„Za karę”
– rozdział XXVII –
Stał nieopodal wejścia do Skrzydła
Szpitalnego, czując się, jakby został ogłuszony. Dźwięki były nienaturalnie
przytłumione, a jego myśli jednocześnie chaotyczne i dziwnie rzeczywiste, kiedy
patrzył na swoje ubroczone krwią dłonie. Zapach był ostry i metaliczny, a on
wciąż jak zahipnotyzowany wpatrywał się w krzepnące z wolna smugi, z nową
ostrością dostrzegając linie papilarne i drobne zgrubienia na skórze. Wiedział,
że gdzieś już to widział. Nagle zrozumiał gdzie i zaczął drżeć, potem
chichotać, a na koniec zaniósł się donośnym śmiechem, który odbił się echem od
kamiennych ścian.
W takim stanie zastali go Lily i
James, którzy nadbiegli od strony Sali Wejściowej. Wciąż mieli na sobie szaty
wyjściowe, ale na ich zaniepokojonych twarzach nie było już ani śladu po
niedawnej beztrosce.
— Łapa! — Ostry okrzyk Pottera i
lekki, jakby odległy ból w ramieniu, za które ścisnął go przyjaciel, na moment
sprowadziły go na ziemię. — Co się stało? Co to jest?
Evans zakryła dłonią usta, nie
potrzebując odpowiedzi, ale Syriusz kompletnie nie zwracał na nią uwagi.
— Przewidziałem to. — Potrząsnął
głową z niedowierzaniem i ponownie zaśmiał się krótko, ale tym razem cicho i
nerwowo. — Widziałem to we śnie, rozumiesz? To dlatego ją… To dlatego
postanowiłem…
Nagle szok opadł, a uśmiech
błyskawicznie spełzł z jego twarzy. Napotkał skupione spojrzenie Jamesa, a tuż
ponad jego ramieniem śmiertelnie bladą twarz Lily.
— Skąd wiedziałeś? — zapytał
ochryple.
— Mapa — mruknął okularnik w
odpowiedzi i ponownie potrząsnął jego ramieniem. — Co tu się stało?
— Moon… — Wzdrygnął się, kiedy
Evans pisnęła cicho. — Ona jest ranna… Znalazłem ją… Wszędzie krew, zupełnie
jak we śnie… A przecież Imnifay powiedział, że większość zaklęć nie jest w
stanie jej skrzywdzić! — Wybuchnął nagle, wściekły wobec niesprawiedliwości
świata, który tak okrutnie zakpił z niego tego feralnego wieczora. Dwukrotnie życzył sobie czegoś z całego serca i dwukrotnie jego życzenie się spełniło, chociaż kompletnie nie tak, jak to sobie wymarzył. Zupełnie jak w czarodziejskiej baśni, której morał ma przestrzec czytelnika przed popełnianiem głupstw. Dlaczego jednak teraz, właśnie teraz, kiedy zrozumiał swój błąd? W dodatku teraz czekały go niekończące się serie bezsensownych pytań, na które sam chciałby poznać odpowiedź, ale przecież nie ma na to czasu! Dobrze wiedział, że jego słowa
były zupełnie tak chaotycznie jak myśli, ale nie dbał o to, czy ktoś go
zrozumie. Odwrócił się na pięcie i spojrzał w zamyśleniu na drzwi Skrzydła,
zastanawiając się czy może teraz pielęgniarka go wpuści.
— Ach tak? — zawołała Evans,
wyłaniając się zza ramienia Pottera, i celując palcem w jego pierś. Na jej
pobladłe policzki wystąpiły jaskrawe rumieńce. — Teraz o niej pomyślałeś? Po
tym jak obściskiwałeś się z tamtą?
— Lily — zaczął James niepewnie,
ale Syriusz uciszył go gestem.
— Rzuciła na mnie urok. — Z trudem
zignorował prychnięcie rudowłosej Gryfonki. — Nigdy bym tego nie zrobił. Nigdy
bym jej nie zdradził.
— O czym ty mówisz? — Stanowczy
zazwyczaj i pewny głos Evansówny był w tym momencie nienaturalnie wysoki i
rozedrgany.
James porozumiał się spojrzeniem z
przyjacielem zanim odezwał się, ostrożnie ważąc słowa.
— Syriusz, eee, zerwał z Moon z
troski o nią. Widzisz, miał pewne przeczucia i…
— Ja w to po prostu nie wierzę — prychnęła dziewczyna i odtrąciwszy go ramieniem, podbiegła do drzwi Skrzydła i
szarpnęła za klamkę. Bezskutecznie. — Co za bzdura! — załkała bezradnie,
napierając na drzwi. — Co z nią? Co jej zrobiłeś?
— Nic jej nie zrobiłem — warknął
Black i złapał się za skronie, czując, że lada chwila pęknie mu głowa. Zapach
jej krwi wciąż wypełniał mu nozdrza i doprowadzał niemal do szaleństwa. Potter
minął go bez słowa i uspokajającym gestem złapał Evans za ramiona. — To Snape!
Widziałem Snape’a…
— Jesteś obrzydliwy. — W zielonym
spojrzeniu Lily widać było najwyższą pogardę. — Nawet w takiej sytuacji się nim
zasłaniasz?
W tym momencie proste sosnowe drzwi
prowadzące do Skrzydła Szpitalnego uchyliły się. Panna Pomfrey przystanęła w
nich, zasłaniając wąski przesmyk i popatrzyła na nich surowo. Początkowo
przygarbili się pod wpływem tego stanowczego spojrzenia, jednak już po chwili
cała trójka otoczyła ją, zadając serie naglących pytań. Kobieta uciszyła ich
gestem dłoni.
