11 września 2017

Rozdział XXVII - część III


„Za karę”
– rozdział XXVII 

Stał nieopodal wejścia do Skrzydła Szpitalnego, czując się, jakby został ogłuszony. Dźwięki były nienaturalnie przytłumione, a jego myśli jednocześnie chaotyczne i dziwnie rzeczywiste, kiedy patrzył na swoje ubroczone krwią dłonie. Zapach był ostry i metaliczny, a on wciąż jak zahipnotyzowany wpatrywał się w krzepnące z wolna smugi, z nową ostrością dostrzegając linie papilarne i drobne zgrubienia na skórze. Wiedział, że gdzieś już to widział. Nagle zrozumiał gdzie i zaczął drżeć, potem chichotać, a na koniec zaniósł się donośnym śmiechem, który odbił się echem od kamiennych ścian.
W takim stanie zastali go Lily i James, którzy nadbiegli od strony Sali Wejściowej. Wciąż mieli na sobie szaty wyjściowe, ale na ich zaniepokojonych twarzach nie było już ani śladu po niedawnej beztrosce.
— Łapa! — Ostry okrzyk Pottera i lekki, jakby odległy ból w ramieniu, za które ścisnął go przyjaciel, na moment sprowadziły go na ziemię. — Co się stało? Co to jest?
Evans zakryła dłonią usta, nie potrzebując odpowiedzi, ale Syriusz kompletnie nie zwracał na nią uwagi.
— Przewidziałem to. — Potrząsnął głową z niedowierzaniem i ponownie zaśmiał się krótko, ale tym razem cicho i nerwowo. — Widziałem to we śnie, rozumiesz? To dlatego ją… To dlatego postanowiłem…
Nagle szok opadł, a uśmiech błyskawicznie spełzł z jego twarzy. Napotkał skupione spojrzenie Jamesa, a tuż ponad jego ramieniem śmiertelnie bladą twarz Lily.
— Skąd wiedziałeś? — zapytał ochryple.
— Mapa — mruknął okularnik w odpowiedzi i ponownie potrząsnął jego ramieniem. — Co tu się stało?
— Moon… — Wzdrygnął się, kiedy Evans pisnęła cicho. — Ona jest ranna… Znalazłem ją… Wszędzie krew, zupełnie jak we śnie… A przecież Imnifay powiedział, że większość zaklęć nie jest w stanie jej skrzywdzić! — Wybuchnął nagle, wściekły wobec niesprawiedliwości świata, który tak okrutnie zakpił z niego tego feralnego wieczora. Dwukrotnie życzył sobie czegoś z całego serca i dwukrotnie jego życzenie się spełniło, chociaż kompletnie nie tak, jak to sobie wymarzył. Zupełnie jak w czarodziejskiej baśni, której morał ma przestrzec czytelnika przed popełnianiem głupstw. Dlaczego jednak teraz, właśnie teraz, kiedy zrozumiał swój błąd? W dodatku teraz czekały go niekończące się serie bezsensownych pytań, na które sam chciałby poznać odpowiedź, ale przecież nie ma na to czasu! Dobrze wiedział, że jego słowa były zupełnie tak chaotycznie jak myśli, ale nie dbał o to, czy ktoś go zrozumie. Odwrócił się na pięcie i spojrzał w zamyśleniu na drzwi Skrzydła, zastanawiając się czy może teraz pielęgniarka go wpuści.
— Ach tak? — zawołała Evans, wyłaniając się zza ramienia Pottera, i celując palcem w jego pierś. Na jej pobladłe policzki wystąpiły jaskrawe rumieńce. — Teraz o niej pomyślałeś? Po tym jak obściskiwałeś się z tamtą?
— Lily — zaczął James niepewnie, ale Syriusz uciszył go gestem.
— Rzuciła na mnie urok. — Z trudem zignorował prychnięcie rudowłosej Gryfonki. — Nigdy bym tego nie zrobił. Nigdy bym jej nie zdradził.
— O czym ty mówisz? — Stanowczy zazwyczaj i pewny głos Evansówny był w tym momencie nienaturalnie wysoki i rozedrgany.
James porozumiał się spojrzeniem z przyjacielem zanim odezwał się, ostrożnie ważąc słowa.
— Syriusz, eee, zerwał z Moon z troski o nią. Widzisz, miał pewne przeczucia i…
— Ja w to po prostu nie wierzę — prychnęła dziewczyna i odtrąciwszy go ramieniem, podbiegła do drzwi Skrzydła i szarpnęła za klamkę. Bezskutecznie. — Co za bzdura! — załkała bezradnie, napierając na drzwi. — Co z nią? Co jej zrobiłeś?
— Nic jej nie zrobiłem — warknął Black i złapał się za skronie, czując, że lada chwila pęknie mu głowa. Zapach jej krwi wciąż wypełniał mu nozdrza i doprowadzał niemal do szaleństwa. Potter minął go bez słowa i uspokajającym gestem złapał Evans za ramiona. — To Snape! Widziałem Snape’a…
— Jesteś obrzydliwy. — W zielonym spojrzeniu Lily widać było najwyższą pogardę. — Nawet w takiej sytuacji się nim zasłaniasz?
W tym momencie proste sosnowe drzwi prowadzące do Skrzydła Szpitalnego uchyliły się. Panna Pomfrey przystanęła w nich, zasłaniając wąski przesmyk i popatrzyła na nich surowo. Początkowo przygarbili się pod wpływem tego stanowczego spojrzenia, jednak już po chwili cała trójka otoczyła ją, zadając serie naglących pytań. Kobieta uciszyła ich gestem dłoni.
— Zróbcie z siebie jakiś pożytek i sprowadźcie dyrektora. — Szeroko otwarte oczy Lily jak we śnie zarejestrowały ciemne sprężynki włosów, które wymknęły się pielęgniarce spod schludnego czepka, a także pionową zmarszczkę między brwiami, która pojawiała się zawsze, kiedy czarownica patrzyła na Remusa Lupina. — Potrzebujemy transportu do świętego Munga.

