29 kwietnia 2016

Rozdział XI - część II

Nowe, duchowe zgryzoty Łapy i inne deklaracje”
– rozdział XI –


W ów przeciętny, weekendowy poranek w Hogwarcie Wielka Sala wypełniona była szmerem rozmów o niczym, brzękiem sztućców i pluskiem ożywczych napojów rozlewanych do rzeźbionych pucharów. Wyczuwalna atmosfera błogiego rozleniwienia, wywołanego brakiem zajęć lekcyjnych, ogarniała wszystkich obecnych i tylko nieliczni tego dnia zajmowali się nauką. Syriusz niespiesznie żuł jajecznicę i bynajmniej nie myślał o wypracowaniach, ćwiczeniach czy innych profesorskich wymysłach. Patrzył spod oka na Moon, która siedziała po przeciwnej stronie stołu i jak zwykle nie interesowała się niczym oprócz swojego śniadania. Wszystko wydawało się być w porządku, ale Black wiedział, że to tylko pozory – dziewczyna była wyjątkowo roztargniona i zdawała się zupełnie nie myśleć o tym, co robi, na czym ucierpiał śnieżnobiały, haftowany obrus, już trzy razy doświadczony sokiem dyniowym z jej pucharu. Nie wierzył też, że Gordon zabrał ją wczoraj na miłą, niewinną wycieczkę do Hogsmeade. Musiało się coś stać, po prostu musiało, a on nawet nie próbował temu zapobiec. Czuł, że zawiódł ją w jakiś sposób, od kiedy cała wczorajsza złość wygasła z czasem jak niszczycielski ogień. Ten idiota nie pojawił się dzisiaj przy stole Gryffindoru, więc Syriusz nie miał pojęcia, co mógł jej zrobić, nie wiedział też, jak on sam powinien się teraz zachować. Przecież nie podejdzie do niej i nie zacznie wypytywać…
Nagle ktoś przygwoździł jego rękaw do blatu przy pomocy nietypowego narzędzia zbrodni, jakim okazał się widelec. Odwrócił się zdziwiony i zobaczył Evans, która opierała się łokciem o stół, uśmiechając się pokrętnie. Jej intensywnie zielone oczy były zmrużone i przyglądały mu się z wyraźnym rozbawieniem.
— Wiesz, że nie powinno się łączyć lubieżnych myśli z bekonem?
Syriusz prychnął tylko i pochylił się nad talerzem, zły, że ktoś zauważył jego zainteresowanie. Wstrętne, złośliwe babsko. Jak James już się z nią ożeni, jego noga na pewno nie stanie w ich domu.
Przez resztę śniadania musiał znosić wszystkowiedzące spojrzenia Evans, więc kiedy stół zaczął pustoszeć, niemal odetchnął z ulgą. Postanowił poczekać jeszcze chwilę, kiedy zauważył, że Moon też nigdzie się nie wybiera i z ociąganiem smaruje tosta dżemem. Upewniwszy się, że ta ruda wiedźma opuściła Wielką Salę, wstał i przysiadł się do Dominiki.
— Cześć — rzucił miękko, mając nadzieję, że dziewczyna zrozumie, co chce jej powiedzieć, a on dzięki temu uniknie nieprzyjemnych tłumaczeń. Zatrzymała na nim wzrok, nie wydawała się zdziwiona. Black poczuł, że robi mu się gorąco, kiedy nagle przyszło mu do głowy, że Moon doskonale zdaje sobie sprawę z jego uczuć względem niej i wcale nie jest z nich zadowolona.
— Dobrze się składa — powiedziała, nie odpowiedziawszy na powitanie i odrzuciła tosta na talerz. — Chciałam cię przeprosić, że wczoraj na ciebie nakrzyczałam. Byłam trochę zdenerwowana.
Chłopak skinął głową i odwrócił wzrok. Wiedział, że on też powinien ją przeprosić, zwłaszcza po tym, co myślał o niej w dormitorium, ale nie potrafił się na to zdobyć. Widział teraz wyraźnie, że to nieprawda, że Moon wcale nie jest głupia, a on nie ma prawa wymagać od niej czegokolwiek. Ale tak bardzo, bardzo pragnąłby być teraz na miejscu Gordona i czuł się pod każdym względem lepszy od niego, więc dlaczego nie...? Nie ma prawa, też coś. Prawo i etyka nie mają nic do rzeczy, kiedy w grę wchodzą nadzwyczajne uczucia.
— Jesteś smutna — spróbował równie rozpaczliwie, co nieudolnie. Tak jak się spodziewał, Moon nie tylko nie nabrała chęci do zwierzeń, ale też chwyciła tost i nie patrząc mu w oczy, lekceważącym tonem powiedziała:
— Wydaje ci się.
Syriusz pozwolił sobie na głębokie, bezgłośne westchnięcie i poruszył się niecierpliwie na krześle. Za wszelką cenę chciałby mieć ją teraz przy sobie, jakoś wynagrodzić jej całą gorycz i zreflektować się po tym, co zrobił, a raczej czego nie zrobił wczoraj ze zwykłego egoizmu.
— Za pół godziny mam trening. Może chciałabyś pójść ze mną? — Pomyślał, że to powinno zadziałać i poprawić jej humor, w końcu lubiła Quidditch nie mniej od niego… Przynajmniej teoretycznie. Moon nie wahała się nawet chwili.
— Nie mogę — powiedziała i popatrzyła na niego bystro, kręcąc kilkakrotnie głową. Widząc rozczarowanie na jego twarzy, dodała wymijająco: — Mam kilka spraw do załatwienia.
Oczywiście zapewnił ją, że nic nie szkodzi, że może uda się innym razem, ale tak naprawdę zwalił się na niego nieznośny ciężar świadomości, że zmarnował swoją szansę, za wcześnie pozwalając jej na domysły i to w sytuacji, kiedy ewidentnie wolała innego. Podniósł się, ukazując twarz nie wyrażającą żadnych emocji. Nie będzie już dłużej się narzucał, w końcu potrafi doskonale nad sobą panować… Czyż nie?

* * * * *

Hogwarckie błonia raz jeszcze oddały się w panowanie powracającej zimy. Lepkie błoto zastygło w chłodnym, nieruchomym powietrzu, a świat zatrzymał się na chwilę, jakby w oczekiwaniu na ponowny podmuch wiosny. Uczniowie z żalem wygrzebali z kufrów cieplejsze płaszcze, szaliki, rękawiczki i wyszli na błonia, oddychając ostatnimi chwilami lenistwa przed kolejnym pracowitym tygodniem. Lily i Patricia spacerowały niespiesznie, dyskutując o czymś z ożywieniem. W przeciwieństwie do innych zamkowych uciekinierów, miały niezbyt uradowane miny.
— Nie uważasz, że to straszna głupota, przysyłać mi stosy takich listów? Czy ona naprawdę myśli, że nagle zmienię poglądy?
— To twoja matka — powiedziała ruda Gryfonka po raz setny. Dobrze wiedziała, że i tym razem to Pat ma rację, ale czuła się w obowiązku strzeżenia pewnych niezmiennych faktów.
— Co z tego. — Z ust Macmillan, wraz z obłoczkiem perłowej pary, wydobyło się nietypowe dla niej rozgoryczenie. — Jestem już prawie pełnoletnia. I znacznie bardziej rozsądna od niej. Próby wybierania mi towarzystwa od tylu lat to nic więcej, tylko idiotyzm. Myślę, że ona już dawno spisała mnie na straty, a te matczyne odruchy to tylko kwestia przyzwyczajenia albo, co gorsza, pozorów.
— Co ty mówisz, Pat. — Evans przyjrzała się przyjaciółce ze współczuciem. Za każdym razem, kiedy wypływał temat rodziny Patricii, czuła się, jakby zaklinała rzeczywistość. Nie chciała pogrążać przyjaciółki, dlatego powstrzymywała się przed wypowiadaniem swoich myśli, ale obie wiedziały, że to Patty ma rację. Macmillanowie nie mogli poszczycić się imponującym czarodziejskim rodowodem, ale rodzinna fortuna robiła pewne wrażenie na starych rodach, które nie wystrzegały się kontaktów z nuworyszami, chociaż nie rezygnowały przy tym z wyraźnego dystansu. Zajęcie mocnej pozycji w tym wytwornym towarzystwie stało się największą ambicją rodziców Patricii, dlatego pani Macmillan miała wielki żal do córki, która torpedowała ten cel przy każdej nadarzającej się okazji.
Evans założyła kosmyk włosów za ucho. Tym razem nawet nie wypadało gwałtownie zaprotestować, skoro kilkadziesiąt minut temu po raz kolejny została nazwana bezwartościową szlamą przez panią Macmillan. Oczywiście nie robiło to już na niej takiego wrażenia jak za pierwszym razem, ale było przykre, zarówno dla niej jak i Patricii.
— Pewnie kocha cię na swój sposób i myśli, że tak będzie dla ciebie lepiej.
— O tak, na pewno. I dlatego krzywi się na rodziców Jamesa, bo są żywym dowodem na to, że można mieć w rodzinie samych czarodziejów i nie gardzić przy tym innymi. W końcu jak im zakomunikował, że ma zamiar się z tobą ożenić, nie mieli nic przeciwko — dodała z uśmiechem, wspominając zdarzenie, które James w zeszłym roku streszczał ze szczegółami przed ryczącym ze śmiechu audytorium w postaci piątej klasy i Minerwy McGonagall, która podobno nawet się uśmiechnęła.
— No tak, ale oni są chyba wyjątkiem — mruknęła Lily, czerwieniejąc na samo wspomnienie. — Spójrz tylko na rodzinę Syriusza.
Brunetka tylko uniosła brwi i westchnęła ze współczuciem. Blackowie byli czołową, klasyczną rodziną czystej krwi, z której rygorystycznym systemem zasad Macmillanowie nie mieli szans konkurować.
— Z drugiej strony, trochę mu zazdroszczę tej jego buty i siły charakteru — odezwała się wolno Patricia po chwili milczenia. — Chciałabym wiedzieć jak on to robi, że tak doskonale radzi sobie z sytuacją w domu…
— Patty, on zupełnie sobie nie radzi! — żachnęła się Evans, zwracając na siebie uwagę grupki Krukonek, które obejrzały się z ciekawością. — Spójrz tylko, jak się zachowuje. Wszystko na przekór rodzinie. W ten sposób nigdy nie ułoży sobie życia.
— Może i tak — przyznała Macmillan niechętnie. — Ale wiesz, co jest w tym wszystkim najbardziej niepokojące? Że te płytkie czystokrwiste poglądy przenoszą się na zupełnie nowy poziom. — Potarła dłońmi ramiona, jakby nagle zrobiło jej się zimno. — Matka zarzuca mnie wycinkami Odium, takiej ich głupiej gazetki, i wygląda na to, że jest taki facet, który wcisnął to w swój program polityczny i przymierza się do zostania Ministrem Magii. Riddle, może o nim słyszałaś. Gość jawnie bawi się czarną magią, a to plus plan rewolucyjnych zmian społecznych, nie rokuje zbyt dobrze. Co gorsza, wielu ludzi uważa, że facet ma całkiem zdrowe poglądy i powinien dojść do władzy…
— Nie wiedziałam — mruknęła Lily, marszcząc brwi w zamyśleniu.
— Nic dziwnego, Prorok też bywa stronniczy.
Zapadło ponure, jednak niezbyt ciężkie milczenie, kiedy obie dziewczyny pogrążyły się we własnych myślach.

* * * * *

Minerwa McGonagall niespiesznie podniosła wzrok znad sterty pergaminów, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Od razu zauważyła, że nie należało do żadnego z charakterystycznych schematów stukania, których regularnie doświadczała rzeźbiona, wiśniowa powierzchnia. Nie było to trzykrotnie powtórzone uderzenie Huncwotów, którzy, od kiedy tylko pojawili się w Hogwarcie, najczęściej odwiedzali jej gabinet, nie było to energiczne pukanie Thelmy Tattle ani flegmatyczne i natarczywe łomotanie pięści Edgara Plumptona. Dźwięk powtórzył się – cichy, taktowny, ale zdecydowany. Czarownica odsunęła wypracowania nieco na bok i ze spuszczonym wzrokiem rzuciła suche „proszę”. Drzwi uchyliły się bezgłośnie i od razu wróciły na swoje miejsce, kiedy tylko do środka wsunęła się jedna z jej podopiecznych.
— Dzień dobry, pani profesor — rzekła wolno i urwała, jakby nie wiedziała jeszcze, co chce powiedzieć dalej.
— Co znowu, panno Moon? Jeśli to szlaban albo kolejna skarga na Blacka lub Pottera, to nie mam siły dzisiaj się tym zajmować. Proszę o wysłanie mi stosownej notatki — powiedziała rzeczowo, nie przestając przekładać papierów.
— To nie szlaban — zapewniła ją szybko dziewczyna i stanęła przed biurkiem. McGonagall rzuciła jej ostre spojrzenie znad wąskich szkieł okularów.
— Wobec tego słucham. — Splotła palce i z wyczekującą miną pochyliła się do przodu. Widząc, że Gryfonka z trudem usiłuje dobrać odpowiednie słowa, wskazała jej krzesło. Poczuła, że cała sytuacja zaczęła ją ciekawić – w końcu była to jedna z jej lepszych uczennic, mimo okazjonalnych odstępstw od wzorowego zachowania, a sprawa nie dotyczyła szlabanu, więc czym mogłaby być spowodowana owa wizyta? Gabinetu legendarnej profesor McGonagall uczniowie nigdy nie odwiedzali z własnej woli, a już na pewno nie w dzień wolny, kiedy mogli oddawać się dewastowaniu szkoły.
— Niedawno… Niedawno dwóch siódmoklasistów zabrało coś z pani gabinetu — powiedziała szybko po długiej chwili milczenia. Czarownica zmarszczyła groźnie brwi i przeszyła ją wzrokiem. Moon była wyraźnie zmieszana, ale wytrzymała spojrzenie, które barwą i twardością przypominało stal.
— Co to ma znaczyć? — spytała ostro, szybkim ruchem poprawiając okulary na nosie.
— Taką teczkę — odezwała się cicho i z przestrachem patrzyła jak kobieta gwałtownym ruchem odsuwa szufladę biurka. — Z testami.
Usta Minerwy McGonagall ściągnęły się w cienką kreskę, kiedy przekonała się, że dziewczyna mówi prawdę. Zatrzasnęła szufladę i ponownie odnalazła spojrzenie Moon, która przyglądała się jej z wyraźnym niepokojem.
— Skąd o tym wiesz? — zapytała łagodniejszym tonem.
Blondynka wykazała gwałtowne zainteresowanie podłogą, ale po kilkunastu długich sekundach, z trudem przełknąwszy ślinę, podniosła wzrok, w którym nie było już strachu, zastąpiony został bowiem przez chłodną determinację.
— Wiem, bo w tym uczestniczyłam.
W gabinecie zapadło ciężkie milczenie, niezakłócane przez najcichszy nawet dźwięk, przez co powietrze wydawało się gęste i drżące. Niewiele było rzeczy, które potrafiły wprowadzić w osłupienie Minerwę McGonagall, a to była niewątpliwie jedna z nich. W pierwszej chwili przyszło jej do głowy, że to zapewne kolejne zmyślne łgarstwo, spreparowane w niewiadomym celu. Jednakże nie potrafiła wymyślić żadnego sensownego uzasadnienia zachowania podopiecznej, a można powiedzieć, że dzięki Huncwotom i ich nieograniczonej wyobraźni, miała dość bogate doświadczenie. Poza tym jeszcze nigdy nie zawiódł jej szósty, profesorski zmysł wykrywania uczniowskich łgarstw i drobnych nieszczerości, a tym razem wyglądało na to, że jej czujność nie była wystawiana na próbę. Moon najwyraźniej sama postanowiła nieco naświetlić sytuację, bo zaczęła z siebie szybko wyrzucać krótkie, urywane zdania.
— Oczywiście może je pani odzyskać. Tak myślę. Wiem, że to było bardzo głupie i nieuczciwe z naszej strony. — Zawahała się przez moment. — Jeśli chodzi o mnie, chciałam bardzo panią profesor przeprosić. Nie było to niczym uzasadnione. I nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
— Nazwiska.
— Gordon i Lawrence — powiedziała z ociąganiem, a jej głos znowu stał się cichy i jakby zalękniony.
— Dobrze — mruknęła McGonagall, marszcząc brwi w zamyśleniu i groźnym spojrzeniem mierząc kałamarz. Jej szczupłe palce bezwiednie gładziły eleganckie jastrzębie pióro. — Dobrze. Możesz już iść.
Dominika podniosła się z krzesła, które wydawało jej się niesamowicie twarde, i z narastającym rozżaleniem skierowała się do drzwi. Wiedziała, że ją rozczarowała, że raz na zawsze udowodniła, jak bardzo nie nadaje się na Gryfonkę. Myślała, że kiedy w końcu załatwi to jak należy, wróci jej spokój sumienia, ale bynajmniej się na to nie zapowiadało. Nagle zmroziła ją straszna myśl.
— Pani profesor… — Poczekała aż kobieta podniesie wzrok znad oznaczonych szkarłatnym tuszem pergaminów. — Czy… Czy zostanę wyrzucona ze szkoły?
— Wyrzucona? — zdziwiła się McGonagall, przyglądając się jej podejrzliwie. — Nie zamierzam pani w ten sposób karać — dodała, widząc przestrach w jej oczach.
— Och — westchnęła Moon ledwosłyszalnie i skinęła głową, wciąż trzymając rękę na klamce.
— Nie uważam też, że zasługuje pani na naganę — powiedziała, wracając do przeglądania prac. — Oczywiście sam czyn należy słusznie potępić i wyciągnąć odpowiednie konsekwencje, czego nie omieszkam się zrobić. Ale widzę, że nie wysnuła pani wniosków z zaistniałej sytuacji. — W jej głosie zabrzmiała twarda nuta, a pióro przestało skrobać po pergaminie, kiedy kobieta spojrzała na nią z lekko uniesionymi brwiami. — Istnieje pewien szczególny rodzaj męstwa, który nazywamy odwagą cywilną. Fakt, że przyznała się pani do popełnionego czynu z własnej woli, zaliczyłabym właśnie do tej kategorii. Takie wartości najbardziej cenił Godryk i nadal uważam, że godnie reprezentuje pani jego dom. A teraz proszę wybaczyć, ale mam mnóstwo pracy. — Skrobanie rozległo się na nowo.
Dominika poczuła jak zalewa ją fala ulgi i wdzięczności do tej surowej czarownicy. Rzeczywiście była oschła, aż do bólu profesjonalna i w chwilach takich jak ta, zdawała się czytać w myślach, ale nigdy nie można jej było posądzić o nieszczerość czy naruszanie sprawiedliwości. To właśnie jej słowa miały teraz największą wartość dla młodej czarownicy i skutecznie, bo w sposób rzeczowy i pozbawiony sztucznego pochlebstwa, zdjęły z niej ciężar winy i odpowiedzialności.
— Dziękuję — powiedziała już pewnym głosem i wycofała się za drzwi, ale w tym samym momencie powróciło nurtujące ją od wczoraj pytanie i po raz kolejny mruknęła:
— Pani profesor… — Zanim jednak zdążyła dokończyć, czarownica przerwała jej tonem, który nie wróżył nic dobrego.
— Słucham, panno Moon, ale ostrzegam, że jeszcze trochę, a ukażę panią za utrudnianie mi pracy.
— Oczywiście, mam tylko ostatnie pytanie. Gdzie mogę znaleźć profesora Imnifay'a?
— Nie ma go w Hogwarcie. — Kolejne uważne spojrzenie. — Ale przekażę mu, żeby się z panią spotkał. Ach, byłabym zapomniała. Nie chciałabym pani karać oficjalnym szlabanem, ale pani Pince przydałaby się pomoc przy oprawianiu książek. Mogłaby pani zacząć we wtorek po południu, rozumiemy się?
Dziewczyna przytaknęła i ostatecznie opuściła gabinet opiekunki Gryffindoru. Nieoczekiwanie na jej twarzy widniał wymowny uśmieszek.