— Zróbcie z siebie jakiś pożytek i
sprowadźcie dyrektora. — Szeroko otwarte oczy Lily jak we śnie zarejestrowały
ciemne sprężynki włosów, które wymknęły się pielęgniarce spod schludnego czepka,
a także pionową zmarszczkę między brwiami, która pojawiała się zawsze, kiedy
czarownica patrzyła na Remusa Lupina. — Potrzebujemy transportu do świętego
Munga.
*
* * * *
To wszystko wydarzyło się zaledwie
wczoraj, a zdawało się, jakby od feralnego dnia minęły całe tygodnie, jeśli nie
miesiące. Szczegóły z wolna zatapiały się w jego pamięci, a on wcale nie był
pewien czy chce je zatrzymać. Domyślał się, że widok jej krwi na jego dłoniach
nie opuści go aż do końca jego dni, ale czy rzeczywiście chciał rozpamiętywać
wszystko pozostałe? Wtedy odzywał się jednak rozsądek, podpowiadając z cicha,
że każdy szczegół może ją teraz uratować. Wprawdzie wczoraj opowiedział
wszystko dyrektorowi, ale może umknął mu jakiś drobiazg, jakaś mała rzecz,
która mogła ich naprowadzić na właściwy trop…
Tymczasem w Hogwarcie nastał nowy
poranek. Pierwszy po zakończeniu obchodów Tysiąclecia, ale wciąż wolny dzień,
sobota, na którą zwykle oczekiwał z utęsknieniem. Wszystko wydawało się
niewiarygodnie nienaturalne. Przyjrzał się srebrnemu widelcowi, który leżał
obok jego talerza. Czy zawsze były takie błyszczące? Czy zawsze miały po cztery
zęby i wąską, ozdobioną herbem Hogwartu rękojeść? Nie był pewien. Niczego już
nie był pewien, zupełnie jak w surrealistycznym śnie.
Jego przyjaciele siedzieli
nieopodal z ponurymi minami. Nie było jedynie Petera, który wrócił nad ranem i
nakrył głowę poduszką, oświadczając stanowczo, że nie chce z nikim rozmawiać.
Syriusz chciał zmusić go do zeznania wszystkiego, co widział, ale Remus
stanowczo zaprotestował. Nie rozumiał, że Glizdogon mógł być kluczem do
ocalenia Moon, w końcu widział, kto i jakie rzucił zaklęcie... Pettigrew
milczał jednak jak zaklęty, nie przyszedł nawet na śniadanie. Black nie
zamierzał tak tego zostawić, za zgodą Remusa czy bez niej.
Evans co jakiś czas rzucała mu
pełne pogrady spojrzenia, ale nie dbał o to. Nie obchodziło go jej zdanie, więc
nie miał zamiaru ponownie się jej tłumaczyć, ale dręczyło go uczucie, że
idealna pani prefekt miała tym razem rację. To on był winien. Gdyby nie
porzucił Moon, nic złego by się nie stało. Tańczyliby razem na balu,
rozmawiając i żartując, a Moon nie uległaby wypadkowi, który mógł okazać się
śmiertelny. Nie miałaby przed nim sekretów, nie spotykała się potajemnie ze
Ślizgonami…
Na myśl o mieszkańcach domu
Salazara Slytherina, jego wzrok powędrował do zajmowanego przez nich stołu.
Obojętna twarz Snape’a wywołała w nim nową falę złości, ale to wymowna nieobecność
Regulusa sprawiła, że jego dłonie zaczęły drżeć od z trudem skrywanego gniewu.
Jego ponure rozmyślania przerwała
cisza, która gwałtownie rozlała się po sali, wytwarzając wyraźnie wyczuwalną
pełną napięcia atmosferę. Syriusz rozejrzał się z roztargnieniem. Dyrektor
powstał ze swego miejsca przy stole prezydialnym i nie musiał nawet stukać w
stojący przed nim złoty kielich, aby uciszyć uczniowskie rozmowy. Zazwyczaj
dobrotliwie uśmiechnięta twarz starca sprawiała teraz poważne, surowe wrażenie
i nikt nie odważył się mu przeszkodzić.
— Moi drodzy. Wczorajszego wieczora
na terenie szkoły użyto Czarnej Magii. — Black rozejrzał się ze złością, gdy
zewsząd wybuchły podniecone szepty uczniów. Niezależnie od domu, Hogwartczycy
pochylali się ku sobie i zezując w stronę profesorów, wymieniali pełne
podekscytowania uwagi. Serce biło mu mocno, kiedy wpatrywał się w twarz
dyrektora, na której nie drgnął nawet jeden mięsień. Po chwili mężczyzna podjął
wypowiedź, nie podnosząc jednak głosu nawet o ton, przez co uczniowie
mimowolnie stłumili szepty i uważnie nastawili uszy. — Jak wiecie, ten rodzaj
magii jest stanowczo potępiany w Hogwarcie. Jeśli któreś z was ma na ten temat
jakiekolwiek informacje, proszę natychmiast zgłosić to opiekunowi domu.
Syriusz zgarbił się mimowolnie,
czując się niemal winnym, że nie jest w stanie udzielić więcej wyjaśnień.
Zmusił się do wrócenia myślami do poprzedniego wieczora, ganiąc się
jednocześnie za egoizm, który kierował nim zaledwie chwilę temu. Musiał
przypomnieć sobie wszystko. Musiał ją ratować. Wiedział, że gdzieś tam,
pomiędzy jego chaotycznymi myślami zatopione były jakieś szczegóły, które mogą
jej pomóc. Przeczesał włosy palcami, ze wszystkich sił wytężając mózg, kiedy
tuż pod pochmurnym sklepieniem rozległ się ostry świst. Syriusz gwałtownie
poderwał głowę i rozchylił usta, nie wierząc własnym oczom.
