25 listopada 2015

Rozdział IX



„Ptaki i łasice”

– rozdział IX –

Lily Evans nabrała powietrza w płuca i przekroczyła próg lochów.
Tego zadziwiająco ciepłego listopadowego popołudnia przypadł jej najgorszy dyżur z możliwych – przez trzy godziny miała patrolować parter i lochy, mając oczy i uszy otwarte na wszelkie przejawy łamania szkolnego regulaminu. W tym samym czasie prefekt Hufflepuffu przemierzał pierwsze i drugie piętro, ślizgoński prefekt trzecie i czwarte, Krukonka piąte i szóste, natomiast para prefektów naczelnych rozglądała się po siódmym piętrze i błoniach. Mieli za zadanie ulżyć nieco szkolnemu woźnemu, który ostatnio częściej niż zwykle narzekał na artretyzm i ogrom obowiązków, który został bestialsko zrzucony na jego sponiewieraną osobę.
Chociaż nigdy nie przyznałaby tego na głos, bała się tu przychodzić sama. Po pierwsze, była mugolaczką, więc kiedy tylko pojawiała się w pobliżu Pokoju Wspólnego Slytherinu, na własne życzenie narażała się na złośliwe uwagi i groźby Ślizgonów. Po drugie, choć może najważniejsze, obawiała się Severusa Snape’a.
Nie, nie bała się, że coś jej zrobi. Dobrze wiedziała, że nigdy nie podniósłby na nią różdżki. Mimo to, pod koniec zeszłego roku w Hogwarcie coś między nimi pękło i Lily instynktownie, choć nie bez bólu, czuła, że powstała między nimi przepaść nie do przejścia. Czasami wciąż wydawało jej się, że to tylko koszmarny sen – w końcu znali się z Sevem od tylu lat, byli ze sobą tak blisko, aż nagle wszystkie niewypowiedziane słowa, wszystkie myśli, które musiały pojawiać się w jego głowie, kiedy się jej przyglądał, wypłynęły z jego ust i zawisły pomiędzy nimi, tworząc barierę silniejszą niż przyjaźń. W chwilach najgłębszej i utajonej goryczy Lily zastanawiała się, jak często wstydził się jej, kiedy spędzali razem czas, jak często słowo „szlama” pojawiało się w jego myślach, kiedy patrzył jej w oczy. Bo że wtedy, tego feralnego popołudnia nad jeziorem, nie mógł być to pierwszy raz, tego Lily była zupełnie pewna.
Snape próbował o nią walczyć, prosił o rozmowy, które nie mogły nic zmienić. Raz, przed wyjazdem na wakacje, zgodziła się go wysłuchać, ale słowa, którymi wtedy przemówił, upewniły ją jedynie w przekonaniu, że nie mogą już dłużej być przyjaciółmi. Severus poddał się władzy i dominacji swoich prawdziwych przyjaciół w Slytherinie i nie brzmiał już jak ten kochany Sev, który niezliczoną ilość razy ocierał jej łzy i pocieszał po kłótniach z Petunią. Ten nowy, obcy Severus doprowadził nienawiść do rangi sztuki, a mimo to wciąż próbował utrzymać Lily na piedestale, zupełnie jakby czymkolwiek różniła się od innych mugolaków.
Od wakacji unikała go jak ognia, co było dość trudne, bo oboje mieszkali w Cokeworth, a pierwszego września wrócili do Hogwartu. Snape wciąż szukał okazji do wyjaśnień, ale nie było już czego tłumaczyć, więc każde mniej lub bardziej przypadkowe spotkanie z nim niepokoiło ją i sprawiało ból, wywołany zwykłą niesprawiedliwością losu – bo wszystko potoczyło się nie tak, jak powinno.
Te wszystkie nieprzyjemne emocje sprawiły, że Lily zeszła do lochów z palcami mocno zaciśniętymi na różdżce i zielonymi oczami miotającymi zaniepokojone spojrzenia. Przez dłuższą chwilę przemierzała zawiłe korytarze w kompletnej ciszy, nieco zbyt wyraźnie słysząc stukot własnych butów na kamiennej posadzce, ale nie miała złudzeń – było kwestią czasu, kiedy wreszcie natknie się na jakiegoś Ślizgona.
Różdżka w dłoni i błyszcząca odznaka na piersi bynajmniej nie sprawiały, że czuła się bezpieczna.
Kiedy bladoniebieskie światełko uwydatniło cienie w załomie skręcającego gwałtownie korytarza, chyba po raz pierwszy poczuła ulgę na widok Huncwotów. Napięte ramiona opadły jej lekko, a z rozchylonych ust wydobył się niewidoczny obłoczek ulgi. Zebrała się w sobie i żywo popatrzyła na Petera i Remusa, którzy jak na komendę spletli ręce za plecami i zamrugali w świetle tryskającym z jej różdżki.
— Co knujecie? — Wymawiając te słowa, rozglądała się wokół w poszukiwaniu oznak dowcipu, ale korytarz wyglądał równie niewinnie, co twarze obu Gryfonów.
— My? — Remus Lupin odgarnął jasnobrązowe kosmyki z czoła. — My tylko spacerujemy, Lily.
— Spacerujecie. — Evansówna uśmiechnęła się z przekąsem i założyła ramiona na piersiach. — Ze wszystkich możliwych atrakcji na piątkowe popołudnie wybraliście akurat spacer po lochach?
— Obcięłaś włosy, Lily? — odezwał się Peter konwersacyjnym tonem, pogrążając jej wszystkie nadzieje na wyciągnięcie z nich czegokolwiek albo chociaż złapanie ich na gorącym uczynku. Pokręciła głową, zrezygnowana.
— Uciekajcie, pókim dobra. — Skinęła głową w kierunku korytarza prowadzącego do wyjścia z lochów. — Muszę skończyć dyżur.
— Chętnie ci potowarzyszymy, no nie, Pete? W końcu możemy spacerować we trójkę. — Remus spojrzał żywo na przyjaciela, który w odpowiedzi jedynie wzruszył ramionami, ale serce i tak ścisnęło się jej w piersi. Lupin jedynie przelotnie spojrzał jej w oczy, ale wyczytał z nich wszystko i bezinteresownie zaproponował pomoc, chociaż wcale to tak nie zabrzmiało, więc nie musiała czuć się zażenowana.
Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Huncwoci nigdy nie przestaną jej zadziwiać – najpierw knują, a potem nagle wkraczają do akcji jak rycerze na białych koniach. Gdyby tylko pozostała dwójka była bardziej dojrzała!