* * * * *

To wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj, a zdawało się, jakby od feralnego dnia minęły całe tygodnie, jeśli nie miesiące. Szczegóły z wolna zatapiały się w jego pamięci, a on wcale nie był pewien czy chce je zatrzymać. Domyślał się, że widok jej krwi na jego dłoniach nie opuści go aż do końca jego dni, ale czy rzeczywiście chciał rozpamiętywać wszystko pozostałe? Wtedy odzywał się jednak rozsądek, podpowiadając z cicha, że każdy szczegół może ją teraz uratować. Wprawdzie wczoraj opowiedział wszystko dyrektorowi, ale może umknął mu jakiś drobiazg, jakaś mała rzecz, która mogła ich naprowadzić na właściwy trop…
Tymczasem w Hogwarcie nastał nowy poranek. Pierwszy po zakończeniu obchodów Tysiąclecia, ale wciąż wolny dzień, sobota, na którą zwykle oczekiwał z utęsknieniem. Wszystko wydawało się niewiarygodnie nienaturalne. Przyjrzał się srebrnemu widelcowi, który leżał obok jego talerza. Czy zawsze były takie błyszczące? Czy zawsze miały po cztery zęby i wąską, ozdobioną herbem Hogwartu rękojeść? Nie był pewien. Niczego już nie był pewien, zupełnie jak w surrealistycznym śnie.
Jego przyjaciele siedzieli nieopodal z ponurymi minami. Nie było jedynie Petera, który wrócił nad ranem i nakrył głowę poduszką, oświadczając stanowczo, że nie chce z nikim rozmawiać. Syriusz chciał zmusić go do zeznania wszystkiego, co widział, ale Remus stanowczo zaprotestował. Nie rozumiał, że Glizdogon mógł być kluczem do ocalenia Moon, w końcu widział, kto i jakie rzucił zaklęcie... Pettigrew milczał jednak jak zaklęty, nie przyszedł nawet na śniadanie. Black nie zamierzał tak tego zostawić, za zgodą Remusa czy bez niej.
Evans co jakiś czas rzucała mu pełne pogrady spojrzenia, ale nie dbał o to. Nie obchodziło go jej zdanie, więc nie miał zamiaru ponownie się jej tłumaczyć, ale dręczyło go uczucie, że idealna pani prefekt miała tym razem rację. To on był winien. Gdyby nie porzucił Moon, nic złego by się nie stało. Tańczyliby razem na balu, rozmawiając i żartując, a Moon nie uległaby wypadkowi, który mógł okazać się śmiertelny. Nie miałaby przed nim sekretów, nie spotykała się potajemnie ze Ślizgonami…
Na myśl o mieszkańcach domu Salazara Slytherina, jego wzrok powędrował do zajmowanego przez nich stołu. Obojętna twarz Snape’a wywołała w nim nową falę złości, ale to wymowna nieobecność Regulusa sprawiła, że jego dłonie zaczęły drżeć od z trudem skrywanego gniewu.
Jego ponure rozmyślania przerwała cisza, która gwałtownie rozlała się po sali, wytwarzając wyraźnie wyczuwalną pełną napięcia atmosferę. Syriusz rozejrzał się z roztargnieniem. Dyrektor powstał ze swego miejsca przy stole prezydialnym i nie musiał nawet stukać w stojący przed nim złoty kielich, aby uciszyć uczniowskie rozmowy. Zazwyczaj dobrotliwie uśmiechnięta twarz starca sprawiała teraz poważne, surowe wrażenie i nikt nie odważył się mu przeszkodzić.
— Moi drodzy. Wczorajszego wieczora na terenie szkoły użyto Czarnej Magii. — Black rozejrzał się ze złością, gdy zewsząd wybuchły podniecone szepty uczniów. Niezależnie od domu, Hogwartczycy pochylali się ku sobie i zezując w stronę profesorów, wymieniali pełne podekscytowania uwagi. Serce biło mu mocno, kiedy wpatrywał się w twarz dyrektora, na której nie drgnął nawet jeden mięsień. Po chwili mężczyzna podjął wypowiedź, nie podnosząc jednak głosu nawet o ton, przez co uczniowie mimowolnie stłumili szepty i uważnie nastawili uszy. — Jak wiecie, ten rodzaj magii jest stanowczo potępiany w Hogwarcie. Jeśli któreś z was ma na ten temat jakiekolwiek informacje, proszę natychmiast zgłosić to opiekunowi domu.
Syriusz zgarbił się mimowolnie, czując się niemal winnym, że nie jest w stanie udzielić więcej wyjaśnień. Zmusił się do wrócenia myślami do poprzedniego wieczora, ganiąc się jednocześnie za egoizm, który kierował nim zaledwie chwilę temu. Musiał przypomnieć sobie wszystko. Musiał ją ratować. Wiedział, że gdzieś tam, pomiędzy jego chaotycznymi myślami zatopione były jakieś szczegóły, które mogą jej pomóc. Przeczesał włosy palcami, ze wszystkich sił wytężając mózg, kiedy tuż pod pochmurnym sklepieniem rozległ się ostry świst. Syriusz gwałtownie poderwał głowę i rozchylił usta, nie wierząc własnym oczom.
Irytek poltergeist szybował nonszalancko przez Wielką Salę, ściskając pod pachą torbę wypchaną do granic możliwości. Wyszczerzył zęby w imponującym uśmiechu, z przesadną kurtuazją ukłonił się oniemiałym zgromadzonym i wrzasnął:
— Niespodzianka!
W ślad za jego nieprzyjemnym, skrzeczącym głosem pofrunęły napełnione wodą kolorowe baloniki. Black w ostatniej chwili osłonił się ramieniem, podczas gdy jeden z nich trafił w sam środek misy waniliowego budyniu.
Irytek hasał po sali, miotając balonikami w całkowicie przypadkowy i pozbawiony logiki sposób, od czasu do czasu dorzucając jakieś obraźliwe uwagi, wzbudzając ogólny chaos wśród uczniów i profesorów, którzy w panice umykali przed pociskami. Jedynie czterej Gryfoni nie wstali ze swoich miejsc przy stole, nie będąc w stanie oderwać pełnych zachwytu spojrzeń od ucieleśnienia ich hogwarckiej nieśmiertelności.