Irytek poltergeist szybował
nonszalancko przez Wielką Salę, ściskając pod pachą torbę wypchaną do granic
możliwości. Wyszczerzył zęby w imponującym uśmiechu, z przesadną kurtuazją
ukłonił się oniemiałym zgromadzonym i wrzasnął:
— Niespodzianka!
W ślad za jego nieprzyjemnym,
skrzeczącym głosem pofrunęły napełnione wodą kolorowe baloniki. Black w
ostatniej chwili osłonił się ramieniem, podczas gdy jeden z nich trafił w sam
środek misy waniliowego budyniu.
Irytek hasał po sali, miotając
balonikami w całkowicie przypadkowy i pozbawiony logiki sposób, od czasu do czasu
dorzucając jakieś obraźliwe uwagi, wzbudzając ogólny chaos wśród uczniów i
profesorów, którzy w panice umykali przed pociskami. Jedynie czterej Gryfoni
nie wstali ze swoich miejsc przy stole, nie będąc w stanie oderwać pełnych
zachwytu spojrzeń od ucieleśnienia ich hogwarckiej nieśmiertelności.
*
* * * *
Kiedy tylko Lily otrząsnęła się z
pierwszego szoku wywołanego nietypową dla Hogwartu obecnością poltergeista, z
nową energią przystąpiła do realizacji planu, który obmyśliła podczas
ostatniej, bezsennej nocy.
Wczorajszy wypadek przeraził ją nie
na żarty, ale niewiele było rzeczy, które były w stanie na dłużej wyprowadzić
ją z równowagi. Straciła już jedną przyjaciółkę i tym razem zamierzała od razu
przystąpić do działania, użyć wszystkich swoich wpływów, aby nie stracić
drugiej.
Wciąż niezupełnie wiedziała, co
właściwie stało się z Dominiką. Owszem, Black bredził coś w amoku, kiedy stali
pod Skrzydłem Szpitalnym, ale jego wersja wydarzeń nie była dla niej warta
funta chorbotków. Była przekonana, że cokolwiek się stało, to była jego wina –
to, co zrobił na balu świadczyło samo za siebie.
Kiedy nauczyciele zaczęli podnosić
się od stołu prezydialnego, mniej lub bardziej poszkodowani przez napaść
poltergeista, Lily szybkim krokiem podeszła do profesor McGonagall, która
właśnie skończyła usuwać resztki omleta ze swojej tiary.
— Pani profesor… — Odruchowo
wyprostowała się i splotła ręce za plecami. — Chciałabym prosić o pozwolenie na
odwiedzenie Dominiki Moon w szpitalu.
Czarownica spojrzała na nią uważnie
znad wąskich szkieł okularów w prostej, drucianej oprawce.
— Odmawiam — powiedziała sucho po
chwili, odwracając od niej wzrok i pieczołowicie umieszczając tiarę na swoich
gładko upiętych włosach.
— Ale… — Lily szeroko otworzyła
oczy, patrząc na opiekunkę z niedowierzaniem. Spodziewała się, że to będzie ta
najłatwiejsza część. — Ale dlaczego, pani profesor? Zawiozłabym jej
najpotrzebniejsze rzeczy, przecież ona nie ma nic ze sobą i jest tam całkiem…
Całkiem sama.
Zacisnęła usta, tłumiąc szloch,
który niespodziewanie ścisnął ją za gardło. Wszystko było takie
niesprawiedliwe. Patricia nigdy nie powinna zginąć, Dominika nigdy nie powinna
zostać zaatakowana i potajemnie zabrana w środku nocy, a profesor McGonagall
nie powinna jej odmawiać czegoś takiego…
Kiedy nauczycielka ponownie
podniosła na nią wzrok, Lily mimo wszystko odniosła wrażenie, że tym razem jej
spojrzenie było nieco cieplejsze.
— Przykro mi, ale w tej chwili jest
to niemożliwe, panno Evans. Ta sytuacja jest wyjątkowo zagmatwana i to, co
dzieje się teraz z panną Moon, jest całkowicie ode mnie niezależne. Poinformuję
panią, kiedy środki bezpieczeństwa umożliwią jakiekolwiek wizyty.
— Środki bezpieczeństwa? — Lily
poczuła się nagle, jakby razem ze słowami z jej płuc uciekło całe powietrze. — Co to znaczy?
— To znaczy, panno Evans, że pani
przyjaciółka ma zapewnioną odpowiednią opiekę. — Ton, którym profesor McGonagall
wymówiła te słowa, sugerował stanowczo koniec rozmowy. Wstała od stołu i
strzepnęła lekko swą ciemną szatę. — A teraz wybaczy pani.
Rudowłosa Gryfonka nie ruszyła się
z miejsca, patrząc z niedowierzaniem na plecy oddalającej się czarownicy.
Zagmatwana sytuacja? Środki bezpieczeństwa? Kiedy dyrektor wspomniał o użyciu
Czarnej Magii, opadł na nią ciężar przeczucia, że tuż pod jej nosem dzieje się
coś bardzo złego, ale teraz… Teraz przeczucie zamieniło się w pewność.
*
* * * *
Peter Pettigrew, w przeciwieństwie
do pozostałych Huncwotów, z ulgą powitał niewielki zwitek pergaminu,
przewiązany znajomą wstążką w kolorze purpury. Nigdy wcześniej nie sądził, że
taka myśl przyjdzie mu do głowy, ale cieszył się ze szlabanu u Minerwy
McGonagall.