* * * * *

— Spójrz tylko na niego. — Syriusz gniewnie zabębnił palcami po drewnianym blacie stolika. Remus odetchnął ciężko i posłusznie powędrował wzrokiem za pełnym nienawiści spojrzeniem przyjaciela. Słusznie domyślał się, że nakłonienie Łapy do odrabiania prac domowych w bibliotece, podczas gdy James poddawał się przemocy ze strony Evans, nie mogło skutkować sumienną pracą bez żadnych komplikacji, ale uspokajanie kolejnych wybuchów jego agresji zaczęło go męczyć. Tym razem Black dyszał ze złości na widok Snape’a, który z wysoko uniesioną głową przemaszerował tuż obok ich stolika, po czym zniknął w Dziale Ksiąg Zakazanych, nie omieszkając się wcześniej rzucić im pogardliwego uśmieszku, kiedy pokazywał pani Pince wymagane pozwolenie.
— Zachowuje się, jakby był jakimś cholernym panem i władcą. — Lupin wsparł się na łokciu i w milczeniu spojrzał na przyjaciela, bezbłędnie przeczuwając, co nadchodzi. — A wszyscy wiedzą, że jest tylko małym, brudnym Smarkerusem. — Parsknął krótkim, pozbawionym wesołości śmiechem i rozparł się na krześle.
Remus rozwinął leżący przed nim pergamin i zabrał się do czytania.
— A jak udała ci się lekcja z Dominiką? — zapytał, mając nadzieję na rozluźnienie napiętej atmosfery. Nieco zaskoczony brakiem odpowiedzi, podniósł oczy na Blacka, który zdawał się być całkowicie pochłonięty lewitowaniem kałamarza pod sufit.
— Normalnie. — Wzruszył ramionami i wykonał nieznaczny gest różdżką, kiedy buteleczka znalazła się nad głową jednej z uczennic.
— Myślałem, że cieszyłeś się na to spotkanie. — Remus zmarszczył lekko brwi, ale nie skomentował gniewnego pisku, który rozległ się za jego plecami. — Czy coś…
— Chyba żartujesz — żachnął się Syriusz tonem, w którym zbyt wyraźnie ciążyła gorycz, aby mógł być wiarygodny. Chłopak skinął tylko głową, odnotowując w myślach, że należy wtajemniczyć Jima w nowe, duchowe zgryzoty Łapy, czy ten osioł chce tego, czy nie.
W końcu Huncwoci nie istnieją tylko w nagłówku Mapy, prawda? – myślał z dumą, puszczając brzeg pergaminu, który błyskawicznie zwinął się w rulon.

* * * * *

W ciemnym kącie biblioteki siedział nastoletni chłopiec. Cień pobliskich regałów ukrywał go skutecznie, tak że od ponad godziny nikt mu nie przeszkadzał. Pochylał się nisko nad stolikiem, na którym leżała otwarta książka.
W bibliotece zwykle było dość jasno, toteż nawet do jego kryjówki wpadało kilka niepewnych, rozdygotanych promyków światła, które uwydatniały cienie. Mimo to, w miejscu, które zajmował chłopak trudno było cokolwiek dostrzec - dokładnie tak, jak sobie życzył.
Przyciągnął do siebie stojący nieopodal słoik, w którym coś się poruszało. Włożył do niego rękę i wydobył niewielkiego owada, których kilka biegało w panice po szklanym dnie. Położył go na blacie, a zwierzę błyskawicznie pomknęło przed siebie, skrzętnie korzystając z niespodziewanej chwili wolności.
Chłopak wycelował w niego koniec różdżki i szepnął:
Paracelo.
Żuk drgnął, a po chwili cały pokrył się gęstym, brunatnym futerkiem. Czarodziej syknął ze złości, a robak przyglądał mu się jakby oskarżycielsko.
— Nie to... Paracalo! — mruknął chrapliwie, a zaraz potem nastąpił rozbłysk ciemnoniebieskiego światła.
Przez moment wydawało się, że chłopak znowu się pomylił. Zacisnął mocno dłoń na różdżce, aż zbielały mu końcówki palców, ale nie odwrócił wzroku.
Nagle owad eksplodował jaskrawym płomieniem. Zwijał się z bólu, kiedy języki ognia lizały jego niewielkie ciałko. W pewnej chwili ognik buchnął szczególnie efektownie, by zaraz potem zniknąć, ale zdążył oświetlić twarz sprawcy.
Była pomarańczowa od blasku płomienia. Spod tłustych, czarnych włosów wyglądały ciemne, puste oczy, wpatrzone z nieskrywaną satysfakcją w przygasającą kupkę popiołu.

* * * * *

Kiedy Moon weszła do Pokoju Wspólnego, Syriusz nieznacznie odwrócił twarz od kominka. Kątem oka widział jak dwóch chłopców przyzywa ją do siebie przekrzykując się wzajemnie i wymachując czymś pomalowanym na paskudnie gryzące się kolory. Ściągnął brwi i wsparł się na poręczy fotela, aby usłyszeć coś z ich rozmowy, ale reszta Gryfonów skutecznie mu w tym przeszkadzała. Po chwili porzucił pozory i wyjrzał zza oparcia. Moon śmiała się, cała zarumieniona, trzymając na odległość wyciągniętych ramion jedną z niebieskich koszulek, których cały stos leżał u jej stóp. Potem opuściła ręce i kolejno uściskała chłopców, całując przy tym ich okrągłe policzki. Syriusz poczuł nieprzyjemny ucisk w piersi. Pomyślał też, że chyba przydałby mu się ostry trening Quidditcha skoro tak chciwie przygląda się scenie, owszem, bardzo serdecznej i miłej, ale zupełnie banalnej, na którą żaden inny Gryfon przecież nie zareagował. Poruszył się, by z powrotem wygodnie usadowić się w fotelu, ale nagle jego wzrok przyciągnął gwałtowny ruch gdzieś w głębi pokoju, tak dziwnie nienaturalny wśród leniwej atmosfery wolnego popołudnia. Kiedy światło płomieni odbiło się od znajomych, czarnych jak noc szkieł, dłoń przy jego boku odruchowo zacisnęła się w pięść. Patrzył uważnie jak Gordon szybkim krokiem zbliża się do Moon, która spoważniała w jednej chwili i wbiła czujne spojrzenie w jego twarz, która nie wróżyła nic dobrego. Cóż, teraz przynajmniej nie musiał wytężać słuchu ani zastanawiać się nad swoim zdrowiem psychicznym, bo podniesiony głos Gordona zwrócił uwagę wszystkich obecnych.
— Więc teraz postanowiłaś donosić, co? Miałem cię za kogoś lepszego niż pupilkę belfrów.
Blondynka nie drgnęła pod naporem pogardy i wściekłości wypluwanych wraz ze słowami przez pochylonego nad nią chłopaka. Stała wyprostowana, z nieruchomą twarzą i lekceważąco uniesioną brwią. Można by pomyśleć, że cała sytuacja nie zrobiła na niej żadnego wrażenia, ale Syriusz zauważył jeden szczegół, który temu przypuszczeniu przeczył – niebieską koszulkę kurczowo trzymała przy boku jak broń.
— Chyba rzeczywiście pomyliłeś się co do mnie skoro uznałeś, że tak to zostawię. — Black z ledwością usłyszał słowa Moon wypowiedziane cichym, lodowatym tonem. Uśmiechnął się do siebie. Wtem zobaczył za plecami Gordona dwóch innych siódmoklasistów o niebyt przyjemnej aparycji i zrozumiał, że sytuacja zaczyna się komplikować. Uniósł się nieznacznie z fotela.
— Posłuchaj, gówniaro. — Ragnarok mocno złapał Dominikę za ramię i potrząsnął. — Ty chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, co zrobiłaś…
Syriusz nie marnował więcej czasu na obserwowanie rozwoju akcji. W kilku skokach dopadł kłócącej się pary, boleśnie obijając sobie udo o krawędź stołu. Złość w jego myślach nie była zbyt silna, mieszało się z nią intensywne uczucie podniecenia i mściwej radości.
— Pamiętasz, Gordon, gdzie miałeś trzymać te swoje brudne łapy czy mam ci przypomnieć osobiście?
Oboje obrócili ku niemu spojrzenia, ale porozumiał się z jej zielonymi tęczówkami. Poczuł dreszcz, kiedy wreszcie zobaczył w nich wdzięczność utopioną w dumnych rysach jej twarzy. Wciąż była mocno zarumieniona, emanująca zdecydowaniem i posągową obrazą, ale poruszony Syriusz zdawał się zauważać w ciągu sekund więcej szczegółów niż w czasie uważnych obserwacji i kiedy patrzyła na niego tym dziwnym spojrzeniem, widział jak lekko drżą jej usta.
— Kurwa, znowu on — prychnął Ragnarok pogardliwie i puścił ramię Moon, jakby nie mógł dłużej znieść tego dotyku. — Powiedz, Black, czy ty naprawdę nie masz własnych problemów? Jak twoja mamunia dowie się, kogo tak namiętnie bronisz, to prawdopodobnie będziesz miał ich aż nadto.
Skurcz przemknął przez twarz bruneta, kiedy gwałtownie uczynił krok do przodu. Zza pleców Ragnaroka wysunęło dwóch chłopaków i niewątpliwie skończyłoby się to bardzo nierówną walką, gdyby nie James, który z groźną miną stanął przy ramieniu Syriusza.
— Gordon, od kiedy potrzebujesz tabuna koleżków, żeby rozmówić się z dziewczyną? — zapytał kpiąco, jednocześnie wyciągając różdżkę z kieszeni. Black rzucił mu krótkie spojrzenie. To właśnie była huncwocka lojalność – nawet nie zapytał o co chodzi, nie kwestionował słuszności zachowania Syriusza, po prostu stanął po jego stronie, gotowy do walki, a raczej utraty punktów i przyszłych popołudni, bo oto zbliżała się ku nim Lily Evans z ustami zaciśniętymi w cienką kreskę, co przywodziło na myśl nieprzyjemne skojarzenia z profesor McGonagall.
— Rozejść się — rzuciła rozkazującym tonem, dumnie wypinając pierś, na której błyszczała odznaka prefekta. – Gordon, Lawrence, chyba nie chcecie jeszcze bardziej pogarszać swojej sytuacji. Dajcie mi tylko pretekst, a Dumbledore będzie miał kolejny argument za wyrzuceniem was ze szkoły.
Siódmoklasiści dość sugestywnie okazali brak sympatii pani prefekt, ale mimowolnie zgodzili się z logiką jej sugestii. Całkowicie pozbawiony wsparcia Ragnarok po raz ostatni zwrócił się do milczącej Dominiki.
— Pożałujesz tego — syknął i odwróciwszy się, niemal wybiegł przez dziurę pod portretem.
W Pokoju Wspólnym zrobiło się cicho. Gryfoni wolno powracali do przerwanych dyskusji, wciąż z ciekawością zerkając ku Moon, która stała w tym samym miejscu, ściskając w dłoni koszulkę. W końcu rozluźniła mięśnie i jaskrawoniebieski materiał opadł miękko na dywan. Dziewczyna wysunęła się z kręgu przyjaciół i bez słowa odeszła w stronę dormitorium dziewcząt, nawet nie próbując stłumić wyraźnego łkania.
— No cóż — westchnął James, podnosząc z podłogi jedną z koszulek, opatrzoną różowym napisem Dominika Moon na ministra magii!, i przyjrzał się jej krytycznie. — To wyjątkowo nieudane połączenie kolorów, chłopcy.



Hej, rybeńki! Rozdział jest krótszy niż zwykle, ale za to kolejny pojawi się już za tydzień :)

20 kwietnia 2016

Rozdział X - część II

„Wierzchołek góry lodowej”

– rozdział X –


Nadchodził marzec, a wraz z nim wiosna, tak tęsknie wyczekiwana przez ciepłolubnych uczniów Hogwartu. Szkolne błonia rozmiękły już pod wpływem wilgoci topniejącego śniegu, zamieniając rozległe tereny w brudnobrązowe trzęsawisko, przetykane gdzieniegdzie wschodzącą trawą. Niezliczone kryształowe krople zwieszały się z gałęzi drzew, które zrzuciwszy brzemię sztywnego lodu i na wpół zamarzniętego śniegu, pokrywały się pierwszymi, drobnymi pączkami. Niebo nad zamkiem zachowało chłodnobłękitną barwę, ale spomiędzy równych, pofałdowanych wałów pierzastych chmur coraz częściej wyglądało słońce, złocistymi promieniami wystrzelające ku błoniom.
Odczuwalna zmiana pogody zachęciła Hogwartczyków do tłumnych spacerów na zewnątrz, co manifestowali przy okazji weekendów czy poszczególnych przerw między lekcjami, nawet jeśli niekiedy młodziutkie źdźbła skrzypiały pod wpływem coraz rzadszych przymrozków. Tego dnia nie było inaczej - mimo niezbyt wysokiej temperatury, po błoniach w tę i z powrotem wędrowały grupki uczniów, zakochane pary i nieliczni samotnicy.
Jedną z osób, które niekoniecznie szukały towarzystwa, była szczupła blondynka, nieco zbyt ciasno owinięta złoto-czerwonym szalikiem, leniwym krokiem przemierzająca brzeg ciemnego jeziora. W dłoniach, obowiązkowo zaopatrzonych w ciepłe rękawiczki, trzymała podręcznik i jak w letargu wodziła oczami po tekście, bezgłośnie wymawiając każde przeczytane słowo. Wprawny obserwator dostrzegłby napięcie, uwydatniające się w sztywnym, automatycznym chodzie dziewczyny i niemal stężałych w skupieniu rysach twarzy. Napięcie owo wzmogło się natychmiast, kiedy po jej lewej stronie rozległo się wołanie. Gryfonka podniosła czujny wzrok znad drukowanych kartek i utkwiła go w przechodzącej niedaleko grupce uczniów, machinalnie postępując jeszcze kilka kroków do przodu. Jeden z chłopców, na którego nosie, mimo wątłych promieni słonecznych, pyszniły się ciemne okulary, machnął zachęcająco ręką i wolno ruszył w jej kierunku. Dziewczyna szybko zatrzasnęła książkę i chowając niepokój pod półprzymkniętymi powiekami, wymusiła na sobie kolejnych kilka kroków. Spotkali się w połowie drogi.
— Cześć, mała, jak leci? — Światło nieprzyjemnie odbijało się od okularów chłopaka, więc może dlatego blondynka szybko odwróciła wzrok od jego twarzy.
— Nie najgorzej. U ciebie chyba też — dodała, zerkając ku grupce znajomych za plecami młodzieńca, którzy wymieniali jakieś uwagi, śmiejąc się nienaturalnie głośno i pobrzękując butelkami.
Ragnarok zaśmiał się pod nosem.
— À propos dobrej zabawy, może chciałabyś urwać się z nami w sobotę do Hogsmeade na małe co nieco? No wiesz. — Spojrzał na nią z krzywym uśmieszkiem. — Musimy uczcić twoje zasługi.
Dziewczyna spłonęła rumieńcem i nerwowo zacisnęła palce na okładce książki. Wspomnienie jej rzekomych zasług wciąż wywoływało w niej poczucie wstydu i nie do końca uświadomionej porażki. Bardzo chciała gniewać się na niego za to, że wykorzystał ją do tak błahego celu, do zwykłej uczniowskiej nieuczciwości. Wychodziło jej to całkiem nieźle, dopóki Gordon pozostawał poza zasięgiem jej wzroku – kiedy tak jak teraz kierował ku niej swój niedbały uśmiech, kiedy muskał palcami jej dłoń, miała niewiarygodny kłopot z zebraniem myśli i ułożeniem w słowa, które mimo wszystko nie chciały przejść jej przez gardło.
— Przecież w tę sobotę nie ma wypadu do Hogsmeade — powiedziała po chwili, patrząc na niego z ukosa. Charlie parsknął krótkim, nieprzyjemnym śmiechem i pokręcił głową z politowaniem.
— Co z tego? Dla chcącego nic trudnego, to chyba powinna być twoja dewiza.
Moon zacisnęła usta w wąską kreskę i zerknęła ponad ramieniem Ragnaroka na jego znajomych, którzy najwyraźniej wypowiadali niewybredne komentarze pod jej adresem, rzucając ironiczne i pełne wyższości spojrzenia. Cofnęła się o krok i już otworzyła usta, żeby odmówić, Merlinie, dlaczego w ogóle się zawahała, przecież to wszystko jej się nie podoba, przecież podświadomość znowu zaciska pętlę na jej gardle, a ona sama nigdy, nigdy...
Poczuła jak ciepła dłoń zdecydowanym ruchem obejmuje jej rękawiczkę. Nie będąc w stanie wykonać żadnego ruchu ani zaczerpnąć powietrza, patrzyła jej Charlie pochyla się ku niej i spoglądając w jakiś punkt, który skutecznie skrywały jego ciemne okulary, szepcze:
— Nie zwracaj na nich uwagi. Przyjdź, a jakoś się ich pozbędę, dobrze?
Nieznacznie pokiwała głową, jednym odwzajemnionym uśmiechem rozpaczliwie i niemal w popłochu wymazując wszystkie swoje niepokoje i wątpliwości. Gdzieś w innym świecie zahuczał dzwon.