* * * * *

Kiedy tylko Lily otrząsnęła się z pierwszego szoku wywołanego nietypową dla Hogwartu obecnością poltergeista, z nową energią przystąpiła do realizacji planu, który obmyśliła podczas ostatniej, bezsennej nocy.
Wczorajszy wypadek przeraził ją nie na żarty, ale niewiele było rzeczy, które były w stanie na dłużej wyprowadzić ją z równowagi. Straciła już jedną przyjaciółkę i tym razem zamierzała od razu przystąpić do działania, użyć wszystkich swoich wpływów, aby nie stracić drugiej.
Wciąż niezupełnie wiedziała, co właściwie stało się z Dominiką. Owszem, Black bredził coś w amoku, kiedy stali pod Skrzydłem Szpitalnym, ale jego wersja wydarzeń nie była dla niej warta funta chorbotków. Była przekonana, że cokolwiek się stało, to była jego wina – to, co zrobił na balu świadczyło samo za siebie.
Kiedy nauczyciele zaczęli podnosić się od stołu prezydialnego, mniej lub bardziej poszkodowani przez napaść poltergeista, Lily szybkim krokiem podeszła do profesor McGonagall, która właśnie skończyła usuwać resztki omleta ze swojej tiary.
— Pani profesor… — Odruchowo wyprostowała się i splotła ręce za plecami. — Chciałabym prosić o pozwolenie na odwiedzenie Dominiki Moon w szpitalu.
Czarownica spojrzała na nią uważnie znad wąskich szkieł okularów w prostej, drucianej oprawce.
— Odmawiam — powiedziała sucho po chwili, odwracając od niej wzrok i pieczołowicie umieszczając tiarę na swoich gładko upiętych włosach.
— Ale… — Lily szeroko otworzyła oczy, patrząc na opiekunkę z niedowierzaniem. Spodziewała się, że to będzie ta najłatwiejsza część. — Ale dlaczego, pani profesor? Zawiozłabym jej najpotrzebniejsze rzeczy, przecież ona nie ma nic ze sobą i jest tam całkiem… Całkiem sama.
Zacisnęła usta, tłumiąc szloch, który niespodziewanie ścisnął ją za gardło. Wszystko było takie niesprawiedliwe. Patricia nigdy nie powinna zginąć, Dominika nigdy nie powinna zostać zaatakowana i potajemnie zabrana w środku nocy, a profesor McGonagall nie powinna jej odmawiać czegoś takiego…
Kiedy nauczycielka ponownie podniosła na nią wzrok, Lily mimo wszystko odniosła wrażenie, że tym razem jej spojrzenie było nieco cieplejsze.
— Przykro mi, ale w tej chwili jest to niemożliwe, panno Evans. Ta sytuacja jest wyjątkowo zagmatwana i to, co dzieje się teraz z panną Moon, jest całkowicie ode mnie niezależne. Poinformuję panią, kiedy środki bezpieczeństwa umożliwią jakiekolwiek wizyty.
— Środki bezpieczeństwa? — Lily poczuła się nagle, jakby razem ze słowami z jej płuc uciekło całe powietrze. — Co to znaczy?
— To znaczy, panno Evans, że pani przyjaciółka ma zapewnioną odpowiednią opiekę. — Ton, którym profesor McGonagall wymówiła te słowa, sugerował stanowczo koniec rozmowy. Wstała od stołu i strzepnęła lekko swą ciemną szatę. — A teraz wybaczy pani.
Rudowłosa Gryfonka nie ruszyła się z miejsca, patrząc z niedowierzaniem na plecy oddalającej się czarownicy. Zagmatwana sytuacja? Środki bezpieczeństwa? Kiedy dyrektor wspomniał o użyciu Czarnej Magii, opadł na nią ciężar przeczucia, że tuż pod jej nosem dzieje się coś bardzo złego, ale teraz… Teraz przeczucie zamieniło się w pewność.

* * * * *

Peter Pettigrew, w przeciwieństwie do pozostałych Huncwotów, z ulgą powitał niewielki zwitek pergaminu, przewiązany znajomą wstążką w kolorze purpury. Nigdy wcześniej nie sądził, że taka myśl przyjdzie mu do głowy, ale cieszył się ze szlabanu u Minerwy McGonagall.
Wprawdzie była to kara, ale wciąż wydawała mu się bardziej atrakcyjna niż spędzanie popołudnia na jałowych wyjaśnieniach. Owszem, widział na własne oczy, że Ślizgoni knują coś złego, że Moon brała w tym udział i że próbowała go uratować, ale nie mógł powiedzieć niczego więcej. Wszystko działo się niewiarygodnie szybko, a oślepiająco jasne promienie zaklęć tak błyskały w nocnym powietrzu, że nie potrafił powiedzieć, czyje zaklęcie w nią trafiło i co stało się z tym Puchonem. Wiedział jedynie, że jego samego uratowała transmutacja w szczura, pozwoliła mu bowiem niezauważonym zbiec do zamku.
Oni pewnie by tego nie pochwalili. Zapewne siedzieliby z mądrymi minami i opowiadaliby, jak to oni, utalentowani i odważni, stanęliby oko w oku z bandą niebezpiecznych Ślizgonów i ze wszystkiego wyszli obronną ręką.
Czuł, że brak mu sił, by się z tym zmierzyć. Dzisiaj, jutro i najprawdopodobniej też do końca życia. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Huncwoci tak tego nie zostawią, ale oto los niespodziewanie podarował mu pierwszą okazję do wykrętu. A w czym jak w czym, ale w unikaniu kłopotów Peter Pettigrew był naprawdę dobry.