Wprawdzie była to kara, ale wciąż
wydawała mu się bardziej atrakcyjna niż spędzanie popołudnia na jałowych
wyjaśnieniach. Owszem, widział na własne oczy, że Ślizgoni knują coś złego, że
Moon brała w tym udział i że próbowała go uratować, ale nie mógł powiedzieć
niczego więcej. Wszystko działo się niewiarygodnie szybko, a oślepiająco jasne
promienie zaklęć tak błyskały w nocnym powietrzu, że nie potrafił powiedzieć, czyje
zaklęcie w nią trafiło i co stało się z tym Puchonem. Wiedział jedynie, że jego
samego uratowała transmutacja w szczura, pozwoliła mu bowiem niezauważonym
zbiec do zamku.
Oni pewnie by tego nie pochwalili.
Zapewne siedzieliby z mądrymi minami i opowiadaliby, jak to oni, utalentowani i
odważni, stanęliby oko w oku z bandą niebezpiecznych Ślizgonów i ze wszystkiego
wyszli obronną ręką.
Czuł, że brak mu sił, by się z tym
zmierzyć. Dzisiaj, jutro i najprawdopodobniej też do końca życia. Doskonale
zdawał sobie sprawę, że Huncwoci tak tego nie zostawią, ale oto los
niespodziewanie podarował mu pierwszą okazję do wykrętu. A w czym jak w czym,
ale w unikaniu kłopotów Peter Pettigrew był naprawdę dobry.
*
* * * *
Łypnął ponuro na proste drzwi
gabinetu Mistrza Eliskirów. Resztką woli zlekceważył chłodny dreszcz, który
mimowolnie przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, jakby nagie mury lochów wyssały z
niego ostatnią iskierkę życia. Nerwowo oblizał wargi, po czym nacisnął klamkę.
Heckmann rzucił mu nieprzyjemne
spojrzenie spod uniesionych brwi.
— Zasady dobrego wychowania
nakazywałyby pukanie, panie Black.
Chłopak nie odpowiedział, skupiwszy
uprzednio wzrok na pozbawionej jakichkolwiek ozdób kamiennej posadzce. Nie mógł
dać się sprowokować. Nie dziś.
— No nic. — Czarodziej westchnął z
teatralnie wyolbrzymionym rozczarowaniem i krótkim ruchem różdżki sprawił, że
stos pergaminów wyleciał z jednej szuflad biurka i grzecznie spoczął na blacie. — Najwyraźniej dobra krew to nie wszystko, czyż nie?
Nie doczekawszy się żadnej reakcji,
poza ukradkowo zaciśniętymi pięściami w kieszeniach szaty Gryfona, Heckmann lekceważąco skinął dłonią w kierunku pękatej beczki stojącej między kredensem a
obładowaną książkami półką.
— Będzie pan patroszył rogate żaby.
Tylko dokładnie, jeśli łaska, w przeciwnym razie poproszę pana o to jeszcze
raz. Odrobina żabiej wątroby w nieodpowiednim eliksirze i wszyscy wylądujemy na
Księżycu.
W normalnych warunkach Black może i
zaśmiałby się, słysząc te słowa, ale tym razem nie mógł wykrzesać z siebie nic
poza ponurym skinięciem głową. Ociężałym krokiem, zupełnie jak gdyby każda z
jego nóg ważyła cetnara, podszedł do beczki i z obrzydzeniem zajrzał do środka.
Heckmann teoretycznie powinien być
zajęty sprawdzaniem prac domowych, ale Syriusz czuł na sobie jego kpiący, pełen satysfakcji wzrok. Przywołując na ratunek resztki cierpliwości i opanowania sięgnął po leżący nieopodal kozik i przysunął bliżej wielką, cynową misę.
Kiedy wziął do ręki pierwszą żabę,
poczuł jak ogarnia go fala mdłości. Znowu to samo. Świeże, usilnie tłumione
wspomnienia wróciły do niego potężną falą, aż nóż zadrgał konwulsyjnie w jego
dłoni. Łapczywie chwytał ustami powietrze, mrugając powiekami. Krew na jego
rękach. Zupełnie jak we śnie, z którego nie może się obudzić.
Lepka, w kolorze purpury, o
metalicznym, oszałamiającym zapachu.
Słodko-cierpka krew.
Jej krew.
*
* * * *
James przemierzał wąskie alejki
biblioteki leniwym krokiem, od czasu do czasu machnąwszy tu i ówdzie miotełką
ze strusich piór. Najwyraźniej sześcioletnie doświadczenie współegzystencji z
Huncwotami nauczyło Minerwę McGonagall, iż najskuteczniejsze szlabany to
szlabany w odosobnieniu. Właściwie jednak nie mógł narzekać – praca w
bibliotece nie była tak obrzydliwa ani nużąca jak inne kary. Żałował,
oczywiście, że nie ma przy jego boku Łapy, z którym mógłby podzielić swoimi
wątpliwościami. W jego kieszeni spoczywało wprawdzie dwukierunkowe lusterko,
ale powiązane z nim świeże skojarzenia oraz ostatnie wydarzenia sprawiały, że
jakaś jego wstydliwa i ukryta część cieszyła się, że tym razem jest sam.
