25 listopada 2016

Rozdział XIII - część III


„Zmierzch”

– rozdział XIII –


W Hogwarcie nie było zegarów.
Nie chodzi o to, że czas nie miał znaczenia – lekcje i posiłki odmierzane były przez potężny mosiężny dzwon zawieszony w jednej z wież we frontowej części zamku. Nie było jednak dzwonnika, a wieża zazwyczaj pozostawała pusta, bo chłodne, regularnie wypełniające się metalicznym dudnieniem miejsce nie znajdowało wielu amatorów. Nikt nigdy nie zastanawiał się jak to działa – podobnie jak nikt nie rozważał mechanizmu działania zaczarowanych schodów, Tiary Przydziału czy samonapełniających się naczyń w Wielkiej Sali – po prostu były, to wszystkim wystarczało.
Oczywiście niektórzy uczniowie z mugolskich rodzin z przyzwyczajenia przekraczali mury Hogwartu z zegarkiem na ręku, aby wcześniej czy później zorientować się, że zamienił się z bezużyteczną ozdobę.
Ale zegarów – prawdziwych, tykających, bezlitośnie odmierzających każdą sekundę zegarów – nie było w Hogwarcie.
A jednak czas nie płynął tu wolniej niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Brak rzetelnych, mechanicznych świadków nie sprawiał, że traktował mieszkańców zamku bardziej litościwie lub łaskawie.
Sekundy, minuty, godziny sączyły się bez pośpiechu, w swoim własnym tempie, przypominając nieco gigantyczne klepsydry odmierzające punkty w sali wejściowej. Parowały z każdym oddechem uśpionej Patricii Macmillan, lśniły z każdą iskrą w oczach Huncwotów, by za moment zgasnąć, gięły się z każdą nową zmarszczką na czole Severusa Snape’a i szeleściły złowieszczo z każdą kartką przewracaną przez Dominikę Moon.
W Hogwarcie nie było zegarów, bo nikomu nie były potrzebne. Czas niezależnie płynął wciąż naprzód, spychając wszystkich jego mieszkańców w stronę ich własnego przeznaczenia, niezależnie od woli.
Nachodził zmierzch świata czarodziejów.

* * * * *  

Moon nerwowo przetrząsała dormitorium w poszukiwaniu eleganckich, aksamitnych rękawiczek, które dostała od Syriusza na święta. Była już dramatycznie spóźniona na trening Gryfonów, na który obiecała przyjść i zachwycać się techniką gry swojego chłopaka, ale jak zwykle zasiedziała się w bibliotece. 
Że też jej przyjaciółek nie było akurat wtedy, kiedy ich potrzebowała! Lily, niekwestionowany ekspert w dziedzinie topografii ich dormitorium, wciąż cieszyła się przerwą świąteczną w rodzinnym domu, a Patricia zniknęła gdzieś zaraz po obiedzie.
Opadła na kolana i pod łóżkiem znalazła jedną z rękawiczek. Wsunęła ją na rękę i klęcząc wśród zawartości swojego kufra, zaczęła przetrząsać szafkę nocną.
Syriusz na pewno był już wściekły. Nienawidził, kiedy się spóźniała. To była jedna z jego arystokratycznych cech, których jakoś nie potrafił się wyzbyć mimo zerwania kontaktów z rodziną i udawania, że nic go z nią nie łączy. Początkowo, na bardziej nieśmiałym i niepewnym etapie ich znajomości, Dominika bardzo starała się być punktualna, na przykład wtedy, kiedy odwiedzała go w Skrzydle Szpitalnym, ale w końcu jedno spóźnienie w tę czy w tamtą nie powinno nikomu zrobić różnicy…
Wydała triumfalny okrzyk, kiedy znalazła drugą rękawiczkę w kociołku, ale potrąciła przy tym szafkę nocną, z której spadły wszystkie jej drobiazgi. Coraz bardziej zdenerwowana Moon zgarnęła stos pełen opakowań po czekoladowych żabach, skrawków pomiętego pergaminu i liścików od Syriusza, między którymi odnalazł się też jej ulubiony, niestety już wyschnięty, kałamarz oraz gruby, ciasno zwinięty rulon pergaminu.
To ostatnie zdziwiło ją na tyle, że przysiadła na stosie ubrań i rozwinęła zwój. Nigdy w życiu nie napisała tak długiego wypracowania, a i czyste pergaminy kupowała w znacznie mniejszych opakowaniach. Zresztą zwój wcale nie wyglądał na nowy – był wyraźnie pożółkły, miejscami poplamiony jakąś rdzawą substancją, a z jego brzegów wydzielały się pojedyncze, smętnie zwisające włókna.
Uniosła wysoko brwi, kiedy spojrzała na nagłówek, który cienkimi, pajęczymi literami głosił: „Historya mego żywota. Autorstwa Frederique’a du Bois”. Nic jej to nie mówiło.
Nie miała pojęcia skąd na jej szafce nocnej wziął się jakiś staromodny pamiętnik, a „historya żywota” jakiegoś jej rodaka nie sprawiała wrażenia fascynującej lektury, ale jako prawdziwy mól książkowy z żalem schowała zwój do szuflady szafki i otrzepała szatę. Wcisnęła różdżkę do kieszeni, przygładziła włosy, po czym wypadła z dormitorium na spotkanie niewątpliwie obrażonego Syriusza Blacka.

