku, która specjalnie dla niej wykonała to małe arcydzieło – rysunek sir Chestera Huddlestone'a, jedynej miłości Patricii i zarazem wokalisty Wrzeszczących Wilkołaków. Co prawda sama Alicja z niezwykłą dla niej stanowczością twierdziła, że jeśli ktoś już jest czyimś dłużnikiem, to z pewnością ona, ponieważ rozkochana w romansidłach Patty miała swój czynny udział w zbliżeniu jej z Frankiem Longbottomem. Frank i Alicja od zarania dziejów irytowali Macmillanównę swoją nieporadnością w dziedzinie romansu, więc poczuła się zobowiązana do zeswatania prawdopodobnie najsłodszej pary w Hogwarcie... Przynajmniej dopóki Lily i James się nie zejdą, ale do tego akurat potrzeba było czegoś więcej niż fachowej ręki Patricii.
Jakby w odpowiedzi na jej myśli, nagle w polu jej widzenia pojawiła się rozczochrana czupryna Pottera, a zaraz potem cała reszta jego hałaśliwego i absorbującego jestestwa.
— Czy to nie moja ulubiona koleżanka? — Gryfon oparł się nonszalancko o ścianę i wyszczerzył zęby w wystudiowanym uśmiechu.
Patricia była zbyt wytrawnym graczem i zbyt długo znała Huncwotów, by nie zwietrzyć podstępu, więc w odpowiedzi jedynie zmrużyła oczy i wygięła usta we wdzięcznym półuśmiechu. Na wszelki wypadek wsunęła rysunek do wewnętrznej kieszeni szaty.
— Całkiem sama? — Omiótł wzrokiem opustoszały korytarz. — Bez  żadnego towarzystwa?
— Czekam na Lily. Czego chcesz? — zapytała bez ogródek, chociaż uśmiech sam cisnął się jej na usta. Mimo, że między Huncwotem a jej przyjaciółką bywało różnie, zawsze go lubiła. Potrafił ją rozśmieszyć do łez nawet w najbardziej ponury i wyczerpujący dzień, a komu jak komu, ale jej trudno byłoby tego nie docenić.
— Czy ja zawsze muszę czegoś chcieć? — Potter teatralnie wywrócił oczami, a Patricia zachichotała w odpowiedzi. — Szedłem sobie całkiem przypadkiem tym oto czwartym piętrem, spotkałem moją ulubioną koleżankę, zatrzymałem się, żeby pogadać... Czy to zbrodnia? Nawiasem mówiąc, dobrze, że cię tak zupełnie przypadkowo spotkałem, bo matka przysłała mi to dziś rano. — Wyciągnął z torby solidnie wyglądający rulon pergaminu. Kiedy rozwinął go szybkim ruchem, Macmillan oniemiała z wrażenia. Jej duże, sarnie oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej, kiedy wpatrywała się w prawdziwy, koncertowy plakat Wrzeszczących Wilkołaków. Była zbyt zajęta gapieniem się jak sir Huddlestone puszcza jej oko, żeby zarejestrować pokrętny uśmieszek Pottera. — Wiesz, matka wysyła mi czasem różne gadżety, bo wie, że lubimy z chłopakami upiększać nasze dormitorium, ale tym razem zupełnie nie trafiła, bo jakoś nie trawię tego zespołu. I tak sobie pomyślałem – kto ucieszyłby się z tego plakatu? Kto jest największym fanem Wrzeszczących Wilkołaków? No, a potem spotkałem ciebie. Przypadkiem, rzecz jasna.
— Och, James! Jesteś taki cudowny! — pisnęła Patricia i już, już wyciągała ręce po rulon, kiedy Potter zacmokał wymownie i odsunął się o krok.
— Chętnie bym ci go dał, ale mamy na ścianie akurat tyle miejsca, żeby powiesić taki plakat i sam nie wiem...
— Przecież powiedziałeś, że... — Macmillan urwała gwałtownie. Gryfon uśmiechnął się jeszcze szerzej i pokiwał głową. — Wiedziałam. Jeżeli chcesz, żebym znowu umówiła cię na randkę-niespodziankę z Lily, to odpowiedź brzmi...
— Spokojnie, nic z tych rzeczy, sam już wiem, że to nie był najlepszy pomysł. — Skrzywił się na samo wspomnienie – męska duma bolała go do dziś. — Wystarczy, że dasz mi plan zajęć Evans i jesteśmy kwita.
Patricia obejrzała się niepewnie na proste, drewniane drzwi, za którymi odbywało się zebranie prefektów, jakby spodziewała się, że Lily Evans zyskała nagle rentgenowskie spojrzenie i nadludzki słuch. Potter w tym czasie z umiarkowanym zainteresowaniem przyglądał się plakatowi.
— To chyba całkiem niezłe ujęcie, nie sądzisz? Patrz, nawet kolczyk w nosie mu widać...
— Po co ci jej plan? — zapytała nerwowo brunetka, ostatkiem sił przywołując się do porządku w imię przyjaźni.
— A czy ja ciebie pytam, co będziesz robić z tym plakatem? — Potter spojrzał na nią z politowaniem. — Daj spokój, Macmillan, to tylko zwitek pergaminu w zamian za pełnowymiarowy, magiczny odpowiednik tego twojego Stoneheada czy jakmutam...
— Sir Chestera Huddlestone'a! — pisnęła Patricia, patrząc z rozpaczą jak plakat w dłoni okularnika zwija się z powrotem w rulon i zmierza do jego torby. — No dobra, dawaj go.
— Przyjemnie robić z tobą interesy. — Potter wręczył jej zwój i uśmiechnął się czarująco. Wtem pobliskie drzwi otworzyły się zamaszyście i stanęła w nich Lily Evans. Już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, kiedy jej wzrok spotkał się ze spojrzeniem Jamesa, i zamilkła.
— Siemasz, Evans! Piękna pogoda, co? — Zanim zdążyła powiedzieć choć słowo, Gryfon odwrócił się na pięcie i odmaszerował niespiesznym krokiem, pogwizdując nonszalancko. Pozostali prefekci kolejno opuszczali salę, ale Lily wciąż stała w miejscu z ręką na klamce. Kiedy Potter zniknął za rogiem, spojrzenie jej promieniście zielonych oczu powędrowało w kierunku szyby, za którą szalał istny huragan, po czym skupiło się na szeroko uśmiechniętej twarzy przyjaciółki.
— Ehym... Lil, nie uwierzysz, co się stało!