Kaszlnął kilka razy, kiedy
strzepnął wyjątkowo solidną kupkę kurzu w dziale mugoloznawstwa. Niemal
odruchowo pomyślał, ile podobnego paskudztwa znajdować się musiało w Dziale
Ksiąg Zakazanych, z braku zaufania do uczniów sprzątanego raz na jakieś milion
lat, ale zaraz potem uśmiechnął się półgębkiem do siebie – Huncwoci przecież
nie potrzebowali żadnego pretekstu, aby odwiedzić ów dział. Profesor McGonagall
mogła mieć w tej kwestii jakieś podejrzenia, ale prawda była taka, że nigdy nie
złapała ich na gorącym uczynku, ani też dobrowolnie nie pozwoliła przestąpić mistycznej
barierki, nawet kiedy Remus brał udział w międzyszkolnej olimpiadzie z zaklęć.
Minął kolejny regał i znalazł się
na progu obszaru zajmowanego przez książki dotyczące obrony przed ciemnymi
mocami, sąsiadującego bezpośrednio z Działem Ksiąg Zakazanych, który zaprzątał
jego myśli. Jednak to nie na pozór skromna barierka, na którą składały się
cztery złocone słupki oraz dwa grube powrozy, przyspieszyła bicie jego serca.
Sprawił to widok boleśnie znajomej fali rudych włosów, w które wpleciona była
drobna, jakby porcelanowa dłoń.
Potter zawahał się, nerwowo
ściskając miotełkę w dłoni. Przestąpił z nogi na nogę i cofnął się o pół kroku,
aby upewnić się, że dziewczyna go nie zobaczyła. Lily Evans była jednak tak
zaaferowana stosem ksiąg, który spoczywał przed nią na stoliku, że nie zwróciła
na niego najmniejszej uwagi.
Sam nie wiedział, czy fakt ten
wzbudzał w nim ulgę, czy raczej rozczarowanie…
W końcu podjął decyzję.
Dobra, Rogaczu — przekonywał
się w myślach, zagryzając przy tym wargi zupełnie jak w momencie, kiedy już,
już chwytał palcami znicza. — Skup się. Nie panikuj i nie wariuj. Tylko
spokojnie. Parę głębokich oddechów i…
— Cześć, Lily.
Wysiłek, jaki kosztowały go te dwa
słowa, zdziwił nawet jego. Nawiedziło go zupełnie nieznane dotychczas uczucie,
jakby właśnie zwyciężył, ale jednocześnie cała gra była wciąż przed nim.
Gryfonka podniosła na niego swe
promieniście zielone oczy i ukradkowo zakryła dłonią tekst księgi, którą
właśnie przeglądała. Znowu to jednocześnie miłe i niemiłe odczucie. Ruda
wyglądała właśnie, jakby przyłapano ją na gorącym uczynku i zarumieniła się
wyraźnie, co sprawiło mu niewiarygodną satysfakcję, ale jednocześnie próbowała
coś przed nim ukryć.
James rozejrzał się ukradkiem i,
nie dostrzegając potencjalnych szpiegów, zapytał z nieudawaną troską:
— Czy to coś na jej temat?
Evans odetchnęła z wyraźną ulgą i
wygodniej rozparła się na krześle, cofając rękę. Okularnik dzielnie zwalczył
falę wzruszenia, która schwyciła go za gardło. Próbował wykrztusić coś
błyskotliwego, ale dziewczyna przywołała go gestem, co też skwapliwie uczynił.
— McGonagall powiedziała, że są
jakieś środki bezpieczeństwa, które muszą zostać zapewnione, zanim można
będzie ją odwiedzić. — James koncentrował się na każdym wyszeptanym przez nią
słowie, resztką sił ignorując cudowny zapach jej perfum. — Próbuję znaleźć
cokolwiek, żeby pomóc. No wiesz, Imnifay powiedział, że większość zaklęć nie
jest w stanie jej zaszkodzić, a tu coś takiego…
— Pomogę ci — powiedział stanowczo,
przysiadając na brzegu krzesła. Złożył miotełkę na kolanach, nie zważając na
falę kar, które mogły go spotkać, ani na zbliżający się sezon Quidditcha. — Może ci w Świętym Mungu nie wiedzą o… o tym wszystkim? Zajmę się tym. — Schwycił pierwszą opasłą księgę z wierzchu nie mniej obfitych objętościowo
woluminów.
Wpatrując się w zawiły, łaciński
tytuł, nie zauważył załzawionego, znacznie bardziej intensywnego niż zwykle
spojrzenia Lily. — Masz rację, kto to zrobi, jeśli nie my?
— Hej, Potter!
Gryfon odruchowo obejrzał się na
grupkę Ślizgonów, którzy zajmowali mały stolik wciśnięty między dwa regały i
okno. Nie zdążył jednak poświęcić ani chwili zastanowienia temu nadzwyczaj
nietypowemu zjawisku, bo jeden z nich, Mulciber, kontynuował z szerokim
uśmiechem, rozparłszy się wygodnie na krześle.
— Widzę, że znalazłeś wreszcie
miotłę, którą potrafisz się posługiwać! Ale gdzie podział się twój fartuszek?
Złość schwyciła go za gardło i niemal
bez udziału jego woli pokierowała prawą dłoń w kierunku wewnętrznej kieszeni
szaty, w której ukrył przed panną Pince swoją prawdziwą różdżkę. W najgorszych
koszmarach nie spodziewałby się, że taki tępy chłystek jak Mulciber ośmieszy go
przed Evans i bardzo chciałby sprawiać wrażenie, że nic go to nie obeszło, ale
nagle mała, pierzasta miotełka niemal zaczęła go parzyć w dłonie, więc
ukradkiem wsunął ją głębiej pod blat stolika, czerwieniąc się idiotycznie,
zupełnie jak żabert w obliczu śmiertelnego zagrożenia. W momencie, kiedy
dokonywał tego manewru, w myślach robiąc solidny przegląd wszystkich znanych mu
klątw, jego spojrzenie napotkało zielone oczy Lily. Zarumienił się jeszcze
bardziej i odwrócił wzrok. Końcówki palców zbielały mu od ściskania różdżki,
kiedy ponownie spojrzał na głupkowato uśmiechniętego Ślizgona.