* * * * *  

Zanim zdążyła przebiec hogwarckie błonia, które jeszcze nigdy nie wydawały jej się tak rozległe, czuła rwanie w boku i rumieńce na twarzy. Jej kondycja zawsze pozostawiała wiele do życzenia, bo nie potrafiła zmusić się do jakiejkolwiek aktywności fizycznej, ale dzięki Syriuszowi wściekającemu się za każdą minutę spóźnienia najwyraźniej wkrótce mogło się to zmienić.
Kiedy dobiegła do trybun otaczających boisko do Quidditcha, cała drużyna oczywiście była już w powietrzu. Zadarła głowę, ale miejsca należące zwykle do Gryfonów częściowo zapełnione były przez wielbicielki Syriusza, więc w nieco gorszym humorze odmaszerowała w stronę stojących naprzeciwko trybun Ślizgonów. Wolała już zająć jedną z ławek zaprzysięgłych wrogów Gryffindoru niż przez cały trening wysłuchiwać niewybranych komentarzy pod adresem Blacka, a zapewne także siebie. Powiedzieć, że chłopak nic sobie z tego nie robił byłoby poważnym niedopowiedzeniem, bo Syriusz uwielbiał składane mu hołdy i prowokował je, mimo że zawsze z nich kpił. Moon przysięgła sobie, że jeżeli przyłapie go adorowaniu jakiejkolwiek innej dziewczyny, rzuci na niego jakiś paskudny urok.
Kiedy ogarnięta tymi buntowniczymi myślami wdrapywała się na ślizgońskie trybuny, poczuła jak zderza się z jakąś niespodziewaną przeszkodą i straciła równowagę. Przez moment wstrzymała oddech, myśląc, że znowu za długo siedziała nad książkami, bo oczy, które spojrzały na nią z góry, były oczami Syriusza. Dopiero po chwili w półmroku dostrzegła, że chłopak stojący przed nią jest niższy, ma szczuplejszą twarz i długi, wąski nos. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że widzi w tych znajomych oczach strach, ale może było to tylko przywidzenie, bo później bardzo wyraźnie zobaczyła w nich gniew. Chłopak wyminął ją, nie omieszkając potrącić jej ramieniem i niemal biegiem opuścił trybuny Slytherinu. Oszołomiona Moon podjęła wspinaczkę, oglądając się za siebie raz po raz. Wkrótce jednak dziwny chłopak zniknął z jej myśli, bo jej oczom ukazały się śmigające w powietrzu czerwono-złote sylwetki Gryfonów.
Nie musiała długo szukać wzrokiem Syriusza. Siedział na miotle, która wisiała nieruchomo w powietrzu i od niechcenia huśtał trzymaną w dłoni pałką, ignorując pełne wyrzutu spojrzenia Jamesa, który w tym roku pełnił funkcję kapitana drużyny, o czym już pierwszego dnia roku szkolnego dowiedział się cały Hogwart. Potter bardzo poważnie podszedł do powierzonej mu odpowiedzialności, zwłaszcza że w tegorocznym składzie zabrakło niezawodnego Malcolma Middletona i niesamowitej Hazel Kaolin, nie odpuścił więc treningów nawet podczas przerwy świątecznej. Z miejsca, które zajmowała, Moon nie widziała wyraźnie miny Blacka, ale mogła się założyć, że zauważył jej nieobecność. Wyciągnęła różdżkę z kieszeni szaty i wystrzeliła w powietrze snop szkarłatno-złotych iskier. Syriusz obejrzał się w jej stronę, a jego ponurą twarz rozjaśnił uśmiech. Moon odwzajemniła go mimowolnie, czując jak serce szybko bije jej w piersi, co nie miało wiele wspólnego z szaleńczym biegiem przez błonia. Jej pojawienie się na trybunach najwyraźniej skłoniło Blacka do podjęcia jakiejś aktywności, bo włączył się do gry i posłusznie celował odbijanym tłuczkiem do tarcz wyczarowanych przez Pottera. Po kilku minutach oddawania bezbłędnych strzałów chyba się znudził, bo skierował miotłę w stronę trybun Slytherinu i ku głębokiemu zażenowaniu Moon po chwili opierał się już o barierkę.
— Co tu robisz?
— Przyszłam na trening, żeby popatrzeć jak grasz — odparła potulnie Moon, w której nagle obudziła się wątła nadzieja, że Syriusz nic nie zauważył albo zapomniał o swoim żądaniu i pomyślał, że przyszła z własnej inicjatywy. Co naturalnie by zrobiła, gdyby nie miała tylu problemów na głowie.
Black uśmiechnął się z przekąsem, w ciągu sekundy niwecząc jej nadzieje.
— Pytam, co robisz na trybunie naszych oślizgłych współuczniów, panno spóźnialska.
— Nie chciałam przez godzinę wysłuchiwać od innych dziewczyn komentarzy na temat twojego tyłka, to wszystko — powiedziała, czując, że nie ma sensu ciągnąć tematu spóźnienia, które naprawdę było uzasadnione i nie z jej winy, jak zwykle zresztą. Przecież gdyby mogła, zawsze, ale to zawsze byłaby na czas – kto z własnej woli znosiłby wieczne pełne wyrzutu spojrzenia? Black najwyraźniej jednak był w dobrym nastroju, bo tym razem chyba nie zamierzał dyskutować na ten temat.
— A co mówią na temat mojego tyłka? — zainteresował się tylko, po czym zaśmiał się na widok miny Dominiki.
— Nie bądź taki ciekawy, bo zadbam o to, żeby niedługo nie było o czym mówić — burknęła, ale po chwili Syriusz przechylił się przez rączkę miotły i zamknął jej usta pocałunkiem. Przez chwilę rozkoszowała się jego cudownym zapachem i chłodnymi od wiatru ustami, ale na ziemię szybko sprowadziły ją niezbyt dyskretne okrzyki rozczarowania od strony trybun Gryffindoru, które dobitnie świadczyły o tym, że ten gest nie przeszedł niezauważony. Zadowolony z siebie chłopak odsunął się i rzuciwszy jej ostatni, olśniewający uśmiech poszybował w stronę drużyny, zostawiając Moon z tą samą mieszanką czułości i zażenowania co zwykle.
Starając się nie uchwycić żadnego z nienawistnych spojrzeń rzucanych w jej stronę, zaczęła przyglądać się grze Gryfonów. Uwielbiała Quidditch, więc z przyjemnością obserwowała technikę poszczególnych zawodników. Mimo tradycyjnej i w zupełności odwzajemnionej niechęci do Pottera, musiała przyznać, że był dobrym kapitanem, miał znakomite pomysły na przećwiczenia każdego gracza z osobna i drużyny jako całości. Na miotle sprawiał wrażenie znacznie poważniejszego, może dlatego, że skupiał się na wygranej w najbliższym meczu, która byłaby też jego pierwszym sukcesem na stanowisku kapitana. Za to Syriusz błaznował i popisywał się za dwóch, był jednak przy tym na tyle uroczy i pełen energii, że nikt nie miał mu tego za złe. Od czasu do czasu pewnym ruchem odbijał tłuczka, prawie nigdy nie chybiając, więc jego wygłupy, tak jak większość popisów jego i Jamesa na lekcjach, wynikały po prostu z nadmiernej pewności siebie.
Po skończonym treningu, kiedy zawodnicy gratulowali sobie świetnej gry i przewidywali brawurowe zwycięstwo, a w dalszej perspektywie zdobycie pucharu, Moon stanęła w pewnej odległości, czekając na Syriusza. Była nieco przygnębiona, bo jego wielbicielki zadbały o to, żeby usłyszała wszystko, co myślały o niej i ich związku, ale nie czuła zdziwienia. Chociaż jej zbliżenie z Syriuszem nastąpiło nagle i postępowało bardzo szybko, to przecież wiedziała, czego może spodziewać się, zajmując obiekt westchnień wielu dziewcząt z Hogwartu. Zresztą nigdy nie była zbyt popularna.
W końcu Syriusz podszedł, nie zaszczycając swoich fanek nawet spojrzeniem i rzuciwszy okiem na jej nietęgą minę, demonstracyjnie objął ja ramieniem.
— Nie chcę jeszcze wracać do zamku — oznajmił i pociągnął ją za sobą w stronę Zakazanego Lasu. Dominika niemal czuła spojrzenia kilkunastu par oczu na swoich plecach.
— Chyba nie idziemy… tam? — jęknęła patrząc na ciemny masyw drzew, które o tej porze roku przypominały sczerniałe szkielety.
— Nie — odparł lekceważąco Syriusz, epatując samozadowoleniem. Moon westchnęła, przewracając oczami. W otoczeniu uwielbiających go dziewczyn, po brawurowym występie na treningu, ego chłopaka zdawało się sięgać wyżyn. Mimo to, nie zapominał o niej, gładził ją dłonią po talii, jakby wiedział jak krępuje ją zainteresowanie innych. Nieopodal jeziora skręcił w stronę zamku, kierując się w stronę rozłożystego buku. Wyciągnął różdżkę i nie wypowiadając zaklęcia, roztopił resztki śniegu pod drzewem, spod którego wyjrzała młoda, zielona trawa.
— Myślisz, że kręcą mnie zawodnicy Quidditcha? — zapytała kpiąco Moon, która wyraźnie zyskała animusz wobec braku przypadkowych świadków. Black zerknął na swoją szkarłatno-złotą szatę i ochraniacze, które służyły mu na treningach i prawdziwych meczach.
— Mam takie podejrzenie… W końcu w zeszłym roku bardzo chciałaś umówić się z Middletonem —odparł Black w podobnym tonie i usiadłszy między potężnymi korzeniami drzewa, demonstracyjnie poklepał się po podołku.
— A ty zrobiłeś wszystko, żeby mnie pogrążyć. — Moon z uśmiechem usiadła mu na kolanach, twarzą do niego. — Ale byłam wtedy na ciebie zła!
— To była nasza pierwsza wspólna noc… — Westchnął Black z rozmarzeniem, po czym oboje parsknęli śmiechem.
— To wtedy wpadłam na pomysł twojego prezentu bożonarodzeniowego. Okropnie chrapiesz, nawiasem mówiąc. I łaskoczesz.
— Ja chrapię?! — Święcie oburzył się chłopak. — Chyba coś ci się przyśniło. Ale prezent był znakomity, nie miałem pojęcia jak się dowiedziałaś, bo zbytnio się tym nie chwalę.
Blondynka uśmiechnęła się triumfalnie. Podczas pamiętnej nocy z nudów zaczęła oglądać wszystkie przedmioty, jakie znalazły się w zasięgu ręki i jednym z nich okazał się mugolski magazyn o motocyklach. Zrobiło to wtedy na niej duże wrażenie, nie spodziewała się, że wychowany w starej, czarodziejskiej rodzinie Syriusz może mieć pojęcie o takich rzeczach. Zdobycie podobnych magazynów od taty nie było problemem, a zachwyt na twarzy Blacka był wart wszystkiego.
Pocałowała go, a wiatr zmieszał ich włosy w niesamowitą czarno-złotą plątaninę.
Z przyjemnością wpatrzył się w jej szmaragdowozielone oczy, iskrzące wesołością. Czuł się wspaniale. To nie był pierwszy raz, kiedy był zakochany, ale był teraz znacznie dojrzalszy, a jego uczucie było odwzajemnione. Wcześniej podobnie szaleńcze bicie serca czuł tylko, kiedy dziewczyna nie reagowała na jego zaloty – z chwilą, kiedy się poddawała, całe uczucie wygasało, bo wyzwanie minęło. W oczach Moon widział, że czuje to samo, co on, a mimo to nie czuł zniechęcenia, przeciwnie – to bardzo podobne do bólu uczucie sprawiało mu niezwykłą rozkosz. Chciał, żeby trwało jak najdłużej. Nowe wyzwanie w postaci ryzyka związanego z Białą Magią tylko wzmocniło tę więź – zawsze lubił adrenalinę, ale tym razem zmieszało się z nią coś zupełnie Syriuszowi nieznanego – odpowiedzialność. I w praktyce wcale nie wyglądało to tak nudno jak zawsze sądził.
Dominika czule wodziła spojrzeniem po jego ciemnobrązowych tęczówkach, które zazwyczaj wydawały się niemal czarne, a teraz, pod wpływem światła nabrały odcienia ciemnej czekolady. Widok tych oczu przypomniał jej jednak coś mniej przyjemnego.
— Syriuszu… Czy ty… — Zawahała się, wiedząc już jak głupio to zabrzmi. — Czy ty masz jakąś rodzinę, tu, w Hogwarcie?
Twarz chłopaka stężała w ciągu sekundy.
— Dlaczego pytasz? — zapytał chłodno, odsuwając ją na odległość wyciągniętych ramion. Jego spojrzenie nagle stało się czujne, nieufne. Moon przygryzła wargę i spuściła wzrok, zaskoczona jego reakcją.
— Tak po prostu… Zauważyłam na korytarzu kogoś, kto trochę cię przypominał i przyszło mi to do głowy. — Wyraz jego twarzy mówił jej, że to nie jest dobry moment, aby powiedzieć prawdę.
— Och. — Jego mięśnie rozluźniły się wyraźnie. — Miałem brata. Kiedyś.
Blondynka nerwowo przesuwała palcami po jego ramieniu, rozpaczliwie próbując zainicjować jakąś błyskotliwą zmianę tematu. Najwyraźniej ten był dla Syriusza zbyt bolesny, żeby o nim rozmawiać – cała jego postawa zdawała się przestrzegać ją przed dopytywaniem się o coś więcej. Nagle wpadła na wspaniały pomysł.
— Musisz być na błoniach we wtorek, po przerwie obiadowej. Weź ze sobą Pottera i pelerynę niewidkę. — Spojrzała na niego triumfalnie i serce zadrżało w niej na widok znajomego półuśmiechu wypływającego na jego wargi.
— Rozumiem spotkanie z tobą i niewidkę… Ale żeby jeszcze Jim? — zapytał z udawanym rozczarowaniem, a kiedy uderzyła go lekko w ramię, wybuchnął śmiechem przypominającym szczekanie psa.
— To niespodzianka. Spodoba się wam, naprawdę.
— Uwielbiam niespodzianki — zamruczał Black w jej szyję, jak zawsze zadziwiając ją niezwykłą zdolnością do przechodzenia z jednej skrajnej emocji w drugą. — A jeszcze bardziej uwielbiam jak łamiesz prawo.
— Wcale nie łamię prawa — zafrasowała się Moon, odsuwając się od niego gwałtownie. Zastanawiała się przez chwilę.
— W takim razie po co mamy wziąć pelerynę? — Chłopak spojrzał na nią z politowaniem.
— No bo… No bo nie jestem pewna, co się stanie, jeśli jej nie weźmiecie — wydukała w końcu.
— Jasne. Za to cię kocham.
Nagle zapadło ciężkie milczenie, jakby Syriusz powiedział coś zakazanego. Przez chwilę Moon miała wrażenie, że tak właśnie się stało i chłopak gwałtownie zakryje dłonią usta, ale to się nie wydarzyło. Po prostu patrzyli na siebie w milczeniu, dziwnie bladzi i niemal tak samo zaskoczeni. Kiedy cisza się przeciągała, w wyrazie twarzy Blacka nastąpiła drobna zmiana – zmarszczył lekko brwi i pochylił głowę, patrząc na nią jakby w niemym wyzwaniu. Moon bała się zareagować w jakikolwiek sposób – była przekonana, że Syriusz zaraz obróci wszystko w żart, ale nic takiego się nie stało. Chyba nawet wolałaby, żeby to zrobił, bo z każdą sekundą wydawało jej się, że rysy jego twarzy twardnieją, a atmosfera staje się coraz chłodniejsza.
Kiedy sytuacja była już nie do zniesienia, a Moon wiedziała, że za moment albo się roześmieje, albo rozpłacze, albo – co gorsza – jedno i drugie, zrobiła to, o czym wiedziała, że powinna zrobić od samego początku. Pochyliła się i pocałowała go tak jak jeszcze nigdy. W tym pocałunku znajdowało się wszystko, co chciała mu przekazać – miłość i ulga, wzruszenie i szczęście, namiętność i wielka, niespełniona zachłanność. Black odpowiedział jej z tą samą pasją, otaczając ją mocno ramionami, a łzy i tak popłynęły jej z oczu, kiedy poczuła jak drżą mu wargi i dłonie.
Wydawało jej się, że upłynęły całe godziny, kiedy Syriusz pogładził ją po policzku, odsunął się i dziwnie miękkim głosem, jakiego jeszcze nigdy u niego nie słyszała, powiedział:
— Nika… Czy to nie jest Macmillan?

* * * * *   

W Hogwarcie nie było zegarów, ale przecież istnieją inne sposoby odmierzania czasu.
Mógł to być dzwon, dokładnie odliczający upływające godziny za pomocą metalicznych, dźwięcznych i rozdygotanych uderzeń. Można go było usłyszeć niezależnie od miejsca, w którym znajdowało się na terenie Hogwartu.
Mogły to być zaczarowane klepsydry, miarowo przesypujące drobny piasek. Znajdowały się na szafkach nocnych wielu uczniów, a jedna, niezwykle ozdobna i cenna stała nawet w gabinecie dyrektora szkoły, Albusa Dumbledore’a. Niezwykli, milczący strażnicy upływającego czasu.
Mogło to być niebo. Potężne i niezmienne układy planet, konstelacji i mgławic, niezwykle odległe i zawsze czuwające. Nigdy nie dało się przed nimi uciec. Kiedy człowiek pozbył się już wszystkich zegarów, dzwonów i klepsydr ze swego otoczenia, zawsze pozostawało nad nim niebo, zawsze tak samo nieczułe i skrupulatne w odmierzaniu lat, wieków, tysiącleci. Wieczne. Centaury nie uciekały przed jego ostatecznością, coraz częściej wskazując sobie nawzajem odległą, złocistą planetę. Były na to zbyt mądre.
Nadchodził zmierzch świata czarodziejów.
Nadchodziła ruina.