* * * * *

O umówionej porze Syriusz zszedł do opustoszałego Pokoju Wspólnego. Zazwyczaj o tej godzinie mało kto zajmował wyliniałe, bordowe fotele, a tym razem nie było tu nikogo. Chłopak pomyślał, że najwyraźniej sprzyja mu szczęście i oparł się o jeden z kamiennych parapetów. Zerknął na magiczny, kunsztownie wykonany zegarek; Moon powinna zaraz być. Rzadko się spóźniała, miał nadzieję, że nie każe mu czekać. Bez większego zainteresowania przenosił wzrok z kominka na kanapę, z kanapy na wyświechtane, wyszywane złotymi nićmi zasłony, z zasłon na schody, ze schodów na krzesła, ale dziewczyna wciąż się nie zjawiała. Syriusz niecierpliwie stuknął kilka razy w szybkę zegarka, jakby chciał w ten sposób przywołać do siebie Moon. Nie zadziałało – Dominika pojawiła się dopiero wtedy, kiedy Black zdążył już porządnie się zirytować.
Miał ochotę rzucić jakąś kąśliwą uwagę dotyczącą jej – był tego pewien – spóźnienia się z premedytacją, ale nie powiedział nic, widząc niechętne spojrzenie rzucone w swoją stronę i męczeńskie kroki, które Moon, gdyby mogła, spowolniłaby jeszcze bardziej
— No to jestem  powiedziała, otrzepując rękaw szaty, do której poprzyklejały się grudki ziemi. Syriusz stłumił tę część swojej osobowości, która nakazywała mu zrugać ją za tak lekceważące zachowanie i postanowił powiedzieć to wszystko, co postanowił wcześniej.
— Posłuchaj, M… Nika, posłuchaj.  Na dźwięk zdrobnienia Gryfonka podniosła na niego wzrok, w którym nadal czaiła się podejrzliwość, szybko jednak została zastąpiona przez zdziwienie. Teraz przynajmniej miał pewność, że zostanie wysłuchany.  Nawet nie wiem jak nazwać to, co zrobiła dziś moja matka. Nie pierwszy raz zrobiła ci krzywdę…  Ich spojrzenia odruchowo powędrowały w stronę prawej dłoni Moon. Łapa czuł się, jakby każde słowo wydobywało się z jego ust wraz z kawałkiem ciała.  Tym razem chyba jestem ci winien wyjaśnienia.
— Jesteś mi je winien już od jakiegoś czasu, więc chętnie posłucham.  Dziewczyna uśmiechnęła się wreszcie; zdziwił się, widząc ulgę na jej twarzy.
— Moja rodzina — odezwał się cicho, z wyraźnym trudem. Nie mógł już jej patrzeć w oczy, spojrzenie bezwiednie powędrowało za okno, do połowy zakryte szkarłatną kotarą. — Moja rodzina jest chora.
Zapadło milczenie. Dominika pomyślała, że nie należy komentować tej uwagi i lepiej poczekać, aż Syriusz sam znajdzie odpowiednie słowa. Nastąpiło to dopiero po dłuższej chwili.
— Owszem, noszę ich nazwisko, ale chciałbym, żebyś nie utożsamiała ich ze mną. — Spojrzenie ciemnych oczu nareszcie spotkało się ze szmaragdowym. — Ich poglądy nie są moje. Przykro mi, że to znowu się stało. Ja… Ja zrobię wszystko, żeby dowiedzieć się, kto na nas doniósł.
— No, no, spokojnie — wtrąciła nerwowo Moon. Rozmowa niebezpiecznie staczała się na niepożądane tory. — To może być, wiesz, dość trudne, na boisku były dziesiątki osób. Ale to miłe z twojej strony, nie żywię do ciebie urazy mimo faktu, że większość moich życiowych upokorzeń wiąże się z tobą lub Jamesem. — Uśmiechnęła się kwaśno. — To, eee, zobaczymy się na zaklęciach, tak?
— Poczekaj jeszcze. — Syriusz uczynił gwałtowny krok w jej kierunku, co spotkało się z równie energicznym cofnięciem z jej strony. Zawahał się, zdezorientowany. Już dawno przestał traktować Moon jak zwykłą dziewczynę, ale jeszcze nigdy, nigdy nie zdarzyło mu się, żeby którakolwiek z nich tak ustawicznie mu się wymykała, uciekała przed bliższym kontaktem. Jej oczy przypominały czujne oczy zwierzęcia, które czeka na kolejny ruch ze strony wroga. Ale przecież Syriusz nie chciał być jej wrogiem, jak więc jej nie spłoszyć, żeby to udowodnić?
Postanowił zrobić pierwszą rzecz, jaka przyszła mu na myśl.
Chwycił jej dłoń i przytknął delikatnie do ust opuszki jej palców. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że muska oddechem cienkie blizny powstałe na skutek czarodziejskiego wisiorka Blacków. Przed sobą widział tylko jej zdumione zielone oczy, z których – miał nadzieję, że to nie przywidzenie – zniknęła nieufność.
— Źle o mnie myślisz — powiedział cicho, wciąż ściskając jej dłoń. — Pozwól mi to zmienić.
— Jak? — zapytała Moon niemal bezgłośnie. Nie odrywała spojrzenia od jego twarzy, nie wysuwała też ręki z jego uścisku, przez co chwila zdawała się trwać nienaturalnie długo.
— W sobotę jest wypad do Hogsmeade. — Mina Dominiki zrzedła w jednej chwili, więc Black mocniej przytrzymał jej dłoń i zaczął szybko wyrzucać z siebie słowa. — Znam kilka ciekawych miejsc. Mało kto o nich wie, nikt nie będzie się na nas gapił. Zaufaj mi.
Wtem portret Grubej Damy otworzył się z trzaskiem i do środka wpadli Andrew i Tommy. Chwila minęła, Moon wycofała się i odstąpiła Syriusza o kilka kroków. Black obrzucił pierwszoklasistów nienawistnym spojrzeniem, a oni popatrzyli na niego z mieszaniną strachu i czci, po czym podeszli do blondynki.
— Powiedzieliśmy wszystko profesor McGonagall, tak jak mówiłaś — odezwał się podniecony Tommy. Na jego pulchnych policzkach wykwitły krwawe rumieńce. — Szukają go.
Łapa założył ramiona na piersiach i oparł się plecami o parapet. Przyglądał się chłopcom z wyrazem uprzejmego zdziwienia na twarzy; stwierdził, że skoro oni naruszyli jego prywatność, to on nie musi szanować ich.
Dominika rzuciła na niego okiem, po czym zwróciła się do małych Gryfonów.
— To znaczy, że on… nie zgubił się tak po prostu?
Andrew potrząsnął gwałtownie głową, a jego odstające uszy zdawały się przy tym orbitować wokół głowy. Obaj wydawali się balansować na granicy strachu i podniecenia.
— Musisz nam pomóc — odezwał się nagle kasztanowłosy Tommy. — Ja i całe nasze dormitorium uważamy, że tylko ty możesz go znaleźć.
— Co? — parsknął Black, nie kryjąc już rozbawienia całą sytuacją. Najwyraźniej podobnie jak Moon wyobraził sobie nocne konferencje pierwszoklasistów i jej mini-fanclub. Jego śmiech najwyraźniej wyprowadził Dominikę z równowagi, bo zaczęła gwałtownie perswadować tę opinię dwóm chłopcom.
— Nie potrafię nic zrobić! Skoro nauczyciele patrolują zamek, to jak ja mogę w tym pomóc? Zresztą to oznacza dodatkowe dyżury, musiałabym dokonać cudu, żeby nikt mnie nie nakrył…
— Prosimy, chociaż spróbuj go poszukać — szepnął Tommy, a w jego ładnych, orzechowych oczach zalśniły łzy.
— Prosimy — poparł kolegę Andrew.
Moon pokręciła głową z niedowierzaniem i spojrzała na Syriusza, szukając w nim sprzymierzeńca w tej niesprawiedliwej dyskusji. Ale Black uśmiechał się tylko kpiąco, a w jego niemal czarnych oczach iskrzyły wesołe błyski.