* * * * *

Moon przerzuciła nogi przez podłokietnik fotela i ponownie wycelowała różdżkę w gzyms kominka. Od dobrych dziesięciu minut próbowała zmienić jego kolor na burgundowy, ale i tym razem jej różdżka okazała się kapryśna, a zaklęcie odłupało niewielką grudkę kamienia. Grymas niezadowolenia wykrzywił jej twarz.
Nic dziwnego, że zaklęcia działały tak marnie – kompletnie nie mogła się skoncentrować. Na kanapie obok siedziała Patricia zaczytana w mugolskim romansie. Jak Dominika zdążyła się zorientować, buntownicza latorośl rodu nuworyszy chętnie przyjmowała wszystko, co było sprzeczne z nowymi, rodzinnymi aspiracjami. Rodzina Macmillanów, pozbawiona imponującego, czarodziejskiego rodowodu, robiła wszystko, by wkupić się w łaski starych rodów, które nade wszystko ceniły tradycję. Patricia nie została zauroczona przez blichtr i zgiełk czarodziejskich przyjęć i nader często pożyczała nieprzychylne określenie „nuworysze”, które regularnie padało z ust członków dawnych rodów, więc postanowiła biernie bojkotować politykę Macmillanów poprzez eksponowanie tych elementów swojej osobowości, które jasno dawały jej rodzicom do zrozumienia, jaki ma stosunek do ich poczynań. Nie było to tak stanowcze jak w przypadku Syriusza Blacka, ale Patty nauczyła się kochać mugolskie romansidła i hippisowskie stroje, co dostatecznie deprymowało członków jej rodziny.
Lily natomiast spędzała piątkowe popołudnie, odrabiając dyżur w ramach swoich obowiązków prefekta. Dominika była pełna podziwu dla jej zapału – sama nie miała żadnych interesujących planów i dlatego bawiła się różdżką, ale mimo wszystko wydawało się to lepsze niż pilnowanie niesfornych uczniów.
Z nadzieją spojrzała na gzyms kominka, który nagle przybrał ceglastoczerwoną barwę, znacznie bardziej zbliżoną do zamierzonego burgundowego niż dotychczas, gdy drzwi do Pokoju Wspólnego otworzyły się z trzaskiem, a do środka wkroczyli Syriusz i James.
Przemoczone szaty do Quidditcha i zarumienione z zimna policzki chłopaków sprawiły, że w ich kierunku pomknęły pełne współczucia i podziwu spojrzenia. Moon zerknęła ku nim z ciekawością, z ochotą odwracając uwagę od swej niesfornej różdżki.
Huncwoci bezceremonialnie przeszli przez Pokój Wspólny, najwyraźniej desperacko łaknąc ciepła buchającego z kominka. Tym razem nie zwracali żadnej uwagi na tęskne spojrzenia, które odprowadzały ich do samego końca – ledwie dopadli wysłużonych mebli, wyciągali zziębnięte dłonie do ognia wesoło trzaskającego w kominku.
Syriusz opadł na kanapę obok Patricii i energicznie potrząsnął włosami. Dziewczyna w ostatniej chwili zasłoniła okładkę książki, na której znalazło się kilka kropel, i popatrzyła na niego ze zgrozą.
— No wiesz?  — fuknęła, ocierając obwolutę rękawem szaty.
Syriusz uśmiechnął się ku niej półgębkiem i już otworzył usta, by rzucić jakąś złośliwą ripostę, gdy nagle uprzedziła go Dominika.
— Czy to Nimbus 1000? — zapytała, wskazując miotłę, którą James oparł pieczołowicie o podłokietnik fotela, na którym przysiadł.
— Taak — odparł Potter, nieudolnie symulując lekceważenie, ukradkiem gładząc wypolerowaną rączkę miotły.
— Czy… Czy mogę ją potrzymać? — wyszeptała Moon, a nabożna cześć w jej oczach nakłoniła Jamesa do wspaniałomyślnego przekazania jej Nimbusa. Blondynka zacisnęła szczupłe palce na rączce miotły, wodząc spojrzeniem od perfekcyjnej jesionowej rączki po idealnie wyprofilowane brzozowe witki, i wydała z siebie westchnienie zachwytu.
Huncwoci popatrzyli na nią z pełnym politowania zrozumieniem.
— Naprawdę osiąga sto mil na godzinę? — jęknęła, ostrożnie przekazując miotłę Potterowi.
— Sto i ani furlonga mniej — odparł okularnik, a chełpliwość w jego głosie dowodziła prawdziwości każdego słowa. Zapadło milczenie, podczas którego wszyscy wpatrywali się nabożnie w Nimbusa.
— Ja wolę Zmiatacze — powiedział nagle Syriusz, pieszczotliwie gładząc swoją miotłę. — Z całym szacunkiem dla Nimbusów, ale mają większą zwrotność i lepsze zaklęcie poduszkujące. No nie, Jim? — dodał prowokacyjnie.
Nie zawiódł się – Potter błyskawicznie podjął temat, dowodząc wyższości Nimbusów nad Zmiataczami, a towarzyszące im biernie Gryfonki wróciły do swoich zajęć. Patricia z entuzjazmem zaczęła śledzić kolejne losy rodziny Huntingtonów, Moon natomiast skoncentrowała wzrok na przydługich frędzlach ozdabiających proporzec Godryka Gryffindora i spróbowała je przyciąć.
Jako że, niestety, miała podzielną uwagę, wciąż słyszała wymianę zdań Huncwotów.
— I bardzo dobrze — prychnął Syriusz, najwyraźniej zbaczając z tematu sportowych mioteł. — Należy mu się.
— Heckmann jest cwany — mruknął James i pocierając szczękę, zapatrzył się w pełgające płomienie. — Może coś podejrzewać.
— Bzdura. — Black machnął lekceważąco ręką i wygodniej rozparł się w fotelu. — Tylko zgrywa takiego, sam zobaczysz…
Obaj spojrzeli nagle na Dominikę, która niewinnie wpatrywała się w lewy rękaw swojego swetra i wyskubywała z niego niesforne nitki.
— Aaależ jestem śpiący! — Syriusz rozciągnął się leniwie i wydał z siebie teatralne ziewnięcie. — Chyba jestem już za stary na treningi organizowane przez Middletona.
— Starość nie radość — dodał sentencjonalnie James i potarł powieki skryte za szkłami okularów, chociaż minutę temu jego oczy błyszczały bystro i czujnie. — Idziemy spać?
— W myślach mi czytasz, Rogaczu. Dobranoc! — Black wyprostował się ze stęknięciem i obaj pomaszerowali w kierunku męskich dormitoriów.
Moon patrzyła za nimi uważnie, dopóki rąbek szaty Pottera nie zniknął za zakrętem klatki schodowej.
— Słyszałaś? — zapytała Patricię, odkładając różdżkę na bok.
— Co takiego, kochana? — Macmillan zamrugała gwałtownie w świetle trzaskających w kominku płomieni i popatrzyła na nią z roztargnieniem.
— Znowu coś knują. — Widząc niezrozumienie na twarzy koleżanki, wskazała na przejście prowadzące do męskich dormitoriów. — Huncwoci.
Patricia uśmiechnęła się z pobłażaniem i niecierpliwie machnęła ręką. W tym niepozornym geście było tyle niewymuszonej gracji charakterystycznej dla arystokracji, że Patty równie dobrze mogła skazać kogoś na ścięcie głowy i z pewnością jej postawa nie zmieniłaby się ani trochę.
— Och, oni stale to robią. Przyzwyczaisz się.
Macmillan wróciła do lektury, a Moon ponownie przewiesiła nogi przez podłokietnik fotela i wpatrzyła się w sufit. Była w nie najlepszym nastroju, bo powoli zaczynała się przekonywać, że propozycja Ragnaroka o udzielaniu jej korepetycji z numerologii była jedynie wybiegiem, który miał skłonić ją do milczenia. Za każdym razem, kiedy spotkali się na korytarzu czy w Pokoju Wspólnym, chłopak nie podejmował kontaktu wzrokowego i nie odezwał się do niej żadnym słowem od pamiętnej rozmowy w bibliotece. Naturalną koleją rzeczy, uraza i rozczarowanie jeszcze bardziej rozbudziły jej ciekawość i zaczęła intensywnie rozmyślać nad tym, dlaczego Ragnarok – skądinąd przystojny i intrygujący chłopak – nie jest lubiany w Gryffindorze i samotnie wymyka się nocami. Wprawdzie Huncwoci też to robili i choć najwyraźniej wyłącznie na niej robiło to jeszcze jakieś wrażenie, to przecież oni robili to wszystko dla żartu i w dodatku w grupie przyjaciół. Ragnarok nie żartował, to było pewne.
W pewnej chwili zerknęła na zaczytaną Macmillan, ale zaraz sama skarciła się w duchu. Lepiej było nie pytać wprost – w końcu już poruszała ten temat, ale Lily i Patricia zbyły ją, mówiąc to samo, co Black – żeby trzymała się od Ragnaroka z daleka. Bardzo rozsądna rada, szkoda tylko, że osiągała odwrotny efekt…
Moon westchnęła i powierciła się jeszcze trochę w fotelu, kiedy wreszcie Macmillan przeciągnęła się i ziewnęła, podobnie jak Syriusz niespełna dwie godziny wcześniej.
— Dość już tego dobrego. Idziemy do dormitorium?
— Ja jeszcze trochę posiedzę, nie jestem śpiąca — odparła Dominika zgodnie z prawdą, i z cierpieniem wymalowanym na twarzy sięgnęła po podręcznik.
— Nie siedź za długo. — Brunetka uśmiechnęła się do niej ciepło i przeczesała palcami swe lśniące włosy. — Karaluchy pod poduchy!
— Eee, dobranoc — powiedziała Moon, nie bardzo wiedząc, co to dziwaczne stwierdzenie ma oznaczać, po czym zajęła się lekturą. Przez dłuższą chwilę bezmyślnie wpatrywała się w rycinę raptuśnika zanim zorientowała się przerabiali go już dwa tygodnie temu. Potrząsnęła głową i zmarszczyła brwi, próbując się skoncentrować, ale serce szybko biło w jej piersi, a krew szumiała w uszach, jakby dopiero co przerwała forsowny bieg. Oparła policzek na dłoni i z braku lepszego zajęcia zaczęła obserwować maleńkie pyłki, które odrywały się od płonących drew i szybując w powietrzu jako drobne iskierki, wypalały się, po czym lądowały tuż przed podłużnym dywanikiem jako delikatne płatki popiołu.