* * * * *

Łypnął ponuro na proste drzwi gabinetu Mistrza Eliskirów. Resztką woli zlekceważył chłodny dreszcz, który mimowolnie przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, jakby nagie mury lochów wyssały z niego ostatnią iskierkę życia. Nerwowo oblizał wargi, po czym nacisnął klamkę.
Heckmann rzucił mu nieprzyjemne spojrzenie spod uniesionych brwi.
— Zasady dobrego wychowania nakazywałyby pukanie, panie Black.
Chłopak nie odpowiedział, skupiwszy uprzednio wzrok na pozbawionej jakichkolwiek ozdób kamiennej posadzce. Nie mógł dać się sprowokować. Nie dziś.
— No nic. — Czarodziej westchnął z teatralnie wyolbrzymionym rozczarowaniem i krótkim ruchem różdżki sprawił, że stos pergaminów wyleciał z jednej szuflad biurka i grzecznie spoczął na blacie. — Najwyraźniej dobra krew to nie wszystko, czyż nie?
Nie doczekawszy się żadnej reakcji, poza ukradkowo zaciśniętymi pięściami w kieszeniach szaty Gryfona, Heckmann lekceważąco skinął dłonią w kierunku pękatej beczki stojącej między kredensem a obładowaną książkami półką.
— Będzie pan patroszył rogate żaby. Tylko dokładnie, jeśli łaska, w przeciwnym razie poproszę pana o to jeszcze raz. Odrobina żabiej wątroby w nieodpowiednim eliksirze i wszyscy wylądujemy na Księżycu.
W normalnych warunkach Black może i zaśmiałby się, słysząc te słowa, ale tym razem nie mógł wykrzesać z siebie nic poza ponurym skinięciem głową. Ociężałym krokiem, zupełnie jak gdyby każda z jego nóg ważyła cetnara, podszedł do beczki i z obrzydzeniem zajrzał do środka.
Heckmann teoretycznie powinien być zajęty sprawdzaniem prac domowych, ale Syriusz czuł na sobie jego kpiący, pełen satysfakcji wzrok. Przywołując na ratunek resztki cierpliwości i opanowania sięgnął po leżący nieopodal kozik i przysunął bliżej wielką, cynową misę.
Kiedy wziął do ręki pierwszą żabę, poczuł jak ogarnia go fala mdłości. Znowu to samo. Świeże, usilnie tłumione wspomnienia wróciły do niego potężną falą, aż nóż zadrgał konwulsyjnie w jego dłoni. Łapczywie chwytał ustami powietrze, mrugając powiekami. Krew na jego rękach. Zupełnie jak we śnie, z którego nie może się obudzić.
Lepka, w kolorze purpury, o metalicznym, oszałamiającym zapachu.
Słodko-cierpka krew.
Jej krew.