— Hej, Mulciber!
Dreszcz przebiegł mu wzdłuż
kręgosłupa, kiedy usłyszał za plecami głos Evansówny. Zamarł wpół gestu, nie
mając odwagi obejrzeć się na nią, jakby w obawie, że dziewczyna okaże się
zwykłym snem i równie zwyczajnie rozpłynie się w powietrzu, gdy tylko na nią
spojrzy.
— Wciąż boli cię przegrana w
ostatnim meczu? Człowieku, to był listopad, wypadałoby się otrząsnąć! Następnym
razem radzę ci grać zamiast młócić bez sensu łapami, może wtedy się uda.
James gwałtownie zapragnął się
rozdwoić, tak, aby móc jednocześnie patrzeć z zachwytem na rudowłosą panią prefekt,
która uśmiechała się z jadowitą słodyczą, i rejestrować w pamięci miny
Ślizgonów, na które składała się ich naturalna tępota i wściekłość. Potter
prawie westchnął z rozkoszą, widząc jak na obmierzłych policzkach Mulcibera
wykwita niezdrowy rumieniec.
Między regałami pojawiła się
wychudła sylwetka bibliotekarki.
— Słyszałam głosy — oznajmiła
ostrzegawczym tonem, mierząc ich kolejno swoim najgroźniejszym spojrzeniem znad
haczykowatego nosa. Ślizgon już otworzył usta, ale Lily znowu go ubiegła.
— Zakłócali ciszę biblioteki, więc
próbowałam ich uspokoić, proszę pani. Niech pani tylko spojrzy, co oni
wyrabiają z tą biedną książką…
Pełne furii spojrzenie panny Pince
błyskawicznie zogniskowało się na obiekcie wskazywanym przez palec Lily, którym
okazał się Avery, ściskający w dłoniach coś, co nieprzyjemnie przypominało
samolocik wykonany z jednej ze stronnic spoczywającej przed nim książki.
— Zmywajmy się stąd — mruknęła do
niego Evans i szybkim ruchem zgarnęła opasłe księgi z blatu swojego stolika.
Rzuciła mu przy tym najwspanialszy, najbardziej huncwocki uśmiech, jaki
kiedykolwiek widział. Cóż mógł począć?
Wziął pozostałe książki i
posłusznie powędrował jej śladem, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie mu
się przytrafiło.
*
* * * *
Nienawidził cieplarni.
Co prawda, uczucie to było dość
zaskakujące. Przez okres poprzedzający pójście do Hogwartu i kilka pierwszych
tygodni szkoły cieplarnia wzbudzała w nim zupełnie inne emocje, takie jak
ciekawość, pasja i przede wszystkim nadzieja. W pierwszej klasie rzeczywiście
wyobrażał sobie, że lada dzień wynajdzie jakiś genialny eliksir, który wyleczy
go z likantropii.
Dziś Remus Lupin miał już
siedemnaście lat, a jego marzenie pozostawało poza jego zasięgiem zupełnie tak
samo, jak wtedy, kiedy był jeszcze pełen nadziei i zapału, zaledwie sześć lat
temu. Nie zmieniło się nic. Może tylko to, że ówczesne pytania zamieniły się na
teraźniejsze, niezbyt przyjemne odpowiedzi.
Ostrożnie ujął sadzonkę
kłaposkrzeczki w swe okryte smoczymi rękawicami dłonie i przełożył ją do większej
doniczki. Otrząsnął się lekko i sięgnął po torbę z nawozem.
Dziś cieplarnia była dla niego
dusznym, nieprzyjemnym, pełnym rozczarowań miejscem. Wąskie i ostre promyczki
słońca wystrzeliwały tu i ówdzie, nieznośnie nagrzewając powietrze wewnątrz
długiego pawilonu okrytego półprzezroczystymi, matowymi szybami.
— Eee… Remus?
Mięśnie w jego ciele zesztywniały
tak nagle, że aż zabolało. Mocniej ścisnął kłaposkrzeczkę, która zgodnie z
nazwą wrzasnęła przenikliwie i ukąsiła go w wąski pasek skóry między rękawicą i
rękawem szaty. Remus syknął, ale była to reakcja niemal bezwarunkowa, bo prawie
wszystkie jego chaotyczne myśli koncentrowały się wokół tego, czy najpierw
usłyszał jej głos, czy może chwilę wcześniej poczuł rozkoszny aromat cytrusów,
który ciągnął się za nią jak drugi cień?
Szarpnął rękę do tyłu i kątem oka
zerknął za siebie, nie odważył się jednak na pełen obrót. Mimo to, zupełnie
jakby jego stopy niepostrzeżenie wrosły w glebę, która zestępowała posadzkę w
cieplarni, czuł każdy jej krok, każde niepewne stąpnięcie za jego plecami.
— Szlaban? — zapytała, a on nie
mógł się powstrzymać i cofnął się nieznacznie, tak, aby objąć ją wzrokiem. Była
dokładnie taka, jak ją zapamiętał. Śniada, zdrowa cera, krągłe, lekko pulchne
kształty i ciemne włosy sięgające pasa. Jakby widzieli się zaledwie wczoraj, a
jednak tym razem było w niej coś odpychającego, coś, co zmieniło uśmiech na
jego twarzy w nieprzyjemny grymas, który ukradkiem ukrył za kołnierzem szaty.