Pokój Wspólny powoli wyludniał się, a ogień stopniowo wygasał. Przez chwilę koło dziury pod portretem mignęła jej ruda czupryna Lily, ale Gryfonka szybko zniknęła na schodach prowadzących do dziewczęcych dormitoriów. Dominika z determinacją tkwiła w fotelu, czekając na Huncwotów, którzy wcześniej czy później musieli się pojawić. Wprawdzie w ich rozmowie nie padł żaden konkretny termin, ale coś w ich teatralnym zachowaniu i czujnych spojrzeniach mówiło jej, że to będzie właśnie dzisiaj.
W pewnym momencie musiała się zdrzemnąć, znużona bezczynnym oczekiwaniem, bo kiedy otworzyła oczy, usłyszała za sobą przytłumione szepty.
— Jak go upuścisz, to cię zabiję! — To złowrogie syknięcie nie mogło należeć do nikogo innego poza Jamesem Potterem, więc Moon skuliła się w fotelu przed wygasłym paleniskiem i czujnie nastawiła uszy.
— Po co nam taka ciężka klatka? — jęknął nadąsany głos.
— Wybacz mi, Glizdogonie — ponownie przemówił Potter. — Naprawdę przepraszam, że nie dysponuję kolekcją ptasich klatek do wyboru…
To zdanie wystarczyło, żeby zdradziecka ciekawość Dominiki zwyciężyła i zmusiła ją do wyjrzenia zza oparcia fotela, a więc, tym samym, porzucenia konspiracji.
— Co jest w tej klatce? — zapytała żywo, próbując dojrzeć coś w otaczającej ciemności. Na tle niezasłoniętych kotar widniały jedynie niewyraźne sylwetki, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że Huncwoci pojawili się właśnie w Pokoju Wspólnym, by zrealizować kolejny dowcip.
— Powinnaś już spać — zauważył z przekąsem Syriusz, który jako pierwszy otrząsnął się ze zdumienia. — Pojutrze bal. Wiesz, jakie będziesz miała wory pod oczami?
Moon nie zwróciła uwagi na ten bezczelny przytyk i wstała z fotela, po czym powoli podeszła do Huncwotów, wciąż usiłując przyjrzeć się czemuś, co chowali za plecami.
— Proszę, pokażcie mi! — jęknęła w końcu, zmęczona podchodami. — Opieka nad Magicznymi Stworzeniami to mój ulubiony przedmiot…
W ciemności przed nią rozległo się stłumione parsknięcie, ale nie była w stanie określić, z której strony zabrzmiało.
— W zeszłym tygodniu przy śniadaniu rozprawiałaś, jak to strasznie kochasz numerologię, a zaledwie dwa dni temu zachwycałaś się zielarstwem — zauważył James. Jego głos ociekał złośliwą uciechą.
Moon spochmurniała. Nie miała pojęcia, jak Huncwoci gromadzili takie, wydawać by się mogło, bezużyteczne informacje, zwłaszcza że nie uczęszczali na żadne z wymienionych zajęć.
— Nie boicie się, że wszystko rozpowiem? — zapytała buntowniczym tonem, podczas gdy jej wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności i wyławiał z niej poszczególne szczegóły sylwetek stojących przed nią.
Chichot rozległ się z kilku kierunków jednocześnie.
— Nie powiedziałabyś McGonagall. — Syriusz podszedł i potargał jej jasne włosy. Moon gniewnie odtrąciła jego dłoń.
— Może i nie — odparła, nie bez triumfu. — Ale powiem Lily.
Niemal instynktownie wyczuła jak stojący przed nią Gryfoni zesztywnieli z grozy. Przez dłuższą chwilę rozkoszowała się tym uczuciem, kiedy nagle James odezwał się ponurym, kompletnie pozbawionym wcześniejszej kpiny tonem:
— Dobra. Ale sama się ukryjesz.
Dominika przytaknęła skwapliwie, choć nie miała pojęcia, co to właściwie mogło oznaczać. Wkrótce jednak jej ciekawość została zaspokojona – Huncwoci polecili jej czekać na korytarzu przed wejściem, dopóki portret Grubej Damy nie uchylił się leniwie. Przez chwilę dziewczyna rozglądała się niepewnie, widząc jedynie kamienne ściany i skąpe ozdoby.
— Tutaj — syknął Potter gdzieś z lewej strony, ale nie mogła nic dostrzec.
— Oooch, ukrywamy się. — Gdy wreszcie dotarła do niej prawda, niezwłocznie stuknęła różdżką w czubek własnej głowy i skrzywiła się lekko – zaklęcie Kameleona było dość nieprzyjemne, ale w takich sytuacjach jak ta, była wdzięczna poprzedniej szkole za gruntowne wykształcenie obejmujące tworzenie wszelkich iluzji optycznych. Mimo wszystko.
Sądząc pod odgłosach kroków, które odbijały się między kamiennymi ścianami mimo podjętych środków ostrożności, Huncwoci kierowali się w dół przy pomocy bocznych schodów, więc Moon musiała wytężać słuch, by nie stracić tropu. Rozumiała, że korzystanie z głównej klatki schodowej, a więc schodów dowolnie zmieniających położenie i czyniących mnóstwo hałasu, nie byłoby zbyt rozsądnym posunięciem. Wędrowali tak długo, że dziewczyna straciła poczucie czasu i kiedy tylko napotykali niewielkie okienko w murze, zerkała w nie, spodziewając się zastać pierwsze oznaki świtu.
Huncwoci wędrowali niewzruszenie, raz po raz czyniąc ukradkowe uwagi, aż dotarli do sali wejściowej. Moon przystanęła, widząc znajome wnętrze w zupełnie nowych, tajemniczych okolicznościach, ale energiczny stukot podeszew upewnił ją w przekonaniu, że Huncwoci poszli prosto przed siebie i zniknęli w korytarzu prowadzącym do lochów.
Dominika poczuła jak radosny dreszczyk drażni jej ciało. Wprawdzie z rozmowy Huncwotów wynikało wyraźnie, że zamierzają dokuczyć Heckmannowi, ale w pewnym sensie nie spodziewała się, że rzeczywiście skonfrontują się z nauczycielem. Ona sama nie miała na to dość odwagi, chociaż profesor ostatnio wstawił jej „N”, nie oglądając nawet eliksiru, twierdząc, że na jej stanowisku pracy panował zbytni nieporządek. Nie odważyła się powiedzieć ani słowa, choć niechęć pozostała w niej i była główną przyczyną tego, że poszła za Huncwotami.
Kroki ustały i Moon także zatrzymała się, nasłuchując.
— Dobra — mruknął jakiś głos.
Nagle w wąskim, kamiennym korytarzu pojawiły się cztery sylwetki. Jedna z nich odłożyła jakiś przedmiot pod przeciwległą ścianę i dołączyła na pozostałych, które zgromadziły się przed prostymi, drewnianym drzwiami i rzucały zaklęcia.
Dominika zbliżyła się do przedmiotu i w rozbłyskach światła błyskających z różdżek Huncwotów, rozpoznała klatkę skrywającą niewielkiego ptaka, który swym wyglądem przypominał wychudzonego sępa. Z zachwytem śledziła błyski ślizgające się po zielono-czarnych piórach lelka wróżebnika, którego widziała po raz pierwszy w życiu, chociaż dość powszechnie występował na Wyspach Brytyjskich. Ptak spojrzał na nią ponurym wzrokiem i nieznacznie otworzył dziób, z którego jednak nie wydobył się żaden dźwięk. Moon domyśliła się, że Huncwoci rzucili na niego Silencio.
Zerknęła na nich ukradkiem, ale wciąż wydawali się pochłonięci otwieraniem drzwi do gabinetu profesora Heckmanna.
Ostrożnie uchyliła drzwiczki klatki i sięgnęła do środka. Ptak cofnął się gwałtownie i dziobnął jej dłoń w ostrzegawczym geście. Moon sięgnęła do kieszeni szaty, w której trzymała przysmaki, które zapobiegawczo kupiła w Hogsmeade, z myślą o drapieżnej łasicy należącej do szkolnej woźnego, po czym wysypała kilka na wyciągniętą dłoń. Lelek wahał się przez chwilę, po czym połknął łakocie i posłusznie przeniósł szponiaste łapy na jej przedramię.
Dominika wyprostowała się ostrożnie, z zachwytem podziwiając swoje osiągnięcie. Lelek gwałtownie odwracał łebek, najwyraźniej próbując rozeznać się w okolicznościach.
— Patrzcie — wykrztusiła tylko, nie odrywając wzroku od jego lśniących piór, które w blasku różdżek przybierały niesamowite odcienie.
Huncwoci odwrócili się gwałtownie.
— Czyś ty zgłupiała?! — Potter zbliżył się jako pierwszy, a ptak zatrzepotał skrzydłami na jego widok. — Przecież on ma być w środku!
Moon wzruszyła ramionami i pogłaskała gładkie pióra.
— O ile otworzycie te drzwi.
Potter cofnął się do gabinetu profesora, chociaż wciąż rzucał w jej kierunku niechętne spojrzenia. Wreszcie zamek kliknął obiecująco i drzwi otworzyły się niemal zachęcająco.
— Daj go tu.
Moon z niechęcią zbliżyła się do Huncwotów i, ignorując wyciągnięte ręce Syriusza i Jamesa, ostrożnie przekazała lelka Remusowi. Chłopak uśmiechnął się do niej uspokajająco, po czym ostrożnie pogładził pióra ptaka, ostatecznie wzbudzając jej zaufanie.
Ruido — mruknął Lunatyk, przekraczając próg gabinetu. W odpowiedzi Lelek wydobył z siebie charakterystyczny, niski i drgający dźwięk. Wszyscy zesztywnieli na moment, po czym zaczęli wycofywać się z korytarza, a Lupin uniósł przedramię, z którego ptak sfrunął gładko na jeden z kamiennych parapetów w gabinecie Heckmanna.
— Załatwione — sapnął Remus, zamykając za sobą drzwi i patrząc na nich roziskrzonym spojrzeniem swych mądrych, siwych oczu.