* * * * *


Kiedy dobiegła do pracowni eliksirów, uczniowie dopiero wsypywali się do środka. Odetchnęła z ulgą i niepostrzeżenie wmieszała się w tłum. Spóźnienie się na dzisiejszą lekcję oznaczało utratę co najmniej dwudziestu punktów, a to było coś, czego zdecydowanie wolałaby uniknąć.
Właśnie zdążyła zająć miejsce przy swoim zwykłym stanowisku i wypakować apteczkę, kiedy dobiegł ją czyjś syk, równie aksamitny, co kipiący złośliwą satysfakcją:
— Pamiętaj o zakładzie, piękna Tyche.
Odwróciła się ze zdziwieniem, by zobaczyć uradowane miny Syriusza i Jamesa, którzy najwyraźniej byli pod wrażeniem własnej elokwencji oraz perspektywy udręczenia koleżanki. Nie zdążyła jednak odgryźć im się żadną złośliwą uwagą, bo do sali wtargnął Heckmann, wyczarował na tablicy nazwy eliksirów, które mieli wykonać i rozpoczął się test sprawdzający. Dominika czuła narastające mdłości z powodu zdenerwowania i nieco zbyt aromatycznych składników, których zapach niemal odbierał jej zdolność logicznego myślenia. Zerknęła na Severusa, który stał tuż obok i z najwyższym spokojem przygotowywał swój eliksir. Jego ruchy był niespieszne, ale zdecydowane, a twarz nie wyrażała nic poza znudzeniem, może nawet lekceważeniem.
Moon miała ochotę przyrządzić idealną truciznę i wypić ją przed końcem lekcji, zanim dopadną ją Huncwoci i wykpią haniebną porażkę w zakładzie. Cóż, jej umiejętności w kwestii eliksirów pozostawiały wiele do życzenia, ale z drugiej strony szanowny profesor Wolfgang Heckmann nieustannie twierdził, że cokolwiek przez nią uwarzone prawdopodobnie przyprawi królika doświadczalnego o bolesną śmierć.
Starała się przywołać wyuczone na pamięć formułki i kolejność czynności, jednocześnie zastanawiając się jak trafić do Snape'a. Niestety, atmosfera panująca w sali skutecznie uniemożliwiała jej rozdzielenie uwagi na dwie tak absorbujące kwestie, więc przez długi czas milczała, czując na swoich plecach triumfatorskie spojrzenia Huncwotów. Kiedy jej eliksir zabulgotał gwałtownie i zmienił barwę na lazurową, postanowiła postawić wszystko na jedną kartę i powiedzieć cokolwiek, nawet jeśli to cokolwiek miało być na poziomie ghula, do stu piorunów.
— Jak ci idzie? — Pytanie było beznadziejne, jako że Dominika ze swojego miejsca doskonale widziała perfekcyjnie przyrządzony wywar w kociołku Ślizgona, swoją drogą, tylko niewiele bardziej turkusowy od jej własnego. I o wiele mniej cuchnący octem. Severus najwyraźniej podzielał tę opinię, bo zignorował swoją sąsiadkę, kompletnie nie zdradzając się z tym, że w ogóle ją usłyszał.
— Słuchaj, mógłbyś pożyczyć mi trochę raptuśnika? — Po kolejnej próbie Snape obrzucił ją krótkim, ciężkim spojrzeniem swoich przepastnych oczu, od którego zamarło jej serce. Po chwili wrócił do krojenia dżdżownic i kiedy straciła nadzieję na jakąkolwiek odpowiedź z jego strony, chłopak odezwał się:
— Nie jest potrzebny do tego eliksiru. I nie rozmawiam z Gryfonami.
— Ze Ślizgonami też nie rozmawiasz — zauważyła, zanim zdążyła ugryźć się w język. Trochę uraziło ją to szufladkowanie na modłę Huncwotów, w końcu o to właśnie toczyła się wielka batalia. Mimo wszystko, nieco zaniepokoił ją sposób, w jaki zadrgała powieka Snape'a.
I tym razem nie doczekała się odpowiedzi, chociaż może dobrze się stało, że chłopak nie powiedział, co o niej myśli – wystarczająco wyraźnie dał jej to do zrozumienia, szatkując biedne dżdżownice na istny tatar.
Kiedy Heckmann zażądał oddania gotowych eliksirów, Moon podeszła do biurka profesora jako jedna z pierwszych. Postawiła zakorkowaną butelkę i korzystając z ogólnego zamieszania, zakradła się do drzwi. Kątem oka zauważyła obserwujących ją Huncwotów, którzy kręcili głowami z męczeńską radością. Wymknęła się z sali, z niejasnym planem unikania konfrontacji z Syriuszem tak długo, jak to tylko możliwe. Zapowiadał się niezbyt przyjemny tydzień...
Nieco oderwana od rzeczywistości lawirowała szkolnymi korytarzami, z obojętną miną wymijając uczniów, którzy tłoczyli się zapamiętale, szli we wszystkie strony i prowadzili dziesiątki jednoczesnych rozmów, co w jej uszach brzmiało jak narastające i otaczające zewsząd buczenie ogromnego stada rozeźlonych pszczół. Na drugim piętrze było już nieco luźniej, więc spośród napływających dźwięków mogłaby odróżnić stukot własnych kroków, gdyby gwałtowny wir urwanych, błyskawicznych i wciąż powracających myśli nie sparaliżował całkowicie jej świadomości. Wraz z pokonywaną odległością, stopniowo jej wzrok zaczęły przyciągać twarze mijanych uczniów, zatęchłe gobeliny, puste uchwyty na pochodnie, a wzbudzały przy tym delikatne zdziwienie i niepokój, które zawsze towarzyszą leniwemu powracaniu do rzeczywistości. Może dlatego nagle zaczęło jej się wydawać, że coraz więcej osób wodzi za nią wzrokiem, uśmiecha się pogardliwie i szepcze niezrozumiałe wyrazy. Mimowolnie opuściła wzrok i przyspieszyła kroku. Chichoty stawały się głośniejsze, ciągnęły się za nią jak smugi wzburzonego dymu, od którego nie sposób się opędzić i kiedy, już niemal biegnąc, mijała zakręt, ktoś wcisnął jej w ręce jakiś przedmiot. Obejrzała się zdziwiona, ale wraz ze zbliżającą lekcją coraz więcej uczniów błędnie krążyło po korytarzu, a żaden z nich nie porozumiał się z nią spojrzeniem ani gestem. Spojrzała w dół, na błyszczącą okładkę pisma, wciąż nie do końca rozumiejąc, co się właściwie stało. Po chwili jej serce zamarło na chwilę, ale nie sprawił tego ani migoczący tytuł gazetki szkolnej, ani też duża, magiczna podobizna profesor McGonagall w stroju zakonnicy. Nie - w prawym dolnym rogu dostrzegła magiczną fotografię, przedstawiającą ją samą, siedzącą przy stole Gryffinodoru i rozmawiającą z Syriuszem. Nie było w tym nic specjalnie przejmującego, zwłaszcza że jej wizerunek nieustannie zakrywał sobie twarz i próbował umknąć z kadru, ale o stan przedzawałowy przyprawiła ją adnotacja, wściekleżółtymi literami wypisana tuż pod zdjęciem: Nowa zdobycz największego szkolnego uwodziciela! Nieprzytomna z powodu nieuformowanych jeszcze do końca uczuć, przewróciła drżącymi dłońmi kilka kartek, aż natrafiła na odpowiedni artykuł. Nie zdołała go jednak przeczytać do końca, bo każde zdanie naszpikowane było jadowitymi komentarzami i tak jaskrawymi nadinterpretacjami, że miała ochotę rozedrzeć piśmidło na drobne kawałeczki, a przy okazji może również kilka stojących nieopodal dziewcząt, które już nawet nie kryły się ze swoją ciekawością i z rozbawieniem obserwowały jej reakcję. Przesunęła spojrzenie na prawo od tekstu, gdzie znajdowała się długa lista dziewczęcych imion i nazwisk, zwieńczona czerwoną mrugającą strzałką. Wyciągnęła różdżkę i niepewnie stuknęła nią w gazetę, a do jej stóp potoczył się co najmniej kilkustopowy zwój, zapisany w ten sam sposób, co reszta listy. Nie musiała mu się przyglądać, żeby wiedzieć, czyje nazwisko znajduje się na samym końcu.
Gwałtownym ruchem zebrała pergamin z podłogi i złość z twarzy przelała w ruch, którym zmięła całą gazetę i podeszła do metalowego kosza. Wzruszyła ramionami i powiódłszy śmiałym wzrokiem po wlepionych w nią spojrzeniach, bez słowa przyłożyła koniec różdżki do zmiętej sterty papieru, która natychmiast zajęła się ogniem. Upuściła ją i niespiesznym, pewnym krokiem ruszyła we wcześniej zamierzonym kierunku, tylko podświadomie słysząc dzwon, oznajmiający koniec przerwy.
Co za upokorzenie! Przecież nie zabiegała o uwagę w tej szkole, a i tak została na siłę wciśnięta w jakieś wewnętrzne spekulacje, z których, owszem, zdawała sobe sprawę, ale nigdy nie przypuszczała, że wyjdą poza domysły uczniów na tyle znudzonych, że nie mieli już nad czym się zastanawiać. A oto przecież zrobiła oszałamiającą karierę, po kilku miesiącach awansowała na osobę obsmarowywaną w gazetce szkolnej, na jedną z dziesiątek dziewczyn usidlonych przez tego Syriusza, gumochłona, Blacka. Tyle dobrego z zadawania się z Huncwotami.
— Pokaźna lista, swoją drogą — mruknęła pod nosem, wsuwając się do klasy i maszerując w kierunku swojej ławki.
Czy Syriusz mógł mieć z tym coś wspólnego? Och, skąd, co za głupia myśl, po co miałby rozpuszczać nieprawdziwe plotki... To absurdalne. Ale z drugiej strony, biorąc pod uwagę jego nadzwyczajne osiągnięcia, tak skrzętnie zanotowane przez szkolną panią redaktor, nie można tak zupełnie wykluczyć prymitywnych instynktów, które nim kierują. To znaczy, być może. Właściwie trzeba by też posądzić go o chwilowe zaćmienie umysłu skoro wrzuciłby ją na swoją listę, mimo jej niedopasowania do obowiązującego kanonu piękna oraz braku entuzjazmu w stosunku do skracania szkolnych spódnic, co praktykowała duża część hogwarckich dziewcząt...
— Panno Moon, jaka jest formuła zaklęcia tworzącego iluzję?
Putativus — odparła automatycznie, nie przerywając własnych życiowych rozmyślań i zupełnie nie reagując na naganę w oczach profesora Flitwicka.
Nie, nie, nie. Zbyt dobrze się ostatnio dogadywali. No, może poza faktem, że musi go unikać do końca roku szkolnego albo rzucić wyjątkowo precyzyjne Obliviate, żeby zapomniał, do czego się zobowiązała tym głupim zakładem. Ale to już zupełnie inny problem.
Resztę lekcji przesiedziała znudzona, zgodnie z poleceniem profesora tworząc coraz to nowe iluzje, najczęściej przypominające nieco rozdygotaną fatamorganę, zdradzającą tajemnicze podobieństwo do szkolnej redaktor naczelnej, która zaledwie dwa tygodnie temu usiłowała zrobić z nią wywiad. Dopiero teraz rozumiała, dlaczego wszystkie pytania właściwie nie dotyczyły jej samej, a Huncwotów z Syriuszem na czele... Jemu też nieźle dostało się w artykule. Może będą mogli sobie razem porozpaczać. Albo nie, w końcu to może sprowokować kolejny błyskotliwy tekst, np. Syriusz Black i jego nowa, nudna znajoma łączą się perwersyjnie w bólu albo coś równie chwytliwego...
Obrazy nękanej rozmaitymi nieszczęściami Krukonki oraz nasuwające się ironiczne komentarze na temat całej sytuacji sprawiły, że kiedy profesor zadał im pracę domową i pozwolił opuścić salę, czuła się już całkowicie rozluźniona i nawet trochę rozbawiona. Może iluzja bezgłowej panny Skeeter nie wpłynęła zbyt dobrze na jej apetyt, jako że właśnie rozpoczęła się przerwa obiadowa, ale za to poprawiła jej humor.
Przecież nie ma się czym przejmować. Plotki to plotki, w końcu ucichną, prawda?
Jej brwi powędrowały do góry, kiedy James pociągnął ją za rękaw i podnieconym głosem ponaglił do pośpiechu.
— Słuchaj, kolego, taki podryw nie działa na dziewczyny, mamy dwudziesty wiek.
Potter wywrócił oczami.
— Mówię ci, rusz tyłek i leć do Wielkiej Sali, nie pożałujesz.
Po czym wmieszał się w tłum uczniów i zniknął jej z oczu. Moon stała jeszcze przez moment, mistrzowsko udając lekceważenie i kompletny brak zainteresowania.
— Intrygujące... — myślała chwilę później, z całą godnością, na jaką pozwalał jej pośpiech.

* * * * *

Lily Evans dygotała ze wściekłości. Co za idioci! Żeby tak bezczelnie złamać regulamin! I... I doprowadzić nieszczęsnego Snape'a do takiego stanu...
Niewielu uczniów podzielało święte oburzenie płomiennowłosej Gryfonki. Ślizgon, o którym mowa, nie wzbudzał powszechnej sympatii, a niektórym wiele razy naraził się, jeśli nie swoją ostentacyjną pogardą, to urokami i eliksirami, w których był mistrzem, a które tym razem stały się przyczyną jego kompromitacji.
Z żalem, nie wyzbytym jednak odrobiny mściwości, przyglądała się, jak Severus niemal przyczołguje się do stóp Hazel Kaolin, gryfońskiej pałkarki o nieco męskiej aparycji i sposobie bycia, po raz kolejny prosząc ją o rękę. Było coś groteskowego w surowych rysach twarzy Ślizgona, które gięły się teraz w służalczym, rozrzewnionym uśmiechu, ale kąciki ust Evans nawet nie drgnęły. To musiało być jakieś wyjątkowo silne zaklęcie albo eliksir, bo jej próby odczarowania chłopaka spełzły na niczym, obraził ją tylko, na co Potter jak zwykle pospieszył z ratunkiem, a to spotęgowało i tak już szalejący chaos. Nauczyciele jeszcze nie przyszli, więc nie mogli zareagować, Huncwoci ryczeli ze śmiechu i prędzej sami wzięliby się za uwodzenie Kaolin niż zdjęli urok ze Snape’a, na przyjaciółki też nie mogła liczyć – Patricia ukryła uśmiech za podręcznikiem do transmutacji, a Dominika otwarcie zaśmiewała z kolejnych prób Severusa.
— Potter, ty wstrętny głupku... — mamrotała gniewnie, ze zdenerwowania szarpiąc kosmyk włosów, kiedy Snape zawodzącym głosem zaintonował jakąś balladę miłosną. Wtem do Wielkiej Sali władczym krokiem weszła profesor McGonagall, a Evans zerwała się z miejsca i popędziła w jej kierunku.
— Pani profesor, proszę zobaczyć... Oni znowu to robią... — rzuciła jednym tchem, głosem nabrzmiałym od łez, bardziej chyba wściekłości niż żalu.
Czarownica bez wahania zwróciła spojrzenie na Huncwotów, zmarszczyła brwi i ruszyła w kierunku stołu Gryffindoru. Jej interwencja trwała krótko – nie mogła nic udowodnić swoim podopiecznym, chociaż była więcej niż pewna, że to oni stali za tym zamieszaniem, więc tylko odesłała Snape’a do Skrzydła Szpitalnego, a reszcie uczniów kazała zająć się obiadem, na Merlina. W duchu jednak myślała z cieniem uznania o tych wolnych duchach, jako że Ślizgona musiało siłą odprowadzać aż czterech kolegów, co dowodziło nie byle jakiego popisu magicznego. Przez ramię rzuciła jeszcze naganę dla panny Kaolin, która podbiła oko napastującemu ją Ślizgonowi, po czym odeszła pospiesznie do stołu nauczycielskiego, czując na sobie ciekawskie i pełne współczucia spojrzenia kolegów.
Te dzieciaki — pomyślała ponuro, wypełniając kielich winem po sam brzeg.