* * * * *

James przemierzał wąskie alejki biblioteki leniwym krokiem, od czasu do czasu machnąwszy tu i ówdzie miotełką ze strusich piór. Najwyraźniej sześcioletnie doświadczenie współegzystencji z Huncwotami nauczyło Minerwę McGonagall, iż najskuteczniejsze szlabany to szlabany w odosobnieniu. Właściwie jednak nie mógł narzekać – praca w bibliotece nie była tak obrzydliwa ani nużąca jak inne kary. Żałował, oczywiście, że nie ma przy jego boku Łapy, z którym mógłby podzielić swoimi wątpliwościami. W jego kieszeni spoczywało wprawdzie dwukierunkowe lusterko, ale powiązane z nim świeże skojarzenia oraz ostatnie wydarzenia sprawiały, że jakaś jego wstydliwa i ukryta część cieszyła się, że tym razem jest sam.
Kaszlnął kilka razy, kiedy strzepnął wyjątkowo solidną kupkę kurzu w dziale mugoloznawstwa. Niemal odruchowo pomyślał, ile podobnego paskudztwa znajdować się musiało w Dziale Ksiąg Zakazanych, z braku zaufania do uczniów sprzątanego raz na jakieś milion lat, ale zaraz potem uśmiechnął się półgębkiem do siebie – Huncwoci przecież nie potrzebowali żadnego pretekstu, aby odwiedzić ów dział. Profesor McGonagall mogła mieć w tej kwestii jakieś podejrzenia, ale prawda była taka, że nigdy nie złapała ich na gorącym uczynku, ani też dobrowolnie nie pozwoliła przestąpić mistycznej barierki, nawet kiedy Remus brał udział w międzyszkolnej olimpiadzie z zaklęć.
Minął kolejny regał i znalazł się na progu obszaru zajmowanego przez książki dotyczące obrony przed ciemnymi mocami, sąsiadującego bezpośrednio z Działem Ksiąg Zakazanych, który zaprzątał jego myśli. Jednak to nie na pozór skromna barierka, na którą składały się cztery złocone słupki oraz dwa grube powrozy, przyspieszyła bicie jego serca. Sprawił to widok boleśnie znajomej fali rudych włosów, w które wpleciona była drobna, jakby porcelanowa dłoń.
Potter zawahał się, nerwowo ściskając miotełkę w dłoni. Przestąpił z nogi na nogę i cofnął się o pół kroku, aby upewnić się, że dziewczyna go nie zobaczyła. Lily Evans była jednak tak zaaferowana stosem ksiąg, który spoczywał przed nią na stoliku, że nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi.
Sam nie wiedział, czy fakt ten wzbudzał w nim ulgę, czy raczej rozczarowanie…
W końcu podjął decyzję.
Dobra, Rogaczu — przekonywał się w myślach, zagryzając przy tym wargi zupełnie jak w momencie, kiedy już, już chwytał palcami znicza. — Skup się. Nie panikuj i nie wariuj. Tylko spokojnie. Parę głębokich oddechów i…
— Cześć, Lily.
Wysiłek, jaki kosztowały go te dwa słowa, zdziwił nawet jego. Nawiedziło go zupełnie nieznane dotychczas uczucie, jakby właśnie zwyciężył, ale jednocześnie cała gra była wciąż przed nim.
Gryfonka podniosła na niego swe promieniście zielone oczy i ukradkowo zakryła dłonią tekst księgi, którą właśnie przeglądała. Znowu to jednocześnie miłe i niemiłe odczucie. Ruda wyglądała właśnie, jakby przyłapano ją na gorącym uczynku i zarumieniła się wyraźnie, co sprawiło mu niewiarygodną satysfakcję, ale jednocześnie próbowała coś przed nim ukryć.
James rozejrzał się ukradkiem i, nie dostrzegając potencjalnych szpiegów, zapytał z nieudawaną troską:
— Czy to coś na jej temat?
Evans odetchnęła z wyraźną ulgą i wygodniej rozparła się na krześle, cofając rękę. Okularnik dzielnie zwalczył falę wzruszenia, która schwyciła go za gardło. Próbował wykrztusić coś błyskotliwego, ale dziewczyna przywołała go gestem, co też skwapliwie uczynił.
— McGonagall powiedziała, że są jakieś środki bezpieczeństwa, które muszą zostać zapewnione, zanim można będzie ją odwiedzić. — James koncentrował się na każdym wyszeptanym przez nią słowie, resztką sił ignorując cudowny zapach jej perfum. — Próbuję znaleźć cokolwiek, żeby pomóc. No wiesz, Imnifay powiedział, że większość zaklęć nie jest w stanie jej zaszkodzić, a tu coś takiego…
— Pomogę ci — powiedział stanowczo, przysiadając na brzegu krzesła. Złożył miotełkę na kolanach, nie zważając na falę kar, które mogły go spotkać, ani na zbliżający się sezon Quidditcha. — Może ci w Świętym Mungu nie wiedzą o… o tym wszystkim? Zajmę się tym. — Schwycił pierwszą opasłą księgę z wierzchu nie mniej obfitych objętościowo woluminów.
Wpatrując się w zawiły, łaciński tytuł, nie zauważył załzawionego, znacznie bardziej intensywnego niż zwykle spojrzenia Lily. — Masz rację, kto to zrobi, jeśli nie my?
— Hej, Potter!
Gryfon odruchowo obejrzał się na grupkę Ślizgonów, którzy zajmowali mały stolik wciśnięty między dwa regały i okno. Nie zdążył jednak poświęcić ani chwili zastanowienia temu nadzwyczaj nietypowemu zjawisku, bo jeden z nich, Mulciber, kontynuował z szerokim uśmiechem, rozparłszy się wygodnie na krześle.
— Widzę, że znalazłeś wreszcie miotłę, którą potrafisz się posługiwać! Ale gdzie podział się twój fartuszek?
Złość schwyciła go za gardło i niemal bez udziału jego woli pokierowała prawą dłoń w kierunku wewnętrznej kieszeni szaty, w której ukrył przed panną Pince swoją prawdziwą różdżkę. W najgorszych koszmarach nie spodziewałby się, że taki tępy chłystek jak Mulciber ośmieszy go przed Evans i bardzo chciałby sprawiać wrażenie, że nic go to nie obeszło, ale nagle mała, pierzasta miotełka niemal zaczęła go parzyć w dłonie, więc ukradkiem wsunął ją głębiej pod blat stolika, czerwieniąc się idiotycznie, zupełnie jak żabert w obliczu śmiertelnego zagrożenia. W momencie, kiedy dokonywał tego manewru, w myślach robiąc solidny przegląd wszystkich znanych mu klątw, jego spojrzenie napotkało zielone oczy Lily. Zarumienił się jeszcze bardziej i odwrócił wzrok. Końcówki palców zbielały mu od ściskania różdżki, kiedy ponownie spojrzał na głupkowato uśmiechniętego Ślizgona.
— Hej, Mulciber!
Dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, kiedy usłyszał za plecami głos Evansówny. Zamarł wpół gestu, nie mając odwagi obejrzeć się na nią, jakby w obawie, że dziewczyna okaże się zwykłym snem i równie zwyczajnie rozpłynie się w powietrzu, gdy tylko na nią spojrzy.
— Wciąż boli cię przegrana w ostatnim meczu? Człowieku, to był listopad, wypadałoby się otrząsnąć! Następnym razem radzę ci grać zamiast młócić bez sensu łapami, może wtedy się uda.
James gwałtownie zapragnął się rozdwoić, tak, aby móc jednocześnie patrzeć z zachwytem na rudowłosą panią prefekt, która uśmiechała się z jadowitą słodyczą, i rejestrować w pamięci miny Ślizgonów, na które składała się ich naturalna tępota i wściekłość. Potter prawie westchnął z rozkoszą, widząc jak na obmierzłych policzkach Mulcibera wykwita niezdrowy rumieniec.
Między regałami pojawiła się wychudła sylwetka bibliotekarki.
— Słyszałam głosy — oznajmiła ostrzegawczym tonem, mierząc ich kolejno swoim najgroźniejszym spojrzeniem znad haczykowatego nosa. Ślizgon już otworzył usta, ale Lily znowu go ubiegła.
— Zakłócali ciszę biblioteki, więc próbowałam ich uspokoić, proszę pani. Niech pani tylko spojrzy, co oni wyrabiają z tą biedną książką…
Pełne furii spojrzenie panny Pince błyskawicznie zogniskowało się na obiekcie wskazywanym przez palec Lily, którym okazał się Avery, ściskający w dłoniach coś, co nieprzyjemnie przypominało samolocik wykonany z jednej ze stronnic spoczywającej przed nim książki.
— Zmywajmy się stąd — mruknęła do niego Evans i szybkim ruchem zgarnęła opasłe księgi z blatu swojego stolika. Rzuciła mu przy tym najwspanialszy, najbardziej huncwocki uśmiech, jaki kiedykolwiek widział. Cóż mógł począć?
Wziął pozostałe książki i posłusznie powędrował jej śladem, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie mu się przytrafiło.