* * * * *

A niech to — myślała Moon, biegiem przemierzając kamienne korytarze. — Znowu to samo.
Euforia z umieszczenia lelka wróżebnika w gabinecie mistrza eliksirów dość szybko wyparowała, przynajmniej w jej przypadku. Jak zdążyli wyjaśnić jej Huncwoci, Heckmann był złośliwy i niesprawiedliwy, ale też niesamowicie przesądny, dlatego spodziewali się, że zastanie omenu nieszczęścia w jego własnym gabinecie porządnie wyprowadzi go z równowagi. Dominika po raz kolejny z uznaniem pomyślała o wszechstronnej wiedzy i zaradności Huncwotów, ale zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek, lelek zaczął głośno okazywać swoje niezadowolenie. Cała piątka z przestrachem popatrzyła na drzwi gabinetu, za którymi ptak snuł swą melancholijną pieśń, od której zaczęły ciążyć im nogi i myśli.
— Ja… myślę… że powinniśmy się zmywać — mruknął Lupin, zatykając uszy i z trudem wyrywając się z otępienia.
James wyciągnął zza pazuchy jakąś srebrzystą plątaninę ni to cieczy, ni to materiału, po czym zarzucił ją na Huncwotów i westchnął ze smutkiem, wsłuchując się w pieść lelka. Ledwie zdążył to zrobić, gdzieś w głębi korytarza rozległo się gderanie szkolnego woźnego.
Słysząc niepokojące odgłosy i nie mając pojęcia, gdzie dokładnie znajdują się Huncwoci, Moon bez namysłu puściła się biegiem w kierunku wyjścia z lochów. Stanąwszy w sali wejściowej, rozejrzała się bezradnie, nie wiedząc, gdzie powinna uciekać. Ciężkie kroki za plecami pozbawiły ją jednak wszelkich wątpliwości i Moon wbiegła na główne schody, nie bacząc na swoją przewidywalność ani na fakt, że schody bywały kapryśne. Po prostu biegła przed siebie, a szkolna szata plątała się jej między nogami. Huncwoci oczywiście gdzieś zniknęli, ale nie miała czasu, by o tym myśleć. W przypływie rozsądku skręciła w jakiś boczny korytarz i przemierzyła go lekkim truchtem, wzrokiem szukając klatki schodowej. Jej spojrzenie nieuważnie ślizgało się po portretach i gobelinach, które mijała w pośpiechu.
Serce mocno, niemal boleśnie zabiło w jej piersi, gdy usłyszała szuranie butów tuż za swoimi plecami.