* * * * *

Od dobrej godziny wylegiwali się w fotelach w Pokoju Wspólnym, ciesząc się własnym milczącym towarzystwem i cudowną ciszą, z rzadka przerywaną przez innych Gryfonów, którzy w tym roku zdecydowali się na spędzenie świąt w Hogwarcie. Peter półleżał nonszalancko, niemal doskonale imitując zwykłą postawę Syriusza, i z wyraźną przyjemnością pochłaniał kolejną cukrową mysz, patrząc gdzieś w sufit. Remus zerkał na niego od czasu do czasu znad podręcznika transmutacji, który swoim zwyczajem kartkował do przodu, wyobrażając sobie kolejne zaklęcia i skutki, które mógł wywołać za ich pośrednictwem. Kiedy mimowolnie przenosił wzrok znad kartek książki na czerwono-złote proporce Gryffindoru, na toporny gzyms kominka, na nietypowo rozluźnionego Glizdogona i wszystko inne wokół, coś mocno ściskało go za serce.
Merlinie — myślał gorączkowo. Za rok będę zupełnie gdzie indziej. Gdzie będę? Kim będę? Co będę robił? Niczego nie wiem, niczego nie planuję. Tylko jedno jest pewne  nigdy już tu nie wrócę. Nigdy, chyba żeby jakimś cudem...
 Pete  powiedział na wydechu, ściągając na siebie umiarkowanie zaciekawione spojrzenie Glizdogona.  Jak długo się już przyjaźnimy? Siódmy rok?
 Szósty  sprostował chłopak, przenosząc wzrok na cukrową mysz, która zdążyła stracić ogon i jedno ucho.  Na początku słabo się dogadywaliśmy.
Remus dobrze to pamiętał. Na pierwszym roku James i Syriusz podejrzewali Petera o donosicielstwo i bardzo uważali, żeby z niczym się przed nim nie zdradzić. W końcu i jemu samemu wówczas nie ufali, nie znali jeszcze jego największej tajemnicy i nie rozumieli, dlaczego unika ich pytań i dlaczego znika tak regularnie, nękany rzekomą chorobą matki... Wszystko zmieniło się na drugim roku, kiedy niepozorny Pettigrew ocalił im trzem tyłki w obliczu profesor McGonagall, która nakryła ich na wyprawie do Działu Ksiąg Zakazanych. Peter łgał niesamowicie przekonująco i zaskakująco bezinteresownie, co spotkało się z prawdziwym wybuchem wdzięczności i uznania z ich strony. A później było już tylko lepiej... Remus przeciągnął się leniwie w cieple kominka i zerknął z braterską czułością na Glizdogona  czego to oni razem nie przeżyli!
 Zawsze możemy na siebie liczyć, prawda?  zapytał z pozorną nonszalancją, ale Peter od razu się zorientował  popatrzył na niego spod oka, nie przestając chrupać. Remus poczuł, że się rumieni. Wydawało mu się, że ta leniwa, świąteczna atmosfera i węższe grono skłonią Glizdogona do zwierzeń, ale zdecydowanie przecenił swoje towarzyskie kompetencje. Postanowił brnąć dalej i dotknąć czegoś, o czym nie chciał więcej myśleć i rozmawiać, ale co jednocześnie mogłoby uśpić podejrzenia przyjaciela  naprawdę nie chciał, żeby poczuł się osaczony, jak na jakimś prowizorycznym przesłuchaniu. — Wiesz, ostatnio... mój futerkowy problem... nieźle mnie wystraszył.
Pettigrew wyprostował się nieznacznie w fotelu i spojrzał na niego uważniej. Remus poczuł jak zalewa go fala ciepła – udało się, zadziałało, bo Peter chciał mu pomóc, naprawdę był zainteresowany jego losem.
— Nie przejmuj się — powiedział z nietypowym dla niego zdecydowaniem, na które na pewno nie odważyłby się w obecności pozostałych Huncwotów. — Dowiemy się, kto to zrobił i gorzko tego pożałuje!
— Dzięki. — Lupin uśmiechnął się do swoich kolan, w myślach szukając słów, które mogłyby poprowadzić rozmowę na właściwy tor. Ostatecznie westchnął tylko i podniósł na przyjaciela bystre i pozornie niewinne spojrzenie swoich siwych oczu. — A u ciebie wszystko w porządku... Glizdogonie?
— Tak — odparł automatycznie Pettigrew, po czym, jakby jego samego zdziwiła tak szybka i stanowcza reakcja, zamyślił się na moment. Remus z napięciem śledził zmiany na jego twarzy, drobne grymasy, niedostrzegalne dla kogokolwiek z zewnątrz. Dopiero po dłuższej chwili Peter przemówił ponownie. — Tak, oczywiście! Nie dzieje się nic niezwykłego.


* * * * * 

Moon odwróciła się gwałtownie. Wśród ostatnich, coraz dłuższych promieni zachodzącego słońca przemykała postać w długiej, czarnej pelerynie. Kaptur powiewał na jej karku, więc dziewczyna natychmiast poznała, że Syriusz mówił prawdę. Przez błonia śpiesznym krokiem szła jedna z jej przyjaciółek, Patricia Macmillan.
Nagle Moon bez wyraźnego powodu poczuła jak coś lodowatego zsuwa się do jej żołądka. Podniosła się wolno, nie spuszczając wzroku z dziewczyny, która zbliżała się do wielkiej bramy, oddzielającej tereny szkoły od wioski Hogsmeade.
— Będzie zamknięta, prawda? — zapytała ochrypłym szeptem, jakby obawiając się rozedrzeć panującą ciszę.
Syriusz stanął przy jej boku ze zmarszczonym czołem i czujnym spojrzeniem. Mocno zacisnął palce na jej dłoni, kiedy rozległo się przeciągłe skrzypnięcie od strony bramy.
Puścili się biegiem w tym kierunku. To mogło być cokolwiek – wieczorna randka albo nielegalny wypad do Hogsmeade, jakich dziesiątki mieli za sobą Huncwoci – ale oboje w głębi czuli, że to nie jest w stylu Patricii, że w powietrzu wisiało coś złego, więc nie przestając trzymać się za ręce wyciągnęli różdżki.
Kiedy dobiegli do bramy, która znieruchomiała uchylona jak złamane skrzydło, brunetki nie było nigdzie widać. Zapalili różdżki, bo zaczynało zmierzchać. Zabudowania wokół stacji Hogsmeade rzucały na ziemię nienaturalnie długie, półprzezroczyste cienie. Nagle Syriusz mocniej ścisnął jej dłoń wskazując na ślady stóp w miękkiej ziemi. Poszli tym śladem, oddychając płytko i rozglądając się na wszystkie strony.
Niebo szybko zmieniało kolor z czerwono-złotego na szary, a potem na granatowy. Styczniowe popołudnia błyskawicznie zmieniały się w ciemne wieczory, granica między nimi była płynna i prawie niezauważalna. Dominika czuła łzy w gardle, nerwowo miotając jasnym promieniem różdżki wokół, mając nadzieję, że w końcu natrafi on na Patricię, całą, zdrową i zajętą jakimś tajemniczym chłopakiem.
W głębi duszy wiedziała jednak, że tak się nie stanie.
Syriusz systematycznie wodził promieniem światła po drodze przed nimi, co jakiś czas natrafiając na kolejne ślady. Było coraz ciemniej i miał wielką nadzieję, że nie idą po trasie jakiegoś przypadkowego przechodnia. Wyglądało na to, że byli całkowicie zdani na siebie – wioska sprawiała wrażenie opustoszałej, nie widać było żadnych mieszkańców, nawet zwierząt. Wokół zalegała tylko upiorna cisza. Syriusz nigdy nie obawiał się milczenia, czasem uważał je nawet za najlepsze lekarstwo na problemy, ale ta cisza miała w sobie coś nienaturalnego, co obawiał się nazwać. Po jakimś czasie zorientował się także, dokąd wiodą ślady stóp, ale nie chciał tego mówić Moon, która i tak wyglądała na przerażoną.
— Patricia! — krzyknęła w mrok, ale nie odpowiedział jej żaden dźwięk. — Zabiję ją — załkała, zakrywając usta dłonią.
Black wysunął się nieznacznie do przodu, starając się utrzymać dziewczynę przynajmniej o krok za sobą. Promień jej różdżki dygotał i bezładnie rozdzierał ciemność, aż w końcu rozbił się na setki mniejszych, potwierdzając ponure podejrzenia Syriusza.
Znajdowali się nad jeziorem w Hogsmeade, rzadko uczęszczanym miejscem, w które zabrał kiedyś Dominikę podczas ich pierwszej randki. Nigdy nie spodziewał się, że wróci tu w takich okolicznościach. Jezioro zawsze wzbudzało w nim niejasne emocje, ale dziś zapragnął znaleźć się od niego jak najdalej. Boleśnie zacisnął palce na dłoni towarzyszki, która jęknęła w odpowiedzi.
— Patricia! — wołała rozpaczliwie, wyrwawszy rękę z jego uścisku i postąpiwszy kilka kroków do przodu. — PATTY, GDZIE JESTEŚ?!
Nagle Black zobaczył w ciemności jakiś ruch, jego uszu dobiegł plusk. Otworzył bezgłośnie usta, chcąc syknąć do dziewczyny, żeby była cicho, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Drżącą ręką uniósł różdżkę i oświetlił coś, co wynurzyło się z głębi jeziora.
To był koń. Ogromne, smoliście czarne, potężne zwierzę. Bestia stała majestatycznie na zadnich nogach, dwoma przednimi rozdzierając nocne powietrze i rzucając wokół dzikie spojrzenia szkarłatnych oczu. Wydała z siebie nienaturalny, piskliwy dźwięk. Syriusz mimowolnie zakrył uszy rękami, niemal upuszczając różdżkę i czując jak ziemia usuwa mu się spod nóg, kiedy zobaczył coś jeszcze. Macmillan dosiadała demonicznego konia z wyrazem absolutnej pustki na twarzy.
— PATRICIA!
Ten krzyk go otrzeźwił. Rzucił się w stronę Moon, która brnęła już ku potworowi po kolana w ciemnej wodzie.
D-drętwota! — wykrzykiwała raz po raz blondynka, ledwie panując na łzami i strachem. — Confundus!
Chłopak czuł kompletną pustkę w głowie. Wiedział, że nie może dopuścić Moon w pobliże konia, zamierzał powstrzymać ją, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz w jego życiu. Na samym brzegu świadomości wiedział też, czym było stworzenie w jeziorze i że nie ma sensu rzucać na nie przypadkowych zaklęć. Na kelpię mogło zadziałać tylko jedno przeciwzaklęcie – a on paradoksalnie, z niedorzeczną dokładnością przypomniał sobie, że kiedy na lekcji była o tym mowa, był pochłonięty rozmową z Jamesem na temat mioteł.
Poczuł jak lodowata woda niemal natychmiast odbiera mu czucie w stopach, kiedy wkroczył w nią, w biegu zdejmując szatę do Quidditcha. Moon brnęła ku kelpii kilka stóp przed nim, wciąż strzelając przed siebie różnobarwnymi promieniami. Czując jak przerażenie niemal odbiera mu oddech, sięgnął na oślep przed siebie. Jego dłonie natrafiły tylko na gęste wstęgi oślizgłych wodorostów. Czuł jak woda zakotłowała się gwałtownie przed nimi, ale nic już nie widział, Dominika przestała miotać urokami. Ciemność rozdarł jej rozpaczliwy i bolesny krzyk. Rzucił się przed siebie rozpaczliwie, zesztywniały od lodowatej wody i strachu przed tym, co może zastać przed sobą. Tym razem jego dłonie natrafiły na ciężki od wody materiał. Pociągnął go z całej siły ku sobie i kiedy poczuł ciepłe ciało w swoich ramionach zaczął się cofać, zaciskając zęby, wbrew krzyczącym z bólu mięśniom. Modlił się w myślach, niezdolny do wydania z siebie żadnego odgłosu, aby Moon przestała się miotać, bo zaraz oboje zanurzą się w lodowatą otchłań, w gęsty muł, w którym grzęzły mu stopy. Czuł, że woda przed nimi wciąż jest wzburzona, ale nie dobiegały stamtąd żadne dźwięki. Kiedy poczuł cudowną stabilność twardego gruntu, opadł na niego wyczerpany, a obok potoczyło się dziwnie bezwładne ciało Dominiki. Resztką sił podpełzł do niej na kolanach i niemal łkając odwrócił ją do siebie przodem, z braku światła rozpaczliwie przesuwając dłońmi po jej udach i szyi w poszukiwaniu najpoważniejszych ran.
— Nika, gdzie cię boli? Słyszysz mnie, Nika? Błagam, powiedz, gdzie…
Dziewczyna siedziała na brzegu o własnych siłach, ale nie odzywała się, ani nie poruszała. Tylko jej klatka piersiowa unosiła się i opadała gwałtownie, dając znać, że żyje. Nagle w ciemności zabłysło światło jej różdżki, którą wciąż kurczowo ściskała w dłoni. Syriusz zobaczył jej szeroko otwarte z przerażenia oczy, szkolny mundurek i szatę zbryzgane krwią… Zakręciło mu się w głowie, ale ponownie uniósł się na kolanach i potrząsnął nią mocno.
— Jesteś ranna?! — wrzasnął. — Odpowiedz!
Moon bezgłośnie potrząsnęła głową i przeniosła promień różdżki na powierzchnię jeziora, która, spokojna teraz i nieruchoma, lśniła czerwienią.