* * * * *

— Myślałem, że wiesz co robisz, Lunatyku — burknął James Potter, chuchając na zaczerwienione palce i jednocześnie przytrzymując poły peleryny niewidki. — Nie jesteś czasem zbyt rozkojarzony przed tą pełnią?
— Oczywiście, wybacz, Jim, że nie przewidziałem, że jedna z książek postanowi nas zaatakować — odszepnął Remus z przekąsem i przygarbił się jeszcze bardziej. Każdemu z nich znacznie przybyło wzrostu od pierwszej klasy i poruszanie się pod peleryną zaczynało być naprawdę uciążliwe.
Nas — mruknął Potter złośliwie, po czym także skupił się na utrzymaniu swoich stóp pod magicznym materiałem.
Zamek nocą mógł przerazić niejednego Hogwartczyka. Kamienne ściany były lodowate i ponure, dogasające pochodnie zdawały się nie tyle dostarczać światła, ile mnożyć cienie, a echo wyolbrzymiało każdy, najdrobniejszy nawet dźwięk. Tych ostatnich nigdy nie brakowało – poświstywania strumyków powietrza na korytarzach, skrzypienie zbroi, zwierzątka uczniów przechadzające się po pogrążonym w ciemności zamku oraz – jeśli komuś brakowało szczęścia – patrole woźnego Plumptona. Jednak Huncwoci nie byli zwykłymi Hogwartczykami, więc noc rzadko kiedy usypiała płodność ich diabelskich umysłów i zazwyczaj była porą nielegalnych przechadzek tej czwórki.
— Peter mógłby się streszczać, nie chce mi się stać na tym zimnie i czekać aż panicz łaskawie przejdzie przez portret — rzucił Syriusz, niecierpliwie rozglądając się dookoła.
— Przecież sam kazałeś mu upewnić się czy Plumpton nie węszy gdzieś w pobliżu. — Lupin wygiął rękę pod dziwnym kątem, żeby sponad łokcia przyjrzeć się koledze. Black wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo.
— Ciii! — syknął James, zatrzymując się nagle, tak że Remus i Syriusz zachwiali się i odbili od jego pleców. Zamilkli, nasłuchując coraz wyraźniejszego dźwięku niespiesznych kroków i szelestu peleryny. Po chwili zza topornie wyrzeźbionego gargulca wieńczącego poręcz schodów wyłoniła się Dominika Moon. Przystanęła tuż przy schodach i ziewnęła. Potter odetchnął z mieszaniną ulgi i rezygnacji, na co dziewczyna natychmiast się rozbudziła i wycelowała różdżkę jakieś dwie stopy od miejsca, w którym stali.
— Kto tu jest? — zapytała na tyle stanowczo, na ile pozwalał jej na to szept.
Huncwoci zgodnie stali w milczeniu, starając się oddychać jak najciszej. Dziewczyna nieznacznie opuściła różdżkę, po czym poderwała ją nagle, poruszyła błyskawicznie nadgarstkiem i powiedziała:
Homenum revelio.
W tym momencie w powietrzu zaszumiał szkarłatny wir, który zawisł nad miejscem, w którym ukrywali się Huncwoci i rozpadł się na setki drobinek przypominających czerwony, fosforyzujący kurz. Gryfoni ugięli się pod nim jak pod nieprzyjemnym ciężarem.
Moon podeszła do nich zdecydowanie i zerwała pelerynę.
— Och, hej — Potter zaśmiał się nerwowo. — Spacerujesz sobie?
Dominika nie odpowiedziała i podniosła artefakt, przyglądając się pożądliwie jego migoczącej srebrzysto-szkarłatnej powierzchni.
— Ej, ej, nie przywiązuj się tak do niej. — James błyskawicznie wyrwał pelerynę z jej ręki. Strzepnął ją ostrożnie i pogładził czule. — To zejdzie? — zapytał, przyglądając się troskliwie jaskrawym drobinkom.
— Jasne. Co tu robicie?
— A ty? — Remus nie dał zbić się z tropu i przenikliwie spojrzał na nią z góry.
Gryfonka wzruszyła ramionami i skupiła wzrok na tłustym szczurze obwąchującym postument gargulca. Stwierdziła, że należałoby nieco rozluźnić kontakt z Huncwotami, bo zdecydowanie za często wykorzystywali go na jej niekorzyść. Nie chcą powiedzieć, gdzie byli, dobrze, ona też nie będzie się im zwierzać.
— Moon, chyba żartujesz! — Black nagle parsknął cichym śmiechem, wychylając się ku niej zza Lupina, który zerknął na niego ze zdziwieniem. Dominika powędrowała za jego spojrzeniem, bo szalony Syriusz był znacznie ciekawszy od szalonego szczura, który nagle zaczął miotać się nerwowo. — Ty naprawdę szukasz tego dzieciaka?
— Jakiego dzieciaka? — Potter zmarszczył brwi, a Moon cofnęła się o krok, jakby Black ją uderzył.
— To nie twoja sprawa — powiedziała chłodno, czując jak krew gwałtownie napływa jej do twarzy. Nie sądziła, żeby chłopak dostrzegł to w ciemności, ale odruchowo podniosła dłoń do policzka.
— Naprawdę nie masz co robić z wolnym czasem? — zakpił Syriusz.
— Łapo… — Lupin położył rękę na ramieniu przyjaciela, ale znieruchomiał nagle, patrząc w jakiś punkt na poziomie posadzki. Jego palce zacisnęły się mimowolnie.
— Ej, Lunio, co się dzieje? — zapytał zaniepokojony James, ale po chwili jego wzrok powędrował w to samo miejsce.
— O w mordę — syknął i odwrócił się w stronę portretu Grubej Damy.
— Hej! — zawołał najciszej jak potrafił. — Ej, obudź się, słyszysz!
— Co za brak taktu! — fuknęła gniewnie Dama, przeciągając się w ramach obrazu. Poprawiła papiloty i wykrzywiła usteczka wymalowane jaskraworóżową szminką.
— Przepuść nas! Lelkowe wróżby! No już, otwieraj!
Kobieta prychnęła i kątem oka rzuciła mu nienawistne spojrzenie.
— Hasło się zmieniło — powiedziała obrażona i z powrotem ułożyła się do snu.
— Jak to? Kiedy? — dopytywał się Syriusz, który także, nie wiedzieć czemu, bardzo przejął się dziwacznym zachowaniem szczura. Dominika podrapała się różdżką za uchem i spojrzała na popiskujące zwierzątko biegające w kółko.
— A co to za różnica? Dobranoc — dodała zjadliwie i przymknęła oczy.
Potter zaklął szpetnie i odwrócił się do niej plecami. Ścisnął bezradnie pelerynę, patrząc w stronę schodów, po których dysząc i pomstując nienawistnie, kuśtykał Edgar Plumpton.

* * * * *

— Na ławkach proszę zostawić jedynie pióra i pergaminy. — Stukot obcasów czarownicy zabrzmiał na kamiennej posadzce. Salę wypełniły buntownicze pomruki. — Proszę wypisać cechy enneagramów typu pierwszego, piątego i ósmego. Mają państwo piętnaście minut.
Moon odetchnęła z ulgą i u szczytu pergaminu wypisała swoje imię i nazwisko. Enneagramy były na szczęście jednym z jej ulubionych tematów. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie była to zbyt miła i relaksująca niespodzianka, bo jeszcze dziś czekały ją dwa SUMy – z transmutacji i zielarstwa.
Szybko wykonała zadanie i odrzuciła pergamin, nie przejrzawszy go uprzednio. Z kieszeni szaty wyciągnęła pomiętą kartkę zapełnioną nazwiskami uczniów i symbolami. Serce zabiło jej szybko, rozwiązanie wydawało się tak proste! Wystarczyło, że podsunął je wczorajszy wyjec, a teraz odpowiedź była na wyciągnięcie ręki...
— Co to? — Jeden z lśniących loków Dorothy zakołysał się nad listą. 
— Wiem — szepnęła podekscytowana Dominika. — Wiem, jak Tattle ocenia uczniów!  — Krukonka sceptycznie uniosła brew ponad krawędź okularów z grubej oprawce. Moon jeszcze raz rzuciła okiem na kartkę, upewniając się w swoim przekonaniu. — Jest jakąś maniaczką! Ocenia na podstawie czystości krwi! Zobacz tylko… — Podsunęła koleżance pod nos pokreślony dowód.
— Też mi odkrycie — prychnęła Dora ironicznie. — Dlaczego chłopców oznaczyłaś kwadratami?
Zielone oczy Moon rozszerzyły się ze zdumienia.
— To ty… Wiedziałaś?
Dorothy uśmiechnęła się półgębkiem i oparła łokieć na ławce, ignorując swój pergamin, który wzleciał w powietrze i wylądował na biurku profesor Morwell.
— Wiem, że wy Gryfoni nie grzeszycie sprytem i może w waszym domu to jest szokujące, ale Krukoni od dawna wiedzą jak to wygląda. Dlatego praktycznie nikt z nas nie wybiera wróżbiarstwa, rozumiesz?
— Mhm — mruknęła Dominika, jeszcze przed chwilą dumna ze swego odkrycia dokonanego żmudną dedukcją, która teraz okazała się bezużyteczna. Zmięła kartkę i wrzuciła ją do torby.
— Nie przejmuj się. — Dora poklepała ją po ramieniu. — Też byłam zdegustowana, kiedy się dowiedziałam. Lepiej zastanowić się, czemu dyrektor nic z tym nie robi, nie sądzisz?
— Jak można oceniać pracę w ten sposób? — obruszyła się Moon. — Tak jakby ludzie czystej krwi mieli więcej talentu czy ambicji!
— To stara wariatka, nie ma o czym gadać. Gorsza sprawa, że tworzy się stronnictwo polityczne o podobnie uroczych zapatrywaniach…
— Voldemort? — szepnęła Dominika, czując jak to słowo wolno przeciska się przez jej usta, nie mając jeszcze pojęcia ile nabierze znaczenia w ciągu najbliższego roku.
Krukonka rzuciła jej przeciągłe spojrzenie, ale nie odpowiedziała. Nauczycielka zaczęła kolejny temat, a wokół rozległo się skrzypienie piór. Moon także uchwyciła swoje, ale zdążyła zanotować zaledwie kilka słów zanim ponownie odwróciła się do Dorothy.
— Rozmawiałam z Jamesem, umówiłam was na sobotę do Hogsmeade. Co ty na to?
Nieco stępiona końcówka pióra Dory zaskrzypiała boleśnie po pergaminie, tworząc na nim malowniczą smugę czarnego tuszu.
— Żartujesz!
Profesor Morwell zastukała krawędzią książki o blat, mierząc je ostrzegawczym spojrzeniem. Brunetka zerknęła na nią nieprzytomnie i z otwartymi ustami odwróciła się do Moon. Krągłe policzki wolno zaczynał pokrywać rumieniec.
— O… O rany — szepnęła, nerwowo przygładzając włosy, jakby James czekał tuż za drzwiami. —Ja… Odwdzięczę ci się za to! Przysięgam!
— Nie ma sprawy. — Gryfonka uśmiechnęła się półgębkiem, wciąż biadając nad swym nieszczęsnym odkryciem. — Może po prostu wtajemnicz mnie w resztę hogwarckich oczywistości.
— Coś wymyślę! — zapewniła solennie Dora, jednak jej pałające spojrzenie utkwione w ścianie obok tablicy zdradzało, że jej myśli szybują już zupełnie gdzie indziej.