* * * * *

— Dobra, Łapo, zgarnij ją i wracaj. — James stanowczym gestem wypchnął go spod peleryny-niewidki.
— Co? — obruszył się Black, wymownie zerkając na portret Grubej Damy, który znajdował się w odległości zaledwie kilku stóp od nich. — Niby dlaczego ja?
Potter ściągnął pelerynę ze swej rozczochranej czupryny i przewrócił oczami.
— Jeśli Moon piśnie choć słówko, Evans nie odezwie się do mnie do końca życia. — Zastanowił się przez chwilę. — A przynajmniej do końca semestru, ale i tak wolałbym tego uniknąć.
— Niech Glizdogon idzie.
Ale Peter niepostrzeżenie wyślizgnął się już spod peleryny-niewidki i w momencie, kiedy Syriusz wypowiadał te słowa, otwierał właśnie przejście pod portretem. Black wbił w jego plecy mordercze spojrzenie, ale Pettigrew kompletnie się tym nie przejął i zniknął w Pokoju Wspólnym Gryffindoru.
— Masz Mapę — zauważył rozsądnie Lunatyk i bez zbędnych ceregieli poszedł w ślady przyjaciela.
Po chwili na korytarzu zostali tylko on i James, który przedstawiał sobą dość makabryczny widok, bo jego głowa samoistnie wisiała w powietrzu i rzucała Syriuszowi wymowne spojrzenia.
Po krótkim wzrokowym pojedynku, Black burknął coś, niezadowolony, i zawrócił w kierunku schodów, tupiąc głośno i niefrasobliwie. Potter zerwał z siebie pelerynę i wyciągnął ją do przyjaciela, ale Łapa najwyraźniej był święcie obrażony i nie obdarzył go nawet spojrzeniem.
James wzruszył ramionami i uśmiechnął się do siebie.
Za nic nie chciałby teraz być na jej miejscu.

* * * * *

Zanim zdążyła obejrzeć się i wypróbować jakąkolwiek wymówkę, ktoś unieruchomił ją w miejscu i zasłonił dłonią usta. Przerażona, zaczęła się szamotać i wyrywać, udało jej się nawet kopnąć napastnika w goleń, ale po chwili popchnął ją na przeciwległą ścianę ozdobioną imponującym, starym gobelinem przedstawiającym palenie czarownic. Moon zacisnęła powieki i skuliła ramiona, gotowa na spotkanie z twardym murem, ale podobnie jak w przypadku przechodzenia przez bramkę na dworcu King’s Cross, jej ciało napotkało pustą przestrzeń. Zamrugała zdumiona, rozglądając się po niewielkiej wnęce, którą skrywał gobelin. Wokół znajdował się jedynie goły, wygładzony przez lata kamień, ale w tych okolicznościach to miejsce wydawało się jej jednocześnie cudowne i zdumiewające.
Nie dane jej było jednak długo kontemplować widoków, bo do wnęki wcisnął się za nią bardzo obrażony Syriusz Black.
— To ty! — wydyszała, odsuwając się od niego możliwie najdalej, aż jej plecy natrafiły na zimną ścianę. — Zwariowałeś?!
Ja? — Brwi Blacka powędrowały do góry. — Ratuję ci tyłek, a ty jeszcze mnie kopiesz!
— Nikt ci nie kazał — burknęła Dominika, chociaż w głębi duszy odrobinę pożałowała niewinnej, w gruncie rzeczy, łydki Syriusza.
— Mylisz się. — Chłopak parsknął kpiąco i usiadł pod przeciwległą ścianą, wyciągając z kieszeni jakiś notatnik i pomięte pióro, po czym zaczął coś energicznie notować. Przez chwilę Moon patrzyła na niego z wysoko uniesionymi brwiami, po czym sięgnęła w kierunku brzegu gobelinu.
— Nie radzę — powiedział Black, nie podnosząc wzroku. — Plumpton węszy w okolicy.
Blondynka poczerwieniała ze złości i stanęła naprzeciwko niego, zakładając ramiona na piersiach. Postanowiła już nigdy nie odezwać się do niego choć słowem, ponieważ nagle odkryła, że Lily miała rację co do Huncwotów – byli aroganccy, zarozumiali, przesadnie pewni siebie, humorzaści i…
Wytrzymała trzy minuty.
— Co to? — zapytała wojowniczym tonem, wskazując na notatnik spoczywający na podołku Syriusza. — Grafik randek?
— Całe szczęście, że niektórzy mają do nich okazje — westchnął Black głosem tak niewinnym, że aż kłującym w uszy.
Moon odniosła silne wrażenie, że szansa na to, iż zaraz eksploduje ze złości, zaczęła gwałtownie rosnąć, dlatego ukradkiem odsunęła rąbek gobelinu i uważnie rozejrzała się po korytarzu.
— Cześć — powiedziała miękko do niewielkiej łasicy o bladym, wyliniałym futerku i błyszczących w świetle księżyca oczach. — Zgubiłeś się, malutki?
— Cholera. — Black wcisnął głowę w przerwę między sztywnym materiałem a ścianą. — To Ciapek! Cofnij się, jakoś go…
— Zamknij się — powiedziała chłodno Moon i uśmiechnęła się do łasicy. — Masz na imię Ciapek, tak? Jak ładnie. Mam coś dla ciebie…
Syriusz z mieszaniną zgrozy i fascynacji przyglądał się jak Dominika wyciąga z kieszeni garść niewielkich kostek i podsuwa je łasicy pod nos. Zwierzę obwąchało je czujnie i ostrożnie chwyciło w pyszczek jedną z nich.
Różne nieprzyjemne uwagi cisnęły mu się na usta, ale jakoś żadna z nich nie opisywała należycie tego, co rozgrywało się przed jego oczami. W dodatku wyglądało na to, że kocie chrupki posmakowały Ciapkowi, bo po chwili Moon zaczęła szperać po kieszeniach w poszukiwaniu kolejnej porcji.
— Zjadłeś wszystkie. — Wzruszyła ramionami i wyciągnęła dłoń, by pogłaskać jego wyliniałe futerko, ale łasica kłapnęła jedynie ostrymi jak szpilki zębami, po czym odwróciła się i w podskokach zniknęła za załomem korytarza.
— W nogi — syknął Black, chwytając ją mocno za ramię i wyciągając zza gobelinu. Moon otworzyła usta, by skomentować jego impertynenckie zachowanie, ale Syriusz biegł już przed siebie, błyskawicznie odnalazłszy drogę do bocznej klatki schodowej i pomknął w górę, przeklinając w myślach Plumptona, Ciapka, tę wariatkę Moon, a przede wszystkim Rogacza, który go na to wszystko naraził.
— Merlinie, co ci strzeliło do głowy? — wyszeptał, kiedy zrównała się z nim krokiem.
— Ciapek jest biedny. — Dziewczyna spojrzała na niego surowo, w pośpiechu odgarniając włosy, które opadały jej twarz. — Widziałeś, jakie ma wyliniałe futerko? Plumpton na pewno wcale o niego nie dba…
Syriusz potrząsnął głową, czując się jak w wyjątkowo irracjonalnym śnie.
— Ta łasica to wcielenie koszmarów! Jest wredna, cwana i cholernie szybka…
— To dlatego, że nikt jej nie lubi. — Moon najwyraźniej poważnie zaangażowała się w analizę psychologiczną Ciapka. — Wystarczyłaby odrobina dobroci i…
Black przestał śledzić ten potok bzdurnych rozmyślań i wyciągnął zza pazuchy Mapę. Na planie niemal pustego zamku nietrudno było odszukać Plumptona, który wprawdzie znajdował się dwa piętra niżej od nich, ale z pewnością znał przynajmniej część tajnych przejść, z którymi zaznajomieni byli Huncwoci, więc musieli jak najszybciej znaleźć się w Pokoju Wspólnym.
— Dlatego gdybyś był łasicą, postąpiłbyś tak samo — zakończyła uroczyście Gryfonka i popatrzyła na niego triumfalnie. Black bez słowa pociągnął ją za sobą.
Kilka jardów przed nimi majaczył już portret Grubej Damy. Syriusz odetchnął z ulgą i podbiegł do niego lekko, w biegu wypowiadając hasło.
— Mam już tego dość! — pisnęła dama w uderzająco różowej sukni i założyła ramiona na imponujących piersiach. — Ciągle tylko wchodzicie i wychodzicie! Tak nie można!
— Wybacz mi, madame. — Syriusz skłonił się z galanterią i teraz to Dominika popatrzyła na niego ze zdumieniem. — To się więcej nie powtórzy.
— Ja myślę — mruknęła Gruba Dama, ale ukradkiem poprawiła papiloty pod czepkiem nocnym i stłumiła uśmieszek. — Wchodźcie, tylko szybko.
Bez ociągania się przekroczyli próg Pokoju Wspólnego i jak na komendę odetchnęli z ulgą. Black potarł twarz dłońmi i rozmarzył się na myśl o ciepłym łóżku, które czekało na niego w dormitorium. Bez słowa ruszył w kierunku schodów.
— Dziękuję, że po mnie wróciłeś — bąknęła Moon. Wciąż stała na środku pomieszczenia i skubała rękaw szaty. — Sama nie wiedziałabym jak.
Syriusz odwrócił się w jej kierunku i zdobył się nawet na przyjazny uśmiech. Bądź co bądź, ta wścibska, niezrównoważona, dokarmiająca łasice Moon była całkiem zabawna. W dodatku podsunęła mu pewien pomysł, który musiał jak najszybciej skonsultować z resztą Huncwotów.
— Drobiazg. — Wzruszył ramionami, mimo wszystko czując pewien opór przed spojrzeniem w te zielone oczy i przyznaniem, że to przecież Jim zmusił go do tego wszystkiego.