* * * * *

Nienawidził cieplarni.
Co prawda, uczucie to było dość zaskakujące. Przez okres poprzedzający pójście do Hogwartu i kilka pierwszych tygodni szkoły cieplarnia wzbudzała w nim zupełnie inne emocje, takie jak ciekawość, pasja i przede wszystkim nadzieja. W pierwszej klasie rzeczywiście wyobrażał sobie, że lada dzień wynajdzie jakiś genialny eliksir, który wyleczy go z likantropii.
Dziś Remus Lupin miał już siedemnaście lat, a jego marzenie pozostawało poza jego zasięgiem zupełnie tak samo, jak wtedy, kiedy był jeszcze pełen nadziei i zapału, zaledwie sześć lat temu. Nie zmieniło się nic. Może tylko to, że ówczesne pytania zamieniły się na teraźniejsze, niezbyt przyjemne odpowiedzi.
Ostrożnie ujął sadzonkę kłaposkrzeczki w swe okryte smoczymi rękawicami dłonie i przełożył ją do większej doniczki. Otrząsnął się lekko i sięgnął po torbę z nawozem.
Dziś cieplarnia była dla niego dusznym, nieprzyjemnym, pełnym rozczarowań miejscem. Wąskie i ostre promyczki słońca wystrzeliwały tu i ówdzie, nieznośnie nagrzewając powietrze wewnątrz długiego pawilonu okrytego półprzezroczystymi, matowymi szybami.
— Eee… Remus?
Mięśnie w jego ciele zesztywniały tak nagle, że aż zabolało. Mocniej ścisnął kłaposkrzeczkę, która zgodnie z nazwą wrzasnęła przenikliwie i ukąsiła go w wąski pasek skóry między rękawicą i rękawem szaty. Remus syknął, ale była to reakcja niemal bezwarunkowa, bo prawie wszystkie jego chaotyczne myśli koncentrowały się wokół tego, czy najpierw usłyszał jej głos, czy może chwilę wcześniej poczuł rozkoszny aromat cytrusów, który ciągnął się za nią jak drugi cień?
Szarpnął rękę do tyłu i kątem oka zerknął za siebie, nie odważył się jednak na pełen obrót. Mimo to, zupełnie jakby jego stopy niepostrzeżenie wrosły w glebę, która zestępowała posadzkę w cieplarni, czuł każdy jej krok, każde niepewne stąpnięcie za jego plecami.
— Szlaban? — zapytała, a on nie mógł się powstrzymać i cofnął się nieznacznie, tak, aby objąć ją wzrokiem. Była dokładnie taka, jak ją zapamiętał. Śniada, zdrowa cera, krągłe, lekko pulchne kształty i ciemne włosy sięgające pasa. Jakby widzieli się zaledwie wczoraj, a jednak tym razem było w niej coś odpychającego, coś, co zmieniło uśmiech na jego twarzy w nieprzyjemny grymas, który ukradkiem ukrył za kołnierzem szaty.
— Jak widać — odparł, niczym akrobata balansując na linii chłodu i obojętności, niezupełnie wiedząc, na którą stronę powinien przejść. Jej zapach paraliżował jego zmysły, ale nie ogłuszał umysłu, który krzyczał do niego, że Lisa ośmieszyła go i zostawiła. Nawet nie próbowała, po prostu – porzuciła go, ze strachu.
Zgarbił się nad doniczką i nasypał do niej porządną porcję nawozu. Przesadnie skupiając się na odpowiednim ułożeniu drobnych korzonków, ostrożnie manewrował palcami, modląc się w duchu, aby Krukonka zostawiła go w spokoju.
Lisa nie ruszyła się jednak z miejsca, przyglądając się uważnie jego poczynaniom. Remus coraz gwałtowniej zastanawiał się, skąd w niej tyle sadyzmu po tym wszystkim, dlaczego sterczy nad nim, świadomie go torturując, kiedy decyzja o rozstaniu była wyłącznie jej decyzją, gdy dziewczyna odezwała się niewyraźnie zza jego pleców:
— Przyjaźnisz się z Dominiką Moon, prawda?
Jego boleśnie wyostrzone zmysły natychmiast wychwyciły ponury ton jej głosu oraz nieznaną mu wcześniej, ostrożną nutę. Zmusił się, by spojrzeć w jej czekoladowe oczy i odrzucając wszelkie złośliwości, które bombardowały jego myśli, odparł, nieco zbyt ofensywnie:
— Tak, i co?
Elisabetta stała przed nim, z lekko pochyloną głową i pochmurnym spojrzeniem swych ciemnych oczu. Na ten widok jego serce zmiękło w ciągu sekundy, ale pozostała swego rodzaju niepewność. Czy jej pytanie mogło mieć jakiś związek z atakiem na Moon? Czy Lisa coś wiedziała? Usilnie skoncentrował się na tych pytaniach, zmuszając się do ignorowania jej spojrzenia oraz sposobu, w jaki wiosenne, przytłumione światło ślizgało się po jej ciemnych lokach.
— To zła osoba — powiedziała powoli Lisa, uważnie dobierając słowa. Gdyby sytuacja nie wydawała mu się tak poważna, pochwaliłby jej akcent. Kto ją teraz uczył? Całe szczęście, potrafił ugryźć się z język zanim to głupie pytanie opuściło usta, i teraz stał nad nią, wciąż dumnie, choć niezbyt pewnie.
— Co masz na myśli? — zapytał szybko, marszcząc brwi. Mimo ciepłych promieni słońca, które niewzruszenie przebijały się przez mleczne ściany cieplarni, dziwny chłód przesunął mu się wzdłuż kręgosłupa, aż umiejscowił się wokół gardła, niby wąż niewinnie układając się wzdłuż obojczyków i karku.
Dziewczyna zawahała się wyraźnie. Gdzieś z oddali dobiegł go dźwięk tłuczonej gliny i inkantacja profesor Sprout.
— Ona jest zła — wyrzuciła z siebie na wydechu i mocno schwyciła go za rękę, patrząc mu usilnie w oczy, zupełnie jakby tym spojrzeniem zamierzała powiedzieć mu coś więcej. Po chwili, jak gdyby ten dotyk sprawił jej ból, gwałtownie cofnęła się u wybiegła bocznymi drzwiami.
Remus jeszcze przez chwilę stał ogłupiały nad donicą kłaposkrzeczek. Roślinka wierciła się i zawodziła żałośnie, ale nawet ona nie była w stanie przebić się przez jego zagmatwane i niezbyt przyjemne myśli.