Niespodziewanka! Rozdział o kilka dni wcześniej niż zapowiadałam, a wszystko dzięki Condawiramurs! Właściwie akcja jest tu mocno przejściowa, więc kolejny rozdział pojawi się już za tydzień, ale jeszcze ten i może kolejny, i koniec rozpieszczania :))
W Dziale Ksiąg Zakazanych można już podejrzeć tytuł ostatniego, dwudziestego rozdziału części II, co mnie bardzo cieszy, bo na horyzoncie wreszcie majaczy moja ulubiona, bardzo dynamiczna część III.
Dziękuję za wszystkie, przecudowne komentarze i przesyłam uściski!

10 czerwca 2016

Rozdział XVI - część II


„Dwie zmiany frontu i jeden szpieg”
– rozdział XVI –

Lily pewnym krokiem weszła do Wielkiej Sali i odpowiadając na pozdrowienia znajomych z innych domów, ruszyła w stronę stołu, nad którym wisiały barwy Gryffindoru. Nieco zdziwiło ją, że tak wiele osób zajęło już miejsca, ale nie poświęciła temu więcej niż jednej myśli, dziarsko zabierając się za jajecznicę. Zastanawiała się, w jakiej kolejności wykonać zadania, które wyznaczyła sobie na dzisiaj, kiedy do jej podświadomości dotarł niepokój. Zmarszczyła lekko brwi i odgarnęła włosy za ucho. Atmosfera przy stole była dziwnie napięta, jeśli w ogóle ktoś się odzywał, to robił to przytłumionym głosem jak czuwający przy trumnie. Kiedy odstawiła puchar na stół, dźwięk wydał jej się dziwnie głośny i nieodpowiedni. Czyżby Huncwoci zachorowali i jakaś żałoba opanowała Gryffindor? W oczy rzucił jej się Black, który nie wyglądał na chorego i z apetytem raczył się parówkami. Wydawał się całkowicie pochłonięty tą czynnością, więc Lily mimowolnie odszukała wzrokiem Pottera. On z kolei wydawał się pewniejszym kandydatem do zarażenia czymś w rodzaju smoczej ospy, bo był zielonkawy na twarzy i ponuro wpatrywał się w stojący przed nim pusty talerz. Migdałowe oczy Evans zaokrągliły się ze zdziwienia i ciekawości, bo Potter rzadko kiedy rozstawał się ze swoim szampańskim humorem.
—  Hej, Dominika. — Ruda trąciła łokciem siedzącą obok koleżankę. — O co tu chodzi?
— Mecz — odpowiedziała blondynka z pełnymi ustami. Ona też nie wyglądała zbyt zdrowo, ale Lily wiedziała, że to efekt głupich pomysłów Blacka. Co prawda, pomysł Moon też nie był zbyt rezolutny, zwłaszcza, że wymagał naruszenia ciszy nocnej i zadzierania z Huncwotami na ich własnym terytorium… A to nie mogło się skończyć dobrze. — Nie mamy szukającego — dodała, kiedy przełknęła. — Leży w Skrzydle, to podobno sprawka Ślizgonów.
Evans wydała krótki okrzyk oburzenia. Zazwyczaj nie miała nic przeciwko mieszkańcom Slytherinu, jeśli nie dali jej do tego powodu, ale uczyła się w Hogwarcie już od sześciu lat i wiedziała, że to nie byłaby pierwsza tego typu sytuacja.
— I żaden nauczyciel ich nie ukarał? — zdumiała się Lily. Pokładała niezłomną wiarę w ciele pedagogicznym i nie potrafiła zrozumieć, jak coś takiego mogło ujść Ślizgonom na sucho.
— Żadnych świadków. — Wzruszyła ramionami Dominika.
Przy stole znowu zapadła żałobna cisza, niekiedy zagłuszana przez brzęk sztućców i hałas przy stole Domu Węża. Ruda Gryfonka kończyła śniadanie i zastanawiała się jak dowieść zbrodni współuczniów, kiedy Potter przemówił. A zrobił to w sposób dla siebie nietypowy, w sposób, który wydał się muzyką dla uszu Lily – poważnym, pewnym głosem. Zarumieniła się na samą myśl jak ładnie to dla niej zabrzmiało.
— Ja zastąpię Carla.
— Co? — zapytał głośno Syriusz, ściągając na siebie uwagę większości Gryfonów.
— Zagram na pozycji szukającego — powtórzył okularnik, bez wahania patrząc w brązowe oczy kolegi. Wciąż był chorobliwie blady i Lily nie zdziwiła się widząc, z jakim niedowierzaniem wszyscy na niego patrzą.
— Jim, chyba zwariowałeś. — Black potrząsnął głową. — Przecież jesteś ścigającym…
— Nie, słuchajcie mnie — Potter zwrócił się do wszystkich wokół. — Oprócz mnie jest jeszcze dwóch. Mniej stracimy, kiedy zabraknie jednego ścigającego niż szukającego, a jeśli tylko udałoby mi się złapać znicza…
— James. — To Dominika odezwała się nagle błagalnym tonem. Evans ze zdziwieniem dostrzegła na jej twarzy poczucie winy. — Posłuchaj, nie myślisz racjonalnie. Podałam ci wczoraj odrobinkę wywaru zamroczającego, pewnie dodałam trochę za dużo soku z agawy i efekt mógł się utrzymać do dziś…
— Myślę normalnie! — zdenerwował się Potter i uderzył pięścią w stół, trącając kielich z sokiem, który zachwiał się lekko. — Zastanówcie się, jeśli Ślizgoni dostaną wolną rękę przy łapaniu znicza, nie mamy szans!
— Masz rację — poparł przyjaciela Black i klepnął go w ramię.
— Brzmi to nie najgorzej — przyznał z wahaniem Malcolm, kapitan drużyny.
Lily pozwoliła sobie na moment słabości i zerknęła z podziwem na Pottera. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jego propozycja była niezła, w każdym razie bardziej skuteczna niż liczenie na łut szczęścia i niewiarygodne powodzenie ścigających Gryffindoru. Nie znała się zbyt dobrze na quidditchu, ale zdawała sobie sprawę z tego jak duże ryzyko podejmuje Potter i tym razem to ryzyko jej się spodobało. Zwłaszcza, że było poparte odpowiedzialnością i odwagą, a to było coś, co bardzo imponowało pannie Evans.
Przez chwilę ich spojrzenia się skrzyżowały, ale tym razem to James pierwszy odwrócił wzrok i ponownie utkwił go w swoim talerzu.
— Jim, naprawdę chcesz to zrobić? — zapytał kapitan drużyny, ale w jego oczach już lśniły wesołe błyski. — Nie jesteś wykwalifikowanym szukającym, więc nie mamy dużych szans, ale z drugiej strony, gdyby się udało, to zwycięstwo zapisałoby się w historii Hogwartu, a Ślizgoni odnieśliby porażkę stulecia!
Potter tylko kiwnął głową, co wywołało huczne wiwaty przy stole Gryffindoru. Nagle każdy chciał go poklepać po plecach, wesprzeć jakimkolwiek słowem.
— To mój kumpel! — wykrzykiwał Syriusz, wymachując prawicą okularnika.
Lily wstała od stołu i zarzuciła torbę na ramię. Już miała ruszyć w stronę wyjścia z Wielkiej Sali, kiedy obejrzała się przez ramię. Potter patrzył na nią sponad ramion kolegów i koleżanek, którzy otoczyli go, tworząc bardzo kolorowe i bardzo hałaśliwe zbiorowisko. A Evans nie mogła już się powstrzymać – wyszczerzyła zęby i uniosła kciuk do góry.