* * * * *

Uśmiechnięty od ucha do ucha Syriusz w zamyśleniu wodził końcami palców po zawadiacko wykrzywionych wargach. Sukces, absolutny sukces. Kolejny triumf przesławnych Huncwotów, zakończony widowiskową klęską Smarkerusa, która zapewni Hogwartowi tematów rozmów na kilka dni, a im zasłużoną sławę i uznanie wśród uczniów. Gdyby owo zwycięstwo wydawało się niewystarczające, to Syriusz mógł się pochwalić kolejnym, jako że dosłownie zmiażdżył swoją przeciwniczkę w zakładzie i to - o ironio – dzięki temu żałosnemu Ślizgonowi.
Wstał od stołu i korzystając z ogólnego rozgardiaszu, jaki zwykle towarzyszył szkolnym posiłkom, przesunął się w kierunku swojej ofiary. Głupia, zupełnie nie spodziewała się nadciągającego nieubłaganie zagrożenia; nieustannie przesuwała widelcem leżącego na talerzu pomidora i mruczała coś do Patricii, wciąż chichocząc z tak nietypowego urozmaicenia posiłku, jakie tym razem sprezentowali im Huncwoci. Kiedy Syriusz zajął miejsce obok, Moon instynktownie odwróciła się w jego stronę i zamarła na moment.
— Cześć. Widzę, że podobały ci się miłosne podboje Smarka — powiedział z czarującym uśmiechem, z satysfakcją patrząc jak widelec wypada jej z ręki i uderza z brzękiem o talerz. Spojrzał na nią wyczekująco.
— Właściwie tak — odezwała się, szybko odzyskawszy nad sobą panowanie i wykazując nagłe zainteresowanie stojącym przed nią pucharem. — Trochę nieładnie mnie potraktował, więc tym razem zabrakło mi współczucia.
— Biedactwo — westchnął Black głosem ociekającym złośliwą uciechą. Dominika umyślnie unikała patrzenia na jego drapieżny uśmiech, ale doskonale widziała go oczami wyobraźni i nie był to przesadnie miły widok.
— A jeśli jesteśmy przy temacie miłosnych podbojów, widziałeś ostatni numer tej waszej gazetki szkolnej? — Moon pogardliwym ruchem głowy wskazała porzucone na krześle pismo. Syriusz sięgnął po nie i przekartkował niedbale. Dziewczyna uważnie przyglądała się jego reakcji, kiedy z wyraźnym znudzeniem przesuwał wzrokiem po artykule, a później, z leciutko uniesionymi brwiami, szybko przejrzał załączoną listę. Następnie odrzucił pismo na wolne miejsce i ni z tego, ni z owego zapytał lekceważąco:
— Jak poszedł ci test z eliksirów? — I zabrał się za nakładanie pieczonych ziemniaków na swój talerz.
— Nic nie powiesz? Nie przejmujesz się tym? — odezwała się ostro, zirytowana zignorowaniem przez niego tak istotnego problemu jak naruszenie ich dobrego imienia. A właściwie jej dobrego imienia, bo lista zdobyczy Blacka mówiła sama za siebie.
Syriusz spojrzał na nią z najwyższym zdziwieniem.
— Ale czym? Wiesz ile razy już czytałem takie rzeczy na swój temat? Wiesz w ogóle jak Skeeter pisze? Obejrzyj sobie resztę tego piśmidła i zastanów się jeszcze raz — żachnął się chłopak i na dobre zajął się jedzeniem.
Dominika niemal zachłysnęła się powietrzem z oburzenia.
— Ale... Ale ja nie chcę! Nie chcę być w żadnej gazecie! I na żadnej liście, a już na pewno nie takiej...
— Słońce — sapnął Black ze skrajnym znudzeniem i ponownie sięgnął po gazetę. — Patrz — powiedział, wskazując na długi szereg nazwisk. — Ta jest Ślizgonką, więc jest wykluczona na stracie. A ta dopiero w tym roku zaczęła naukę, pamiętam, bo McGongall nawrzeszczała na nią za przemycenie kołkogonka do szkoły. To jest nauczycielka astronomii, a to... — Syriusz zmrużył oczy i przysunął twarz do pergaminu. — To nawet nie jest dziewczyna. Tak czy inaczej, większość tego, co możesz przeczytać w tym szmatławcu jest stekiem bzdur, to tragiczna i kilkuletnia tradycja, niestety. Chyba nie uwierzyłaś w ten imponujący spis, co? — Spojrzał na nią z krzywym uśmieszkiem.
Moon, pobita doszczętnie celnością jego argumentów, bezmyślnie gapiła się na pomiętą gazetę.
— Nie całkiem — wymamrotała, czując wstyd za swoje wcześniejsze podejrzenia wobec niego i niesprawiedliwą ocenę, która jakoś sama przyszła jej na myśl. Przecież dobrze wiedziała, że Syriusz ma swoje pozy i kaprysy, ale zdarza mu się też pokazać dobre, ciepłe oblicze i ten ostatni fakt powinien był utwierdzić ją w przekonaniu, że ów artykuł to jedynie prywatna zemsta redaktorki na Gryfonie. Dlaczego właściwie tak bardzo ją to wszystko zirytowało i nawet trochę zawstydziło? Nie miała chyba nic na sumieniu...
— Co z moją wygraną? — Black zaatakował tak nagle i zdradziecko, że blondynka zupełnie nie miała szans na obronę albo chociaż błyskawiczną rejteradę. Po prostu patrzyła przez chwilę ze zdziwieniem w jego ciemne oczy zanim zorientowała się, że po raz kolejny została brawurowo pokonana.
— Och — mruknęła z rezygnacją, chociaż na jej usta wysunął się lekki uśmieszek. — Miałam nadzieję, że jednak zapomnisz.
— W życiu nie odmówiłbym sobie takiej przyjemności — zapewnił ją i czując, że dziewczyna będzie się migać i coraz bardziej zbaczać z tematu, postanowił przejąć inicjatywę. — Może o drugiej po południu w sobotę, na boisku do Quidditcha?
— Dobrze — niemal szepnęła, z przestrachem rejestrując diaboliczny uśmiech na jego twarzy.

* * * * *

Ciemna i chłodna noc stoczyła się aksamitną lawiną na błonia Hogwartu. Niebo pokryte było setkami drobnych, mrugających punkcików, które mimo pomocy wąskiego łuku księżyca nie dawały zbyt wiele światła. Zimny, orzeźwiający, ale niezbyt gwałtowny wiatr ślizgał się między drzewami i pełzał po powierzchni jeziora, łagodnie marszcząc jego powierzchnię. Wszędzie wokół panowała miękka, rozdygotana cisza, jakby przyroda wstrzymała oddech w oczekiwaniu na postać wolno sunącą od strony zamku. Kształt był wyprostowany, smukły i mgliście blady w pochłaniającej świat ciemności. Unosił się pionowo kilka stóp nad ziemią, zmierzając w kierunku ciemnej tafli jeziora, nie zważając na mijane przeszkody i chłód nocy, który mierzwił i fałdował długą koszulę nocną wokół jego stóp. Po chwili postać, która sprawiała wrażenie pogrążonej we śnie, znalazła się nad jeziorem, sunąc tuż przy powierzchni tak, że końcami palców muskała jego gładką taflę. W końcu zatrzymała się, wciąż sztywna i wyprostowana, jakby podtrzymywana przez niewidzialne rusztowanie, z głową sennie opadającą na piersi. Przez moment unosiła się nieruchomo, pozwalając, by wiatr otaczał ją, wirował, wzdymał koszulę i pociągał za włosy, aż w końcu powietrze zadygotało, zachwiało się spazmatycznie. Postać w jednej sekundzie runęła pionowo w dół i wciąż nienaturalnie sztywna zanurzyła sie w przejmująco lodowatej wodzie, wzburzając ją i rozrzucając wokół rozchybotane wodne kręgi. Po chwili już tylko nieliczne pęcherzyki powietrza pękające na powierzchni i słabnące z każdą sekundą drobne zmarszczki na tafli jeziora świadczyły o tym, że wydarzyło się tu coś niezwykłego.

* * * * *

Atramentowa noc bladła i szarzała nad niewielkim miasteczkiem na południu Anglii. Chłodny świt skrytobójczo podkradał się do ludzkich domostw, wolno wydobywając z mroku wypłowiałe dachówki i jednocześnie gotując się na odwieczne starcie z ciemnością, które jak zwykle miało skończyć się krwawymi szramami i kapitulacją przeciwnika. Niezbyt okazała rzeka, łagodnym łukiem opływająca miasto, zdawała się nie poruszać, potęgując wrażenie prowincjonalnej błogości i spokoju. A jednak coś było nie w porządku, coś obcego i nieprzyjemnego czaiło się w okolicy, bezbłędnie wykryte przez czujne zmysły mieszkańców. Tej nocy nikt nie odważył się wytknąć nosa z domu, żadne zwierzę nie włóczyło się leniwie po wąskich, ubogich w bruk uliczkach. Mimo iż zbliżał się nowy dzień, wypełniony tymi samymi, nieznoszącymi zwłoki obowiązkami, miasteczko zdawało się być pogrążone we śnie. W oknie jednego z domów, stojącego tuż przy wygiętej tabliczce z napisem Totnes, na kilka sekund pojawiła się wąsata twarz. Mężczyzna rzucił niespokojne spojrzenie ku łagodnemu wzniesieniu, u stóp którego rozciągała się osada, po czym wycofał się błyskawicznie, zaciągając za sobą kraciastą, płócienną zasłonkę. Wyglądało na to, że źródłem jego niepokoju był podłużny, murowany dom znajdujący się w pewnej odległości od miasta. Budynek wyglądał całkowicie niepozornie, na wpół zatopiony w kępie rozłożystych dębów, które sękatymi gałęziami obejmowały jego spadzisty dach. W oknie domu dygotało pomarańczowe, na przemian rozbłyskające i gasnące światło, niewątpliwie wskazujące na płonący kominek.
Po niewielkiej izbie nerwowym krokiem przechadzał się wysoki, nadzwyczaj szczupły mężczyzna. Prawdopodobnie już od dłuższego czasu przemierzał owo pomieszczenie, bo jego stopy, odziane w eleganckie, ale wysłużone buty o podłużnym kształcie, odruchowo wyszukiwały drogę wśród nierówności i zdradzieckich skrzypnięć drewnianej podłogi. Nieufność mieszkańców Totnes wobec nieznajomego była całkowicie uzasadniona, bowiem przybył do miasta ubrany w dziwną, staromodną pelerynę, której kaptur niedokładnie osłaniał twarz. Nadmierna tajemniczość nigdy nie wzbudza nadmiernej sympatii mieszkańców niewielkich miasteczek jak to, ale tym razem Anglicy powinni być za nią wdzięczni, ponieważ oblicze obcego na pewno nie uspokoiłoby ich nadwyrężonych nerwów. Mężczyzna przechadzał się szybkim, acz monotonnym krokiem, splótłszy z tyłu ręce o nienaturalnie długich palcach. Jego twarz wyrażająca głębokie skupienie, sprawiała upiorne wrażenie – była trupioblada i jakby rozmazana, nieregularna jak nie do końca uformowany wosk. Efekt spotęgowany był przez światłocień, który rzucały płomienie igrające w kominku. Ciemne tęczówki mężczyzny, oprawione w przekrwione białka, nieustannie powracały do tego kłębowiska chaotycznych języków ognia, jakby na coś niecierpliwie czekały. W końcu stanął tuż przed kominkiem i, oddychając ciężko, wycelował w niego rzeźbiony kijek, szepcząc przy tym jakieś niezrozumiałe inkantacje. Płomienie buchnęły dziko, omiatając zakurzoną podłogę. Mężczyzna rzucił w nie szczyptą jakiegoś połyskującego proszku, który natychmiast zabarwił je na ohydny, ciemnozielony kolor. Ogień przypominał teraz kłębowisko węży, wijących się w szaleńczym tańcu i oświetlających niewyraźnie podniecenie na twarzy czarodzieja. Mężczyzna nonszalanckim krokiem podszedł do stolika stojącego pod ścianą i podniósł z niego martwego gołębia. Szybkim ruchem wrzucił ptaka w wijące się płomienie, nieustannie mrucząc coś monotonnym głosem. Ciężkie, jakby zastygłe w napięciu powietrze wypełnił swąd spalonych piór. Mag sięgnął do kieszeni i wyjął z niej podłużną butelkę wypełnioną gęstym, złocistym płynem. Ją również cisnął w kamienne wnętrze, o które roztrzaskała się z przytłumionym brzękiem. Następnie odezwał się mocnym, zdecydowanym głosem:
— Veni, Hekate! Veni, regina ferruginea… Veni, Hekate severa!
Płomienie zalśniły szkarłatem. Zawirowały dziko wokół niewidzialnej osi i zaczęły pulsować rytmicznie, tworząc jakiś nieregularny kształt. Mężczyzna patrzył na to z napięciem, dumnie unosząc głowę. Po chwili jego myśli przeszył ostry skurcz, niemal powalając go na kolana. Poczuł w sobie obecność czegoś obcego, prastarego, wszechpotężnego, co z łatwością nagięło jego wolę i uformowało ją w słowa.
Czego chcesz, człowieku? Po cóż wzywasz ciemną panią Hekate?
— Wspomóż mnie, pani — szeptał mag nieprzytomnie. — Wspomóż mnie, natchnij mocą… Widzisz przecież, że ja…
Ogarnął go straszliwy ból, jakby coś zmięło jego duszę i rozprostowało brutalnie, karząc, sprawdzając, a może jedynie igrając z ludzką słabością?
Sięgnij po wawrzyn, wężowy potomku ciemności.
Mężczyzna odzyskał panowanie nad sobą. Zaśmiał się szaleńczo, całym sobą odczuwając euforię, dumę i własną potęgę. Dysząc ciężko i nie przestając chichotać, na kolanach podpełzł do stołu. Po chwili znów stał przy kominku, nieco bardziej rozchwiany, ale stokroć silniejszy niż kilkadziesiąt minut temu. Wrzucił w płomienie kawałki mięsa i garść drobnych, giętkich liści.
— Veni, Sachmet! Epikleio Sachmis ferrea!
Odurzony czarodziej odchylił głowę i na nowo oddał się na moment we władanie Starożytnej. Tym razem jest najsilniejszy… Któż inny dokonał tak wiele, kto ośmielił się rozciągnąć granice magii?! Tak bardzo potężny… Niemal niepokonany… Niemal…
Nieśmiertelny.

* * * * *

Obudziło ją łomotanie w drzwi. Skuliła się i zakryła oczy dłonią. Nie, nie pójdzie dzisiaj na lekcje. Była tak strasznie wyczerpana, ociężała, a na dodatek zimno przeszywało ją do szpiku kości. Pewnie znowu spadła jej kołdra. Hałas powtórzył się, tym razem bardziej natarczywy i współgrający ze znajomym głosem.
— Dominika, jesteś tam?!
Jak to: tam? Jest w swoim łóżku. To noc. Gdzie indziej mogłaby być?
Rozchyliła powieki i pomacała dłonią naokoło. Zmarszczyła brwi. Jej pościel była dziwnie chłodna i w dotyku przypominała kafelki. Moon rozbudziła się w jednej chwili i wstała. Z mieszaniną przerażenia i zdziwienia spostrzegła, że znajduje się w łazience.
— Dominika!
— Jestem, jestem — niemal jęknęła, z niedowierzaniem rozglądając się wokół. Zmarszczyła nos. Coś paskudnie cuchnęło zgnilizną i stęchłymi roślinami.
— Wszystko w porządku?
— W najlepszym. Trochę mi słabo — powiedziała zgodnie z prawdą, kiedy odkryła, że źródłem odoru jest ona sama. Przeczesała włosy palcami i z obrzydzeniem natrafiła na coś giętkiego i śliskiego. — To tylko wodorost — odetchnęła głośno. — Powtarzam zielarstwo — wypaliła w odpowiedzi na pytający głos Patricii.
— W środku nocy?! Dziewczyno, zgłoś się do panny Calahan. — Rozległa się seria szurnięć świadcząca o tym, że Gryfonka oddaliła się w stronę swojego łóżka.
Dominika, ślizgając się na mokrej podłodze, podbiegła do ściany i namacawszy magiczną pochodnię, pośpiesznie ją zapaliła. Światło oślepiło ją na moment, ale już po chwili mogła zobaczyć łazienkę zalaną zielonkawą wodą i poprzylepiane do kafelków wodorosty. W miejscu, w którym przed chwilą siedziała, podrygiwała srebrna rybka. Jak we śnie podeszła do zwierzątka i napełniwszy kubek wodą z umywalki, wrzuciła je do środka. Oparła się ciężko o gładką porcelanę i odruchowo spojrzała w zawieszone naprzeciw lustro. Gwałtownie wciągnęła powietrze i cofnęła się o krok. Jej tęczówki lśniły feerią barw, które migotały i nieustannie ustępowały sobie miejsca, miękko przechodząc jedna w drugą. Jej oczy były jednocześnie lazurowe, złote, czerwone, szmaragdowe, ciemnobrązowe, fiołkowe i granatowe, co stanowiło zarówno niesamowity jak i niepokojący widok. Zakryła je dłońmi i zgrabiła się, niemal szlochając ze strachu. Po chwili rozsunęła palce i zerknęła w lustro. Tęczówki znowu były zielone. Normalne.
— Merlinie, co się dzieje, co się dzieje… — szeptała gorączkowo, rozglądając się po zalanej łazience, która stanowiła niezbity dowód, że Moon nie ma halucynacji. Nie miała pojęcia jak się tu znalazła i, co gorsza, co robiła wcześniej. Czuła tylko obezwładniający ból głowy i przenikliwe zimno. Była cała przemoczona. Nie wiedziała, ile czasu zajęło jej względne dojście do siebie, posprzątanie bałaganu i zdecydowanie się na upragniony prysznic. Jedyną rzeczą, której była pewna, kiedy gorące strumienie wody spływały jej po plecach, był fakt, że jeszcze długo nie pozbędzie się odoru jeziora i poczucia zagrożenia.