* * * * *

Głośno wypuścił powietrze przez nos, odkładając kolejną księgę na blat stolika. Twarda okładka uderzyła głucho o drewno, a w powietrze uniosły się drobne wężyki kurzu, doskonale widoczne na tle trzaskającego w kominku ognia.
Pochylając się po kolejny wolumin, zerknął ukradkiem w jej stronę. Siedziała w fotelu, lekko przygarbiona nad książką i niewyobrażalnie piękna. Nie pierwszy raz poczuł jak coś kłuje go mściwie prosto w serce, gdy zachłannie przyglądał się, jak rude kosmyki wysuwają się jej zza śmiesznie małych uszu, a kciuk raz po raz uderza niecierpliwie o wąskie usta, gdy w skupieniu marszczy brwi nad kolejnym wyzwaniem. Tyle że tym razem nie była to zwykła praca domowa, a prawdziwe, zaskakująco prawdziwe życie.
Rozparł się wygodniej kanapie, a szelest wyświechtanego materiału zagłuszył jego westchnienie. Mało kto wiedział, że ten rozrywkowy, wiecznie roześmiany James Potter całkiem sporo wiedział o tym „prawdziwym życiu”. Teoretycznie wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że jego rodzice są znanymi czarodziejami, ale najczęściej wywoływało to wniosek, że zwyczajnie, James Potter jest bogaty, zawsze ma wszystko, czego zapragnie. Nikomu, prócz jego przyjaciół, jakoś nie przyszło do głowy, co dzieje się z tym rozpieszczonym przez mamusię i tatusia Potterem, gdy codziennie rano odbiera od sowy egzemplarz Proroka Codziennego. Gdy błyskawicznie przebiega wzrokiem pierwszą stronę, a dopiero potem pozwala sobie na głębszy oddech. W obliczu rosnącego zagrożenia, które mierzalne było przy pomocy kolejnych zaginięć relacjonowanych w Proroku.
Był prawie pewien, że Lily będzie to wszystko wiedziała, i że zrozumie. Wprawdzie od balu nie mieli okazji porozmawiać tak naprawdę, ale miał nadzieję, że z czasem to się uda.
Tymczasem musieli zająć się czymś bardziej naglącym. Mógł się jedynie domyślać, co czuła Lily po stracie jednej przyjaciółki, a teraz w obliczu zagrożenia drugiej, ale wiedział, że gdyby chodziło o Huncwotów, on sam zrobiłby wszystko, co w jego mocy, aby im pomóc. Przeglądał więc niekończące się księgi w poszukiwaniu jakiejkolwiek wzmianki, która mogłaby pomóc Moon. W głębi duszy przeczuwał, że nie znajdą tu żadnej odpowiedzi, ale nie zamierzał odbierać jej nadziei. Czasem nadzieja to ostatnie i najważniejsze, co pozostaje.
Automatycznie odwrócił głowę w kierunku dziury pod portretem, gdy usłyszał znajomy trzask. Po chwili do Pokoju Wspólnego wkroczył Łapa.
James na pierwszy rzut oka wiedział, że nie jest dobrze. Syriusz nigdy nie był zbyt wylewny, ale też nie miał talentu do ukrywania emocji, więc po kilku latach znajomości nietrudno było go rozgryźć. Chłopak wszedł do środka, krótkim ruchem strząsnął resztki deszczu z grzywy kruczoczarnych włosów i potoczył wokół ponurym wzrokiem. Gdy ich spojrzenia skrzyżowały się, Potter zrobił do niego minę, a Syriusz bez słowa ruszył w jego kierunku. Ku zdumieniu okularnika, Lily podniosła głowę znad książki i wpatrzyła się uważnie w nadchodzącego Huncwota. Po chwili, gdy owionął ich charakterystyczny zapach papierosowego dymu, Evans zmarszczyła nos i nagle jej soczyście zielone tęczówki sprawiały wrażenie znacznie chodniejszych niż zwykle.
— Naprawdę nie masz zamiaru zrobić nic pożytecznego? — warknęła, i nawet w jego uszach zabrzmiało to bardzo nieprzyjemnie.
— O co ci chodzi? — Syriusz bez większego wysiłku odwzajemnił twarde spojrzenie. — Znowu wpychasz nos w nie swoje sprawy?
Evans z hukiem zatrzasnęła księgę, która spoczywała na jej kolanach. Potter przygryzł wargę, patrząc to na jedno, to na drugie. Na twarzy dziewczyny widać było czystą nienawiść.
— Nie zamierzasz kiwnąć palcem, żeby jej pomóc, no nie? — Oparła się na podłokietniku fotela, choć James nieświadomie, zupełnie jak we śnie, zauważył nagle, jak zesztywniały jej mięśnie. — Najpierw doprowadzasz do tego wszystkiego, a teraz nic, zupełnie nic…
— Co ty wygadujesz? — Zanim Black skończył wymawiać ostatnie słowo, James wiedział już, że nie ma odwrotu. Mimo to, zdobył się na bohaterską próbę.
— Słuchajcie… — zaczął ostrożnie, odchrząknąwszy. — To naprawdę nie jest odpowiedni moment, żeby…
— Teraz nie wiesz, o co mi chodzi? — Oboje kompletnie zignorowali jego wysiłek. — A mimo to przez całe tygodnie pogrążałeś ją coraz bardziej?
— Rzeczywiście. — Łapa gwałtownie pobladł na twarzy, co w drgającym świetle kominka sprawiało szczególnie niepokojące wrażenie. — Rzeczywiście, zostawiłem ją samą, pod twoją wątpliwą opieką. A pomyślałaś kiedyś, dlaczego?
Lily milczała, groźnie patrząc na niego spod oka.
— Ano dlatego, że szlachetny i starożytny ród Blacków nie pozostawiłby po niej nawet skrawka spalonej ziemi. — Syriusz odwrócił się na pięcie i pomaszerował w kierunku dormitoriów. Wlepiały się w niego dziesiątki spojrzeń, w tym jego własne. James nie mógł uwierzyć własnym uszom. Oczywiście, od pewnego czasu wiedział o wszystkim, ale nigdy nie spodziewałby się, że Łapa powie to wszystko w obliczu przysłuchujących się im Gryfonów.
— Wielka mi szlachetność! — krzyknęła za nim Lily. — Zostawiłeś ją dla kaprysu!
Chłopak zniknął już jednak na schodach. W Pokoju Wspólnym zapadła ciężka cisza. Trudno było udawać, że każdy był zajęty własnymi sprawami, ale mimo wszystko nikt nie odważył się zabrać głosu.
— Wspaniale — powiedziała Lily, z hukiem odkładając książkę na blat. James zerknął w jej stronę i ku swojemu zdumieniu zauważył, że dziewczyna patrzy na niego wyczekująco.
Spuścił nisko głowę i odchrząknął, nagle pochłonięty układaniem leżących na stoliku ksiąg w idealny stos. Nie był w stanie poprzeć żadnej ze stron  niby jak miałby wybierać pomiędzy swoim najlepszym przyjacielem a ukochaną, kiedy oboje mieli rację i mylili się jednocześnie? Zagryzał wargi do krwi, nie odezwał się jednak ani słowem, dopóki nie upewnił się, sądząc po stukaniu jej obcasów i trzasku drzwi, że Lily znalazła się w dziewczęcym dormitorium.
— Świetnie — mruknął do siebie, opierając skrzyżowane ramiona na stosie woluminów i ponuro patrząc w płomienie, które tańczyły w prostym, kamiennym kominku. — A miało być tak pięknie…