18 listopada 2016

Rozdział XII - część III


„Światło w ciemności”

– rozdział XII –

Remus wziął głęboki oddech, ale w ostatniej chwili zrezygnował z demonstracyjnego westchnięcia, więc obłoczek zmrożonego powietrza ulotnił mu się przez nozdrza, na moment skrywając świat pod półprzezroczystą mgiełką.
Peter przykucnął w zasięgu jego wzroku po prawej stronie i nie poruszał się od dobrych dziesięciu minut.
James natomiast kompletnie nie podzielał ich cierpliwości i taktu, bo krążył w kółko po dziedzińcu ze splecionymi na plecach rękami i parskał raz po raz. Lupin nie próbował się wsłuchiwać w cedzone przez przyjaciela słowa – bądź co bądź, spóźnienie Syriusza nie było ani skandaliczne, ani specjalnie kłopotliwe. Na zewnątrz było tylko kilka stopni mrozu, który jednak skuwał hogwarckie błonia na tyle, że niewielu uczniów miało ochotę na spacer. Przecież dlatego wybrali właśnie to miejsce, prawda?
— Nareszcie! — burknął Potter na tyle głośno, by usłyszał go Black, spieszący ku nim od strony zamku i w biegu poprawiający krawat.
— Nie marudź, Jim. — Uciął Łapa, przeczesując palcami włosy i rozglądając się wokół bystro.
— Jakże się cieszymy, że ostatecznie udało ci się wyrwać ze szponów Moon — kontynuował bezlitośnie Rogacz, taksując wzrokiem wymięty i niechlujny wygląd przyjaciela. — Zaczęliśmy poważnie rozważać interwencję.
— Walczyłem dzielnie — odparł Black bez cienia zażenowania i uśmiechnął się półgębkiem. Na ten widok Rogacz parsknął i wyciągnął z kieszeni obszerny zwój pergaminu. Lupin ukrył uśmiech w kołnierzu szaty.
Zapadła dłuższa chwila milczenia, podczas której wszystkie spojrzenia kolejno zogniskowały się na Rogaczu, który z niewesołą miną przyglądał się treści pergaminu.
— Musimy spojrzeć prawdzie w oczy, panowie — powiedział w końcu, przekazując zwój Syriuszowi. — Sytuacja wygląda nie najlepiej.
— Z meteorytem wszystko w porządku? — zaniepokoił się Peter, rozcierając zesztywniałe kolana.
— Tak, tak. — Potter niecierpliwie machnął ręką. — Okazuje się, że mamy... niespodziewany problem z eliksirami.
On i Glizdogon wpatrzyli się z nieukrywaną ciekawością w twarz Rogacza, który poróżowiał lekko i udał, że przygląda się nadprutej rękawiczce. Syriusz wciąż patrzył na pergamin, chociaż
Remus od razu zauważył, że między jego brwiami pojawiła się drobna, pionowa zmarszczka.
— No dobra, ja mam — wybuchnął w końcu Potter, ku zdumieniu pozostałych Huncwotów. — Działanie moich eliksirów nie utrzymuje się dłużej niż godzinę i nic nie mogę na to poradzić.
Lupin kątem oka spostrzegł kpinę na twarzy Blacka i w porę zdążył zapobiec zaognieniu sytuacji.
— To normalne o tej porze roku — wyrecytował, mając w pamięci lekcje profesora Slughorna. — Najtrwalsze działanie eliksirów gwarantują świeże składniki.
— No właśnie! — zawołał okularnik z wyraźną ulgą. — A na te nie mamy szans, odkąd profesor Sprout poznała się na Łapie i jego kłamstwie na temat zbierania bukietu tojadu jako prezentu dla sympatii...
— Och, przepraszam bardzo, że nie spodziewałem się jej w cieplarni w środku nocy i musiałem wymyślić coś na gorąco. — Black prychnął z godnością. — Swoją drogą, dała mi nieźle popalić. Do dziś dostaję wysypki w pobliżu smoczego nawozu...
— Skupmy się — przywołał ich do porządku, widząc, że James już otwiera usta, by się odgryźć. — Potrzebujemy eliksiru pobudzenia, i to najlepiej koncentratu. Zamawianie w aptekach przy pomocy konta ojca Rogacza to też już spalony temat, co więc nam pozostało?
Odruchowo poprawił szalik w barwach Gryffindoru, kiedy Potter rzucił mu wymowne spojrzenie.
— Ktoś musi udać osłabienie przed panną Pomfrey — powiedział Rogacz powoli . — I to najlepiej ktoś, komu ona ufa, żeby udało się zgarnąć jak najwięcej...
— No dobra, wszystko jasne — mruknął kwaśno, chociaż oczywiście spodziewał się takiego obrotu spraw. — Zrobię to, nie ma obaw.
— Brawo, małpoludzie! — zawołał entuzjastycznie Black, waląc go po plecach. Lupin kaszlnął i z udawaną odrazą odtrącił jego rękę, wzdłuż jego kręgosłupa przebiegł jednak radosny dreszcz. Znowu poczuł się prawdziwym Huncwotem.
— To wciąż za mało — przypomniał Rogacz, ponownie zerkając na listę. — I to dużo za mało. Zmarnowaliśmy sporo składników. Jasne, część można dokupić w aptece bez żadnego dodatkowego pozwolenia, ale niektóre z nich...
Wszystkie spojrzenia wolno zogniskowały się na Glizdogonie, który wciąż kucał pod murem. Chłopak powiódł po nich wystraszonym wzrokiem, wciskając zaciśnięte dłonie do kieszeni szaty.
— P-przecież wiecie, że Heckmann mnie n-nienawidzi — wymamrotał znad krawędzi szalika. — Jak niby mam go zbajerować?
— W tym rzecz, mój nieoceniony, mały, zwinny, gryzoniowaty... — zaczął Black kojącym tonem, każde słowo akcentując klepnięciem Petera w ramię, kiedy nagle urwał gwałtownie i zesztywniał, zupełnie jak pies, który zwietrzył zagrożenie.
Na skraju dziedzińca, tuż pod łukowato zwieńczoną, kamienną arkadą przystanęła dziewczynka. Dwa ciemne warkoczyki okalające trójkątną twarz i drobna postura nic mu nie mówiły, ale coś w jej dużych, bladych oczach sprawiało, że czuł się, jakby skądś ją znał.
Przez chwilę wszyscy wpatrywali się w siebie nawzajem, Huncwoci oskarżycielsko, ona bez wyrazu, aż wreszcie Remus poczuł, jakby odznaka prefekta żywym ogniem poznaczyła mu pierś, zapytał więc prędko:
— Cześć, zgubiłaś się?
Dziewczynka nie odpowiedziała, ale wyraz jej spojrzenia, które nagle zogniskowało się wyłącznie na nim, zmroził jego mięśnie i ścięgna, zupełnie niezależnie od temperatury panującej na zewnątrz. Usta rozchyliły mu się mimowolnie, kiedy oszołomił go i sparaliżował ten krótki, lecz niezwykle intensywny kontakt wzrokowy.
— Psik! — syknął głos Syriusza, dobiegający go jakby z oddali. Huncwoci zarechotali, dziewczynka odwróciła się na pięcie i umknęła, ale on wciąż widział to jej spojrzenie, zupełnie jakby wtopiło się w wewnętrzną stronę jego czaszki, jakby jego cień pozostał przed jego oczami bez względu na nieobecność właścicielki.
— Pete, to będzie zupełnie proste... — Słowa docierały do niego poprzez mgłę intensywnych i kompletnie niezrozumiałych odczuć. Nie znał tej dziewczynki, nie wiedział o niej nic, a jednak odruchowo odczytał czyste, niczym nie stłumione uczucie, które pojawiło się w jej bladych oczach, kiedy tylko na niego spojrzała.
Nie ulegało wątpliwości, że była to absolutna pogarda.