* * * * *

Kwadrans później Lily odrzuciła swoje długie rude włosy do tyłu i zaśmiała się serdecznie. Dominika rozśmieszała ją nieustannie, swym podnieceniem i ekscytacją z powodu meczu zarażając wszystkich wokół. Szły właśnie przez błonia w kierunku stadionu, była z nimi też Patricia uśmiechająca się od ucha do ucha; wszystkie trzy miały obowiązkowy strój gryfońskiego kibica, starając się obwiesić tyloma złotymi i czerwonymi dodatkami, ile udało im się znaleźć.
— Ale James jest niesamowity — powiedziała po raz kolejny Pat, głęboko oddychając czystym, rozgrzanym słońcem powietrzem. — Po tym meczu będzie miał dwa razy więcej fanek niż zwykle.
— Nieważne! Wyobrażasz sobie miny Ślizgonów, kiedy komentator wyczyta Pottera na pozycji szukającego? — Blondynka machnęła wojowniczo pięścią, wymownie demonstrując preferowany sposób rozprawienia się z mieszkańcami Slytherinu.
Evans zaśmiała się. Przystała na propozycję Moon, która stwierdziła, że lepiej byłoby resztę drogi pokonać biegiem, aby zająć na czas dobre miejsca. Wiatr rozdmuchiwał jej rdzawe włosy, policzki pokrywał różowy rumieniec, kiedy biegły na stadion, gdzie miał odbyć się mecz już teraz ekscytujący Gryfonów, a który za chwilę miał zelektryzować wszystkich Hogwartczyków.
Jako że Dominika bezdyskusyjnie była najbardziej z nich zdeterminowana, to właśnie ona pierwsza wpadła na trybuny i roztrącając niewinnych uczniów, nieco brutalnie wepchnęła się na miejsca w pierwszym rzędzie. Zajęła też dwa przyległe siedzenia i wyszczerzyła zęby do przyjaciółek. Ani Lily, ani Patricia nie były zagorzałymi fankami quidditcha, ale dzisiejszy mecz był wyjątkowy, więc im także po karkach przebiegały dreszcze niewiele mające wspólnego z chłodnawym wietrzykiem, który wirował na błoniach.
Kiedy wkrótce zapełniły się trybuny, a następnie drużyna Gryffindoru z dumnie podniesionymi głowami wkroczyła na płytę boiska, zagrzmiały wiwaty, okrzyki i gwizdy, jakich chyba jeszcze nie słyszał Hogwart. Moon z satysfakcją zauważyła, że Evans nie szczędzi płuc, wymachując szalikiem i dodając otuchy swojej drużynie.
— Panie i panowie, dziś czeka nas starcie tytanów! — obwieścił komentator przez magiczny mikrofon. — Na boisku jest już drużyna reprezentująca dom Godryka Gryffindora w uszczuplonym składzie! Kapitan i zarazem obrońca Malcolm Middleton. — Rozległa się kolejna porcja okrzyków, lecz Dominika wiwatowała ze swego rodzaju rezerwą, rumieniąc się lekko na myśl o chłopaku. — Pałkarze Syriusz Black i Gabriel Rough! Ścigający Hazel Kaolin i Jasper Woodbury! — Każde nazwisko spotykało się jednocześnie z entuzjazmem gryfońskich kibiców i przenikliwymi, pogardliwymi gwizdami od strony trybun Ślizgonów. — A teraz wielka niespodzianka meczu! James Potter zastępujący Carla Kidneya na pozycji szukającego!
Gryfoni ryknęli ze wszystkich sił, równoważąc okrzyki zdumienia, które rozległy się ze wszystkich stron. Moon prawie udusiła się złoto-czerwonym szalikiem, kiedy wymachiwała jego końcem i zupełnie zignorowała pojawienie się ślizgońskiej drużyny na boisku.
— Dadzą radę, prawda? — zapytała nerwowo Lily ze wzrokiem utkwionym w płycie boiska, skubiąc rękaw szaty.
— Muszą — odparła Dominika, ulegając wszechogarniającemu skupieniu.
Kiedy kapitanowie obu drużyn uścisnęli sobie dłonie, zawodnicy dosiedli swoich mioteł i wzbili się w powietrze. Rozpoczął się mecz.
— Od razu widać, że żadna z drużyn nie zamierza odpuścić drugiej! Avery jako pierwszy przechwycił kafla, chyba nie zamierza się z nim rozstawać, mknie ku bramkom Gryffindoru iii… Och, to był celny strzał, panie Black! Kafel wpada w ręce walecznej Kaolin, która jednak z chińską porcelaną ma niewiele wspólnego, zobaczcie tylko jak roztrąca zawodników Slytherinu!
Moon bezwiednie uchwyciła metalową barierkę otaczającą trybuny i z napięciem wodziła wzrokiem za dużą czerwoną piłką, która błyskawicznie zmieniała właścicieli. Z wysiłkiem odwróciła spojrzenie od tej zajadłej rozgrywki i odszukała Jamesa. Unosił się wysoko ponad resztą miotlarzy, rozglądając się za złotym błyskiem. Zaledwie kilka stóp od niego krążył szukający Slytherinu, przyglądając się nieufnie Potterowi i jednocześnie prowadząc własne poszukiwania.
— Dziesięć punktów dla Gryffindoru! Kaolin zatacza zwycięski łuk, ale drużyna Węża nie śpi! Murdock przechwytuje kafla i kieruje się prosto do bramek Gryffindoru! Middleton rzuca się do obrony bramek, ale nie, jest goool, jest gol dla Slytherinu, Bletchey zdołał trafić tłuczkiem w Middletona! Miejmy nadzieję, że nie uszkodził go bardziej niż na to wygląda!
Dominika zawyła i wychyliła się przez barierkę. Było to paskudne zagranie, Malcolm krzywił się z bólu i wściekłości, przyciskając potłuczone ramię do boku. Machnął niecierpliwie ręką na troskę gryfońskiego ścigającego i ponownie zajął pozycję.
Teraz gra wydawała się jeszcze szybsza, a zawodnicy bardziej zdeterminowani. Rozpoczęła się prawdziwa walka o kafla, w której nieznacznie zaczęli przodować Ślizgoni.
— Kolejne punkty dla Slytherinu dzięki brawurowej akcji Murdocka! Oj, Gryfoni muszą się bardziej postarać, żeby pokonać swoich rywali!
Wtem James zanurkował, kierując trzonek miotły ostro w dół. Przylgnął do rączki, minimalizując opór powietrza, a całe trybuny zamarły, wlepiając wzrok w niego i szukającego Slytherinu, który natychmiast ruszył śladem okularnika. Nawet komentator zaniemówił na moment, ale już po chwili miał okazję, by przemówić ponownie.
— Och, co za zawód! Pani profesor, czy biżuteria osobista nie powinna była zostać w szatni? Światło spłatało figla naszym zawodnikom, a tymczasem gra toczy się dalej!
Istotnie, czerwona piłka mknęła z rąk do rąk, chociaż teraz spojrzenia zawodników wędrowały do szukających częściej niż zwykle. Dominika miała nadzieję, że nie zmuszają Jamesa do odwzajemniania kłopotliwych gestów i znaczących zerknięć. Nagle poczuła jak wielka presja spoczywa na Potterze, który zdecydował się na coś niesamowitego, coś, co mogło przerosnąć nawet Huncwota. Ta wiedza mimowolnie wysuwała się na pierwszy plan jej myśli, gdy obserwowała jak dokładnie szukający Ślizgonów patroluje boisko, jak szybko mija zawodników w poszukiwaniu złotej piłeczki. A jeśli Potter nie wie jak jej szukać? Jeśli do tego potrzebny jest wypracowany klucz?
— Co za wstrętny faul ze strony Bonsozena! To chyba oznacza rzut wolny dla Gryffindoru… Zgadza się, Woodbury zajmuje pozycję! — Komentator przerwał jej rozmyślania, sprowadzając uwagę wszystkich na pole gry ścigających. Gryfonowi udało się strzelić gola, jednak niedługo potem na konto Ślizgonów wpłynęło kolejne dwadzieścia punktów i sytuacja stała się naprawdę nerwowa. Spojrzenia kibiców mimowolnie wędrowały do szukających, jednak żaden z nich nie przerywał systematycznych patroli boiska.
— Pałkarze obu drużyn uczestniczą w grze jak nigdy, och, chyba nawet trochę się zagalopowali, bójka wisi w powietrzu… — Rzeczywiście, w pobliżu ślizgońskich bramek wywiązała się kłótnia, a kije zawodników niebezpiecznie kołysały się w ich dłoniach. Natychmiast interweniowała pani Hooch, sędzina, na sam widok której sprzeczka przeszła w formę wyrzucanych gniewnie zdań, a po chwili zawodnicy ponownie objęli swoje stanowiska, wyraźnie okazując wrogość przeciwnikom.
— Czterdzieści do dwudziestu dla Slytherinu! Marne wyniki wynikają jednak z podziwu godnego poświecenia obrońców, którzy robią wszystko, aby ich bramki pozostały nietknięte! Ale co to?