* * * * *

Moon z ciężkim, męczeńskim westchnieniem naparła na drzwi wejściowe i uchyliła je. Za jakieś dwadzieścia minut miała nastąpić godzina jej śmierci, a nie miała już żadnych pretekstów, które mogły ją nieco opóźnić. Mimo iż była sobota, odwaliła wszystkie zadane wypracowania, zapisała się na listę chętnych do nauki teleportacji, rozejrzała się po zamku za Corneliusem, którego jednak nigdy nie mogła znaleźć poza umówionymi godzinami, a przede wszystkim doprowadziła się do porządku po swojej porannej traumie. Wciąż była nieco zszokowana, ale cały incydent był na tyle absurdalny i nierzeczywisty, że wizja spotkania z Syriuszem przytłumiła jej wszystkie pozostałe lęki. Swoją drogą, dzisiejszy dzień był wyjątkowo nieodpowiedni na tego typu tortury, ale wolała znieść je w milczeniu niż wyjaśniać Blackowi, że muszą umówić się na inny termin, bo w nocy lunatykowała i tarzanie się po ściekach czy jeziorach odrobinkę ją wyczerpało. Profesor Imnifey przydałby jej się teraz jak nigdy, bo miała dziwne wrażenie, że mógłby mieć coś do powiedzenia na temat jej utraty kontroli nad sobą, a ponadto byłby doskonałą wymówką do uniknięcia Syriusza. Ale niestety, oto widać już boisko do Quidditcha. Jej chód stawał się coraz bardziej leniwy, podeszwy butów cmokały głośno przy spotkaniu z błotem pokrywającym błonia. Co za ulga, że udało się jej chociaż pozbyć tego smrodu. Musiała na to poświęcić kilka godzin prysznicowej terapii, ale przed wyjściem dla pewności spryskała się swoimi ulubionymi konwaliowymi perfumami. Nie po to, rzecz jasna, żeby przypodobać się Blackowi, nigdy w życiu, w końcu to nie randka, ani nic randkopodobnego. Po prostu małe, popołudniowe spotkanie mające na celu ostateczne upokorzenie i zadręczenie jej na śmierć. Bardzo w jego stylu. Kilka razy nawiedziła ją nawet pokusa, żeby zaszyć się w dormitorium dziewcząt i udać, że o niczym nie pamięta, ale ostatecznie zwyciężył rozsądek, podszeptujący, że niemądrze byłoby zadzierać z kimś, z kim chodzi się do klasy i codziennie spotyka niezliczoną ilość razy. Trudno było nie zgodzić się z tego typu logiką.
Prawie przystanęła ze zdziwienia, kiedy ujrzała na boisku uradowanego Syriusza. Jedną ręką trzymał miotłę, raczej nietypowe narzędzie zagłady, a drugą wymachiwał ku niej entuzjastycznie. Nieco zbyt entuzjastycznie, jak na jej gust.
— Hej — powiedziała i odruchowo przygładziła włosy. — Spóźniłam się?
— Nie, to ja przyszedłem wcześniej — odparł z uśmiechem, nieznacznie kołysząc się w przód i w tył. Sprawiał wrażenie człowieka, który jest na najlepszej drodze do osiągnięcia pełni szczęścia.
Dominika nie znalazła w sobie dość siły, żeby udawać radość z towarzyskiego spotkania i ze smutkiem spojrzała na miotłę.
— To co, zaczynamy? — Black bezlitośnie zatarł ręce, wcisnąwszy jej kij w rozdygotane dłonie. — Puść ją po prostu, nie będziemy bawić się to całe „do mnie” i tak dalej, to dobre dla dzieciaków.
Gryfonka zaprotestowała w myślach, nie uważając za rozsądne wykroczenie poza poziom dzieciaków, ale posłusznie wykonała polecenie. Wbrew jej ponurym przewidywaniom miotła nie plasnęła o błoto, ale zawisła równolegle do ziemi, gotowa, by jej dosiąść. Moon przełknęła ślinę. Zaczęła się ta trudniejsza część.
— Super, teraz siadaj. — Entuzjazm chłopaka nie miał żadnego racjonalnego podłoża.
Dominika przerzuciła nogę przez kij i znieruchomiała, czując się jak ostatnia idiotka. Będzie musiała wymyślić coś naprawdę paskudnego, żeby odpłacić mu za uderzenie jej w najczulszy punkt, ale nic nie wydawało się odpowiednio okrutne. Powstrzymując nerwowy chichot, który nie mógł być niczym innym, tylko przedśmiertnym objawem paniki, odwróciła się nieco, by spojrzeć na kolegę.
— Wiesz, Black, ja nie żartowałam, kiedy mówiłam ci, że mam lęk wysokości.
— Wiem — odparł łagodnie i usadowił się za nią na miotle. — Nie bój się, nie pozwolę ci spaść. Słowo Huncwota — dodał, przygarniając ją mocno do siebie i układając jej ręce na odpowiedniej wysokości.
Przez chwilę dziewczyna miała ochotę powiedzieć mu, że słowo Huncwota było dla niej na tyle mało znaczące, że nie powierzyłaby za nie śniadania, a co dopiero własnego życia, ale nagle wszystko stało się błahe i mało znaczące wobec realnego zagrożenia. Dobrze, że chociaż miotła rzeczywiście była wygodna. Jako wierna, aczkolwiek bierna fanka Quidditcha pamiętała oczywiście, że od czasów Elliota Smethwycka miotły sportowe były wyposażane w zaklęcia poduszkujące, ale jakoś nigdy nie udawało jej się przekładanie teorii na praktykę w kwestii przedmiotów, które nie powinny latać, więc podchodziła do tego sceptycznie.
— Odepchnij się od ziemi. — Słowa docierały do niej jakby z innej rzeczywistości, ale podniosła na próbę nogę, która oderwała się od rozmokniętego podłoża z sugestywnym cmoknięciem. Już wiedziała, co się stanie. Po prostu nie oderwą się od ziemi. Niby jak ta wiązka witek miałaby unieść dwie osoby? Ha!
Ustawiła stopy płasko w lepkim błocie i po chwili wahania odepchnęła się bez entuzjazmu. Bądź co bądź, przynajmniej będą się mieli z czego śmiać i nie będzie to ona. Tym razem wygrała. W takim razie dlaczego miała zaciśnięte powieki?
Wyczulone do granic możliwości zmysły Dominiki natychmiast zarejestrowały Syriuszowy policzek osuwający się na jej ramię przy akompaniamencie pełnego rezygnacji westchnienia.
— Moon, otwórz oczy.
Latanie nie było chyba takie złe. Brak zawrotów głowy, poczucie względnej stabilizacji i niezbyt gwałtowne podmuchy muskające jej twarz czyniły sytuację nie do końca tak rozpaczliwą jak się spodziewała. Wolno rozchyliła powieki.
Ciężar rozczarowania zwalił jej się na piersi, wydobywając z nich coś zupełnie niespodziewanego – śmiech. Po chwili zawtórował jej też Syriusz.
— A nie mówiłam — odezwała się głosem nabrzmiałym od wesołości i trąciła stopą grudkę błota. Miotła istotnie uniosła się, ale na skutek nadprogramowego ciężaru i raczej słabego naporu ze strony Moon, zatrzymała się na wysokości kilku stóp tak, że wciąż mogli sięgnąć ziemi. — Jestem absolutnie beznadziejnym przypadkiem.
Poczuła jak Syriusz uniósł się za jej plecami, a ona automatycznie zrobiła to samo. Wyglądało na to, że kara dobiegła końca i mimo że nie była aż tak straszliwa, napędziła jej sporo strachu. Zdziwiła się, kiedy Black wskazał jej tylną część miotły i rzekł tonem nieznoszącym sprzeciwu:
— W takim razie ja poprowadzę.
— Ale… Ale… — jąkała się, patrząc bezradnie jak chłopak zajmuje miejsce przed nią i poprawia kaptur bluzy. Kiedy odwrócił się nieznacznie, żeby powiedzieć jak, jak ma się go trzymać, zobaczyła na jego twarzy zawadiacki uśmieszek. Nadzwyczaj gorliwie objęła go w pasie, nie mając już żadnych wątpliwości, że kara jej nie minie i będzie wymierzona z całą dokładnością. Nie zdążyła wyrzucić z siebie żadnego słowa, bowiem mięśnie Syriusza pod jej palcami naprężyły się, a pęd powietrza rozdmuchał jasne włosy. Tym razem nic nie zmusi jej, żeby otworzyła oczy. Mocniej zacisnęła ręce i skuliła się za szerokimi plecami Gryfona, słysząc tuż obok przerażający świst wiatru. Bezgłośnie szeptała błagalne słowa i wszystkie znane jej modlitwy prosto w jego skórzaną kurtkę. W pewnym momencie poczuła jak szorstka dłoń gładzi jej zaciśnięte palce.
— Trzymaj ręce na miotle! — krzyknęła, zaciskając mocniej powieki. Syriusz znieruchomiał na chwilę, skonsternowany. Najwyraźniej jego uspokajający gest wywołał efekt przeciwny do oczekiwanego.
— Moon, wszystko w porządku. Potrafię latać, wierz mi — mruknął, wykonując brawurowy zakręt i oglądając się na nią ukradkiem. Nie cofnął jednak ręki.
— Wiem, że potrafisz. — Usłyszał płaczliwy głos za swoimi plecami. — Obserwowałam cię na meczu. Ale ja się tak strasznie, strasznie boję, a ty latasz jak wariat. Nie zaprzeczaj.
Black poczuł jak pod wpływem tych słów zalewa go błogie ciepło. Pochylił się lekko nad kijem i odezwał się cichym, zmienionym głosem:
— Zaufaj mi.
Przygryzł wargę, z napięciem oczekując odpowiedzi, która jak na złość nie chciała zabrzmieć wśród przeszywających świstów wiatru. W pewnym momencie rozdygotane dłonie pod jego palcami poruszyły się nieznacznie.
— Gdybym ci nie ufała, nie siedziałabym tutaj. — Chłopak musiał bardzo się postarać, aby stłumić głębokie westchnięcie, które wyrywało mu się z piersi. Z opanowaniem emocji miał znacznie mniej problemów.
— W takim razie otwórz oczy, nie pożałujesz — powiedział wesołym, zdecydowanym tonem i mocniej chwycił jej dłoń. Czuł jak Moon wierci się niespokojnie na kiju, najwyraźniej żałując swoich ostatnich słów, ale nie odezwała się już więcej. Nie wiedział jak długo trwała jej zaciekła walka wewnętrzna, grunt, że ostatecznie usłyszał i poczuł gorące westchnienie na swojej szyi. Wargi same rozciągnęły mu się w uśmiechu.
— Wspaniały, prawda? — zapytał przyciszonym głosem, jakby widok, który roztaczał się przed ich oczami, wymagał wyjątkowego szacunku i podziwu. Nie było lepszego punktu obserwacyjnego niż ten – wokół rozciągały się ogromne, łagodnie pofałdowane błonia Hogwartu, z granicami wytyczonymi przez smukłe drzewa Zakazanego Lasu. Zamek z perspektywy miotlarza wyglądał niesamowicie i wyjątkowo, ze swoimi niezliczonymi wieżyczkami zwieńczonymi spiczastymi hełmami, pokrytymi zaśniedziałymi dachówkami. Niedaleko szkoły groźnie prężyła się Wierzba Bijąca, nieustępliwa strażniczka wspomnień i nadziei. Wszystko to napełniało go nieodmiennie euforią, ale i cichym żalem, bowiem Hogwart był jego jedynym, prawdziwym domem, który niebawem przyjdzie mu opuścić.
Dominika instynktownie wyczuła jego nastrój i milczała, wodząc wokół poważnym spojrzeniem, z wielką ostrożnością starając się nie patrzeć na brązowo-zieloną nieskończoność rozciągającą się tak daleko od nich. Zrozumiała, że Syriusz wprowadził ją właśnie w jakąś śmiertelnie dla niego ważną, intymną sferę, którą trzeba ogarnąć myślami i sercem, dotknąć z największym taktem i zrozumieniem.
Lecieli wolno, stanowiąc jakby żywy przewodnik najskrytszych emocji i rozdygotanych nitek przemyśleń płynących w powietrzu. Jego niesamowicie ciepłe dłonie, jej drżące usta, ich niecodzienna powaga skupiona w pociemniałych tęczówkach – wszystko do siebie pasowało, wszystko zdawało się być nieodrodną częścią otoczenia, która nie tylko do niego należała, ale od zawsze przesycała mury zamku.
Kiedy wylądowali i stając niepewnie na nogach, odsunęli się od siebie, przekroczyli niewidzialną granicę, wraz z którą powróciła nadmierna ostrożność i zażenowanie. Przez chwilę stali naprzeciw siebie w milczeniu, jakby zawstydzeni tą nabrzmiałą ciszą na górze. Black odezwał się pierwszy, starając się stłumić powagę tego, co przecież miało być tylko dowcipem, niewinną zabawą, a także niesamowite, pozbawiające oddechu uczucie, które niemal wydarło mu się z ust, kiedy zobaczył jej zarumienione policzki i niemiłosiernie potargane włosy, tak dokładnie zwykle ułożone; może nie opuściło ono ust, ale na pewno zagnieździło się w oczach, z których nie zniknęła jeszcze uroczysta melancholia.
— No, koniec twoich tortur na dziś. — Dominika mimowolnie wzdrygnęła się na brutalny dźwięk jego nazbyt głośnego i dziarskiego głosu, i uśmiechnęła się.
— Chyba nie było tak źle. — Przeszyła jego oczy badawczym spojrzeniem. Czy nie wydawało jej się, czy na pewno nie popełniła znowu odwiecznego, dziewczyńskiego błędu nadinterpretacji? Przecież to Black. Dlaczego to wszystko miałoby wzbudzać w nim jakieś głębsze emocje? Jakby na dowód tego wniosku, brązowe oczy milczały, lekko zmrużone, uparte, nieruchome.
Kiedy Gryfon oparł miotłę o ramię i wyminął koleżankę, pochylił się jeszcze na chwilę nie dłuższą niż kilka sekund i nieruchomiejąc tuż nad kłębowiskiem jej jasnych włosów, ledwo dosłyszalnie, jakby z wahaniem szepnął:
— Pachniesz wiatrem.
I jak gdyby nigdy nic, poszedł dalej, po kilku krokach oglądając się na nią i gestem ponaglając do powrotu. Moon podążyła za nim na wpół świadomie, w stanie kompletnego rozbicia emocjonalnego. Nie wiedziała już zupełnie, co ma myśleć, jak oceniać, jak zareagować. Na szczęście Syriusz nie wywierał na niej żadnej presji, sprawiając wrażenie rozluźnionego i nonszalanckiego, jakby to wszystko nie miało miejsca ani tym bardziej znaczenia.
Jednak chłopak mylił się mówiąc, że to koniec jej tortur. Kiedy wspinali się po prostych, kamiennych stopniach prowadzących do wrót Hogwartu, ze szkoły wyszła grupa siódmoklasistów. Blondynka zamarła, widząc wśród nich Ragnaroka, tym razem jednak jego widok zamiast przyjemności, nie wiadomo czemu, sprawił jej prawdziwą mękę. Nagle poczuła się straszliwie obnażona, dziecinnie niechlujna i bezbronna. Odruchowo cofnęła się za Syriusza, ale okularnik już uchwycił jej spojrzenie.
— Popatrz tylko, znowu łączy nas zbieg okoliczności! — powiedział z uśmiechem, wychodząc na czoło grupy i podchodząc do dziewczyny, kompletnie ignorując przy tym Syriusza, który nieznacznie zacisnął palce na rączce miotły. — Doskonale się składa. Obiecałaś mi dzisiaj Hogsmeade, pamiętasz?
Prawdę mówiąc, pamięć wróciła jej właśnie w tym momencie, ciężka jak wyrzut sumienia.
— Rzeczywiście. — Uśmiechnęła się lekko, kiedy poczuła jak Charlie ukradkiem ścisnął przyjaźnie jej dłoń. Było w jego minie coś łagodnego, uspokajającego, dobrego, co sprawiło, że zupełnie zapomniała o stojącym obok Syriuszu, jak również o mętliku, z którym przed chwilą nie mogła sobie poradzić. Zapatrzona w jego uśmiech nie widziała, jak panowie wymieniają wyzywające spojrzenia i przyjmują demonstracyjne postawy.
— Świetnie, mała, więc może zapoznaj się ze wszystkimi, a ja za chwilę do was dołączę, dobrze? — powiedział, nie patrząc już na nią, a na Syriusza, który nawet nie próbował ukryć wściekłości i pogardy wobec Ragnaroka. Rzuciła niespokojne spojrzenie na ich twarze, ale Charlie odsunął ją stanowczym gestem w kierunku dziewczyny z krótkimi, fioletowymi włosami, która natychmiast stała się dziwnie sympatyczna i zaczęła zasypywać ją gradem pytań. Moon odpowiadała na nie półsłówkami, nie odrywając już oczu od Gryfonów mierzących się nienawistnymi spojrzeniami. „Fioletowa” sprowadziła ją po schodach, wciąż zadając natarczywe pytania, ale dziewczyna nie słuchała jej już zupełnie.
Tymczasem Ragnarok wolno podszedł do Syriusza i zatrzymał się w tak niewielkiej odległości, że prawie stykali się nosami. Wzrost dawał mu przewagę nad przeciwnikiem, więc patrzył na niego z góry, poprzez przydymione szkło. Przez chwilę obaj milczeli, skupiając się na przekazywaniu wszelkich gróźb, ostrzeżeń i negatywnych uczuć poprzez same spojrzenia.
— Coś nie w porządku, paniczyku? — syknął w końcu Grodon na tyle cicho, żeby usłyszał go tylko Syriusz. Brunet zjeżył się, ale wciąż, choć z ledwością, trzymał nerwy na wodzy. Prawdopodobnie nie bawiłby się w żadne utarczki słowne i od razu przeszedłby do ataku, gdyby nie spojrzenie, które zza ramienia blondyna rzuciła mu Moon. Spojrzenie rozpaczliwie błagalne.
— Trzymaj łapy przy sobie — warknął, skupiając wzrok w miejscu, w którym powinny znajdować się oczy Ragnaroka. Ten tylko zachichotał pogardliwie. — Bo zdaje się, że masz niepokojąco krótką pamięć.
— Tu cię boli, co? Tak się składa, że ta mała poszłaby za mną w ogień, a ja mogę jej to jakoś wynagrodzić. Pójdziemy do Hogsmeade, może nawet zgubimy się gdzieś po drodze… Łapiesz, Black? — Syriusz błyskawicznie chwycił Gordona za kołnierz szaty i naparł na niego całym ciężarem. Chłopak zachwiał się i niemal stracił równowagę, nie przestając się ironicznie uśmiechać. Brunet szarpnął nim i niewątpliwie skończyłoby się to nierówną walką, jako że znajomi Ragnaroka poruszyli się niespokojnie, ale wtem Dominika wbiegła po schodach i chwyciła mocno Blacka za przedramię.
— Co ty wyprawiasz! — krzyknęła, sama nie wiedząc czy jest bardziej zrozpaczona, czy wściekła. Syriusz spojrzał na nią przelotnie, lekceważąco, ale nie rozluźnił uścisku.
— Nigdzie z nim nie pójdziesz — warknął, próbując odsunąć ją łokciem.
— Zgłupiałeś! — syknęła niemal przez łzy, świadoma, że wszyscy się na nich gapią. — Nie będziesz mi rozkazywał. Wracaj do zamku!
Charlie wyszarpnął się i przysunął do Moon.
— Słyszałeś, co powiedziała? — odezwał się nieco mniej pewnym tonem, z imitacją uśmiechu na twarzy poprawiając okulary, które zsunęły mu się na czubek nosa. — Wynoś się, paniczyku.
Syriusz pochylił się, dysząc ze złości, i podniósł miotłę. Rzucił w ich stronę pogardliwe spojrzenie, po czym odwrócił się i w kilku krokach pokonał drogę do wrót, za którymi błyskawicznie zniknął.
Dominika wysunęła się spod ramienia Hyatta i wolno zeszła po schodach.
— Palant. — Usłyszała za plecami. — Lepiej, żeby się to więcej nie powtórzyło, jasne?