* * * * *

Tego zimowego wieczora po raz pierwszy od ostatnich tygodni ogarnął ją prawdziwy spokój.
Wprawdzie patrząc za okno nie sposób było zgadnąć, że właśnie trwały święta Bożego Narodzenia, bo śniegu było jak na lekarstwo, ale to jej zupełnie nie przeszkadzało. Siedziała na miękkiej, powycieranej kanapie, mrużąc oczy w blasku płomieni wesoło trzaskających w kominku i obejmując kolana ramionami. Przy swoim lewym boku czuła ciepło Syriusza, który półleżał demonstracyjnie znudzony i ukradkiem gładził wewnętrzną stronę jej kostki. Było dobrze, naprawdę dobrze, a byłoby idealnie, gdyby nie ponura aura, którą roztaczała wokół siebie Patricia.
Dziewczyna, która ze względu na swoje zwykle pogodne usposobienie nazywana była pieszczotliwie słoneczkiem Gryffindoru, w milczeniu patrzyła w ogień, wyraźnie wzburzona. James paplał coś nieustannie o Quidditchu, ale ona zdawała się tego nie słyszeć, dusząc w sobie emocje, których jedynym wyrazem były zmarszczone brwi i nerwowe przebieranie palcami. Dominika zerkała na nią z obawą, czekając na wybuch, który musiał nastąpić wcześniej czy później.
I doczekała się.
— Merlinie, jak oni mnie denerwują! — warknęła w końcu, nie odrywając wzroku od kominka. James zamilkł w pół słowa i, tak jak pozostali, popatrzył na nią ze zdziwieniem. — Dlaczego nie mogę mieć normalnej rodziny?
Syriusz parsknął po nosem. Macmillan spojrzała na niego z roztargnieniem, ale po chwili ponownie podjęła temat.
— Domyślam się, że są wściekli, bo nie wróciłam do domu na święta. Przecież to taka świetna okazja, żeby pojawić się na jakimś snobistycznym przyjęciu!
— Mogliby cię od razu z kimś zaręczyć. — Black pokiwał głową ze zrozumieniem. — Jak na nasze standardy jesteś już starą panną.
Patricia spojrzała na niego z niemym oburzeniem.
— Co tak patrzysz? Chętnie bym ci pomógł, ale sama rozumiesz. Chwilowo jestem wydziedziczony.
— Przepraszam bardzo — wtrąciła Moon, trącając go łokciem. — Czy to jedyne, co powstrzymuje cię przed ożenieniem się z Patty?
— Coś tam jeszcze było, ale nie mogę sobie przypomnieć, co dokładnie... — Syriusz zmarszczył brwi z teatralnym zamyśleniem potarł podbródek, ale po chwili roześmiał się głośno, kiedy Dominika prychnęła i strąciła jego dłoń ze swojej kostki.
— Nie znoszę cię — poinformowała go stanowczo.
— Uwielbiasz mnie — odparł Black bez cienia wahania i ponownie złapał ją za nogę.
— Na pewno za tobą tęsknią, Patty. — powiedziała Moon z przekonaniem, widząc, że wygłupy Syriusza ani trochę nie poprawiły humoru przyjaciółce.
— Szczerze w to wątpię — mruknęła. — Nawet nie złożyli mi życzeń.
Zapadło ciężkie milczenie. Dominika nie miała pojęcia, co powiedzieć, nie posuwając się do oczywistego w tej sytuacji kłamstwa. Wysilała gorączkowo mózg, poszukując jakichkolwiek słów otuchy, które nie byłyby jałowe i banalne, ale to sama Macmillan przerwała przedłużającą się ciszę.
— Kiedyś wszystko było inaczej. Kiedyś sama chętnie wróciłabym do domu na święta, a teraz...
Lśniące, ciemnobrązowe włosy zsunęły się jej na twarz, kiedy opuściła głowę.
— No, ale w tym roku musiałaś zostać w zamku. — Brunetka ze zdziwieniem spojrzała na Remusa, który uśmiechał się do niej ciepło. — W końcu został prawie cały nasz rocznik. Ostatnie święta w Hogwarcie, aż trudno w to uwierzyć...
— Prawie cały — burknął James, poprawiając okulary, które wiecznie mu się przekrzywiały.
Black przewrócił oczami i zacisnął palce na kostce Moon.
— Nie wytrzymam tego — ostrzegł i tym razem nawet Patricia zdobyła się na uśmiech.
— Dlaczego to właśnie Evans musiała się wyłamać? — jęczał dalej Potter, kompletnie ignorując Syriusza. — A mogło być tak pięknie...
— Naprawdę sądzisz, że gdyby była tu te parę dni dłużej, twoja sytuacja zmieniłaby się jakoś diametralnie? — zapytała niewinnie Dominika.
— Oczywiście. — Pewność siebie Pottera zawsze była zdumiewająca i, jak lubiła powtarzać Moon, tylko mały krok dzielił ją od totalnej głupoty. — Podobno w święta nawet zwierzęta mówią ludzkim głosem.
Black ryknął śmiechem przypominającym szczekanie psa i jeszcze niżej osunął się na kanapę, a Remus zaniósł się niezbyt przekonującym kaszlem.
— No, no, Potter. — Patricia pogroziła mu palcem, ale kąciki jej ust drżały w ledwie powstrzymywanym uśmiechu. — To było niegrzeczne.
— Ostatnio jestem taki grzeczny, że aż mi niedobrze. — Okularnik zwiesił się z fotela w dramatycznej pozie.
— Mnie też — potwierdził szybko Black.
— Akurat — parsknęła Macmillan, a Dominika z ulgą zauważyła, że jej smutek gdzieś wyparował. — Jestem pewna, że szykujecie coś paskudnego na zakończenie edukacji w Hogwarcie, prawda, chłopcy?
— Nic z tych rzeczy — wymamrotał James stłumionym głosem, wciąż zwisając z fotela, a Remus popatrzył na brunetkę z teatralnym zdumieniem.
— Syriuszu? — Moon uśmiechnęła się słodko do Łapy i pogłaskała go po głowie.
— Spróbuj mnie przekonać.
Dominika zachichotała mimowolnie i pochyliwszy się, cmoknęła go szybko w usta. Kiedy chciała się odsunąć, Black przytrzymał ją, przedłużając pocałunek. Po chwili, starannie ignorując Jamesa, który udawał właśnie, że wymiotuje na dywan, zapytała raz jeszcze:
— No, co szykujecie na zakończenie szkoły?
— Moony, ale ty jesteś naiwna. — Chłopak pokręcił głową z politowaniem. — Naprawdę myślałaś, że ci powiem?
— Potter, i ty się dziwisz, że Lily ci nie ufa? — Patricia dla bezpieczeństwa przesunęła się w kierunku Jamesa, który zaśmiewał się w najlepsze. — Jestem w szoku, że chociaż Black wyżebrał sobie dziewczynę.
— Możliwe, że nie na długo — ostrzegła Moon i cała piątka wybuchnęła śmiechem.
Dominika rozparła się wygodniej na kanapie i przymknęła oczy. Śmiech i bliskość przyjaciół działały na nią jak najlepsza terapia. Czuła się, jakby krąg światła otaczający kominek działał jak magiczna bariera, przez którą nie mogą się przedostać przykre i ponure myśli. Najchętniej już na zawsze pozostałaby w tej bezpiecznej, ciepłej, na wpół rzeczywistej strefie, ale już po chwili musiała wrócić na ziemię, bo Syriusz poruszył się, wyciągając z kieszeni małe, prostokątne lusterko i powiedział z zadowoleniem:
A propos niegrzecznych chłopców... Nasz bohaterski Glizdogon chyba właśnie plądruje zapasy naszego drogiego profesora Heckmanna!

* * * * *

Peter Pettigrew jak burza wpadł do szkolnej biblioteki i zatrzasnąwszy za sobą drzwi, oparł się o nie plecami, dysząc ciężko. Z zażenowaniem zauważył, że cała scena przyciągnęła uwagę panny Pince, bibliotekarki, która na jego widok zmarszczyła haczykowaty nos i łypnęła na niego znad rogowych okularów. Wymamrotawszy przeprosiny, wpadł między regały. Miał szczęście, że podczas przerwy świątecznej szkolna biblioteka była miejscem rzadziej odwiedzanym przez uczniów niż, dajmy na to, takie lochy.
No właśnie. Lochy.
Peter wzdrygnął się mimowolnie i obejrzał się płochliwie przez ramię. Przez chwilę rozważał przeminę w szczura, ale ostatecznie uznał, że to zbyt ryzykowne. Bał się tak bardzo, że coś mogło pójść nie tak, a w pobliżu nie było żadnego z Huncwotów, żeby mu pomóc. Co jeśli nie mógłby wrócić do swojej postaci i musiałby tu czekać przez długie godziny, aż ktoś postanowi otworzyć drzwi? A co jeśli... Gryfon balansował na granicy fascynacji i paniki, wymyślając coraz straszniejsze scenariusze... Jeśli panna Pince sypia gdzieś w bibliotece, a nikt, ale to nikt nie postanowiłby tu wejść przez całą świąteczną przerwę? Kiedy Huncwoci zaczęliby się zastanawiać, co się z nim stało? Czy domyśliliby się prawdy, gdyby po wielu tygodniach odnaleźli między regałami szkielet szczura, który kiedyś...
Serce podeszło mu do gardła, gdy cofając się, wpadł na kogoś. Kogoś, kto nasyczał na niego gniewnie, kto bardzo ładnie pachniał piżmem i górował nad nim wzrostem.
Szczęka opadła mu, gdy rozpoznał Josephine, koleżankę Moon z Beauxbatons. Była oszałamiająco piękna  smukła, wysoka, z falą czekoladowych włosów spływających kaskadą na ramiona, wielkimi oczami i pełnymi ustami nieładnie wygiętymi w pogardliwym grymasie.
Ponownie wybąkał przeprosiny i umknął przed jej gniewnym spojrzeniem. Po chwili zorientował się, że odruchowo wpadł do swojego ulubionego działu  wokół piętrzyły się wielkie atlasy nieba, tablice księżycowe i przewodniki po gwiazdozbiorach. Jakimś cudem uspokoiło go to na tyle, że wciąż jeszcze lekko drżącymi dłońmi wyciągnął lusterko, które dał mu James.
Zawahał się. Niby jak miał im powiedzieć, że pokpił sprawę? Oczywiście nieustraszonym Huncwotom nawet nie przyszło do głowy, że on, Peter, mógłby obawiać się wizyty w lochach. Odkąd Ślizgoni przyczepili się do niego, jako najsłabszego ogniwa Czwórki Wspaniałych, starał się omijać podziemia szerokim łukiem, ale tym razem to jemu przypadło w udziale grzebanie w zapasach Heckmanna. W razie czego, mądrzył się James, przecież zawsze mógł zmienić się w szczura. Pewnie. Starał się, naprawdę  tylko on wiedział, ile odwagi wymagało od niego zejście do lochów, a tym samym samotne wkroczenie na terytorium Ślizgonów. Nic nie mógł poradzić na to, że mieszkańcy Domu Węża z całego serca nienawidzili Huncwotów, a jego samego wyczuwali jakimś szóstym zmysłem, jak psy, które ponoć zawsze wietrzą strach. Tym samym wciąż brakowało im wielu składników do zrealizowania Numeru Życia, który teraz wydawał się Peterowi odległy jak nigdy wcześniej.
Westchnął, a jego oddech osiadł na moment na powierzchni lusterka.
— Syriusz — powiedział zrezygnowanym tonem.
— Glizdogon! — Po drugiej stronie szklanej tafli pojawiła się roześmiana twarz Blacka, który nawet nie silił się na szept.
— Przepadło — mruknął, odwracając wzrok.
— Och. — Uśmiech na twarzy Łapy został zastąpiony przez czujność. — Gdzie jesteś?
— W bibliotece — wymamrotał, czując się potwornie głupio, jakby faktycznie rozmawiał sam ze sobą.
— A co ty tam robisz? — zdumiał się Black.
— Słuchaj, nieważne, po prostu napotkałem, eee, nieprzewidziane trudności. Będziemy musieli spróbować innym razem, dobrze?
— Nie ma sprawy — odparł lekceważąco chłopak. — Co ma pogrebin zeżreć, nie utonie.
— Co? — Teraz to Peter szeroko otworzył oczy.
— Nic. Wracaj, co będziesz gnił w tej paskudnej, zakurzonej no...
Obraz w lusterku zamazał się, rozległy się jakieś trzaski i po chwili znowu widział swoje odbicie. Westchnął i wsunął lusterko do kieszeni. Nagle jego mięśnie zesztywniały, kiedy wyraźnie poczuł na sobie czyjś wzrok. Odwrócił się na pięcie i stanął twarzą w twarz z Josephine, która z niekłamaną ciekawością zerknęła na kieszeń, w której przed chwilą ukrył artefakt. Przełknął ślinę. Jak wiele zobaczyła, jak wiele usłyszała, ale co najważniejsze, jak wiele zrozumiała?
Salut. — Uśmiechnęła się tak pięknie, że nie zdołał wykrztusić ani słowa, ale to jej najwyraźniej wcale nie przeszkadzało. — Oooch, widzę, że mamy tu prawdziwego... ehem, ehem... spécialisé en astronomie! A ja właśnie BAHDZO, très, très poszszebuję pomosy!
Pettigrew gapił się na nią z otwartymi ustami, a Josephine patrzyła cierpliwie.
Je m'appelle Josie. — Co prawda nie znał francuskiego, ale kiedy dziewczyna najprostszym gestem na świecie wyciągnęła do niego dłoń, uchwycił ją skwapliwie i wybąkał:
— Peter. Peter Pettigrew.
Pocałowała go w oba policzki i zaśmiała się wdzięcznie. Oszałamiała go nie tylko jej uroda i fakt, że sama do niego zagadała  przecież dopiero co patrzyła na niego, jakby był robakiem. Z drugiej jednak strony, pewnie ją wtedy przestraszył, a w dodatku prawie stratował, więc nic dziwnego, że była niezadowolona. Trybiki mozolnie pracowały w jego głowie, kiedy Jospehine – nie, Josie – wskazała mu pusty zwój pergaminu, a potem regał z książkami, jakby oboje potrzebowali języka migowego, żeby się porozumieć. Wtem spłynęło na niego cudowne olśnienie. Był w końcu specjalistą od astronomii czy nie?!