* * * * *

Peter leniwym krokiem przemierzał wąskie alejki w Izbie Pamięci.
Nieustannie zastanawiał się, czy profesor McGonagall z rozmysłem wyznaczyła mu taki szlaban. Wiedział, oczywiście, że szlaban miał być słuszną karą za popełnione złe uczynki, ale żeby coś takiego?
James, Syriusz albo Remus z pewnością wzruszyliby jedynie ramionami, gdyby to w ich liściku pojawiła się podobna informacja. Polerowanie orderów? Czyszczenie pucharów? Pucowanie niekończących się odznaczeń? Co to dla sprytnego Huncwota. Można było spróbować lipnej różdżki, albo, w najgorszym wypadku, przecierpieć nudną, mechaniczną i niezbyt odrażającą robotę.
Dla Petera była to jednak istna tortura.
Chodził długimi, wąskimi alejkami. W rękach ściskał wysłużoną szmatę i mugolski spryskiwacz, nie pierwszy zresztą raz. Machinalnie przyglądał się nazwiskom wytłoczonym na brązowych, srebrnych i złoconych powierzchniach.
Jak zwykle jego uwagę przyciągnęła olbrzymia odznaka z przypiętą błekitną wstęgą dla Albusa Dumbledore’a, ale jego wzrok mimowolnie prześlizgiwał się po kolejnych nazwiskach.
Gemma Falrey, Robert Hilliard, Tom Riddle, Felix Brunt…
Niezbyt znane, przykryte kurzem napisy. Wzbudzały w nim zazdrość, trudno byłoby mu zaprzeczyć, bo ich nazwiska, wykute w cienkim metalu, zdawały się być wieczne, niezniszczalne i na zawsze obecne w murach Hogwartu. Tak bardzo pragnął tego dla siebie. Kilkunastu liter zagłębionych na wieki w kawałku metalu, czy to tak wiele?
Stopniowo przesuwał się do przodu, a nazwiska stawały się bardziej znajome. Spojrzenie jego niebieskich jak zachmurzone niebo oczu przesuwało się po nich niespokojnie, w oczekiwaniu na to ostatnie odznaczenie, które zdawało się wryć swym metalem w powierzchnię jego mózgu. Niezauważony przez nikogo, podziwiał kolejne figurki i wstążki, a szmata luźno kołysała się przy jego boku.
Szukał tej jednej, wyjątkowej.
W końcu jego wzrok spoczął na średniej wielkości, złotawej odznace, przyozdobionej herbem Hogwartu. Pettigrew przystanął, nic nie robiąc sobie z woźnego, który mógł go właśnie obserwować i wlepić mu kolejny szlaban za nieuwagę.
Znajome, tak wiele razy podziwiane, litery układające się w słowa „Za specjalne zasługi dla szkoły” wyjątkowo raziły go w oczy. Od niechcenia przecierał puchary tu i ówdzie, ale wciąż wpatrywał się w te niewielką, lekką zakrzywioną odznakę. Specjalne zasługi. Dla Hogwartu. Doskonale pamiętał jak to było, całkiem niedawno.
Zalała go dziwnie obca fala gniewu. Słowa wyryte na odznace wywoływały w nim przyjemne, ciepłe uczucia, ale sama ta dedykacja i Izba Pamięci sprawiały, że wszystko zanikało pod czerwonawą, półprzejrzystą mgiełką złości.
Mocno ścisnął wilgotną ścierkę i obejrzał się na plastkiwy kubeł, pełen zimnej wody. Kilka kropel ukradkiem pociekło na prostą, kamienną posadzkę.
Zasługi. Dla szkoły.
Peter odwrócił się gwałtownie i pochylił się nad wiadrem, z całej siły wyżymając skrawek materiału, którym miał pięknie wypolerować każdy cal metalu w sali. Mocno zacisnął zęby, ale kiedy ponownie stanął wyprostowany przed niewielką tabliczką z napisem „James Potter”, jego twarz była zupełnie spokojna i opanowana.