* * * * *

Następnego dnia przy śniadaniu Lily mimowolnie poddała się radosnej atmosferze, która panowała w Wielkiej Sali. Nawet ktoś zupełnie niezorientowany w hogwarckich realiach, musiałby domyślić się, że tego dnia działo się coś niezwykłego. Uczniowski gwar było głośniejszy niż zwykle, spojrzenia bardziej roziskrzone, a uwaga wszystkich koncentrowała się na czternastu osobach, które mniej lub bardziej spokojnie spożywały śniadanie.
Lily nigdy nie mogła się nadziwić, że Potter i Black, pomimo ciążącej na nich ogromnej presji objawiającej się w setkach par oczu, które obserwowały każdy ich ruch, nie denerwowali się na tyle, żeby nie zjeść porządnego śniadania. Niczym w transie obserwowała jak Black nakłada sobie na talerz piątego naleśnika i obficie polewa go miodem. Jej spojrzenie mimowolnie powędrowało do siedzącego po jego prawicy Pottera.
— Dzieńdoberek, Evans. — Najwyraźniej przyglądała mu się trochę zbyt długo, bo chłopak odwzajemnił spojrzenie i uśmiechnął się do niej szeroko. — Trzymaj dzisiaj za mnie kciuki!
— Zawsze kibicuję Gryffindorowi — odparła wymijająco i skupiła wzrok na własnym talerzu, wciąż czując na sobie jego wzrok.
Siedząca obok Moon nieustannie wierciła się na miejscu i na przemian rozplątywała, to zwijała szalik w barwach Domu Lwa. Lily jeszcze nigdy nie widziała jej tak podekscytowanej – wiedziała, oczywiście, że Dominika interesuje się Quidditchem, ale jeszcze nie miała okazji się o tym przekonać. Po jej prawiej stronie siedziała Patricia i ze znawstwem rozprawiała o najnowszym skandalu w Lidzie Quidditcha, zamaszyście wymachując widelcem. Ledwie udało jej się uchylić przed szybującym w jej stronę kawałkiem szynki. Ona sama nie miała zielonego pojęcia o żadnym sporcie, więc atmosfera radosnego oczekiwania udzielała się jej niemal instynktownie – patrząc na roześmianych przyjaciół i znajomych, wdychając woń cudownego, hogwarckiego śniadania, omijając wzrokiem lekki, prawie niezauważalny uśmieszek na ustach Jamesa Pottera – czuła się zupełnie jak w domu.
Drużyny wstały od stołów pierwsze – najpierw Puchoni, potem Gryfoni. Do samych drzwi odprowadziły ich gromkie oklaski i wiwaty.
Lily czuła się przyjemnie rozluźniona – między Hufflepuffem i Gryffindorem próżno było szukać takiego napięcia jak w relacjach ze Slytherinem, dlatego nadchodzący mecz zapowiadał się ciekawie, choć nie przesadnie emocjonująco. Jednym uchem słuchała rewelacji Patricii na temat znakomitego przygotowania Puchonów, którzy – znani ze swojej pracowitości – rzekomo trenowali przez całe lato, by teraz pokazać, co potrafią. W tej kwestii żywiła pewną obawę – wyglądało na to, że mecz rozegra się pomiędzy sumienną, uczciwą pracą Puchonów a butą Gryfonów, bo szczerze wątpiła w to, żeby Potter i Black na tyle poważnie podchodzili do treningów. Spojrzała na szalik Gryffindoru oplatający jej szyję i stanowczym gestem poprawiła węzeł.
Patricia i Dominika niemal siłą zmusiły ją do biegu przez błonia, żądając zajęcia najlepszych miejsc na trybunach. Kiedy Lily przyspieszyła, a wiatr rozdmuchał jej ciemnorude włosy, zaśmiała się w głos i przymknęła oczy. Tego dnia czuła się, jakby nikt i nic nie mogło zrujnować jej szczęścia.
Pierwsze rzędy okazały się zajęte, więc Moon oświadczyła stanowczo, że postoi przy barierkach. Lily oplotła palcami metalowe pręty i z ciekawością zerknęła na płytę boiska. Powierzchnię między trybunami pokrywała zielona, miejscami żółknąca już trawa, z której wyrastało sześć wysokich pętli.
Po niespełna połowie godziny rozległ się upragniony głos komentatora.
— Witam wszystkich na pierwszych w tym roku rozgrywkach Quidditcha! Dziś zmierzą się ze sobą wytrawni gracze – pełni zapału Puchoni oraz nieustraszeni Gryfoni! Gryffindor postawił na swój stały skład, ale zwróćcie proszę uwagę na taktyczne zmiany w drużynie Hufflepuffu…
Evans poczęstowała się ślimakiem-gumiakiem, którego podsunęła jej Macmillan i bez większego zainteresowania przyglądała się postaciom w żółtych szatach, które kolejno pojawiały się na boisku. Ożywiła się nieco dopiero, gdy zapowiedziano wejście Gryfonów.
— Kapitan i zarazem obrońca, Malcolm Middleton! Niepokonani ścigający, czyli James Potter, Hazel Kaolin… Ach, ta dziewczyna ma parę w rękach!... i Jasper Woodbury! Wojowniczy pałkarze, Syriusz Black i Gabriel Rough! A na koniec nasz mały, dzielny szukający Carl Kidney!
Kidney pokazał obraźliwy gest w kierunku komentatora, za co został natychmiast skarcony przez sędzinę.
— I zaczęło się! Wygląda na to, że to prawda, co mówią na szkolnych korytarzach i nie mam tu wcale na myśli plotki o tym, że Syriusz Black ma na plecach tatuaż w kształcie bazyliszka! Nie, moi drodzy, spójrzcie tylko na Puchonów – jak oni grają! Od razu weszli w posiadanie kafla i Middleton będzie miał ciężki orzech do zgryzienia, jeśli będzie chciał stawić czoło ich świetnie zsynchronizowanym ścigającym!
— Ej. — Lily pociągnęła Moon za kołnierz szaty, kiedy za jej plecami rozległy się głośne oklaski w odpowiedzi na bramkę obronioną przez gryfońskiego obrońcę. — Nie wychylaj się tak, bo wypadniesz.
— Nic nie widzę — jęknęła Dominika, stając na palcach i wyciągając szyję.
Evans ukradkiem rozejrzała się po boisku. Gryfońscy ścigający raz po raz przechodzili do ofensywy, więc miała dobry pretekst, żeby popatrzeć na Pottera. Nawet na torturach nie przyznałaby się, że lubi przyglądać mu się, kiedy lata. Wydawał się wtedy zupełnie inną osobą – lot sprawiał mu wyraźną przyjemność, ale jednocześnie na jego twarzy widać było głębokie skupienie i powagę, które tak rzadko zastępowały u niego łobuzerski uśmiech i kpiąco uniesione brwi. Podczas meczu wyglądał znacznie dojrzalej niż zwykle, a sprawność i wyczucie, którymi wykazywał się w powietrzu, nie raz już jej zaimponowały. Czasami żałowała, że z chwilą, gdy jego stopy ponownie dotkną murawy, znowu stanie przesadnie pewnym siebie durniem, ale przez ten krótki czas, kiedy był odpowiedzialny za losy drużyny, kiedy Gryfoni wodzili za nim spojrzeniami pełnymi nadziei, mogła podziwiać go razem z innymi.
Nawet nie zauważyła, kiedy komentator ogłosił trzeci gol dla Hufflepuffu, co dawało wynik czterdzieści do trzydziestu dla Gryffindoru. Gryfoni byli wyraźnie zdziwieni dobrą passą Puchonów, którzy zwykle byli traktowani z dużą dozą pobłażliwości i nikt na poważnie nie wierzył w ich zwycięstwo. Najwyraźniej ciężka praca opłaciła im się i teraz gryfońska drużyna musiała naprawdę się natrudzić, by utrzymać prowadzenie.
— Zauważył znicza! — krzyknęła Moon i niemal do połowy przewiesiła się przez barierkę.
Rzeczywiście, obaj szukający zanurkowali gwałtownie, a widzowie na moment wstrzymali oddech. Gra nie zatrzymała się jednak – ścigający prowadzili nieustanny bój z obrońcami, otoczeni przez pałkarzy, którzy robili, co mogli, by wpłynąć na bieg rozgrywki. Szukający wciąż pikowali po przeciwległej stronie boiska, kierując się do stóp puchońskich trybun.
— No dalej! — Dominika wychyliła się do przodu, wymachując energicznie szalikiem. Nagle, jakby kierowana intuicją, odwróciła głowę i skierowała wzrok w prawo – wprost na zabłąkanego tłuczka, który leniwie rozdarł powietrze i zderzył się z jej skronią.

---
Tak, wiem, jestem najokropniejsza! Przepraszam Was serdecznie za to paskudne spóźnienie, ale pocieszę Was, że miałam kryzys na wszystkich polach... Nie tylko tu. W zamian oddaję w Wasze ręce długaśny rozdział i obiecuję nadrobić wszelkie zaległości na Waszych blogach do końca tygodnia. Dziękuję za cierpliwość!