* * * * *

Szesnastoletni chłopak przez przyjaciół zwany Łapą, bezradnie miotał się po dormitorium. Miał wielkie szczęście, że zastał je puste, ale nie zważał na to zupełnie, zbyt zaabsorbowany targającą nim wściekłością.
Syriusz był w okropnym stanie. Czuł, że złość zaraz go rozsadzi, że nie zapanuje nad agresją, jeżeli ktoś nawinie mu się pod rękę. Przysiadł na brzegu łóżka i ścisnął głowę dłońmi.
Merlinie, co za idiotyczna sytuacja. Gdyby tylko mógł, policzyłby się z tym sukinsynem tak, jak na to zasługuje… Jak śmiał w ten sposób… A ona?
Black zerwał się gwałtownie i podszedł do parapetu, wściekłym ruchem zgarniając z niego szklankę, która roztrzaskała się na drobne kawałki. Zacisnął ręce z całej siły na brzegach kamiennej powierzchni i zgarbił lekko, zaciskając powieki.
Ona też była idiotką. Naiwną, słabą idiotką. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy właściwie zauważył, że jest w niej zakochany…
Za drzwiami rozległ się tupot kilku par stóp i czyjś śmiech. Po chwili wszystko znowu ucichło, pozostawiając go samego, przeciążonego nadmiarem potężnych emocji.
To tylko pogarszało sytuację. Mógł jej teraz nienawidzić, mógł mieć pretensje i żal, ale tak naprawdę nic, nic się nie zmieniło. Wciąż oddałby wiele za kolejne spotkanie takie jak dziś. Jednocześnie był przekonany, że to ani wyjątkowe, ani wzniosłe uczucie, po prostu – przyjemne, a prawie na pewno nie ostatnie. Na razie wystarczało mu, że była blisko, na wyciągnięcie ręki, że mógł codziennie z nią rozmawiać, mógł na nią patrzeć, dotykać, zgadywać myśli. To musiało się stać wcześniej czy później, szkoda tylko, że przegrał zanim zdecydował się uderzyć. Bo jego przegrana była w tej sytuacji równie oczywista, co bolesna. On, Syriusz Black, który miał podobno wszystko, czego dziewczyna może chcieć, musiał ustąpić z drogi temu kundlowi, pupilkowi Ślizgonów. Och, jak bardzo boli urażona duma!
Coś zagulgotało dziwacznie. Chłopak odwrócił odruchowo głowę i kątem oka zobaczył ropuchę Petera bezradnie podskakującą w jego kociołku. Bezmyślnie spojrzał w wypukłe ślepia zwierzęcia i ponownie utkwił wzrok w szybie. Jego oddech stawał się coraz głębszy.
Było jeszcze jedno uczucie, które tłukło mu się po głowie, które nieustannie spychał na dalszy plan jako głupie i żałosne. Strach. Nie, nie o siebie. Duszący, zmrażający serce niepokój o nią. Przecież ten bydlak sam powiedział, chwalił się… Syriusz potarł mocno czoło. Może powinien po nią wrócić, niezależnie od jej woli? Przecież nie mógł pozwolić, by historia zatoczyła koło? Wszystko jedno, czy by go potem znienawidziła, przecież nie zniesie później widoku jej zapłakanej, skrzywdzonej… Ale nie. Nie może tego zrobić, wykluczone. Wynoś się, paniczyku… Wynoś się.
Duma zwyciężyła wszystko.

* * * * *


Dominika siedziała sztywno wyprostowana na krześle, z twarzą nieruchomą i wyrażającą głęboką pogardę. Spod półprzymkniętych powiek przyglądała się poprzypalanemu niedopałkami blatowi stołu, obskurnemu jak sam pub. Wolno, ale sukcesywnie dojrzewała w niej pewna istotna decyzja. Wśród podpitych i grubiańskich siódmoklasistów, w tym Charliego, który lekceważył ją ostentacyjnie, odkąd ośmieliła się okazać niezadowolenie wobec jego natarczywego zachowania, mogła wreszcie zrobić prawdziwy, obiektywny bilans zysków i strat. Boleśnie przekonywała się, jak wielki błąd popełniła jakieś dwa tygodnie temu. Była niepokojąco spokojna, ale nikt i tak nie zwracał na nią uwagi. Krótkimi, płytkimi oddechami wciągała w płuca papierosowy dym i cierpkie rozczarowanie, które zdawało się rozrywać ją od środka. Owszem, jej uczucia były teraz zimne i analityczne, ale ból, który sprawiały jej nowe wnioski, bynajmniej nie był przez to mniejszy. Pozwoliła się wykorzystać w jeden z najgorszych możliwych sposobów, pozwoliła się ośmieszyć i poniżyć, ale chyba nie wszystko było jeszcze stracone. Odsunęła się od pryszczatego, mocno wstawionego chłopaka, który zaczął się do niej nieporadnie dobierać, a straciwszy oparcie, zsunął się z krzesła i uderzył z hukiem o podłogę. Dominika wstała i z beznamiętną miną zignorowała stek wyzwisk pod swoim adresem, dobiegający z poziomu jej stóp. Wyminęła stół i przez nikogo niezatrzymana, wyszła z pubu. Czuła się dotkliwie zdradzona, kiedy odetchnęła lodowatym, wieczornym powietrzem, ale pierwszy raz od wielu dni także dziwnie silna i pewna słuszności tego, co ma zamiar zrobić. A było to coś, co na pewno nie spodoba się Charliemu.


---
Hej, robaczki! Opóźnienie było, ale prawdę mówiąc, wraz ze spadkiem czytelniczego zainteresowania tym blogiem, ja sama zaliczam spadek weny i motywacji... Ale nie upadajcie na duchu, historia trwa, a ja dzięki temu niczym Lord Voldemort (ostatnio strasznie panoszy się na tym blogu, zauważyliście, że pojawił się w dwóch rozdziałach z rzędu?) wiem teraz, kto jest wiernym Śmie... ehym, czytelnikiem, kto powinien zostać nagrodzony i tak dalej... :D W każdym razie akcja nabiera tempa i spodziewam się, że tak już zostanie.
Uwielbiam Was i przesyłam całuski!

3 kwietnia 2016

Rozdział IX - część II

„Tłumione i znalezione”
– rozdział IX –

Dominika nerwowo krążyła po Sali Wejściowej. Była pora ostatniego tego dnia posiłku, a uczniowie powoli schodzili się ze wszystkich stron, więc na szczęście nikt nie zwracał na nią uwagi. Wcisnęła ręce do kieszeni, po chwili wyjęła je i założyła na piersiach, by ostatecznie zwiesić bezwładnie wzdłuż ciała. Teraz żałowała, że zostawiła torbę w dormitorium.
Oddychała z wymuszonym spokojem, ale jej zdenerwowanie zdradzały nie tylko ręce – wciąż rzucała wokół szybkie spojrzenia, jakby na kogoś czekała.
Kiedy omiatała twarze mijających ją uczniów przelotnym spojrzeniem, ogarniało ją dziwne uczucie odrealnienia. Miała złe przeczucia i łapała się na tym, że w głębi duszy pragnęła, aby Charlie zapomniał o wszystkim i nie wciągał jej do pomocy nieznanemu jej przyjacielowi, dzięki czemu ona sama mogłaby włączyć się w strumień uczniów kierujących się ku Wielkiej Sali i mieć jedno zmartwienie mniej.
Podskoczyła ze strachu, kiedy nagle poczuła dotyk na swoim ramieniu. Odwróciła się gwałtownie.
— Och, to ty — odetchnęła ciężko, łapiąc się za szatę w okolicach serca. — Następnym razem nie zachodź mnie tak od tyłu.
— Bo co? — Black uniósł brwi i uśmiechnął się ironicznie. — Zawiążesz mi język w supeł?
Och, nie — pomyślała ze złością. — Po prostu własnoręcznie ci go wyrwę. Ale nie powiedziała tego na głos, ograniczyła się do pełnego wzgardy spojrzenia i strzepnięcia niewidocznych pyłków z rękawa. Wprawdzie jej utarczka ze Ślizgonami miała miejsce zaledwie kilka godzin temu, ale teraz w obliczu nowego wyzwania, wydawała się niewiarygodnie odległa. To uczucie nie zmieniało jednak faktu, że zdziwiła się mimowolnie, jak szybko plotki rozchodzą się po Hogwarcie.
Black nie speszył się jej reakcją i przez chwilę przyglądał się jej uważnie, po czym spoważniał nagle.
— Nie idziesz na kolację? — spytał, czujnie śledząc wzrokiem każdy jej ruch.
— Nie twoja sprawa — odburknęła obrażona, ale po chwili dodała: — Może później.
Black skrzyżował ręce na piersiach i spojrzał na nią z góry.
— Czekasz na tego palanta, Gordona, prawda? — zapytał lodowatym tonem i lekko wydął usta z niezadowoleniem. — Jesteś głupsza niż myślałem.
— Odwal się, dobra? — warknęła ze złością. Jego zachowanie jeszcze bardziej ją zdenerwowało. Nienawidziła, kiedy patrzył na nią z taką wyższością, a do tego sprawiał wrażenie, jakby miał prawo do zarządzania jej życiem. Też coś! Czuła, że nie znajdzie w sobie dość cierpliwości, by wyciągnąć z niego, skąd wie, że umówiła się z Charliem. — Mówiłam ci, że to nie twoja...
Złapał ją za łokieć i przyciągnął do siebie.
— Posłuchaj — wycedził, a w jego oczach zalśniły groźne błyski. — Wiem, że znowu wpakowałaś się w jakieś tarapaty. Nie zamierzam...
— Jakiś problem? — rozległ się głos za jego plecami. Twarz Moon pojaśniała automatycznie. Ragnarok podszedł do nich, podzwaniając metalowymi suwakami przy czarnej, skórzanej kurtce. Towarzyszył mu jakiś krępy, nieznany Dominice Puchon, co rozczarowało ją odrobinę. To pewnie on był przyczyną tej całej nieprzyjemnej sytuacji – chłopak, który był na tyle głupi, żeby narobić sobie problemów u Minerwy McGonagall.
— Skąd — powiedziała, wyszarpując rękę z uścisku Blacka. Uśmiechnęła się lekko do blondyna. Poczuła cudowną lekkość, kiedy uleciały z niej wszelkie wątpliwości – była głupia, nie ufając mu, to przecież nie mogło być nic złego. Jedna niewinna akcja, jak z Huncwotami, a przy tym uda jej się zdobyć uznanie tego tajemniczego, nieprzystępnego, niesamowitego chłopaka. W gruncie rzeczy, był to wspaniały zbieg okoliczności, bo niby czym mogła mu zaimponować nieciekawa małolata?
— W takim razie chodźmy. — Objął ją ramieniem i demonstracyjnie spojrzał prosto w twarz gotującego się ze złości Syriusza. Dominika zaryzykowała szybkie spojrzenie w górę, ale nie pomogło jej to w zrozumieniu, dlaczego obaj Gryfoni się tak nie lubią. Nie miała jednak zamiaru teraz o tym myśleć.
Potulnie pozwoliła Ragnarokowi wyprowadzić się przez jedno z wyjść. Myśli znowu wirowały jej w głowie w szaleńczym tempie, kiedy usiłowała je stłumić, zapamiętując pokonywaną drogę.
Chłodny korytarz, w którym unosi się zapach wilgoci... Długie schody... Jego ramię jest takie silne, choć zupełnie nie czuje jego ciężaru... Przejście pod gobelinem... Zakręt przy zakurzonej zbroi... Opuścił rękę, jaka szkoda, ale wciąż jest tak blisko... Znowu schody...
W końcu stanęli przed prostymi drzwiami z wiśniowego drewna.
— To tutaj — powiedział Charlie, odwracając się ku niej i patrząc wyczekująco. Poczuła, że zaschło jej w ustach.
— Czy możecie... — odezwała się schrypniętym głosem i machnęła ręką w stronę wylotu korytarza. Słowa utknęły jej  gardle. Poczucie realności wróciło do niej z całą mocą i nagle stała się bardzo świadoma każdego załamania światła na złoconej klamce, każdego pyłka kurzu unoszącego się w powietrzu i każdego uderzenia serca, które kołatało jej pod koszulą.
Ragnarok polecił koledze stanąć przy obrazie przedstawiającym rozległe łąki, a sam zatrzymał się po drugiej stronie. Uniósł kciuk. Najprawdopodobniej wszyscy zgromadzili się już w Wielkiej Sali, dając im niewiele czasu na to, co zamierzali zrobić.
Dominika wyciągnęła drżącą rękę i dotknęła klamki. Spodziewała się jakichś wyrafinowanych barier magicznych, a może właściwie chciała napotkać jakąś barierę nie do przejścia, ale drzwi ustąpiły niemal natychmiast przy akompaniamencie cichego kliknięcia zamka. Chłopcy błyskawicznie pojawili się obok i szeptali podekscytowani. Moon niepewnie przyglądała się wnętrzu gabinetu. Krępy nieznajomy uczynił krok naprzód, ale zatrzymała go gestem ręki, wciąż patrząc przed siebie.
Explicite — powiedziała cicho. Pokój wypełniły niewielkie obłoczki różnokolorowego dymu. Poczuła nieprzyjemne dreszcze, kiedy zaklęcia same wdarły się między jej myśli. Potarła skroń i przygryzła wargę.
— W porządku — mruknęła, upewniwszy się, że gabinetu nie strzegą żadne dodatkowe zaklęcia. Najwyraźniej biedna profesor McGonagall nie podejrzewała, że ktoś może być tak bezczelny, żeby się tu włamać…
Ragnarok i jego przyjaciel nie tracili czasu, od razu ruszyli w stronę biurka. Dominika rozejrzała się ciekawie po niewielkim pomieszczeniu. Urządzone było bardzo skromnie, niemal spartańsko. Znajdowały się w nim tylko dwa regały z książkami, prosty kufer, dwa krzesła i biurko. Mimo to gabinet sprawiał miłe wrażenie: na kufrze leżało kilka serwet w szkocką kratę, a ścianę zdobiła duża flaga Gryffindoru, wisząca tuż obok kolejnych drzwi.
— W porządku, mamy to — powidział z ulgą Charlie i obaj wyszli na zewnątrz. Dominika zamknęła za sobą drzwi i zamknąwszy je zaklęciem, odetchnęła ciężko.
— Merlinie. — W tym krótkim słowie zawarła całą ulgę, która spłynęła na nią w momencie, kiedy drzwi trzasnęły o framugę. Spodziewała się czegoś okropnego, że zdemaskuje ich jakiś szczegół, którego nie przewidzieli albo, że ktoś nakryje ich na gorącym uczynku, ale nic takiego się nie stało – widocznie niepotrzebnie się zamartwiała.
Zerknęła z ciekawością na przedmiot trzymany przez nieznajomego i na moment przestała oddychać. Zgrabne litery na poszarzałej teczce układały się w napis Testy – klasa siódma.
Ragnarok, widząc jej spojrzenie, podszedł do niej szybko i pogłaskał po ramieniu.
— Jesteś świetna — zapewnił ją i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Okłamałeś mnie — powiedziała, z niedowierzaniem wpatrując się w teczkę. — Powiedziałeś, że chodzi o jakąś pamiątkę...
Blondyn pochylił się i zanim zdążyła się zorientować, pocałował ją w usta.
W każdej innej sytuacji rozkoszowałaby się tą chwilą, dotykiem jego warg i oszałamiającym zapachem, ale teraz, kiedy w końcu się od niej odsunął, wciąż patrzyła na niego ze zgrozą.
— Wybaczcie, gołąbeczki. — Głos tego drugiego docierał do niej jakby z oddali. — Ale musimy spadać. Kolacja chyba już się skończyła.
Korytarze z wolna zaczęły na nowo rozbrzmiewać gwarem rozmów.

* * * * *

Wzdrygnął się, kiedy kolejna sowa musnęła mu czubek głowy. Bezwiednie przeczesał palcami włosy, łowiąc kilka dziewczęcych spojrzeń i pociągnął łyk czarnej, gorącej kawy. Czuł dziwny niepokój. W Wielkiej Sali było głośno i duszno, dziesiątki dźwięków zlewały się w jedno nieokreślone buczenie. Każdy zajmował się teraz swoim śniadaniem albo nerwowymi przygotowaniami do pierwszych lekcji. No, prawie każdy.
Odstawił czarę z cichym stuknięciem i wsparł się łokciami o blat stołu, rzucając jej kolejne dyskretne spojrzenie. Wciąż miała zaczerwienione policzki i ponury wyraz twarzy, w jej uszach chyba nie przebrzmiały jeszcze pogardliwe gwizdy i okrzyki Ślizgonów, które rozległy się, kiedy wchodziła do Wielkiej Sali. Przyglądał się jej wtedy z zafascynowaniem, jak wysoko uniosła głowę, jak gniewnie zapłonęły jej oczy, jak bardzo sprawiała wrażenie wyniosłej i silnej. Cała ta buta jednak szybko zgasła, kiedy osunęła się na siedzenie pomiędzy Lily i Patricią, zasłoniwszy dłonią jeden z piekących policzków i utkwiwszy spojrzenie w złoconym talerzu, czekając aż uczniowie przestaną się jej bezczelnie przyglądać.
A może nie tylko to było przyczyną jej złego humoru? Syriusz patrzył na nią z ponurą ciekawością, zupełnie lekceważąc sposób, w jaki jego zainteresowanie mogłoby zostać odebrane przez bacznego obserwatora. Wiedział, że poszła gdzieś z Gordonem i wiedział jak mogło się to skończyć. Moon zdawała się potwierdzać jego przypuszczenia, konsekwentnie unikając jasnowłosego Gryfona, który nieustannie kręcił się gdzieś w pobliżu.
Black czuł narastające rozdrażnienie. Przecież mówił jej, ostrzegał... Miał wielką ochotę wstać i załatwić wszystko jak należy, ale na miejscu trzymały go jej płochliwe spojrzenia i rozgoryczone półuśmiechy. Byłaby awantura, to pewne, a po dzisiejszym powitaniu zgotowanym tej małej przez Ślizgonów, to raczej nie było coś, co mogłoby w jakikolwiek sposób pomóc. Chyba i tak dostatecznie ją do siebie zraził, kiedy kilka chwil wcześniej próbowała do niego zagadać, a on zbył ją dość szorstko i opryskliwie. Nie miał wyrzutów sumienia. Poza tym, co niby miał powiedzieć? Że gratuluje jej związku z tym dupkiem? Że ma to, czego chciała? Że nadal zrobiłby dla niej tyle, chociaż jest po prostu zbyt... zawsze ma taką idealną fryzurę, która, och Merlinie, przypomina mu czasem jego własną matkę... i denerwuje go jej słabość, nawet sposób, w jaki trzyma ten cholerny widelec?
Rozmyślania zdezorientowanego psychopaty — pomyślał ponuro i upił kolejny łyk kawy.