* * * * *

Lily Evans była nieszczęśliwa.
I pomyśleć, że zrezygnowała z ostatnich świąt w Hogwarcie właśnie dlatego, żeby takich uczuć uniknąć! Teraz, kiedy siedziała zamknięta w swoim pokoju, nie mogła zrozumieć, jak wpadła na ten idiotyczny pomysł. Wrócić do domu, żeby zaznać rodzinnego ciepła, żeby znowu poczuć się małą dziewczynką i... i ukochaną siostrą.
Nic jednak z tego. Po pamiętnej wizycie Vernona Dursley'a i jej katastrofalnym finale, Petunia stanowczo odmawiała pojednania. Ignorowała wszelkie próby siostry, pozostając nieczuła na świąteczną atmosferę i perswazję rodziców. Animuszu dodawała jej obecność ukochanego, który pojawił się u nich drugiego dnia świąt i miał zostać aż do Sylwestra. Lily podejrzewała, że Petunia zdążyła już go uprzedzić co do swojej siostry-wariatki, bo teraz oboje łypali na nią podejrzliwie, jakby miała zamiar wysadzić dom w powietrze za każdym razem, kiedy znaleźli się w tym samym pomieszczeniu.
Przytłoczona tą nieprzyjazną atmosferą, Lily zaszyła się w swoim małym pokoiku, który sprawiał wrażenie, jakby nie zdążył dorosnąć wraz ze swoją właścicielką  tu i ówdzie można było znaleźć pluszowe i porcelanowe żaby, które młodsza Evansówna zbierała namiętnie, dopóki eliksiry do reszty nie obrzydziły jej tych pokracznych zwierzątek; na jasnozielonych ścianach wisiały plakaty mugolskich zespołów i nieruchome fotografie z dawnych, szczęśliwych czasów; książki z bajkami i albumy o zwierzętach spoczywały na półkach, jakby czekały na swoją kolej, aż Lily je także zabierze ze sobą do szkoły, tak jak wszystkie podręczniki i ulubione powieści, które wolała trzymać pod ręką. W pewnym sensie miała swoją przeszłość tuż przed oczami, mogła jej dotknąć, ale nie mogła do niej wrócić, nie było sposobu, by ją poczuć. Wszystko się zmieniło, już nic nie będzie takie samo jak dawniej i Lily miała tego pełną, gorzką świadomość, kiedy podsunęła obrotowy fotel do parapetu i oparła się o niego łokciami, patrząc w ciemne, gwieździste niebo.
Tak, świat parł do przodu i najlepszy na to dowód znajdował się za szybą  puszyste i białe święta, które Lily pamiętała z dzieciństwa, zostały zastąpione przez smętne, zmrożone przymrozkiem kupki śniegu piętrzące się na gołej, zesztywniałej ziemi  ale czy to naprawdę było złe? Zmiany wcale nie muszą oznaczać zmian na gorsze. Nowa sytuacja mogła okazać się równie dobra, a nawet lepsza, jeśli tylko spojrzeć na nią z odpowiedniej perspektywy i ruda Evansówna starała się w to wierzyć całym swoim sercem, kiedy patrzyła w noc, wzrokiem szukając nadziei i spadających gwiazd.
Daj mi jakiś znak — myślała, oparłszy podbródek na splecionych przedramionach. — Jakiś mały znak, cokolwiek, proszę!
Niebo milczało, wysokie, wyniosłe, nieprzeniknione.
Była tylko trochę rozczarowana, przecież sama nie wierzyła, że coś się stanie. Odkąd podrosła i poznała, jak działa magia, wiedziała dobrze, że nie wystarczy tylko czegoś sobie życzyć, jak w bajce  zawsze trzeba było brać sprawy w swoje ręce, oczywiście jeśli tylko posiadało się odpowiednie umiejętności i wiedzę.
Westchnęła cicho i zmrużyła oczy, rozkoszując się ciepłem buchającym z kaloryfera i wyobrażając sobie, że to kominek w Pokoju Wspólnym Gryfonów, a ona wcale nie znajduje się w Cokewroth samotna i pozbawiona przyjaciół. W pewnym momencie musiała przysnąć, bo wydawało jej się, że na tle niepełnej, ale jasnej tarczy księżyca pojawił się jakiś punkcik, który rósł z każdą chwilą. Patrzyła na niego sennym, na wpół przytomnym wzrokiem, aż nagle zerwała się na równe nogi, kiedy zrozumiała, że to nie sen.
Rzuciła się w kierunku okna i najciszej jak potrafiła przekręciła klamkę. Drewniana rama zaskrzypiała jękliwie, kiedy wraz z podmuchem lodowatego wiatru do pokoju wleciała wielka sowa uszata.
Lily jeszcze nigdy w życiu nie ucieszyła się tak bardzo widok Bucefała, sowy Pottera. Ba, ucieszyła się zdecydowanie bardziej niż można by to uznać za stosowne, ale nie zamierzała się tym przejmować, w końcu nikt nie mógł tego zobaczyć, prawda? Bucefał zacisnął szpony na oparciu fotela, z gracją utrzymując równowagę przy pomocy potężnych skrzydeł. Evans popędziła do szafki nocnej i wyciągnęła z niej paczkę cynamonowych ciasteczek, po czym jedno z nich wręczyła sowie.
Niecierpliwie odwiązała rulonik pergaminu od wyczekująco wyciągniętej nóżki ptaka. Zaraz potem Bucefał poczęstował się ciastkiem, najwyraźniej w poczuciu spełnionego obowiązku, ale tego Lily już nie zarejestrowała, zbyt pochłonięta czytaniem listu.

Do mojej ulubionej kasztanowłosej, gryfońskiej prefekt naczelnej, której uroda dorównuje jedynie jej inteligencji, którą z kolei jednakowoż przyćmiewa dobroć jej serca, będąca

W tym miejscu od ostatniej litery odchodziła gruba kreska o nieregularnym kształcie, na samym końcu niemal rozcinająca pergamin. Lily zachichotała pod nosem. Domyślała się, że kwiecista przemowa Pottera jak zwykle znudziła Blacka, który dał upust swojej dezaprobacie. James uwielbiał błaznować i popisywać się w każdych okolicznościach, ale spod tej fasady niepowagi wyglądało coś, co sprawiło, że przyjemne ciepło rozlało się w jej piersiach  pamiętał, że nie znosiła, kiedy ktoś określał jej włosy jako "rude".

W każdym razie wciąż nie mogę uwierzyć, że nas tak zdradziecko porzuciłaś. Żeby wzbudzić w Tobie słuszne wyrzuty sumienia, wspomnę tylko, że na skutek Twojej nieobecności nie miałem co robić z jemiołą, która jak zwykle o tej porze roku wisi w każdym kącie zamku, próbowałem więc pojednać się z naszym nowym woźnym, Argusem Filchem (żywiłem uzasadnioną obawę, że wciąż ma mi za złe ten swędzący proszek) i w efekcie grozi mi szlaban do końca przyszłego miesiąca, jeśli nie do końca ŻYCIA. Mam nadzieję, że już na tym etapie rozumiesz swój błąd, ale jeśli nie, to spróbuj wyobrazić sobie Hagrida w stroju Świętego Mikołaja. Boli, co?

Lily przycisnęła dłoń do ust, tłumiąc chichot. Strach pomyśleć, jak nisko mogłaby upaść z oczach Petunii i Vernona, gdyby usłyszeli jak śmieje się sama do siebie! Nie mogła jednak nic na to poradzić, listy Pottera zawsze były komiczne.

Żartowałem. Tak naprawdę mam nadzieję, że odpoczywasz i spędzasz cudowne święta w gronie najbliższych. Zastanów się jednak nad wcześniejszym powrotem do Hogwartu, bo kto wie, co strzeli mi do głowy w obecności obrzydliwie gruchających Łapy i Dominiki, a także Lunatyka i Lisy, bo Merlin mi świadkiem, że Glizdogon zbyt jest zajęty świątecznym puddingiem, a Macmillan ostatnio zbyt przypomina Jęczącą Martę, by mogli mnie powstrzymać.

Z najlepszymi życzeniami,
Twój James

PS. Bez Ciebie, Lily, ten zamek jest pusty niczym czaszka naszej wspólnej koleżanki, Marion Grant.

Jeszcze przez najbliższe pół godziny uśmiechała się tak szeroko, że rozbolały ją policzki. Czytała list raz po raz, śmiejąc się z żartów czających się w co drugim słowie, które podniosły ją na duchu jak magiczne zaklęcie. Potter po raz kolejny zdawał się czytać w jej myślach, zgadywać jej potrzeby i rozluźniać atmosferę, kiedy wydawało się jej, że już nic nie będzie w stanie jej pocieszyć.
No i był jeszcze jeden szczegół  nareszcie oduczył się zwracania do niej po nazwisku!
Jak by nie patrzeć, to jednak prawda, że wszystko się zmienia.



Cześć i czołem! Powiem Wam szczerze, bo pewnie i tak to widać, że ten rozdział kompletnie nie był planowany. Stwierdziłam jednak, że muszę na chwilę wyhamować, noo i trochę ciepełka też się przydało :) Ostatnio zainteresowanie tą historią bardzo spadło, ale nie zamierzam jej porzucać, zwłaszcza że wciąż znajdują się osoby, które zawstydzają mnie swoimi komplementami i dają potężnego, motywacyjnego kopa - tym razem była to Neithiria, której z całą pewnością należy zawdzięczać fakt, że wymęczyłam ten rozdział na dziś, a nie na bliżej nieokreśloną przyszłość :)

4 listopada 2016

Rozdział XI - część III


„Nieoczekiwana groźba”