8 listopada 2015

Rozdział VIII



„Hogsmeade”

– rozdział VIII –

Choć uczniowie Gryffindoru zwykle żyli w swego rodzaju symbiozie, a jesienny wiatr hulający po błoniach smagał wszystkich bez wyjątku, od mniej więcej tygodnia Gryfoni podzielili się na dwie grupy. Całą sytuację spowodowały dwa kolorowe afisze, które pewnego listopadowego dnia zawisły na tablicach ogłoszeniowych we wszystkich hogwarckich Pokojach Wspólnych.
— Bal! — zawołała Patricia, składając dłonie jak do modlitwy i z uniesieniem wpatrując się w plakat ozdobiony wizerunkami wydrążonych dyń i ruchomych nietoperzy, które trzepotały skrzydełkami między literami zapowiadającymi obchody Święta Duchów w Hogwarcie.
— Mecz! — wyszeptała Dominika, wodząc wzrokiem po znacznie mniej wymyślnym pergaminie, na którym znalazła się zwięzła informacja o pierwszych w tym sezonie rozgrywkach w Quidditchu.
— Jedno i drugie oznacza wyjście do Hogsmeade — zauważyła trzeźwo Lily, wskazując mniejszą notatkę, wciśniętą między dwa plakaty, a na jej usta samoistnie wypłynął uśmiech. — Będzie można kupić bożonarodzeniowe prezenty!
Przez chwilę Moon poddawała się cudownemu uczuciu uniesienia na myśl o legendarnych słodkościach Miodowego Królestwa oraz o nieco dla niej egzotycznych, bo pochodzących z Wielkiej Brytanii prezentach, które mogłaby kupić bliskim. Stąd prosta droga prowadziła do wyobrażania sobie cudownych świąt w rodzinnym gronie, ale pewna myśl wtargnęła nagle między inne i roztrąciła je bezwstydnie, w dosadny sposób okazując swoją dominację.
— Ale że bal? — wyjąkała. — Taki z tańcami i w ogóle?
Jedną z umiejętności, które Akademia Magii Beauxbatons krzewiła w swoich uczniach, był taniec towarzyski. Jak wszyscy podopieczni uczelni, Moon została zmuszona do jej perfekcyjnego opanowania, co nie zmieniało faktu, że niekończące się, bzdurne jej zdaniem, treningi wyryły głęboką bruzdę w jej psychice i ostatnie, na co miała ochotę, to walcowanie po Hogwarcie.
— Na Merlina, jasne, że z tańcami! — zawołała Patricia i oddaliła się od nich o dobre parę stóp, kręcąc piruety i nucąc jeden z hitów Wrzeszczących Wilkołaków.
— Kłamie — powiedziała spokojnie Lily Evans, taksując wzrokiem przyjaciółkę. — To zwyczajne przyjęcie z okazji Nocy Duchów. Żadni partnerzy ani tańce nie obowiązują. Prawdziwe bale… — W jej głosie dało się słyszeć rozmarzenie. — Odbywają się tylko na specjalne okazje. Wiesz, w przypadku jakiegoś jubileuszu albo…
— Nie ma takiej możliwości, żebyśmy nie zdobyli Pucharu w tym roku. — Stanowczy głos Syriusza Blacka oderwał ją od podniosłej przemowy koleżanki. On i James Potter stali w pewnym oddaleniu od reszty tłumu kontemplującego ogłoszenia i półgłosem wymieniali komentarze. Moon podjęła rozpaczliwy wysiłek, by jednocześnie słuchać balowych opowieści Lily oraz ich uwag ewidentnie dotyczących Quidditcha.
— Podobno Puchoni trenowali całe lato. — Okularnik rzucił przyjacielowi wymowne spojrzenie, unosząc brwi tak wysoko, że niemal zniknęły pod jego rozczochraną grzywką.
— To do nich podobne — parsknął Black. — Co nie zmienia faktu, że w niczym im to nie pomoże.
— Jesteście w drużynie? — wypaliła Dominika, kiedy Patricia odciągnęła chichoczącą Lily i porwała ją do tańca.
Na twarze Huncwotów wypłynęły niemal identyczne, pełne samozadowolenia uśmiechy.
— Od drugiej klasy — rzucił Potter niedbale, strzepując niewidoczny pyłek z rękawa szaty. — Nie chcę się przechwalać, ale ponoć jestem najlepszym ścigającym od lat. Wiesz, wrodzony talent i tak dalej.
— Ja natomiast realizuję się poprzez miotanie w ludzi tłuczkami — dodał skromnie Syriusz
— Lubisz Quidditch? — zainteresował się żywo okularnik. — Komu kibicujesz?
— Pogromcom Kafla z Quiberon. Są najlepsi!
Ku jej ponuremu zdziwieniu, Huncwoci parsknęli śmiechem.
— Z tymi ich różowymi szatkami? — jęknął Black, ocierając załzawione oczy.
— Rozczarowałaś mnie, Moon — dodał Potter, zdejmując okulary i energicznie przecierając szkła rąbkiem szaty. — Już prawie zapomniałem, jak bardzo jesteś niebrytyjska.
— A wy komu kibicujecie? — zapytała Dominika, mierząc ich groźnym spojrzeniem. Mając ojca Anglika, w swoim mniemaniu była Brytyjką dokładnie w pięćdziesięciu procentach, czyli wystarczająco, żeby nie znosić brytyjskiej pogody i lubić świąteczny pudding.
— Armatom z Chudley, oczywiście. Zobaczysz, pomieszkasz tu trochę dłużej i od razu poprawi ci się gust…
— Czy to prawda, że kilka lat temu zmieniliście hasło ze „Zwyciężymy” na „Trzymajmy kciuki i nie traćmy nadziei”? — zapytała słodko Moon, z niemałą przyjemnością patrząc jak rzedną im miny.
— Zdobyli mistrzostwo dwadzieścia jeden razy — burknął Syriusz. — A twoje papugi?
— Biorąc pod uwagę, że Armaty ostatnio wygrały w dziewiętnastym wieku, radzę spuścić główki i dalej trzymać kciuki. — Posłała im kpiący uśmiech i odwróciła się na pięcie, żeby odnaleźć koleżanki i wspólnie ruszyć na spotkanie z przeznaczeniem, czyli lekcję Obrony Przed Czarną Magią.
Profesor Jones od tygodni torturował ich, prowadząc bardzo intensywne treningi pojedynków. Wbrew temu, czego nauczano ich do tej pory, ćwiczyli w grupach czteroosobowych, w których każdy miał za zadanie nie tylko rzucać i odbijać zaklęcia dwóch osób, ale także chronić swojego partnera. Nieustannie musieli zmieniać taktykę, ponieważ co jakiś czas profesor zarządzał rotację, żeby nie wyrabiali w sobie schematów działania i uczyli się reagować na niespodziewane zmiany. Większość uczniów była pod wrażeniem nowej, bardzo praktycznej formy zajęć, co nie zmieniało jednak faktu, że po godzinie nieustannego wysiłku z ulgą opuszczali salę i rozcierali napięte mięśnie.
Dominika wsunęła się do klasy z mocno bijącym sercem. Ostatnio miała w sobie mnóstwo energii. Wciąż czuła się jednocześnie podekscytowana i jakby poddenerwowana, chociaż nie miała pojęcia dlaczego. Być może to jej kiełkująca znajomość z tejmniczym i magnetycznym Ragnarokiem sprawiała, że nie mogła spać i usiedzieć w miejscu, że miała problem z koncentracją nawet na swoich ulubionych lekcjach?
Niestety, ten stan miał też pewne skutki uboczne. Moon zaczęła mieć poważne problemy na lekcjach praktycznych – zaklęcia wymykały się z jej spod kontroli. Często ich siła znacznie przekraczała zamierzony efekt, co spowodowało, że nikt nie był przesadnie skory do znalezienia się z nią w grupie. Było jej wstyd z tego powodu, zwłaszcza kiedy przypominała sobie, jakie nacisk kładziono w Beauxbatons na kontrolowanie siły zaklęć. Od pierwszej klasy wpajano im, że nie wystarczy znać formuły zaklęcia i odpowiedniego ruchu nadgarstkiem, by rzucić zwyczajne Aquamenti – żeby drobny strumyczek nie stał się nagle falą tsunami, należało zadbać o odpowiednie natężenie magii, co zwykle nie sprawiało jej większych problemów. Do teraz.
Z tego powodu każda lekcja transmutacji, zaklęć czy Obrony Przed Czarną Magią była dla niej dużym wyzwaniem i powodem stresu. Nie inaczej było tym razem.
Ścisnęła mocniej różdżkę w lekko spoconej dłoni i uśmiechnęła się nieśmiało do swoich dzisiejszych partnerów – Remusa Lupina, Petera Pettigrew i Maddy Dorny, krukońskiej prefekt naczelnej. Chłopcy odpowiedzieli jej życzliwymi uśmiechami, Maddy jednak zerknęła na nią z ukosa. Najwyraźniej jej ponura sława szybko się rozprzestrzeniała.
— Dziś kontynuujemy zajęcia w dotychczasowej formule! — zawołał profesor Jones, stojący w rogu sali i powiódł po nich uważnym spojrzeniem zaskakująco czarnych oczu. Orzechowe włosy opadały mu bezładnie na czoło, nie skrywając jednak długiej blizny na twarzy, która pobłyskiwała łagodnie w świetle wątłego słońca, którego promienie wsuwały się przez niewielkie okno. — Wszystkie chwyty, niezabronione prawem, są dozwolone.
Uśmiechnął się do swoich myśli i niedbale skinął ręką, dając im sygnał do rozpoczęcia pojedynków.
Moon przełknęła ślinę.
— Panie przodem — powiedział Lupin z galanterią i skłonił się im lekko. Ta część mózgu Dominiki, która nigdy nie przejmowała się kwestią przetrwania i prowadziła własne obserwacje zauważyła od razu, że po powrocie od chorej matki Lupin był wyczerpany – jego skóra miała blady, papierowy odcień, a podkrążone oczy pozbawione były blasku.
Maddy nie miała jednak żadnych skrupułów. Machnęła krótko różdżką wycelowaną w Petera, najwyraźniej rzucając zaklęcie niewerbalne. Moon stała osłupiała, patrząc jak wycieńczony Remus napina nagle mięśnie i błyskawicznym gestem odbija zaklęcie, które poszybowało w stronę sufitu i znikło.
Maddy rzuciła jej groźne spojrzenie, więc Dominika stanęła w lekkim rozkroku i uniosła różdżkę. Zauważyła krótkie spojrzenie Remusa i zrobiła unik w momencie, kiedy posłał w jej kierunku seledynowy promień. Jednocześnie rzuciła w stronę Petera niewinne zaklęcie trzepoczących uszu, mając nadzieję, że nie wyrządzi mu większej krzywdy. Czar ugodził Pettigrew i chłopak musiał mocno przycisnąć uszy dłońmi, cofając się o krok. Lupin zacisnął usta i posłał w ich kierunku dwa zaklęcia. Dominika doskoczyła do Maddy i rzuciła zaklęcie tarczy. Już w momencie, kiedy z końca jej różdżki zaczął wydobywać się srebrzysty obłok, wiedziała, że coś poszło nie tak. Tarcza rozrastała się wolno przed nimi. Gdy promienie zaklęć Remusa zetknęły się z jej powierzchnią, wyparowały z przenikliwym sykiem. Lupin cofnął się o krok, patrząc z przestrachem na tarczę, która górowała nad nim i nie przestawała rosnąć, przypominając bezkształtny balon. I wreszcie jak balon pękła – przewracając przy tym Remusa i posyłając go pod przeciwległą ścianę.
Moon zakryła dłonią usta i w niemym przerażeniu podbiegła do chłopaka.
— Merlinie, Remusie, przepraszam! — jęknęła, opadając na kolana. Przez jedną, upiorną chwilę myślała, że go zabiła – przecież już wcześniej wyglądał jak cień człowieka, a teraz gruchnął o ścianę – ale po chwili Lupin skrzywił się i zamrugał niepewnie.
— Już nigdy nie wejdę ci w drogę, obiecuję — mruknął i uśmiechnął się z wysiłkiem, widząc jej przerażenie.
Jednak Moon nie przestawała panikować. Poprawiła odznakę prefekta, która przekrzywiła się na jego piersi i wyrzucała z siebie dziesiątki słów przeprosin aż do momentu, w którym poczuła jak ktoś chwyta ją za ramię.
Odwróciła się, by zobaczyć profesora Jonesa i resztę uczniów, którzy przyglądali się jej z wyraźnym zainteresowaniem, prawdopodobnie zadowoleni z nadprogramowej przerwy.
— Co to miało być? — zapytał mężczyzna, kiedy Dominika podała rękę Remusowi i oboje stanęli prosto, z rękami splecionymi za plecami.
— Zaklęcie tarczy — bąknęła Moon, czując jak na policzki wypływa jej głęboki rumieniec.
Profesor uniósł brwi, jakby nie dowierzając.
— Różdżka — powiedział, wyciągając rękę.
Dziewczyna spojrzała na niego z przestrachem.
— No dalej, proszę mi pokazać różdżkę. — Jones poruszył się niecierpliwie i zmarszczył brwi. Blizna na jego twarzy napięła się, zniekształcając nieco lewy profil.
Moon wyciągnęła drżącą rękę zza pleców i wykonała polecenie. Zaschło jej w gardle, gdy profesor zacisnął palce na jej różdżce i wyciągnął własną. Przez te kilka lat, od kiedy tylko mistrz Fouquet dobrał jej ukochaną, wierzbową różdżkę, nigdy się z nią nie rozstawała, nie mówiąc już o tym, żeby dotykał jej ktoś obcy. Miała wielką ochotę wyrwać swoją własność ze szczupłych palców profesora, ale strach i szacunek trzymały ją w miejscu, pozwalając tylko na rzucanie pełnych niepokoju spojrzeń.
— Panie profesorze — odezwał się nagle Lupin i choć bez wątpienia ton jego głosu pozostawał uprzejmy, pobrzmiewała w nim również jakaś przedziwna, stanowcza nuta. — Przecież nic się nie stało. Sam w zeszłym tygodniu za mocno wygiąłem nadgarstek i zaklęcie blokujące wymknęło mi się spod kontroli…
Profesor Jones zignorował go kompletnie i użył jakiegoś zaklęcia na różdżce Dominiki, które spowodowało, że z jej końca wydobyła się miniatura dopiero co przywołanej tarczy. Moon domyśliła się, że chciał w ten sposób sprawdzić prawdziwość jej słów. Na tym jednak się nie skończyło – przez dobre kilka minut profesor obracał w palcach jej różdżkę, oglądając ją ze wszystkich stron i badając jej powierzchnię. Wreszcie ujął ją pewniej i machnął krótko, wyczarowując strumień lodowatego powietrza, w którym wirowały płatki śniegu.
— To zwyczajna różdżka — powiedział zdziwiony.
— Wiem — mruknęła Moon, przestępując z nogi na nogę. — Mogę ją dostać z powrotem?
Profesor Jones niespiesznie wyciągnął do niej rękę z różdżką. Dominika wzdrygnęła się, kiedy jej palce zetknęły się z jego lodowato zimną skórą. Podniosła na niego wzrok. Mężczyzna patrzył na nią bez cienia uśmiechu i choć nie potrafiła nic wyczytać z jego czarnych, przepastnych oczu, to instynktownie czuła, że nie jest to przyjazne spojrzenie.