Przez trybuny przeszła fala westchnięć i syknięć, kiedy uwaga tłumu ponownie skupiła się na dwóch szukających. Obrońca Ślizgonów zamarł z kaflem w rękach i mrużył oczy w łagodnym słońcu, próbując dostrzec coś, co działo się o kilka stóp ponad resztą graczy.
Obaj zawodnicy pędzili niemal łeb w łeb w stronę bramek Gryffindoru. Drużyny na ułamek sekundy rozsunęły się, zapatrzone w decydujące starcie. Stagnacja została jednak natychmiast przerwana, kiedy czterech chłopców chwyciło za pałki i rzuciło się do odbijania tłuczków. Komentator rzucał jakieś pełne napięcia uwagi, jednak nikt już nie zważał na jego słowa, wszyscy wpatrywali się punkt, gdzie musiał znajdować się znicz, bowiem tam właśnie mknęli obaj szukający. Jeden ze ślizgońskich ścigających obejrzał się ze strachem, bo wyglądało na to, że obie miotły kierują się prosto na niego. Koło jego lewego ucha trzepotał złoty znicz. Wrzasnął i niemal w ostatniej chwili usunął się z drogi, gdy dwaj szukający zderzyli się nagle i rozpoczęła się szamotanina, w centrum której musiała znajdować się piłeczka. Ścigający próbowali wykonywać kolejne manewry, jednak zainteresowanie tłumu było dalekie od skupiania się na bramkach. Pałkarze zawiśli bezradnie, nie mogąc godzić tłuczkiem w ten czerwono-zielony wir, więc skupili się na utrzymaniu czarnych piłek w dostatecznym dystansie od członków swoich drużyn.
W pewnej chwili wrogie smugi rozdzieliły się, gdy szkarłatna poszybowała w górę, a szmaragdowa zataczała spirale w przeciwnym kierunku.
— JEST! JEST ZNICZ! JAMES POTTER ZDOBYWA STO PIĘĆDZIESIĄT PUNKTÓW DLA GRYFFINDORU! Mecz jest skończony! Co za szokująca historia, Hogwart zapamięta to zwycięstwo na długo!
Na trybunach zapanował absolutny chaos, który z niezbyt zadowalającym skutkiem próbowali opanować nauczyciele. Część z nich nie potrafiła powstrzymać uśmiechów, gdy usiłowali ograniczyć strumień uczniów wylewających się przez wąskie przejścia w stronę ściskającej się drużyny Gryfonów. Miejsca z przodu pozwalały Dominice, Patricii i Lily oglądać mecz w komfortowych warunkach, jednak sprawiedliwości stało się zadość przy wyjściu – ustawiły się na końcu ogonka Hogwartczyków, niecierpliwie oczekujących na opuszczenie trybun. Moon zerknęła przez ramię na drużynę Ślizgonów, których szaty prawie zlewały się z zieloną trawą, coraz bujniej kiełkującą po przeminięciu zimy. Trzymali się w znacznej odległości od świętujących Gryfonów, których dopadli już pierwsi rozentuzjazmowani kibice. Ślizgoński kapitan cisnął swoją miotłę na murawę i odwrócił się plecami do centrum chaosu.
W końcu udało im się minąć profesor McGongall, która zdołała już dość do siebie po tym brawurowym i niespodziewanym zwycięstwie swoich podopiecznych, lecz od czasu do czasu na jej wąskich ustach pojawiał się serdeczny uśmiech, wciąż zanikający i wypływający na wierzch jak fatamorgana. Dziewczyny uśmiechały się szeroko, z rzadka wymieniając zdawkowe komentarze na temat meczu. Są takie chwile, które nie wymagają zbyt wielu słów, bo ich cienie pojawiają się w oczach rozmówców i krążą między umysłami jak duchy wśród zamkowych ścian.
Patricia zapiszczała z radości, widząc zupełnie z bliska niby znajome twarze gryfowskich zawodników, a jednak w pewnym sensie nowe, promieniejące szczęściem i dumą, kiedy ich plecy i ramiona poklepywały dziesiątki rąk, a uszy wypełniały pochlebstwa pochodzące nie tylko z ust współmieszkańców wieży, ale również od Krukonów i Puchonów, zachwyconych tak niespodziewanym pognębieniem Ślizgonów. Patricia podbiegła do najbliższego zawodnika, którym okazał się rudy Gabriel, i wyściskała go serdecznie. Rough wyszczerzył zęby i puścił im oko, kiedy przechodziły. Dominika domyśliła się, kogo szukały w kolorowym tłumie zielone oczy Lily, więc dyskretnie odłączyła się od niej i ruszyła na poszukiwania Blacka. Zapewne był obwieszony przez podziwiające go dziewczyny, ale nie mogła się doczekać, żeby także go uścisnąć i zapytać o zwodniczy strzał, który zaserwował ślizgońskiemu ścigającemu i który zapewnił im pierwszego gola.
Po drodze wpadła na Petera, który podskakiwał i dreptał niecierpliwie w miejscu, wyciągając szyję od jednego większego zbiorowiska do drugiego. Nieustannie ktoś go potrącał w próbie dopchnięcia się do któregoś z zawodników, a sam Pettigrew wyglądał na bliskiego rozpaczy.
— Hej, Pete. Świetny mecz, co? — zagaiła starając się, aby w jej głosie nie dało się usłyszeć ani litości, ani rezygnacji, które poczuła na jego widok. Odebrawszy jego gorliwe skinięcie głową, chwyciła go za ramię i powiedziała podniesionym głosem: — Chodź ze mną, Syriusz cię szukał, ale nie mógł znaleźć w tym dzikim tłumie.
— Sz-szukał mnie? — wyjąkał Peter, a jego niebieskawe oczy rozszerzyły się ze zdumienia. — Znaczy, no pewnie, w końcu jesteśmy kumplami — dodał chełpliwie, rozglądając się po twarzach wokół, żeby zobaczyć, jakie wrażenie zrobiła na nich ta informacja.
Moon odwróciła się bokiem, barkiem torując sobie drogę wśród ściśniętych ludzi, walczących o kontakt z gryfońskimi bohaterami. Nie było to łatwe, bo tym razem miała do dyspozycji tylko jeden łokieć, drugą ręką przytrzymując Pettigrew i licząc na to, że nie zgubi go wśród uczniów niezbyt zadowolonych z faktu, że ktoś wpycha się między ich zbite szeregi.
Udało jej się dotrzeć do Kaolin, gryfońskiej ścigającej górującej nad nią co najmniej o głowę. Pogratulowała jej dzisiejszych akcji z kaflem w roli głównej i przesunęła się dalej. O dziwo, wokół Syriusza tłum był znacznie bardziej przerzedzony i znajdował się w pewnym dystansie od jego centrum. Sytuacja wyjaśniła się, kiedy w końcu zobaczyła Blacka, popisującego się przed tłumem efektownym wywijaniem pałką i odbijaniem wyimaginowanych tłuczków, kiedy pozował do zdjęć.
— Black, ty zdolny gnomie! — zaśmiała się i kiedy chłopak odwrócił się w jej kierunku, miała nadzieję, że z jej wypowiedzi usłyszał tylko swoje nazwisko.
Tak czy inaczej, uśmiechnął się do niej szeroko, odrzucił pałkę na trawę i wyciągnął do niej ręce. Moon przewróciła oczami, ale podbiegła do niego i nie mogąc przestać się uśmiechać, zarzuciła mu ręce na szyję. Syriusz podniósł ją i zakręcił dookoła.
I wtedy stało się coś, co sprawiło, że mieli kolejny powód, aby nie zapominać tego zwycięstwa na długie tygodnie. Kiedy później zastanawiali się na tym, każde z osobna, nie mogli przypomnieć sobie, czy to Syriusz zbytnio rozluźnił uścisk i Dominika zsunęła się po jego ramionach, czy to raczej ona pochyliła się za mocno i kiedy słońce zmieniło jej włosy w złotą kotarę, ich usta zetknęły się na moment.
Może nawet zbyt długi moment, żeby zdążyli odsunąć się od siebie i obrócić wszystko w żart.  Gdy jej stopy znowu dotknęły ziemi, umysłem Gryfonki zawładnęło potworne przeczucie, że wszyscy patrzą na nią w milczeniu. Mimo wszystko, wolała w tej chwili znieść czarne tęczówki Syriusza niż odwrócić się z stronę tłumu – który posiadał zbyt wiele oczu, by mieć spojrzenie. Black również patrzył na nią milcząc, ale nie mogła nic wyczytać z wyrazu jego twarzy. Słońce przeszywało ciemne oczy, wydobywając z nich znacznie jaśniejszy, niemal bursztynowy odcień brązu. Nie wyglądał na zbyt zadowolonego, więc Dominika zrobiła pierwszą rzecz, jaka przyszła jej do głowy.
— Przepraszam cię na moment — wymamrotała. I uciekła.