– rozdział XI –

Rankiem tego samego dnia przy stole Gryffindoru wcisnęła się między Lily i Patricię, wciąż drżąc na wspomnienie nocnego gościa. Nie zdążyła nawet nalać sobie herbaty, kiedy jej wzrok napotkał utkwione w nią ciemne oczy Syriusza, na widok których oblała się pierwszym od wielu dni rumieńcem. Dzbanek zadygotał w jej dłoni, kiedy usta chłopaka wolno rozciągnęły się w uśmiechu, zupełnie jakby potrafił czytać w jej myślach. Wpatrywali się tak w siebie przez dłuższą chwilę, jak gdyby widzieli się po raz pierwszy, i w pewnym sensie tak właśnie było, bo teraz łączyły ich wspólne tajemnice i wyjątkowe zaufanie.
Lily przewróciła oczami. Syriusz zerknął na nią, po czym znowu spojrzał na Dominikę.
— Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Patricia parsknęła w swoją owsiankę, a z twarzy Moon szybko spełzł rumieniec.
— Bingo — mruknęła, a w tej samej chwili nawiedziła ją straszna myśl, że może był to kolejny idiotyczny pomysł Huncwotów. Co jeśli duch starego szlachcica to ich sprawka? Otworzyła usta, żeby zapytać o to Syriusza, kiedy uprzedziła ją Lily.
— Idziecie na spotkanie Klubu Pojedynków? — zapytała, energicznie smarując dżemem kromkę chleba. — No wiecie, dziś przed wyjazdami na święta?
Syriusz odchylił się na krześle, rzucając pokrętny uśmieszek w stronę Moon, która odpowiedziała nieśmiało i skupiła nieco zmartwiony wzrok na przyjaciółce. Evans, ku cichemu rozczarowaniu przyjaciółek, miała zasilić szeregi Hogwartczyków wracających na przerwę świąteczną do domu.
— Uznaliśmy, że to strata czasu — odparł Potter z lekceważeniem, mierzwiąc swe kruczoczarne włosy. Brwi Evans powędrowały do góry – jeszcze niedawno Huncwoci sprawiali wrażenie, jakby okazja do legalnego pojedynkowania się i popisywania przed całą szkołą była spełnieniem ich najskrytszych marzeń. — Klub Pojedynków jest dobry dla kujonów i mugolaków.
— Co zabawne, niektórzy spełniają oba te warunki — oznajmił niewinnie Syriusz, z uwagą przyglądając się sklepieniu sali, które tego dnia było wyblakłe i nieciekawe.
— Co masz na myśli? — spytała ostro Lily, mrużąc niebezpiecznie swe promieniście zielone oczy.
— A ty, Moon? — Syriusz zlekceważył jej pytanie. — Wracasz do domu na święta?
— Nie — odparła Dominika, słysząc jak obco zabrzmiał jej własny głos. — Nie, postanowiłam nie wracać w tym roku.
Lily i Patricia spojrzały na nią ze współczuciem, kiedy udała, że przypadkiem upuściła widelec i pochyliła się, aby go podnieść, ukradkiem ocierając oczy. Nie wyobrażała już sobie świąt, które miałaby spędzić bez Guillaume’a, jej „prezentu”. Nie chciała patrzeć na cierpienie rodziców, nie mogła spojrzeć w oczy cioci Louise. Bo to wszystko była jej wina, czuła to gdzieś na skraju świadomości.
Pod powiekami pojawiły się jej wyimaginowane sceny, których przecież nie mogła widzieć na własne oczy. W momentach słabości, kiedy nie potrafiła zablokować myśli o rodzinnej tragedii, niemal obsesyjnie wyobrażała sobie, jak to wszystko mogło się stać. Potężna wichura, strzaskane pnie drzew, zmiażdżone samochody, zerwane dachy i przęsła mostów, okrzyki przerażenia i nieludzkie wycie, nie wiadomo, czy wiatru, czy może jego ofiar... Zimna obręcz ścisnęła ją za serce. Kompletnie nie docierało do niej, że przecież huragan pochłonął znacznie więcej niż jedno ludzkie życie. Nie dbała o to. Sił starczało jej jedynie na nieustanne powtarzanie wciąż tych samych pytań – czy Guillaume się bał? Czy cierpiał? Czy wiedział, że umiera? Jak to się mogło stać?!
Wyrzuty sumienia i gniew obudziły się w niej leniwie. Były jak wstydliwa tajemnica, jak niespodziewana słabość, którą trzeba ukryć przed oczami wszystkich. Zapomniała jednak, że jest jedna para oczu, która od niedawna patrzy na nią znacznie czujniej i uważniej niż inne...
Czuła na sobie jego palące spojrzenie, kiedy wstała i najbardziej obojętnym głosem, na jaki było ją stać, powiedziała, że idzie do Sali Założycieli. Odwróciła się na pięcie i odetchnęła z ulgą. Nie chciała ich współczucia. Jedyne, czego tak naprawdę chciała, to okazja, żeby się zemścić.
Usłyszała, a zaraz potem poczuła obok siebie lekki trucht. Odwróciła głowę ze zdziwieniem, kiedy Syriusz bez słowa zamknął jej dłoń w swojej. Nie patrząc na niego, z trudem przełknęła ślinę, ledwie panując nad drżeniem kolan, które mogło mieć wiele wspólnego z dziesiątkami wlepionych w nich par oczu.
— Po co to robisz? — szepnęła. — Przecież podobno Klub to strata czasu.
— Lepiej się przyzwyczaj — odparł Black bez cienia zakłopotania. — Uznałem, że od teraz powinniśmy spędzać ze sobą więcej czasu.
Moon przystanęła ze zdumienia w pustej jeszcze Sali Założycieli, pośrodku której ustawiono już drewniany postument.
— Tylko nie mów, że ma to związek z tym, co ci wczoraj powiedziałam — ostrzegła, czując narastającą panikę. — Sama potrafię o siebie zadbać!
Black popatrzył na nią z politowaniem, po czym wzruszył ramionami i przywołał na twarz kpiący uśmieszek, przyciągając ją do siebie.
— Czy naprawdę potrzebuję pretekstów, żeby pospacerować po zamku z moją dziewczyną?
— Syriuszu, to naprawdę nie jest śmieszne — powiedziała, odpychając jego rękę. — Nie chcę, żebyś za mną chodził. Nic mi nie będzie, obiecuję.
Black w zamyśleniu okręcił sobie pasmo jej włosów wokół palca.
— Fakt, to nie jest śmieszne. Nigdzie już nie będziesz chodzić sama, a po zmroku chcę cię widywać w naszej wieży. W porządku?
— Nie, nie w porządku. Wybacz, ale nie możesz mi rozkazywać.
— Mogę i muszę. — Pocałował ją w skroń. — Obiecujesz? Mam swoje sposoby, żeby to sprawdzić.
Jego oczy pociemniały nieznacznie.
— Do tej pory nic mi się nie stało! — wybuchnęła Moon. — Ze wszystkim radziłam sobie sama, nie ma żadnej potrzeby, żebyś za mną chodził i upewniał się, że nikt nie pragnie mnie zamordować!
— Do tej pory miałaś mnóstwo szczęścia — powiedział Black nieco chłodniejszym tonem.
Blondynka przygryzła wargę. Skubała nerwowo rękaw szaty, czując jak palce Syriusza delikatnie przesuwają się po jej karku. Dobrze wiedziała, że Black, po tym jak opowiedziała mu o zagrożeniu związanym z Białą Magią, nie ustąpi i będzie gnębił ją aż do skutku. Był to jeden z powodów, dla którego tak niechętnie podzieliła się z nim swoją tajemnicą – naprawdę nie potrzebowała więcej dramatyzowania niż było to konieczne. Mimo to, wzruszało ją jego zaangażowanie i kiedy czuła na sobie jego wzrok i dotyk, nie chciała mu czegokolwiek odmawiać.
— Zgoda — rzuciła w końcu z wysiłkiem. — Zgoda, nie będę już wychodzić po zmroku z zamku. Ale nie będziesz za mną chodził bez przerwy i będziesz musiał mi w czymś pomóc.
— Mmm, to jakieś zadanie specjalne? — wymruczał z zadowoleniem w jej ucho.
— Ostrzegam, że nie będzie łatwo. Zgadzasz się?
— Przyrzekam, Dominiko Moon — powiedział pompatycznym, egzaltowanym tonem, który zupełnie nie pasował do lekkiego uśmiechu i łobuzerskiego błysku w jego oczach. — Przyrzekam, że zrobię wszystko, co tylko każesz.
— Chciałabym w to wierzyć — mruknęła Moon, cofając się za jego ramię na widok napływających do sali uczniów.

* * * * * 

Po wyściskaniu Lily i odprowadzeniu jej na sam dworzec w Hogsmeade, Dominika i Patricia w nie najlepszych nastrojach wróciły do zamku. Opustoszały Hogwart wydawał się dziwnie smętny, a nawet ponury. Przystanęły w sali wejściowej, zastanawiając się jak zapełnić czas do kolacji, która miała odbyć się bez podziału na domy w Wielkiej Sali.
— W sumie zadali nam sporo prac domowych na ferie… — zagaiła niepewnie Patricia. Dziewczyny spojrzały na siebie i zachichotały.
— Jedna z korzyści wynikających z braku obecności Lily jest taka, że zamierzam nic nie robić przez całe święta — oświadczyła Moon, bezwiednie kierując się do wieży Gryffindoru.
— No to zagrajmy w gargulki.
— Czy ma to jakiś związek z faktem, że nie umiem w nie grać?
Patricia zaśmiała się wdzięcznie.
— To tak jak z jazdą na tym, no, rowerze. Zanim nauczysz się na nim jeździć, musisz trochę się poprzewracać…
— Taa, tylko po jeździe na rowerze nie śmierdzi się tak okropnie. Ale niech ci będzie. Cicha noc — przekazała hasło Grubej Damie, która odsunęła się i westchnęła ciężko.
— Żeby tylko. — Usłyszały jej głos za swoimi plecami. — Doszły mnie słuchy, że James Potter i Syriusz Black zostali w zamku na święta.
— To akurat słuszna obawa — zauważyła Macmillan, idąc w stronę dormitorium dziewcząt. — Hej, Pete! Chcesz zagrać w gargulki?
Peter Pettigrew siedział na topornym kamiennym parapecie, pozbawiony destrukcyjnej obecności swoich trzech przyjaciół. Dominika, która wciąż stała w okolicy przejścia, zmrużyła oczy na widok sinych plam na jego przegubach. Kiedy chłopak zauważył jej wzrok, natychmiast zsunął rękawy swetra.
— Nie, dzięki — odparł drżącym głosem i zeskoczył z parapetu. — Mam coś to załatwienia w… w bibliotece.
I wybiegł przez dziurę pod portretem.
Patricia wzruszyła ramionami i poszła po swój zestaw gargulków. Ale Patricia nie widziała sińców na bladych, pulchnych przedramionach jednego z Huncwotów. Patricia nie dosłyszała jego wyraźnego kłamstwa. Największym zmartwieniem Patricii w najbliższej przyszłości była kwestia wygranej z grze planszowej.  Nic więcej...
Moon opadła na wysłużoną kanapę i mimo ognia wesoło trzaskającego w kominku, po jej ramionach przebiegł dreszcz.

* * * * *  

— Boisz się?
Moon wzruszyła ramionami. Siedziała po turecku na swoim łóżku z czterema kolumienkami i nie mogła zdecydować się na sen, mimo brzucha wypchanego rozkosznymi potrawami ze świątecznej kolacji.
— To było okropne uczucie. — Wzdrygnęła się na wspomnienie ducha starca. — Nawet w nocy nie mogę mieć chwili spokoju.
— A może udałoby ci się z nim porozmawiać? — Entuzjazm Patricii w stosunku do zjawisk paranormalnych zawsze ją zadziwiał, zwłaszcza w kontekście jej klasycznej, czystokrwistej rodziny. Zwykle czarodzieje z dziada-pradziada ledwie zauważali stworzenia czające się gdzieś na granicy ich życia, takie jak skrzaty domowe czy duchy. Traktowali je jako element krajobrazu i nie poświęcali większej uwagi, bo i po co? Patricia natomiast zdawała się pasjonować wszystkim na raz, bez względu na to, jak znikomy wpływ mogło to mieć na jej własne doświadczenia. Dominika czasem myślała, że ten niegasnący entuzjazm i ciekawość świata to niezwykle urocza cecha i zarazem największa zaleta jej przyjaciółki. — No wiesz, żeby dowiedzieć się, czemu cię nawiedza?
— Jasne — parsknęła Dominika. — Czemu od razu nie zapytałam o to półmaterialnego faceta wiszącego w środku nocy nad moim łóżkiem?
— Och, zamknij się. — Macmillan rzuciła w nią poduszką z łóżka Marion i zakopała się we własnej pościeli. — Dobranoc!
— Dobranoc — westchnęła Moon, opadając na cudownie miękki materac i zdmuchnęła świeczkę.
Nie wiedziała jak długo leżała w ciemności zanim opadł na nią lekki, pełen kolorów i obrazów sen. Był tam jak zwykle Guillaume machający ku niej rączką, były dobre, ciepłe oczy Syriusza, znajoma plaża w Marsylii, gdzieś mignęły jej rude włosy Lily i siniaki Petera, kiedy nagle obrazy zaczęły tracić kolory, robiły się coraz bledsze i jaśniejsze, aż nagle Moon otworzyła oczy z przeświadczeniem, że dzieje się coś złego.
Uniosła się szybko na łokciach, spodziewając się ujrzeć półprzezroczystą postać w kryzie, ale zamiast tego zobaczyła, że wysokie okiennice w dormitorium są otwarte, a na tle wylewającego się zza nich światła księżyca ktoś stoi.
Dominika ze ściśniętym gardłem chwyciła różdżkę leżącą na szafce nocnej i zsunęła się z łóżka. Kiedy postać odwróciła lekko głowę, blask oświetlił jej twarz.
— Pat?! — wydyszała Moon, opuszczając rękę z różdżką. — Co ty wyprawiasz?
Brunetka zdawała się jej nie słyszeć. Odwróciła się ponownie w stronę okna i oparła stopę o parapet, wychylając się do przodu.
Blondynka zaklęła, cisnęła różdżkę na pobliskie łóżko, rzuciła się w stronę przyjaciółki i mocno chwyciła ją za tył koszuli nocnej. Patricia pochyliła się jeszcze bardziej w stronę otwartego okna, a wiatr rozwiewał jej lśniące włosy.
— Ty… cholerna… wariatko! — stęknęła Dominika, ciągnąc za materiał, ale wciąż nie mogła uchwycić samej dziewczyny, która nagle nabrała niebywałej siły. Moon zacisnęła zęby i w akcie desperacji rzuciła się w stronę przyjaciółki i oplótłszy ją ramionami w talii, odepchnęła się od okiennic.
Obie upadły na podłogę, dysząc ciężko. Moon usiadła błyskawicznie i spojrzała na Patricię. Dziewczyna najwyraźniej odzyskała przytomność, bo wodziła dookoła dzikim wzrokiem aż natrafiła na Dominikę.
— Co… Co się stało? — wydyszała, siadając powoli. Spojrzała na otwarte okno, na zasłony poruszane lekkim wiatrem i wzdrygnęła się.
— Chyba lunatykowałaś — wymamrotała Moon, przeczesując włosy palcami. — Och, Patty, ale się wystraszyłam…
Brunetka wybuchnęła płaczem.
— Pamiętam tylko, że poczułam się tak dziwnie…
Dominika objęła przyjaciółkę ramionami i wciąż czując przyspieszone bicie swojego serca, głaskała ją po włosach.
— Już dobrze, Patty… Nic się nie stało. Mnóstwo osób lunatykuje. Ale okno chyba zaczniemy zamykać na zasuwkę, co?
— Skąd wiesz, że to lunatyzm? — wyszeptała Macmillan.
— Eee…
— Skąd wiesz?
— Nie wiem — przyznała Moon, odsuwając się lekko, żeby spojrzeć jej w oczy. — Tak to wyglądało. Ale jeśli myślisz inaczej, możemy pójść, no nie wiem, do profesora Flitwicka i zapytać go…
Patricia bez słowa pokręciła głową i głośno odetchnęła ponad jej ramieniem.