* * * * *

Czas płynął jednak niezależnie od wszystkich jej wzlotów i upadków, i zanim się obejrzała, była już połowa listopada, a co za tym idzie – wycieczka do Hogsmeade.
Na szczęście podczas wizyty w Departamencie Magicznej Edukacji w brytyjskim Ministerstwie Magii jej rodzice podpisali wszystkie dokumenty, które podsunęli im urzędnicy, w tym zgodę na odwiedzanie sąsiedniej wioski. Dzięki temu mogła teraz iść u boku Lily i Patricii, smagana ostrym wiatrem, który niósł już ze sobą zapowiedź zimy.
Podniecenie koleżanek udzielało się jej samoistnie. Patty niemal w podskokach przemierzała błonia, a na ustach Lily widniał szeroki uśmiech, gdy żartowała i planowała, jakie bożonarodzeniowe prezenty zaplanowała dla swoich rodziców i starszej siostry. Wolny weekend miał tę cudowną zaletę, że niwelował wszystkie przykre tematy, zostawiając wszelkie nadzieje i wyobrażenia nietknięte.
Ku radości Dominiki, najpierw zawitały do legendarnego Miodowego Królestwa. Miały mnóstwo zabawy z odkrywaniem przedziwnych słodyczy, które wypełniały półki. Moon wyposażyła się w solidny zapas pieprznych diabełków i lodowych kulek, które na krótki czas umożliwiały lewitację, oraz paczkę lizaków mieniących się wszystkimi kolorami tęczy dla swojego młodszego brata, Guillaume’a. Guille właściwie nie był jej rodzeństwem, tylko synem cioci Louise i wuja Hugha, którzy mieszkali w Tulon, ale zawsze ubolewała nad faktem, że jest jedynaczką i z tego powodu wszystkie swoje siostrzane uczucia przelała na trzyletniego malucha. Bardzo chciała kupić mu coś w Miodowym Królestwie, ale musiała z rozwagą wybierać słodycze – poza jej rodzicami nikt w rodzinie nie wiedział, że Dominika jest czarownicą, więc cudowne piszczące cukrowe myszy albo chichoczące marcepanowe skrzaty musiały zostać na półkach.
— Dobra, dziewczyny, teraz interesy. — Patricia zatarła ręce i z powagą spojrzała na koleżanki. — Musimy sobie znaleźć kiecki.
Moon powlokła się za nimi, puszczając mimo uszu ich dyskusję na temat najlepszego sklepu, w którym można kupić odpowiednie kreacje. Nie znosiła kupować ubrań – niekończące się przebieranie zajmowało stanowczo zbyt wiele czasu, który mogła spożytkować znacznie lepiej. Mimo to, nie przywiozła ze sobą nic, co mogłaby założyć na przyjęcie z okazji Nocy Duchów, więc nie miała wyjścia.
Z drugiej strony — myślała w nagłym przypływie optymizmu. — Warto znaleźć coś wyjątkowego, żeby zrobić wrażenie na Ragnaroku. W szkolnych szatach to raczej niemożliwe…
— Nie ma sensu iść do Gladraga, koszmarnie tam drogo — orzekła Lily. — Chodźmy lepiej do pani Cadbury, ona jest taka miła…
Kluczyły uliczkami, coraz bardziej oddalając się od centrum wioski. Dominika z ciekawością przyglądała się niewielkim domkom, ewidentnie zamieszkanym przez czarodziejów. Z kominów unosiły się kłęby kolorowego dymu, kwiaty w ogródkach nuciły cichutko, zdarzyła się nawet jedna skrzynka pocztowa, która zaczęła szczekać, kiedy obok niej przechodziły. Wszystko to było dla niej nowością.
Wreszcie zatrzymały się przed małym sklepikiem. Szyld zawieszony nad drzwiami już dawno miał za sobą czasy świetności, a w oknach wisiały staromodne, koronkowe firanki. Kiedy Lily otworzyła drzwi, w głębi rozległ się dźwięk dzwonka.
Moon rozejrzała się ze zdziwieniem. Z zewnątrz sklep wyglądał na znacznie mniejszy i z pewnością nie mógłby pomieścić tylu stolików i wieszaków. Po chwili przecisnęła się do nich niewysoka staruszka z fantazyjnie upiętymi białymi lokami i rogowymi okularami, które powiększały jej oczu do niebotycznych rozmiarów.
— Dzień dobry, kochaneczki, w czym mogę wam pomóc?
— Szukamy sukienek na bal — powiedziała Patricia, odwzajemniając uśmiech.
— Tak myślałam, że w Hogwarcie szykuje się jakaś prywatka, przed wami już kilka panienek szukało kreacji. — Pokiwała głową i ruszyła w głąb sklepu, skinieniem upierścienionej dłoni zachęcając je, by poszły jej śladem.
Dominika rozglądała się, sceptycznie taksując wzrokiem porozkładane na każdej płaskiej powierzchni koronkowe serwetki i zakurzone porcelanowe figurki. Zaczynała poważnie wątpić, że znajdzie tu sukienkę, która nie została wyprodukowana jakieś sto lat temu.
— O, właśnie. — Staruszka ujęła różdżkę jak batutę i krótkim machnięciem sprawiła, że ze ściany wysunęły się długie rzędy wieszaków, na których wisiały kolorowe stroje. — To nasza sekcja na specjalne okazje. Skorzystajcie z lustra, dziewuszki, tak będzie wygodniej. Wystarczy, że dotkniecie różdżką wybranej kreacji i powiecie Muto.
Moon z nowym zainteresowaniem spojrzała na duże lustro w przykurzonej, złoconej ramie. Nie do końca rozumiała jego działanie, ale zapowiadało się ciekawie.
— Gdybyście potrzebowały pomocy, będę tam. — Uśmiechnęła się i wskazała jeden z wielu stoliczków, na którym stała filiżanka parującej kawy. Podreptała w jego kierunku, poprawiając sznur pereł, który kołysał się lekko na jej szyi.
Zaczęły przeglądać sukienki. Ku zdziwieniu Dominiki, wiele spośród nich stanowiło esencję lat siedemdziesiątych – neonowe kolory, koronki, tiule, cekiny i zwierzęce wzory we wszelkich kombinacjach. Poza tym, sprytny wynalazek pani Cadbury oszczędzał wielokrotnego przebierania się, okazało się bowiem, że dotknięcie sukienki różdżką i wypowiedzenie formuły przed zaczarowanym lustrem sprawiało, że odbicie było ubrane w wybraną kreację. Dzięki temu miały wiele zabawy z przymierzaniem najbardziej ekstrawaganckich sukni i zaśmiewały się z każdym kolejnym wyborem.
Ostatecznie Patricia jako pierwsza znalazła swoją wymarzoną sukienkę. Rozkloszowana spódnica z kobaltowej tafty wspaniale się układała, a wyszywany cekinami gorset mienił się w przytłumionym świetle.
— Moja matka zabiłaby mnie, gdyby to zobaczyła — powiedziała, wyginając się przed lustrem z promiennym uśmiechem. — Dlatego wiem, że to ta jedyna!
Odłożyła sukienkę na jeden ze stolików i pognała do wielkich koszy wypełnionych dodatkami. Przed wycieczką przeprowadziły bowiem intensywną analizę działu modowego w Nastoletniej Czarownicy, który wskazywał niezbicie, że im więcej bransoletek, wstążek, naszyjników i kokard, tym lepiej.
Macmillan zaczęła się już poważnie niecierpliwić, dobrawszy prawdziwy arsenał dodatków z kosza „wszystko za sykla”, kiedy wreszcie Lily i Dominika znalazły coś dla siebie. Obie nie czuły się na tyle pewnie, co Patricia, dlatego wybrały stroje w stonowanych kolorach.
Evans wyglądała cudownie w bladozłotej sukience z koronkowymi wstawkami – kiedy stanęła przed lustrem i wypowiedziała zaklęcie, Moon i Macmillan zatrzymały się na moment, zachwycone sposobem, w jaki blade złoto podkreślało głęboką barwę kasztanowych włosów Lily.
— Potter oszaleje — usłyszała za plecami Dominika, ale uwaga Patricii była wypowiedziana na tyle cichym tonem, że ruda mogła bez przeszkód cieszyć się swoim widokiem w lustrze.
Moon zdecydowała się na ciemnoszarą sukienkę z tiulową spódnicą i gładką górą z dekoltem w kształcie serca. Macmillan nie pochwaliła tego wyboru, uznając go za zbyt ponury, jednak szybko pocieszyła ją informacją, że można dobrać do niego całe mnóstwo jaskrawych dodatków, żeby kreacja była w zgodzie z duchem czasu. Czekało ją ponowne rozczarowanie, bo Dominika wybrała wyłącznie opaskę do włosów i kilka bransoletek. Początkowo sięgnęła po czarne, ale Patricia zaprotestowała gwałtownie, wciskając jej czerwone.
Zadowolone, że niewielkim kosztem udało im się całkiem dobrze przygotować do zbliżającego się przyjęcia, ruszyły na drobne zakupy świąteczne, po czym zajrzały do baru pod Trzema Miotłami. Kiedy tylko przekroczyły próg, zalało je ciepłe, przyjemne światło i gwar zmieszanych rozmów. Sala była zatłoczona nie tylko Hogwartczykami, ale również mieszkańcami Hogsmeade, dlatego przez dłuższą chwilę rozglądały się za wolnym stolikiem.
— Hej! Dziewczyny!
Obejrzały się, by zobaczyć Jamesa Pottera szaleńczo wymachującego ręką. Zajmował miejsce przy jednym z największych stolików w barze. Obok niego siedzieli Remus i Peter. Zdziwiona brakiem Syriusza, Moon rozejrzała się po sali i dojrzała go opartego niedbale o ladę i pogrążonego w rozmowie z zarumienioną uroczo, zgrabną barmanką.
Zanim Lily zdążyła zaprotestować, Patricia rozpoczęła slalom między stolikami w kierunku Huncwotów. James szybko przysunął do stolika trzy dodatkowe krzesła.
— Hej, chłopaki! Jak zakupy? — zapytała, opadając na krzesło i ciekawie zerkając na pękate torby leżące pod blatem.
— Odmawiamy wszelkich zeznań w obecności pani prefekt — odparł z uśmiechem Remus, zerkając z ukosa na Evansównę.
— No wiesz… — Dziewczyna wydęła usta i ku zdumieniu Huncwotów, uśmiechnęła się przebiegle. — Nie jest tak źle, biorę tylko dziesięć procent.
Parsknęli śmiechem, a James zaofiarował się i poszedł po kremowe piwo.
— Widzę, że balowe kreacje już kupione? — Lupin skinął głową w kierunku plastikowych toreb, które przewiesiły przez oparcia krzeseł.
— A jak! Będziemy wyglądały szałowo — zapowiedziała Patricia, rozpierając się na miejscu. — Mam nadzieję, że wy też przygotujecie się odpowiednio, chłopcy.
— Jak to? — zaniepokoił się Peter.
— Chyba nie zamierzacie pokazać się w zwykłych czarnych szatach?
— Widziałam genialną hawajską koszulę — wtrąciła Moon. — Idealnie podkreślałaby kolor twoich oczu, Pete.
Kiedy Lupin parsknął śmiechem, ciemne oczy Macmillan zwęziły się w uśmiechu.
— Ty, Remusie, mógłbyś za to w ogóle nie zakładać koszuli.
Teraz z kolei zaśmiali się wszyscy, bowiem Lupin zakrztusił się piwem i Pettigrew musiał z całej siły uderzać go w plecy zanim wreszcie doszedł do siebie.
— Glizdogonie, dlaczego bijesz Luniaczka? — zapytał Potter, który wrócił nie tylko z piwem, ale też z Blackiem u boku. — To dobry chłopiec.
Resztę czasu spędzili rozmawiając i żartując. Dominika zachwyciła się kremowym piwem, które rozkosznie rozgrzewało i odprężało. W pewnej chwili, kiedy rozsiadła się wygodniej i uśmiechnęła się, słuchając anegdotki opowiadanej przez Syriusza, coś przyciągnęło jej wzrok. Światło prześlizgujące się po czarnych okularach przeciwsłonecznych. Wyprostowała się gwałtownie, a serce niemal podeszło jej do gardła. Ragnarok siedział w odległym kącie baru, pochylając się w kierunku siedzącej naprzeciw niego dziewczyny o purpurowych włosach, którą kojarzyła z numerologii. Przez chwilę przyglądała się temu z żalem, ale wkrótce rozsądek wziął górę i Dominika zauważyła, że żadne z nich nie wygląda na przesadnie zadowolone z rozmowy. Siedzieli zbyt daleko, by mogła cokolwiek usłyszeć, ale Ragnarok zdawał się coś usilnie tłumaczyć, a dziewczyna słuchała tego z uniesionymi brwiami, wsparta niedbale o blat stolika. Po chwili chłopak rozejrzał się ukradkiem i wyciągnął coś z kieszeni, po czym przesunął to w kierunku towarzyszki. Moon wyciągnęła szyję, żeby dostrzec, co to takiego. Fiolka?
Dziewczyna zakryła przedmiot dłonią i schowała do kieszeni. Pochyliła się na moment w kierunku Ragnaroka, po czym wstała i szybkim krokiem opuściła bar. Chłopak jeszcze przez kilka minut pozostał w miejscu, po czym poszedł jej śladem.
— Dominika jak myślisz? Jest szansa, żeby Dumbel zaprosił Wrzeszczące Wilkołaki na bal? — Głos Patricii dobiegł ją jakby z oddali. Otrząsnęła się i popatrzyła na nią z roztargnieniem.
— Czemu nie? — mruknęła i zauważyła coś dziwnego. Huncwoci nie śmiali się już i nie dowcipkowali – siedzieli nieco sztywno i tak jak ona przed chwilą w milczeniu patrzyli na drzwi, które zamknęły się za Ragnarokiem.