— Jak widać — odparł, niczym
akrobata balansując na linii chłodu i obojętności, niezupełnie wiedząc, na
którą stronę powinien przejść. Jej zapach paraliżował jego zmysły, ale nie
ogłuszał umysłu, który krzyczał do niego, że Lisa ośmieszyła go i zostawiła.
Nawet nie próbowała, po prostu – porzuciła go, ze strachu.
Zgarbił się nad doniczką i nasypał
do niej porządną porcję nawozu. Przesadnie skupiając się na odpowiednim
ułożeniu drobnych korzonków, ostrożnie manewrował palcami, modląc się w duchu,
aby Krukonka zostawiła go w spokoju.
Lisa nie ruszyła się jednak z
miejsca, przyglądając się uważnie jego poczynaniom. Remus coraz gwałtowniej
zastanawiał się, skąd w niej tyle sadyzmu po tym wszystkim, dlaczego sterczy
nad nim, świadomie go torturując, kiedy decyzja o rozstaniu była wyłącznie jej
decyzją, gdy dziewczyna odezwała się niewyraźnie zza jego pleców:
— Przyjaźnisz się z Dominiką Moon,
prawda?
Jego boleśnie wyostrzone zmysły
natychmiast wychwyciły ponury ton jej głosu oraz nieznaną mu wcześniej,
ostrożną nutę. Zmusił się, by spojrzeć w jej czekoladowe oczy i odrzucając
wszelkie złośliwości, które bombardowały jego myśli, odparł, nieco zbyt
ofensywnie:
— Tak, i co?
Elisabetta stała przed nim, z lekko
pochyloną głową i pochmurnym spojrzeniem swych ciemnych oczu. Na ten widok jego
serce zmiękło w ciągu sekundy, ale pozostała swego rodzaju niepewność. Czy jej
pytanie mogło mieć jakiś związek z atakiem na Moon? Czy Lisa coś wiedziała?
Usilnie skoncentrował się na tych pytaniach, zmuszając się do ignorowania jej
spojrzenia oraz sposobu, w jaki wiosenne, przytłumione światło ślizgało się po
jej ciemnych lokach.
— To zła osoba — powiedziała powoli
Lisa, uważnie dobierając słowa. Gdyby sytuacja nie wydawała mu się tak
poważna, pochwaliłby jej akcent. Kto ją teraz uczył? Całe szczęście, potrafił
ugryźć się z język zanim to głupie pytanie opuściło usta, i teraz stał nad nią,
wciąż dumnie, choć niezbyt pewnie.
— Co masz na myśli? — zapytał
szybko, marszcząc brwi. Mimo ciepłych promieni słońca, które niewzruszenie
przebijały się przez mleczne ściany cieplarni, dziwny chłód przesunął mu się
wzdłuż kręgosłupa, aż umiejscowił się wokół gardła, niby wąż niewinnie
układając się wzdłuż obojczyków i karku.
Dziewczyna zawahała się wyraźnie.
Gdzieś z oddali dobiegł go dźwięk tłuczonej gliny i inkantacja profesor Sprout.
— Ona jest zła — wyrzuciła z siebie
na wydechu i mocno schwyciła go za rękę, patrząc mu usilnie w oczy, zupełnie
jakby tym spojrzeniem zamierzała powiedzieć mu coś więcej. Po chwili, jak gdyby
ten dotyk sprawił jej ból, gwałtownie cofnęła się u wybiegła bocznymi drzwiami.
Remus jeszcze przez chwilę stał
ogłupiały nad donicą kłaposkrzeczek. Roślinka wierciła się i zawodziła
żałośnie, ale nawet ona nie była w stanie przebić się przez jego zagmatwane i
niezbyt przyjemne myśli.
*
* * * *
Głośno wypuścił powietrze przez nos,
odkładając kolejną księgę na blat stolika. Twarda okładka uderzyła głucho o
drewno, a w powietrze uniosły się drobne wężyki kurzu, doskonale widoczne na
tle trzaskającego w kominku ognia.
Pochylając się po kolejny wolumin,
zerknął ukradkiem w jej stronę. Siedziała w fotelu, lekko przygarbiona nad
książką i niewyobrażalnie piękna. Nie pierwszy raz poczuł jak coś kłuje go
mściwie prosto w serce, gdy zachłannie przyglądał się, jak rude kosmyki
wysuwają się jej zza śmiesznie małych uszu, a kciuk raz po raz uderza
niecierpliwie o wąskie usta, gdy w skupieniu marszczy brwi nad kolejnym
wyzwaniem. Tyle że tym razem nie była to zwykła praca domowa, a prawdziwe,
zaskakująco prawdziwe życie.
Rozparł się wygodniej kanapie, a
szelest wyświechtanego materiału zagłuszył jego westchnienie. Mało kto
wiedział, że ten rozrywkowy, wiecznie roześmiany James Potter całkiem sporo
wiedział o tym „prawdziwym życiu”. Teoretycznie wszyscy zdawali sobie sprawę z
tego, że jego rodzice są znanymi czarodziejami, ale najczęściej wywoływało to
wniosek, że zwyczajnie, James Potter jest bogaty, zawsze ma wszystko, czego
zapragnie. Nikomu, prócz jego przyjaciół, jakoś nie przyszło do głowy, co
dzieje się z tym rozpieszczonym przez mamusię i tatusia Potterem, gdy
codziennie rano odbiera od sowy egzemplarz Proroka Codziennego. Gdy
błyskawicznie przebiega wzrokiem pierwszą stronę, a dopiero potem pozwala sobie
na głębszy oddech. W obliczu rosnącego zagrożenia, które mierzalne było przy
pomocy kolejnych zaginięć relacjonowanych w Proroku.