* * * * *

Rubinowo-złote promienie słońca sunęły po rozległych hogwarckich błoniach. Pod ich wpływem wyglądająca zewsząd świeża trawa przybrała smętną ciemnożółtą barwę, dopełniając nastroju melancholii, który mimo upragnionego od dawna ciepła, panował wokół zamku. Smugi czerwonawego światła ślizgały się także po powierzchni jeziora i gładkich gałązkach smukłych drzew na skraju Zakazanego Lasu, do którego szybkim krokiem kierowała się niewielka postać łopocząca czarną peleryną. Nie oglądała się za siebie, a jej ruchy wskazywały na silne poruszenie emocjonalne.
Dominika Moon, bo to właśnie ona ukrywała się pod ciemną peleryną, przez całe popołudnie znajdowała coraz to nowe obowiązki, którymi musiała bezzwłocznie zająć się w samotności. Oczywiście nie uniknęła długiej i niezwykle krępującej serii pytań, którą zafundowały jej przyjaciółki, podniecone nagłą zmianą sytuacji pomiędzy nią a Syriuszem, ale to był jedyny kontakt z ludźmi, na który sobie pozwoliła. Nie czuła się w obowiązku odpowiadania na pytania kogokolwiek innego, a tym bardziej starała się unikać kontaktu z Huncwotami, nawet jeśli miał być to kontakt wzrokowy. Żywiła naiwną nadzieję, że zdoła jakoś przetrwać ostatnie dni szkoły, później nastąpią wakacje, a po powrocie do Hogwartu sytuacja zostanie zapomniana i pominięta stosownym milczeniem. Wydawało jej się to znacznie łatwiejszym wyzwaniem niż unikanie Charliego przez pół roku, istniały więc szanse na sukces.
W dodatku udało jej się spędzić czas w pożyteczny sposób, ucząc się do SUMów, które czekały ją lada dzień. Jej frustracja pogłębiała się, kiedy widziała, że wszyscy rówieśnicy oddają się błogiemu lenistwu i niecierpliwie oczekują wakacji, ponieważ kolejny egzamin czekał ich dopiero za rok. Nikt specjalnie nie stresował się perspektywą czegoś, co znajdowało się tak daleko w przyszłości.
Teraz Moon kierowała się do Zakazanego Lasu w celu wypełnienia swojego kolejnego obowiązku. Jak już zdążyła stwierdzić wcześniej, swego rodzaju bierna sympatia centaurów umożliwiała jej krótkie wizyty w lesie, podczas których mogła poćwiczyć używanie Białej Magii, co zmniejszało ryzyko wystąpienia „efektów ubocznych” takich jak niekontrolowane demonstracje siły. Jeszcze nie wymyśliła w jaki sposób rozwiąże ten problem po powrocie do Francji i Bedworth, ale na pewno nie było to niewykonalne. Zwłaszcza, że była już pełnoletnia z punktu widzenia prawa czarodziejów.
Na wszelki wypadek postanowiła jednak nie zagłębiać się zbytnio w las, tym razem nie miała zamiaru szukać kłopotów. Liczyła na to, że nie spotkają jej atrakcje większe niż wzrastające nagle rośliny czy małe, niewinne stworzonka leśne postępujące zgodnie z jej wolą. Na skraju puszczy nie wydawało się to takie nieprawdopodobne.
Zatrzymała się w miejscu, z którego wciąż prześwitywały jeszcze drobne promyki zachodzącego słońca, wystrzeliwujące spomiędzy gałęzi. Zatarła ręce i rozejrzała się. Przed zmrokiem Zakazany Las wyglądał całkiem niegroźnie – kontury były znacznie wyraźniejsze, a rośliny nie rosły jeszcze tak strzeliste i potężne jak te w głębi. Moon przysiadła na pieńku i dla rozgrzewki przyłożyła palec do muchomora, po czym spróbowała wniknąć w jego roślinną świadomość. Czynność ta wciąż wywoływała w niej uczucie zażenowania, ale było ono znacznie słabsze niż za pierwszym razem. W dodatku jej sposób myślenia w pewnym sensie przestawał być ludzki – nie skupiała się nieustannie na otoczeniu i zaczynała dostrzegać wątłe nitki półświadomości rośliny. Tym razem błądziła po nich myślami, rozumiejąc niesamowitą różnorodność aspektów gleby, rozkosz wilgoci i ciągłe dążenie do wzrostu. Spróbowała pogłębić do ostatnie pragnienie, wyobrażając sobie muchomora pełnego sił witalnych, sprężystego i wyjątkowo dorodnego. Na jej oczach grzyb urósł do rozmiarów średniej wielkości psa. Później skłoniła dziki bluszcz do rozrastania się na wszystkie strony po glebie jak pędy winorośli. Kiedy giętkie zielone żyłki zaczęły gęsto oplatać pnie pobliskich drzew, przyszło jej do głowy, że w taki sposób mogłaby nawet kogoś obezwładnić albo zablokować jakieś niewielkie obiekty, gdyby chciała. Mogłaby nawet… Potrząsnęła lekko głową, nie powinna się rozkojarzyć. Jednak miła była świadomość, że ta umiejętność mogła jej posłużyć do czegoś więcej niż profesjonalnego ogrodnictwa. Zasugerowała bluszczowi powrót do poprzedniego powolnego cyklu wzrostu i delikatnie strząsnęła go z buta, który zaczęły oplatać giętkie pędy. Przez jakiś czas eksperymentowała w ten sposób, odkrywając nowe zastosowania dla swoich umiejętności. Ledwie zauważyła, że złocisto-czerwone błyski przestały przebijać przez gałęzie. Podniosła się z pieńka i niespiesznie ruszyła w kierunku skraju lasu, jednak wybrała drogę na skos, licząc na spotkanie zwierząt, nad którymi mogłaby spróbować zapanować. Tu już nie dopisywało jej szczęście, znalazła jedynie kilka nieśmiałków, których świadomość była bardzo wyraźna i prosta, nie pozostawiała jednak żadnego pola do popisu.
Nagle usłyszała trzask łamanych gałązek. Rozejrzała się z nadzieją, ale zwierzę musiało się spłoszyć i obserwować ją z ukrycia. Odłożyła nieśmiałka do zagłębienia między korzeniami drzewa, strzepnęła szatę i ostrożnie ruszyła przed siebie.
— Niech to szlag. — Usłyszała ciche przekleństwo rozwiewające jej podejrzenia co do zwierząt. — To był nowy płaszcz.
Wypowiedzi towarzyszył kpiący chichot.
— Nie możemy się zatrzymać tutaj? — kontynuował nadąsany głos. — Nikt nas nie zobaczy, na zewnątrz jest ciemno.
— Niech będzie. — Nagle ustał szelest liści. Przez chwilę wśród ciemności Dominika słyszała tylko swój oddech i nieco przyspieszone bicie serca. Nie poruszała się, pewna, że intruzi mogą usłyszeć ją również dokładnie jak ona ich.
— Dobra, Lestrange, w czym rzecz? — zabrzmiał flegmatyczny głos, który Moon na pewno już gdzieś słyszała. — Mów i spadajmy, nie mam ochoty na szlaban z tym parszywym charłakiem.
Ktoś zawtórował mu bez entuzjazmu, po czym rozległo się chrząknięcie, po którym chłopak nazwany Lestrangem przemówił.
— Nie wiem, czy którykolwiek z was interesuje się polityką, ale szykują się dla nas ciekawe perspektywy.
Coś zaszurało po podłożu.
— Mówisz o Lordzie? — zapytał obojętnie głos, niechybnie należący do Severusa Snape’a. Dominika przygryzła paznokieć i wytężyła słuch.
— A o kim niby? Wreszcie ktoś odważył się naprawić ten mugolski burdel…
— A co my mamy z tym wspólnego? — przemówił ten, który narzekał na płaszcz. Wydawał się wciąż nadąsany, niezadowolony z tematu lub okoliczności rozmowy.
Rozległo się demonstracyjne westchnięcie.
— Reg, a możesz mi łaskawie zasugerować, co zamierzasz robić po naszym zacnym Hogwarcie? Zamiatać w Dziurawym Kotle czy tatulek załatwi ci pracę? — zapytał Lestrange pobłażliwie.
Ponownie rozległy się chichoty.
Dominika poczuła jak serce tłucze jej się w piersi. Reg czy Rag? Czy tam mógł być Ragnarok? Co knuł? A może się przesłyszała? Jednak nigdy nie słyszała, żeby ktokolwiek zwracał się w ten sposób do tego introwertycznego Gryfona…
— Sam potrafię znaleźć pracę — warknął chłopak w odpowiedzi i splunął.
— Tak czy inaczej — Lestrange wznowił swój monolog. — Lord szuka poparcia wśród czarodziejów. Tych czystej krwi, oczywiście. Nigdy nie myślałem o polityce, ale dorwać ciepłą posadkę w Ministerstwie i to w Ministerstwie pozbawionym szlam i charłaków… Sami chyba przyznacie, że to interesująca perspektywa.
Rozległy się pomruki poparcia, które ponownie przerwał charyzmatyczny chłopak.
— Ale Lord nie przyjmie byle kogo. Musimy się wykazać, pokazać to, że popieramy jego program. Dlatego tym razem na naszym małym spotkaniu gościmy Snape’a.
Moon mogła sobie tylko wyobrazić kpinę pozostałych Ślizgonów, wyuczoną wyższość Severusa, a może nawet podziw na twarzach jego kolegów, którzy rozumieli znaczenie Snape’a jako sojusznika i fakt, że Lestrange uznał go za przydatnego w tak ważnej sprawie.
— Ale o tym nie teraz. — Dominika przygryzła wargę z rezygnacją. Być może Ślizgoni nie czuli się w lesie tak bezpiecznie, a ślizgoński spryt nie był tylko wytartym frazesem. — Teraz oczekuję od was tylko deklaracji. Nieodwołalnej deklaracji. To zbyt śliska sprawa, żeby ktoś mógł nas później sypnąć.
— Zrobię co będzie trzeba — powiedział z wyższością chłopak, który narzekał na pelerynę. Brzmiało to, jakby chciał udowodnić, że zasługuje na zaufanie i nie jest tak zależny od rodziców jak mogło wydawać się kolegom.
— I ja — mruknął drugi Ślizgon flegmatycznie.
Rozległo się jeszcze jedno potwierdzenie i zapadła cisza. Dominika nasłuchiwała z napięciem.
— Ja również — odezwał się w końcu Snape. — Ale chcę najpierw poznać swoją rolę w tym waszym… planie.
— To w swoim czasie — powiedział lekceważąco Lestrange. — Ja oczywiście się na to piszę. Myślę, że na dziś możemy dać sobie spokój. Niedługo spotkamy się znowu, mamy niewiele czasu.
Ponownie zabrzmiał chrzęst gałązek i szelest liści, kiedy Ślizgoni zaczęli się oddalać. Moon oparła się o pobliski pień. Jej zielone oczy wpatrywały się w ciemność, a umysł pracował jak szalony.