* * * * *

Syriusz wolno szedł korytarzem na drugim piętrze, zawzięcie skrobiąc piórem po średniej długości zwoju pergaminu. Notował własne uwagi na temat dowcipu, który miał ostatecznie przenieść Huncwotów do historii Hogwartu. Numer był skomplikowany, niewiarygodnie czasochłonny, ale – tego Syriusz był pewien – wart każdej sekundy pracy nad nim. Był nieco niezadowolony, że nie towarzyszył mu James, zbyt zajęty pisaniem listu do Evans. Każde słowo było rozważane i redagowane dziesiątki razy, a to zbytnio przytłoczyło skąpego w romantyzm Blacka, który wymówił się ową pożyteczną pracą i wymknął się z zasięgu nieco paranoicznego i żądnego porad Rogacza.
Złośliwość, złośliwość bez względu na ofiarę – tę uwagę Syriusz podkreślił kilka razy, uśmiechając się na samą myśl o tych wszystkich psotach, które zapewnią im nieśmiertelność, o której zawsze z Jamesem marzyli.
— Pssst!
Black obejrzał się, lekko unosząc brew. W Hogwarcie chyba już nic nie było w stanie go przestraszyć, więc odwrócił się, wystudiowanym gestem składając pergamin na czworo i wsuwając go do kieszeni szaty. Widząc Moon, machającą ku niemu ręką zza jakichś przymkniętych drzwi, uśmiechnął się szeroko i na wszelki wypadek wsunął pergamin nieco głębiej.
— Och, czeeeść! — zawołał jowialnie. Może nieco zbyt jowialnie, bo spojrzenie dziewczyny stało się podejrzliwe i powędrowało po pustym korytarzu.
— Jesteś sam? — zapytała i niecierpliwie zacisnęła palce na połyskującej klamce.
— Aha — potwierdził Black i zanim zdążyła się zorientować, podszedł bliżej i zajrzał jej przez ramię. — Ty też, jak romantycznie…
Dziewczyna zaśmiała się mimowolnie, ale szybko odsunęła się wgłąb klasy i odchrząknęła.
— Pamiętasz jak powiedziałeś, że zrobisz wszystko, co ci każę?
Syriusz zaniepokoił się. Wolno zamknął za sobą drzwi sali, która okazała się klasą zajmowaną zwykle przez profesora Flitwicka. Nie dostrzegłszy nic niezwykłego, zaryzykował zawadiacki uśmiech i pocałunek w szyję.
— No pewnie. A co ciekawego wymyśliłaś?
Moon potrząsnęła głową, jakby odpędzała natrętną muchę. Odeszła kilka kroków w stronę okna i odłożyła własną różdżkę na blat stolika.
— Chcę, żebyś się ze mną pojedynkował. A właściwie… — Oboje popatrzyli na różdżkę, drgającą jeszcze lekko na ławce. — Chcę, żebyś mnie zaatakował.
Syriusz bezmyślnie wpatrywał się ów dość smukły patyczek z jasnego drewna, który poruszał się coraz wolniej aż zupełnie znieruchomiał. Miał wrażenie, jakby śnił i czekał, aż w końcu obudzi się, ponaglony głosem Remusa albo krzątaniem się Jamesa. Przeniósł wzrok na Moon, która stała przed nim, z dumnie uniesioną głową i pałającym spojrzeniem. Czas chyba stanął w miejscu, bo mógł bezkarnie stać i patrzyć tak na nią, niczego nie rozumiejąc, aż w końcu Dominika potrząsnęła grzywą jasnych włosów.
— Rzuć na mnie jakieś zajęcie, jakiekolwiek.
I stanęła w lekkim rozkroku, przebierając nerwowo palcami. Moon nigdy mu nie rozkazywała, nigdy nie patrzyła na niego w ten sposób. Bardzo podobało mu się to zdecydowanie, ta siła w jej oczach, przypominały mu, dlaczego tu jest, ale teraz chciał, żeby ta gra się już skończyła.
— Moony… — mruknął, wyciągając ku niej rękę.
Dziewczyna poderwała podbródek w górę i popatrzyła na niego groźnie.
— Obiecałeś mi to.
Black jeszcze raz spojrzał na jej różdżkę, teraz zupełnie nieruchomą, i zmarszczył brwi.
— Zwariowałaś? Nigdy bym nie obiecał, że zrobię ci krzywdę.
— Ale to zrobiłeś! — Chłopak był przekonany, że zaraz tupnie nogą. — Potrzebuję tego, rozumiesz? Muszę sprawdzić… Nie mogę stać tak w miejscu.
Jej pierś unosiła się szybko pod szatą, a usta zadrżały ledwo zauważalnie. Nagle rzeczywistość uderzyła Syriusza jak cegła. Nie chcąc patrzeć na wyraz jej twarzy, wsunął rękę do kieszeni i wyjął różdżkę. Zdawało mu się, że po raz pierwszy widzi ją tak naprawdę. Nieco ciemniejsza, z czarnego bzu, dość długa i elegancka, z rdzeniem ze smoczego serca.
— Zrób to. — Dobiegł go głos Moon. Nie patrząc na nią, podniósł różdżkę i oblizał nerwowo wargi.
Jęzlep — szepnął.
Kiedy w końcu zaryzykował spojrzenie w jej stronę, zobaczył, że dziewczyna przyciska obie dłonie do ust. Wnosząc z wyrazu jej oczu, usiłowała mu powiedzieć coś niemiłego. Odczekał jeszcze kilka sekund zanim cofnął zaklęcie.
— Zwariowałeś?! — wydyszała, a jej dłoń nerwowo drgnęła w kierunku różdżki leżącej na stoliku. — To miało być coś poważnego! Jeśli ktoś spróbuje się na mnie zemścić, użyje czegoś poważniejszego!
— Nie chcę tego robić — jęknął, przeczesując dłonią swe wspaniałe, kruczoczarne włosy. — Nic z tego nie będzie, rozumiesz? Nie umiałbym
— Wiem, że potrafisz — odparła Moon bez cienia wahania. — I wiem, że tylko tobie mogę zaufać. Po prostu zrób to, muszę spróbować…
Black znowu odwrócił wzrok i udał, że wpatruje się w okno, przygryzając wargę. Doskonale wiedział, że aby zaklęcie zadziałało, trzeba naprawdę widzieć jego efekt, trzeba chcieć, żeby zrobiło dokładnie to, czego chcesz.
Czując w ustach delikatną smużkę krwi płynącą z wargi, ponownie wycelował w nią różdżkę, patrząc gdzieś w bok, i wyobraził sobie wszystko to, czego się boi, a co niekiedy widywał w snach. Patrzył na pełne zawodu spojrzenia swoich rodziców, na jej krew, na kpiący uśmiech Regulusa, na jej drobne dłonie rozdzierające ziemię…
Drętwota — syknął, przepełniony bólem.
Usłyszał głuchy huk, kiedy Moon uderzyła plecami o ścianę. Siła uderzenia zarzuciła jej włosy na twarz, ale widział, że jest przytomna, bo drżącą ręką dotknęła skroni. Z rozpaczą wypuścił różdżkę z dłoni i rzucił się ku niej.
— Nika… Nika… — szeptał, odgarniając jej jasne kosmyki i szukając kontaktu wzrokowego. — Przepraszam… Nie powinienem…
Poczuł jej usta na swoich. Ulga sprawiała, że jeszcze bardziej osunął się na kolana, zanurzając dłonie w jej włosach. Chciał coś powiedzieć, ale znowu go pocałowała. Dotykał jej ust, policzków i powiek, rozmazując jej łzy i osuwając się coraz niżej. Obejmował ją całą, a ona nie pozostawała mu dłużna, nie pozwalając mu odejść i jeszcze raz przypieczętowując to, co od dawna zapisane im było gwiazdach. 
Miłość wydawała się wieczna, ale czas płynął nieubłaganie.

* * * * *

— Remus! — Dwóch przyjaciół bezceremonialnie wmaszerowało do Skrzydła Szpitalnego, nic nie robiąc sobie z pełnych wyrzutu spojrzeń panny Pomfrey. Bez wahania przemierzyli pomieszczenie, zręcznie lawirując pomiędzy parawanami.
Chłopak nazwany Remusem uniósł się na łokciach i posłał im blady uśmiech. Na jego przedramionach znajdowały się długie, krwawe rozcięcia, ale zanim Huncwoci dotarli do jego łóżka, odruchowo zakrył je rękawami.
— Cześć — powiedział, usiłując nadać swojemu głosowi beztroski ton, chociaż już od kilku lat nie przychodziło mu to z takim trudem. — Pete ciągle jeszcze odrabia szlaban?
— Tak. — James przysiadł na łóżku i zmarszczył brwi, swoim zwyczajem od razu przechodząc do rzeczy. — I dobrze, bo chyba musimy coś obgadać.
Spojrzał wymownie na Syriusza, który westchnął i potarł kark z zakłopotaniem.
— Nie mówisz chyba o swojej epopei do Evans? — Potter rzucił mu pełne wyrzutu spojrzenie. — No dobra, dobra… Dominika mówi, że zauważyła u Glizdogona jakieś siniaki. I wiesz, chyba ostatnio trochę go zaniedbaliśmy.
— Taak, zdarzało mu się znikać, a my byliśmy zbyt zajęci treningami, twoją przemianą…
Remus drgnął mimowolnie.
— Koniecznie musimy z nim pogadać. — Zmarszczył czoło, czując w piersi piekący wstyd. — Jest naszym przyjacielem, nie możemy na to pozwolić.
— Jasne — odparł zdawkowo James, bezskutecznie usiłując poprawić okulary, które wiecznie zsuwały mu się z nosa. Syriusz strzepnął z ramienia niewidoczny pyłek, solidarnie demonstrując lekceważenie dla gnębicieli Petera, których czekał niewątpliwie straszliwy i niegodny pozazdroszczenia los.
Lupin przełknął ślinę i położył dłonie płasko na kołdrze, powziąwszy decyzję.
— Ja też muszę wam coś powiedzieć.
Dwie pary oczu wpatrzyły się w niego, dwa bystre spojrzenia analizowały każdy mięsień w jego twarzy. Mimowolnie wrócił myślami do chwili, kiedy powiedział im, że jest wilkołakiem, wtedy bowiem zobaczył u nich to samo, tak rzadko spotykane skupienie. Doskonale potrafili wyczuć powagę sytuacji, myślał Remus ze wzruszeniem, zawsze to potrafili.
Nie wahał się już dłużej, rzucił Muffliato na drzwi gabinetu pielęgniarki i opowiedział im ze szczegółami scenę swego przebudzenia we Wrzeszczącej Chacie. Następnie Syriusz i James naprzemian wypowiadali jego własne pełne obaw i domysłów myśli. Gorączkowe dyskusje trwały jeszcze długo, tak że wśród grozy towarzyszącej Remusowi przez ostatnie godziny pojawiła się także cudowna ulga, wywołana bliskością i wsparciem tak potężnych sojuszników. Braci na dobre i na złe.
Lupin z ciężkim sercem cofnął zaklęcie, kiedy do Skrzydła wkroczyła jakaś mała, chuda Ślizgonka wyciągająca ku nim ciekawie szyję, a Syriusz i James pożegnali się na wyraźne i stanowcze polecenie panny Pomfrey. Opadł na poduszki ze znużeniem, ale jego umysł pracował jak szalony.
Nieoczekiwana groźba zawisła ponuro nad niepokonanymi, sławnymi na cały Hogwart Huncwotami. Kto obrał ich na cel? Kto i dlaczego znęcał się nad Peterem? A co najważniejsze – przyznawał to ze wstydem – kto jeszcze odkrył jego własną, najskrytszą tajemnicę?