* * * * *

Dominika oparła policzek na dłoni i wpatrując się beznamiętnie w zawartość pucharu, udawała, że przysłuchuje się rozmowie Lily i Patricii na temat OWUTEMów.
Sytuacja jak zwykle nie przedstawiała się zbyt dobrze. Syriusz był na nią okropnie wściekły. Wiedziała to na pewno, bo mimo że siedział kilka miejsc dalej po drugiej stronie stołu, to naturalnym było, że czasem ich spojrzenia krzyżowały się, a wtedy jego oczy zdawały się płonąć. Jakby to pozostawiało jakiekolwiek wątpliwości, to ton, jakim się dzisiaj do niej odezwał, niwelował wszystkie.
— Możliwe — powiedziała ostrożnie, kiedy zauważyła, że Pat zadała jej jakieś pytanie. Tym razem najwyraźniej się udało, bo zadowolona dziewczyna wróciła do przerwanej dyskusji.
Moon w skupieniu przyjrzała się listkom mięty pływającym po powierzchni cieczy.
Właściwie nawet nie wiedziała, co tym razem odbiło Blackowi. Jakoś nie potrafiła sobie przypomnieć, żeby w niedalekiej przeszłości czymś go uraziła, a już na pewno nie tak, żeby miał prawo obchodzić się z nią w taki sposób.
Jakkolwiek było to dla niej niezrozumiałe, nie poświęcała temu zbyt wiele uwagi, bo prawdziwy problem ciągle czaił się gdzieś blisko i najwyraźniej tylko wyczekiwał okazji, żeby ją dopaść.
Nie rozmawiała z Charliem od wczorajszego wieczora i, szczerze mówiąc, jej jedynym planem było unikanie chłopaka do końca życia. Albo chociaż roku szkolnego.
Nie mogła uwierzyć, że tak ją wykorzystał, że nie zdradził jej swoich prawdziwych intencji i jeszcze traktował to tak beztrosko. Powinien był jej powiedzieć. Oczywiście wtedy by mu nie pomogła, bo sama myśl, że uczestniczyła w zwędzeniu własności szkoły z gabinetu Minerwy McGonagall, wprowadzała ją w stan wewnętrznej paniki, ale i tak powinien.
Wychyliła się lekko, żeby spojrzeć na stół nauczycielski. Opiekunka Gryffindoru piła jakiś parujący płyn z pucharu, prezentując idealnie wyprostowaną postawę i miotając wokół baczne spojrzenia, ale nie wyglądało jednak na to, że zauważyła zniknięcie teczki.
Kiedy Dominika wróciła do swej wcześniejszej pozycji, prawie zachłysnęła się powietrzem ze strachu, kiedy tuż obok napotkała zmęczoną twarz Remusa.
— Cześć. Co tam? — zapytał zdawkowo i oparłszy się łokciem o stół, zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Moon nawet nie zauważyła, kiedy jej przyjaciółki opuściły Wielką Salę, a Lupin zajął miejsce obok.
— Nieźle — powiedziała i przesunęła wzrokiem po jego twarzy. Nie wyglądał zbyt dobrze. Wczesnym rankiem mało kto wyglądał na wypoczętego (z wyjątkiem nielicznych, w tym Syriusza, który, jak po raz kolejny zauważyła Dominika, nawet zły i zarośnięty pozostawał wyjątkowo atrakcyjny), ale dziś Remus sprawiał wrażenie skrajnie wyczerpanego i znacznie starszego niż w rzeczywistości. Jego skóra miała szary, niezdrowy odcień, a twarz wydawała się zapadnięta. Jedynym żywym elementem pozostały oczy, które teraz uparcie się w nią wpatrywały.
— Tak naprawdę chciałem pogadać o Syriuszu. Nie bądź na niego zła, on przechodzi teraz trudny okres...
— Remusie, błagam cię. — Moon wywróciła oczami i pacnęła otwartą dłonią o blat stołu. — Ogromnie mi miło, że się pogodziliście, ale to jeszcze nie powód, żebyś tłumaczył się za niego z braku wychowania.
Chłopak odetchnął ciężko, ale jej słowa najwyraźniej nie zrobiły na nim żadnego wrażenia, bo ciągnął:
— Posłuchaj, znam go dłużej niż ty i do niektórych rzeczy zdążyłem się przyzwyczaić. Bywa opryskliwy, bo nie potrafi sobie poradzić z emocjami. Na pewno nie chciał być niemiły.
— Nie, skąd. — Dominika prychnęła, wodząc palcem po brzegu pucharu. — Przecież Syriusz jest uczynnym i sympatycznym chłopcem, nie wiem czemu poczułam się urażona.
Oboje zerknęli na Blacka, który wybrał właśnie ten moment, by ugodzić zaklęciem w Puchona, który zachwiał się i z donośnym plaśnięciem upadł na posadzkę.
Blondynka uniosła brwi i rzuciła Remusowi taksujące spojrzenie. Gryfon wyglądał na zakłopotanego.
— Przecież nie powiedziałem, że jest niewinny. Po prostu wiem, że nie jest taki jak myślisz. Nie oceniaj go zbyt szybko. Gdyby nie był wspaniałym przyjacielem, nie ratowałbym mu teraz tyłka, prawda? — Uśmiechnął się lekko, a Dominika odwdzięczyła mu się tym samym, choć chłopak widział wyraźnie, że jego słowa potraktowała sceptycznie.
— Teraz wróżbiarstwo? — spytała, sięgając po torbę zawieszoną na oparciu krzesła. Remus skinął głową, rozumiejąc doskonale, że rozmowa jest skończona. Ku jego zdziwieniu dziewczyna rozejrzała się nerwowo, rzuciła kilka słów pożegnania i ukradkiem wycofała się z Wielkiej Sali, coraz bardziej przyspieszając kroku w miarę zbliżania się do wyjścia. Lupin odprowadził ją wzrokiem, po czym wsparł się ciężko na stole i zakrył oczy dłonią. Mimo nieprzyjemnego wirowania w głowie, czuł zadowolenie, bo wreszcie zachował się tak, jak powinien.

* * * * *

Dominika niespokojnie obracała różdżkę w swych długich palcach, co kilka sekund zerkając na tarczę magicznego zegarka znajdującego się na nadgarstku Patricii. Trwały ostatnie minuty transmutacji, która dłużyła się jej dziś znacznie bardziej niż zwykle. Na ławce przed nią stało lustro, w którym mogła zobaczyć jak bardzo zdenerwowanie wpływa na jej umiejętności magiczne. Ćwiczyli na sobie zaklęcia zmieniające kolor włosów, co stanowiło swego rodzaju wstęp do transmutacji ludzkiej, i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że starannie upięte pukle Dominiki były fioletowe, a nie brązowe jak planowała. Może i nie była to jakaś spektakularna porażka, biorąc pod uwagę wyniki reszty klasy, ale Moon była na siebie zła, bo transmutacja nigdy nie sprawiała jej większych problemów.
Ledwie zdążyła odwołać zaklęcie, kiedy zabrzmiał upragniony dźwięk dzwonu. Moon poderwała się z ławki, zgarnęła podręcznik do torby i jako jedna z pierwszych wypadła z klasy. Odetchnęła chłodem zamkowych murów, po czym zerknęła w lewo na Syriusza, który zrównał się z nią krokiem.
— Cześć — rzucił, wiercąc ją spojrzeniem, a ona znowu poddała się pierwsza i odwróciła wzrok.
— Hej. Wrócił ci humor? — Nie mogła sobie odmówić tej drobnej złośliwości. Jej ręka automatycznie powędrowała do krawata, rozluźniając węzeł.
Black zignorował pytanie i powiódł wzrokiem za jej dłonią.
— Szybko się zagoiło — powiedział, marszcząc lekko brwi. Dominika zamarła na chwilę, zdziwiona.
— Ach... No tak. – Wcisnęła rękę do kieszeni szaty, pewna, że Syriusz i tak zauważy jej minę winowajcy. Przecież nie mogła mu się przyznać, w jaki sposób udało jej się wyleczyć oparzenie. — Panna Pomfrey znalazła jakąś świetną maść i już po wszystkim. Tak jak mówiłam.
Chłopak zamruczał w odpowiedzi, przyglądając się jej z takim skupieniem, że niemal stratował profesora Flitwicka wychodzącego z klasy.
— Przepraszam, psorze — rzucił przez ramię, a Dominika dziękowała niebiosom, że w końcu coś odwróciło jego uwagę. Kiedy skręcili w kierunku schodów, Syriusz pochylił się ku niej i odezwał się tak cicho, że musiała wysilić słuch, aby usłyszeć coś w szkolnym gwarze.
— Moon, z tobą wszystko w porządku?
— W jakim sensie? — zapytała, zwalniając nieco. Jakkolwiek głos Gryfona był teraz łagodny i ciepły, to pytanie zabrzmiało, jakby miał ją za wariatkę.
Chłopak zmieszał się i zmierzył gniewnym wzrokiem pokasłującą obok zbroję.
— No wiesz. — Odchrząknął. — Czy nie masz żadnych problemów. Bo jak masz, to nie musisz się wstydzić, na pewno ci pomożemy. — Rzucił jej krótkie spojrzenie spod czarnej grzywki opadającej mu nieco na oczy, kiedy pochylał głowę.
— Eee, dzięki — powiedziała Dominika, miło zaskoczona tym niekonwencjonalnym wyznaniem, choć zupełnie nie miała pojęcia, co Black może mieć na myśli. — Ale nie, wszystko dobrze.
Syriusz skinął głową, najwyraźniej niezadowolony z jej odpowiedzi. Mijając jednego ze Ślizgonów, umyślnie trącił go barkiem tak, że ten rozsypał wszystkie książki. Moon popatrzyła ze zdziwieniem na beznamiętną twarz Syriusza, po czym obejrzała się i poznała młodzieńca z tłustymi włosami opadającymi na kołnierz.
— Ale ty jesteś mściwy — mruknęła z niechęcią. — A przecież nie musisz. Pamiętasz jak Marion oblała mnie wodą? Nic jej za to nie zrobiłam. Mógłbyś wziąć przykład ze mnie i...
— Podpaliłaś jej włosy — zauważył Syriusz.
Dominika wywróciła oczami.
— Ale to było przedtem. I niechcący.
— Moon, daj spokój. — Chłopak rzucił torbę na podłogę nieopodal klasy i oparł się o ścianę, krzyżując ramiona na piersiach. — Ślizgoni są beznadziejni. Chodzisz do tej szkoły cztery miesiące, powinnaś się już zorientować.
— Po prostu żyjesz stereotypami! — powiedziała z satysfakcją i dźgnęła go palcem w ramię. — Gdybyś spróbował poznać bliżej jakiegoś Ślizgona, to na pewno zmieniłbyś zdanie.
— Na pewno nie — oświadczył Black, uśmiechając się do niej z politowaniem.
— Założę się, że tak — powiedziała i odwróciła się na pięcie z zamiarem odszukania przyjaciółek, kiedy drogę zastąpił jej Potter.
— Zakład? — spytał ciekawsko, mrużąc złowrogo swe orzechowe oczy. — O co chodzi, Łapciu?
Dominika wyszczerzyła zęby do Blacka i bezgłośnie wymówiła słowo Łapcia. Syriusz uśmiechnął się mimowolnie.
— Moon uważa, że Ślizgoni nie są przeżarci złem i fałszem do szpiku kości. Wyobrażasz sobie, Rogaczu? Dlatego w obronie swojej rewolucyjnej opinii na pewno nie zawaha się bliżej zapoznać ze Smarkerusem w ramach zakładu, nieprawdaż? — Black uśmiechnął się jeszcze szerzej i obaj spojrzeli na nią pytająco.
Ty draniu — pomyślała dziewczyna, robiąc w myślach szybki bilans. Jeśli się nie zgodzi, to będzie jasnym, że wcale nie uważa Ślizgonów za normalnych ludzi, którzy mogą mieć swoje zalety, a dodatkowo wyjdzie na hipokrytkę. Z drugiej strony, Snape był ostatnią osobą, na której miałaby ochotę wypróbować swoją teorię, ze względu na jego dziwaczne zainteresowania i nienawistny stosunek do reszty świata. Ale nie mogła, po prostu nie mogła dać tym głupkom satysfakcji...
— Oczywiście, chętnie się założę. — Wzruszyła ramionami z pozornym lekceważeniem. — O co?
— Jak przegrasz, zabieram cię na lekcję latania na miotle. — Oczy Syriusza zabłysły demonicznie, kiedy wypowiedział swoje żądanie, nie zawahawszy się nawet przez chwilę.
— Nie! — zaprotestowała natychmiast z oburzeniem. Przecież doskonale wiedział, że ma lęk wysokości, to było zdecydowanie niesprawiedliwe.
— Dobra, Syriuszu, daj jej spokój. Od razu widać, że też uważa Ślizgonów za szumowiny, tylko nie chce się przyznać. — James ziewnął ostentacyjnie i popatrzył na nią złośliwie.
Merlinie, co teraz? Prędzej zapisze się na dodatkowe zajęcia z eliksirów niż usiądzie na miotle. Ale przecież musi wygrać, prawda? Nie ma się czego obawiać. Warunek Syriusza był bezsensowny, ale zupełnie nieważny, bo z Severusem na pewno można się dogadać. Już kiedyś z nim rozmawiała. Lily też. To jest możliwe. Musi.
— Zgoda, ale jak ja wygram, a ostrzegam cię, że tak będzie, to ty publicznie ogłosisz, że myliłeś się w stosunku do Ślizgonów i za wszystko ich przepraszasz.
Potter gwizdnął i zerknął na przyjaciela, który najwyraźniej prowadził podobne rozważania jak przed chwilą Moon.
— Zgoda — powiedział w końcu i wyciągnął rękę, którą dziewczyna skrzętnie uścisnęła.
— Jestem naocznym świadkiem! — zakomunikował uroczyście James, najwyraźniej zachwycony całą sytuacją.
— Bez magii? — zapytała Syriusza, pewnie utrzymując uścisk.
— Może jeszcze tego nie wiesz, ale ja zawsze dotrzymuję słowa. — Uśmiechnął się i wbił w nią spojrzenie swych ciemnych oczu przypominających rozpalone węgle.

* * * * *

Mimo niskiej temperatury panującej na zewnątrz, w cieplarni numer 3 jak zwykle było gorąco i duszno. Półprzezroczyste szyby pokryły się wilgotną parą, a w powietrzu unosił się ciężki zapach roślin i nawozu.
Tego dnia profesor Sprout była wyjątkowo roztargniona. Wpadła do cieplarni, mimochodem poleciła im zebrać dla profesor Tattle nasiona mugwortu, rośliny wywołującej prorocze sny, a sama zabrała się za zrywanie kielichów tojadu.
Dominika wyjrzała zza pierzastych, zielonych liści i upewniła się, że nauczycielka jest całkowicie pochłonięta swą pracą.
— W porządku — szepnęła ukradkiem, udając, że pochyla się w kierunku stosu doniczek. — Nie zauważy cię, ale lepiej się pospiesz. Strasznie jest dzisiaj nerwowa.
— Jasne — odszepnął jej Potter i wynurzył się spod stolika, po czym sprawnie przeczołgał się na bok. Rzucił jej wymowne spojrzenie, a Dominika z cichym stęknięciem chwyciła doniczkę z mugwortem i przeniosła się na stanowisko bliżej, niemal całkowicie zasłaniając chłopaka zielonymi pędami.
— Nie rozumiem, dlaczego nie chcecie mi powiedzieć o co chodzi — mruknęła, zerkając między liśćmi na Pottera, który umiejętnie ścinał piękne, purpurowe irysy za pomocą prostego scyzoryka.
— Niespodzianka — powiedział James i wystawił koniuszek języka, ze skupieniem podcinając kolejne łodygi. — Dobra, wystarczy — odezwał się w końcu, upychając kwiaty do kieszeni szaty.
— W samą porę — mruknęła Moon, patrząc jak profesor Sprout przechadza się między stanowiskami i od niechcenia ocenia efekty ich pracy. — Wracaj pod stolik.
— Powiesz mi chociaż, kiedy będą efekty waszego niecnego planu? — spytała, ukradkiem osłaniając usta ręką, bo kilku uczniów zaczęło przyglądać się jej z zaciekawieniem. Odkaszlnęła parę razy.
— Kwestia tygodnia — usłyszała tylko, a po chwili spod stolika zaczęły wydobywać się ledwosłyszalne dźwięki jakiejś sprośnej piosenki.