* * * * *

Niecałe pół godziny później przeszła przez dziurę pod portretem wprost do Pokoju Wspólnego Gryffindoru. Ciepło kominka buchnęło jej w twarz, przyjemnie rozgrzewając skórę ściągniętą przez chłód lasu i zamkowych ścian.
Spojrzenia Gryfonów powędrowały w jej kierunku, większość z nich szybko wróciła do swoich rozmówców lub prac domowych, jednak były też takie, które spoczęły na jej twarzy i wpatrywały się w nią uporczywie. Dominika miała dziwne, zupełnie niezwiązane z Białą Magią przeczucie, o czym teraz myślą.
Nie tracąc czasu przeszła wzdłuż ściany i ruszyła w stronę dormitorium dziewcząt. Ledwie zdążyła oprzeć rękę na poręczy, gdy ktoś dotknął jej ramienia. Odwróciła się, spłoszona.
— Tommy. — Uśmiechnęła się lekko, z ulgą. — Trochę mnie przestraszyłeś.
— Przepraszam — odpowiedział nieśmiało kasztanowłosy grubasek.
Moon niecierpliwie stukała palcami w gałkę na końcu poręczy, wpatrując się w coś ponad ramieniem pierwszoroczniaka. Na szczęście nigdzie nie widać było Blacka, ale to mogło się bardzo szybko zmienić.
— Coś się stało, Tommy? Wiesz, jestem dziś trochę zmęczona…
Chłopiec przełknął ślinę i kilkakrotnie śmiesznie poruszył wargami, jakby przeżuwał niewypowiedziane słowa.
— Stało — wykrztusił w końcu.
Dziewczyna niecierpliwie przestąpiła z nogi na nogę. Jeżeli to kolejna historia z zaginioną lub porwaną ropuchą, to tym razem nie miała już cierpliwości. Czasem w końcu musiała pomyśleć o sobie i czuła, że jest na to idealny moment.
— Słuchaj, Tommy, może Andrew mógłby ci pomóc? Albo wiesz co, pogadamy jutro, na pewno spotkamy się przy stole Gryffindoru między zajęciami…
— Ale ja muszę teraz! — chłopiec zacisnął usta w wąską kreskę, przez co jego policzki wydawały się jeszcze pulchniejsze niż zwykle. — Bo… Bo zginął nasz kolega, Mark.
— Jak to zginął? — Dominika uniosła brwi. Miała szczerą nadzieję, że Mark to nie ropucha.
— Nie wiemy! — Wargi Tommy’ego zadrżały, gdy próbował powstrzymać się od płaczu. Chyba był przyzwyczajony do mówienia w liczbie mnogiej, bo jego przyjaciela, Andrew Jugsona, nie było nigdzie w pobliżu. — Wracaliśmy dzisiaj do zamku po meczu i był straszny tłok, i chcieliśmy zebrać autografy od wszystkich zawodników, i jak wracaliśmy, to Marka już nie było…
— Hej, hej, tylko spokojnie. — Moon położyła rękę na ramieniu małego Gryfona, które nawet przez szatę wydało jej się nienaturalnie rozgrzane. — Pewnie to nic takiego. Może czeka na was w dormitorium albo zabłądził gdzieś na tych ruchomych schodach i niedługo wróci?
— Nie ma go już tyle czasu. — Bodney pokręcił głową. — Ma zostać sam w zamku? Na noc?
— Słuchaj, Tommy. — Dziewczyna potrząsnęła delikatnie jego ramieniem. — Ja na razie nic tu nie zdziałam. Ty i Andrew powinniście iść do profesor McGonagall i opowiedzieć jej wszystko. Chyba jeszcze nie ma ciszy nocnej, ale powinniście się pospieszyć, jasne? Uważajcie. Jej gabinet jest na pierwszym piętrze obok Skrzydła Szpitalnego. Jednak jestem pewna, że wasz kolega niedługo wróci, to się zdarza, kiedy miejsca w tym zamku same zmieniają położenie…
Chłopiec pokiwał smętnie głową, wyraźnie zawiedziony. Najwyraźniej spodziewał się po niej klaśnięcia rękami, po którym Mark pojawiłby się obok cały i zdrowy.
— To naprawdę najlepsze, co można teraz zrobić, Tommy — powiedziała łagodnie. — Jeśli czegoś się dowiesz, chętnie się dowiem i pomogę.
— Dzięki. — Wytarł nos brzegiem rękawa. — No to dobranoc.
— Dobranoc — odpowiedziała. Kiedy Gryfon odwrócił się plecami i odszedł o kilka kroków, zawołała jeszcze: — Pamiętaj, żeby pozdrowić Andrew!