* * * * *

Minęło kilka dni, a ona wciąż czuła wyrzuty sumienia. Wprawdzie nic jeszcze nie wyszło na jaw, a Charlie przeprosił ją za to, że nie od początku był z nią szczery, ale nadal wstydziła się spojrzeć w oczy McGonagall. Często przywoływała w myślach słowa, które skierowała do niej czarownica tuż po pojedynku ze Ślizgonami i jeszcze częściej dochodziła do wniosku, że McGonagall myliła się co do niej. Nie była ani odważna, ani uczciwa, siedziała przy nieodpowiednim stole w nieodpowiedniej szkole, niemal bez przerwy robiąc coś wbrew sobie. Charlie chyba zauważył, że coś ją gryzie, ale go to nie obchodziło, a nawet jeśli, to nie dawał tego po sobie poznać. Merlinie, nawet on był dla niej nieodpowiedni, wiedziała to od samego początku, ale nie zrezygnowała z niego wtedy i teraz też pewnie tego nie zrobi. Zbyt duży miał na nią wpływ, zbyt duży, a może to nie on, tylko wrażenie, że przy nim staje się wyjątkowa?
W Wielkiej Sali panowało wyjątkowe ożywienie. Początkowo Dominika myślała, że to ze względu na początek weekendu i dzisiejszy wypad do Hogsmeade, ale po chwili zauważyła, że wiele osób wymienia entuzjastyczne uwagi, wskazując sobie nawzajem jedną ze stron w magicznym dzienniku.
— Skąd to zamieszanie? — Szturchnęła Lily, która bez większego entuzjazmu przeglądała gazetę.
— Fatalne Jędze wydały drugą płytę. Nie wiedziałam, że mają aż tylu fanów. — Omiotła wzrokiem Wielką Salę, a po chwili jej soczystozielone oczy znowu spoczęły na Dominice. — Chcesz?
— Czemu nie — powiedziała, pewna, że w tym momencie wszystko lepsze jest od jej własnych myśli, i wyjęła pismo z wyciągniętej ręki Lily.
Istotnie, większą część strony zajmowało ruchome zdjęcie i obszerny wywiad z członkami zespołu, który jednak szybko ją znudził, zaczęła więc przeglądać kolumnę obok.
W tej chwili do Wielkiej Sali wkroczyli Huncwoci, witani przez przyjazne okrzyki i tęskne westchnienia.
— Dzień dobry — powiedział Syriusz, klapnąwszy na miejsce obok, i zajrzał jej przez ramię. — O nie, Moon, ty też?
Dziewczyna mruknęła coś niecierpliwie, nie odrywając wzroku od gazety, a Black zauważył, że wcale nie przygląda się muzykom stojącym w wyzywających pozach, a jakiemuś niewielkiemu artykułowi w rogu strony. Wpakował do ust tosta i zaczął czytać.

T.M. Riddle, szerzej znany jako Lord Voldemort, uświetnił tegoroczny Zjazd Miłośników Magii Niekonwencjonalnej (ZMMN), który odbył się 4 stycznia w okolicach Salisbury.
50-letni mag, znany ze swych badań nad nietypowymi technikami magicznymi, na oczach uczestników Zjazdu ożywił ciało zmarłej przed trzema dniami Latony Maverick, co spotkało się z dużym uznaniem specjalistów. Mimo iż pani Maverick nie odzyskała swojej osobowości, a po zakończonym pokazie spoczęła na cmentarzu w Southampton, wielu uważa to wydarzenie za niezwykle znaczące dla rozwoju współczesnej magii.
Redakcja Proroka wyraża uprzejme zainteresowanie etycznością i prawną stroną całego przedsięwięcia, nie omieszkając się w przyszłości dokładnie przyjrzeć osobom odpowiedzialnym za jego organizację (zobacz też artykuł na s. 7 – „Cyryl Gowdish i nielegalny handel świergotnikami”).
Przypominamy, że w zeszłym miesiącu Voldemort dokonał pełnego wyjścia ciała astralnego, co zapewniło mu miejsce na liście Najbardziej Wpływowych Czarodziejów XX wieku.

Syriusz przełknął tosta i zerknął na Moon, która dopiero teraz wyglądała na zafascynowaną.
— Nie wiedziałem, że interesujesz się takimi rzeczami — powiedział i na oślep sięgnął po dzbanek z sokiem dyniowym.
— Może trochę, ale bez przesady. Swoją drogą, ten Voldemort musi być naprawdę wielkim czarodziejem. To, co zrobił w zeszłym miesiącu, było najbardziej spektakularnym wydarzeniem magicznym od czasów Władimira Durowa...
— Tego od wiewiórek i telepatii? — Chłopak uniósł brwi. — Może i tak, ale to wszystko cuchnie czarną magią na odległość. — Sięgnął po kolejnego tosta. — A czarna magia nikomu nie jest do szczęścia potrzebna — dodał, pochmurniejąc na chwilę i żując śniadanie w milczeniu.
Dominika podziękowała Lily za gazetę i odwróciła się ponownie do Syriusza, który sprawiał wrażenie nieco przybitego.
— Idziecie dzisiaj do Hogsmeade? — zapytała, chcąc przerwać ponure milczenie.
Chłopak potrząsnął głową.
— Szlaban — powiedział wymijająco i pociągnął potężny łyk soku.
— Biedactwa, a od kiedy to szlabany powstrzymują was przed czymkolwiek?
Black uśmiechnął się do niej przyjaźnie, ale w tej chwili Evans pociągnęła ją za rękaw, zarządzając natychmiastowy odwrót do Sali Wejściowej.
— Ile masz czasu, Lily? — spytała niewyraźnie Moon spod szalika, którym szczelnie się owinęła. Nastąpiła wyraźnie odczuwalna poprawa pogody, słońce przygrzewało mocniej niż zwykle, zmieniając puszyste zaspy śniegu w brudnobrązową breję, ale dziewczyna wciąż nie mogła się przyzwyczaić do kapryśnego, brytyjskiego klimatu.
— Tylko pół godziny — rzuciła ruda przepraszającym tonem.
— W sam raz, żeby zrobić zakupy w Mandragorze. Ja będę miała krem, a ty pójdziesz obściskiwać się z Jonathanem, to uczciwa zamiana — westchnęła Patricia i odskoczyła, unikając słynnego prawego sierpowego Lily.
Do czarodziejskiej drogerii wspomnianej przez Macmillan nie było daleko, ale tym razem droga trwała znacznie dłużej niż zwykle ze względu na rozmokniętą i lepką ziemię, która utrudniała chód. Mimo tych niesprzyjających warunków, uliczki Hogsmeade zapełnione były uczniami Hogwartu, którzy chętnie wyrwali się z zamkowych murów. W końcu dotarły do niewielkiego budynku pomalowanego na pastelowe kolory, nad którego drzwiami wisiał ozdobny szyld z napisem „Mandragora – oczaruj wszystkich wokół!”
Evans podeszła do jednej z zaparowanych szyb, potarła ją rękawem i zajrzała do środka.
— Wiesz co, Pat... — powiedziała powoli. — Chyba nie ma sensu, żebyśmy wchodziły tam z tobą. Jest wielki tłok, a ja niekoniecznie chcę być stratowana...
— No jasne — powiedział brunetka, wchodząc po schodkach. — Po co Jonathanowi twoje resztki. — Posłała Lily krzywy uśmiech i po chwili zniknęła za drzwiami.
Przyjaciółki oparły się o stojące nieopodal rozłożyste drzewo.
— James wie, że się z kimś spotykasz? — zapytała nagle Dominika, skubiąc korę za swoimi plecami.
— Jeszcze nie wiem, czy się spotykam, umówiłam się z nim pierwszy raz. A poza tym, co Potterowi do tego? — fuknęła ruda, krzyżując ręce na piersiach. — Nigdy nic mu nie obiecywałam.
— Rzeczywiście. Tylko wiesz... — Moon czubkiem buta przesunęła grudkę błota, starannie dobierając słowa. — On już dość długo próbuje umówić się z tobą na randkę i nie dajesz mu żadnych szans, a nagle pojawia się jakiś Krukon i... No wiesz.
— Potter jest rozpieszczonym dzieciakiem — mruknęła Evans, szarpiąc nitkę przy kolorowej rękawiczce. — A Jonathan mi imponuje. Jest inteligentny.
Blondynka pokiwała głową ze zrozumieniem i zapadła trudna do zniesienia cisza, którą szcześliwie po chwili przerwały ciężkie plaśnięcia.
— Lily, zobacz! — Dominika wskazała na dużego, czarnego psa, który przysiadł na drodze kilka stóp od nich. Zamachał niepewnie ogonem, kiedy na niego spojrzały.
Ruda łypnęła nieufnie na zwierzę.
— Pewnie jakiś włóczęga. Lepiej nie podchodź, może mieć wściekliznę albo... — Ale było za późno, bo Moon zdjęła już rękawiczkę i zanurzała palce w bujnej, jedwabistej sierści psa, przemawiając do niego pieszczotliwym tonem.
— Na pewno nie jesteś włóczęgą, jesteś na to zbyt śliczny, prawda? Piękny, piękny piesek. — Zwierzę znacznie się ośmieliło i zaczęło lizać dziewczynę pod dłoniach i policzkach, machając namiętnie ogonem. Lily zbliżyła się nieco, przyglądając się temu ze ściągniętymi brwiami.
— On jest jakiś dziwny — powiedziała, kiedy pies skoczył ku niej z wesołym szczeknięciem. Jeszcze kilka liźnięć, kilka machnięć ogonem i czworonóg wycofał się ku zabudowaniom, odwracając się raz po raz, aż w końcu zniknął im z oczu.
— Widzisz? Spłoszyłaś go swoim sceptycyzmem — odezwała się Moon, starannie otrzepując spodnie. Ruda wzruszyła ramionami, a po chwili ze sklepu wyszła Patricia wyglądająca, jakby o swój krem musiała stoczyć walkę na śmierć i życie.
Pożegnały się szybko, Dominika i Pat życzyły Lily powodzenia, po czym niespiesznie ruszyły w stronę Miodowego Królestwa.

* * * * *

— Mógłbyś w końcu przestać się szczerzyć — burknął James i z impetem kopnął kamień, który podskoczył i potoczył się w stronę pobliskiej kałuży, po czym wpadł w nią z nieprzyjemnym pluśnięciem. — To takie niesprawiedliwe. Wątpię, żeby Lily na mój widok zawołała „Och, jaki uroczy jelonek!”
Syriusz ryknął śmiechem przypominającym szczekanie psa i potoczył wokół wzrokiem pełnym zadowolenia. Jego doskonałego humoru nie byłby w stanie zepsuć nawet Smarkerus. W dodatku zbliżał się mecz, w którym będzie mógł się popisać swoimi miotlarskimi zdolnościami, i który oczywiście musieli wygrać.
— Uszy do góry, Jim. Po dzisiejszym zwycięstwie Evans nie będzie zachwycać się jakimś futrzakiem, tylko tobą.
— Jasne — odparł chłopak i łypnął ponuro na stalowoszare masywy chmur nad ich głowami, jakby to one były przyczyną jego zmartwień. — Powiedz mi, jak to możliwe? Od dwóch lat świata poza nią nie widzę, proszę, grożę, błagam, a ona nic! I teraz znowu umówiła się z jakimś palantem! Tak po prostu! Niech to szlag — syknął, kiedy jakaś gałązka smagnęła jego policzek.
Black patrzył w milczeniu na przyjaciela, który miotał się, na zmianę wywarkując obelgi pod adresem wspomnianej pary i wyjękując swe żale na temat bezduszności Evans. Nie było to nic wyjątkowego, ale mimo to Syriusz cieszył się, że wybrali jedną z mało uczęszczanych dróg, tuż przy niewielkim lesie, i nie mają świadków. Było mu żal przyjaciela, choć wiedział doskonale, że ten wybuch trzeba po prostu przeczekać.
Podszedł do Jamesa i milcząc, poklepał go po ramieniu.
— Wiesz co? — Potter odwrócił się i spojrzał na niego rozjarzonymi gniewną determinacją oczami. — Pójdę tam. Pójdę tam i... i zobaczę.
Po czym energicznym krokiem ruszył w kierunku Hogsmeade, nie obejrzawszy się na przyjaciela.
Syriusz powstrzymał uśmiech, który cisnął mu się na usta na myśl o kolejnej przygodzie, i truchtem podążył za Potterem.

* * * * *

Lily wpatrywała się w rozmoknięty krajobraz za oknem, rwąc papierową serwetkę na idealnie równe paski. Już od jakichś dziesięciu minut nie zachowywała pozorów uprzejmości i umiarkowanego zainteresowania, i po prostu gapiła się na nieokreślony punkt za szybą.
Jonathan rzeczywiście był inteligentny i zupełnie inny od Pottera, ale zdążył się również wykazać niezwykłym wprost egocentryzmem, którym przewyższał wszystkich znanych jej chłopaków. W ogóle nie interesował się nią, najwyraźniej całkowicie pochłonęło go wyliczanie własnych sukcesów i zamierzeń, co bardzo irytowało rudą. Zastanawiała się, kiedy właściwie ten palant zauważy, że jego przemówienie trafia w bliżej nieokreśloną przestrzeń.
Zgniotła resztki serwetki w dłoni i westchnąwszy demonstracyjnie, oparła podbródek na dłoni.
To dziwne, że Dominika nawiązała do tej sytuacji z Jamesem. No bo przecież nie miała wobec niego żadnych zobowiązań, dlaczego więc miałaby się zastanawiać, co on o tym wszystkim myśli? Bezsens. A Moon pewnie zwyczajnie namówił, żeby ją wybadała, w końcu chyba miała z nimi dobry kontakt. Tak czy inaczej, nie mogła zaprzeczyć, że gdyby to Potter siedział teraz na miejscu Jonathana, na pewno nie lekceważyłby jej i nie zanudzał cytowaniem tego, co w zeszłym tygodniu powiedział Flitwick, chwaląc jego zaklęcie.
Jakby w odpowiedzi na jej rozmyślania, nagle za oknem mignęła jej poważna twarz Jamesa. Wyprostowała się gwałtownie i wbiła oczy w tłum przechodzący koło kawiarni, ale już go nie zauważyła. Czyżby miała zwidy?
— Rzeczywiście, to nieco szokujące — odezwał się Krukon pompatycznie, najwyraźniej błędnie interpretując jej nagłe ożywienie. — Chociaż, szczerze mówiąc, nie byłem zbyt zaskoczony, jeśli wiesz co mam na myśli.
— Taa – mruknęła Lily, nie przestając przeczesywać wzrokiem fali uczniów. — Wiesz co? Późno już. Chcę zdążyć na mecz, Gryffindor gra dzisiaj z Ravenclawem, pamiętasz? — I zanim chłopak zorientował się, co się właściwie stało, Evans otwierała już drzwi, trącając przy tym pęk dzwoneczków.

* * * * *

— Nie mogę uwierzyć w to, że chodzisz z Longbottomem! — Patricia Macmillan uniosła rozanielony wzrok ku bladoniebieskiemu niebu, wolno posuwając się za tłumem, który zmierzał w kierunku boiska Quidditcha. — Co nie zmienia faktu, że od zawsze wiedziałam, że tak to się skończy.
Alicja Abercombie, pucołowata siódmoklasistka, wywróciła oczami o oszałamiającej barwie niezapominajek, ale na jej usta niemal samoistnie wypłynął charakterystyczny, pełen szczęścia i szczerości uśmiech.
Dominika wyszczerzyła zęby do nowej koleżanki, kiedy ponad jej ramieniem zobaczyła naburmuszoną Lily, niemal biegnącą w ich stronę.
— Chyba po randce — skwitowała, a w tym samym momencie ruda stanęła przy nich i machnęła lekceważąco ręką w odpowiedzi na ich pytające spojrzenia.
— Szkoda gadać — prychnęła, a z jej ust wydostał się obłoczek pary. — Opowiem wam później. Nie psujmy sobie meczu.
— Tak! — zawołała Moon, którą fantastyczny brytyjski trunek zwany Kremowym Piwem rozgrzał do tego stopnia, że zdobyła się na zdjęcie szalika i teraz wymachiwała nim entuzjastycznie.
Evans przyjrzała się jej podejrzliwie, ale po chwili uśmiechnęła się wesoło i wszystkie cztery pomaszerowały w kierunku boiska.
Dominika rozglądała się ciekawie, z uznaniem patrząc na trzy masywne bramki i trybuny, które wolno zapełniały się uczniami. Warunki pogodowe nie były zbyt sprzyjające dla hogwarckich zawodników – chłodne powietrze mroziło nieprzyjemnie, podłoże wciąż było lepkie i grząskie, a krajobraz zlewał się w jednolitą, rozmytą plamę.
— Szybciej — syczała co chwila jasnowłosa. — Szybciej, bo zajmą nam wszystkie dobre miejsca!
Lily, która Quidditchem była zainteresowana dość umiarkowanie, tylko wywróciła oczami i posłusznie powędrowała za przyjaciółką.
— Może być — oceniła Moon, kiedy już zajęła siedzenie w drugim rzędzie i mimochodem rozejrzała się po sąsiadach. Rozłożyła szalik na kolanach i poklepała go czule, po czym wbiła uważny wzrok w płytę boiska.
Zawodnicy nie kazali długo na siebie czekać. Kwadrans później śmigali już w powietrzu, z dumą prezentując najnowsze Zmiatacze i fachowe postawy.
Patricia starała się śledzić wszystko, co działo się na boisku, ale nie było to zadaniem łatwym, jako że akcja przebiegała nadzwyczajnie szybko, a ona sama miała u boku Dominikę, która podskakiwała nerwowo przy co ciekawszych zagrywkach.
— Jak to faul?! — zawołała w pewnym momencie i zerwała się na równe nogi, wytrącając z rąk Macmillan paczkę żelków, którym biedna brunetka poświęciła dużą część swojej uwagi, nie mogąc zorientować się, co dzieje się na boisku.
— No nie! — burknęła, obrzuciwszy ponurym wzrokiem odpełzające we wszystkie strony gumowe ślimaki, a Dominika rzuciła w jej kierunku rozognione spojrzenie, najwyraźniej mając w niej sojuszniczkę buntowniczych okrzyków.
Dziewczyna odetchnęła z ulgą, kiedy w końcu z trybun podniósł się wrzask, a Moon uścisnęła ją mocno i przekrzykując tłum, wrzasnęła:
— Wygraliśmy!

* * * * *

— Wygraliśmy! — oznajmił z satysfakcją Syriusz, odrzucając miotłę na bok i spojrzał na lądującego przyjaciela. Oczy Jamesa lśniły adrenaliną, a kruczoczarne włosy były koszmarnie rozczochrane, kiedy zerknął na niego i uśmiechnął się szeroko.
— No ba — powiedział i popatrzył w stronę zbliżającego się tłumu Gryfonów. — Wiesz co, Łapo? — odezwał się znowu James i odwrócił się ku niemu z wesołym uśmiechem. — Może to głupie, ale... W takich chwilach jak ta, wydaje mi się, że będziemy żyć wiecznie.
Syriusz zaśmiał się wtedy krótko i pokręcił głową z niedowierzaniem, nie wiedząc jeszcze jak często będzie w przyszłości wspominał tę chwilę.