Był prawie pewien, że Lily będzie
to wszystko wiedziała, i że zrozumie. Wprawdzie od balu nie mieli okazji
porozmawiać tak naprawdę, ale miał nadzieję, że z czasem to się uda.
Tymczasem musieli zająć się czymś
bardziej naglącym. Mógł się jedynie domyślać, co czuła Lily po stracie jednej
przyjaciółki, a teraz w obliczu zagrożenia drugiej, ale wiedział, że gdyby
chodziło o Huncwotów, on sam zrobiłby wszystko, co w jego mocy, aby im pomóc.
Przeglądał więc niekończące się księgi w poszukiwaniu jakiejkolwiek wzmianki,
która mogłaby pomóc Moon. W głębi duszy przeczuwał, że nie znajdą tu żadnej
odpowiedzi, ale nie zamierzał odbierać jej nadziei. Czasem nadzieja to ostatnie
i najważniejsze, co pozostaje.
Automatycznie odwrócił głowę w
kierunku dziury pod portretem, gdy usłyszał znajomy trzask. Po chwili do Pokoju
Wspólnego wkroczył Łapa.
James na pierwszy rzut oka
wiedział, że nie jest dobrze. Syriusz nigdy nie był zbyt wylewny, ale też nie
miał talentu do ukrywania emocji, więc po kilku latach znajomości nietrudno
było go rozgryźć. Chłopak wszedł do środka, krótkim ruchem strząsnął resztki
deszczu z grzywy kruczoczarnych włosów i potoczył wokół ponurym wzrokiem. Gdy
ich spojrzenia skrzyżowały się, Potter zrobił do niego minę, a Syriusz bez
słowa ruszył w jego kierunku. Ku zdumieniu okularnika, Lily podniosła głowę
znad książki i wpatrzyła się uważnie w nadchodzącego Huncwota. Po chwili, gdy
owionął ich charakterystyczny zapach papierosowego dymu, Evans zmarszczyła nos
i nagle jej soczyście zielone tęczówki sprawiały wrażenie znacznie
chodniejszych niż zwykle.
— Naprawdę nie masz zamiaru zrobić
nic pożytecznego? — warknęła, i nawet w jego uszach zabrzmiało to bardzo
nieprzyjemnie.
— O co ci chodzi? — Syriusz bez
większego wysiłku odwzajemnił twarde spojrzenie. — Znowu wpychasz nos w nie
swoje sprawy?
Evans z hukiem zatrzasnęła księgę,
która spoczywała na jej kolanach. Potter przygryzł wargę, patrząc to na jedno,
to na drugie. Na twarzy dziewczyny widać było czystą nienawiść.
— Nie zamierzasz kiwnąć palcem,
żeby jej pomóc, no nie? — Oparła się na podłokietniku fotela, choć James
nieświadomie, zupełnie jak we śnie, zauważył nagle, jak zesztywniały jej
mięśnie. — Najpierw doprowadzasz do tego wszystkiego, a teraz nic, zupełnie
nic…
— Co ty wygadujesz? — Zanim Black
skończył wymawiać ostatnie słowo, James wiedział już, że nie ma odwrotu. Mimo
to, zdobył się na bohaterską próbę.
— Słuchajcie… — zaczął ostrożnie,
odchrząknąwszy. — To naprawdę nie jest odpowiedni moment, żeby…
— Teraz nie wiesz, o co mi chodzi? — Oboje kompletnie zignorowali jego wysiłek. — A mimo to przez całe tygodnie
pogrążałeś ją coraz bardziej?
— Rzeczywiście. — Łapa gwałtownie
pobladł na twarzy, co w drgającym świetle kominka sprawiało szczególnie
niepokojące wrażenie. — Rzeczywiście, zostawiłem ją samą, pod twoją wątpliwą
opieką. A pomyślałaś kiedyś, dlaczego?
Lily milczała, groźnie patrząc na
niego spod oka.
— Ano dlatego, że szlachetny i
starożytny ród Blacków nie pozostawiłby po niej nawet skrawka spalonej ziemi. — Syriusz odwrócił się na pięcie i pomaszerował w kierunku dormitoriów. Wlepiały
się w niego dziesiątki spojrzeń, w tym jego własne. James nie mógł uwierzyć
własnym uszom. Oczywiście, od pewnego czasu wiedział o wszystkim, ale nigdy nie
spodziewałby się, że Łapa powie to wszystko w obliczu przysłuchujących się im
Gryfonów.
— Wielka mi szlachetność! — krzyknęła za nim Lily. — Zostawiłeś ją dla kaprysu!
Chłopak zniknął już jednak na
schodach. W Pokoju Wspólnym zapadła ciężka cisza. Trudno było udawać, że każdy
był zajęty własnymi sprawami, ale mimo wszystko nikt nie odważył się zabrać
głosu.
— Wspaniale — powiedziała Lily, z
hukiem odkładając książkę na blat. James zerknął w jej stronę i ku swojemu
zdumieniu zauważył, że dziewczyna patrzy na niego wyczekująco.
Spuścił nisko głowę i odchrząknął,
nagle pochłonięty układaniem leżących na stoliku ksiąg w idealny stos. Nie był w stanie poprzeć żadnej ze stron – niby jak miałby wybierać pomiędzy swoim najlepszym przyjacielem a ukochaną, kiedy oboje mieli rację i mylili się jednocześnie? Zagryzał
wargi do krwi, nie odezwał się jednak ani słowem, dopóki nie upewnił się,
sądząc po stukaniu jej obcasów i trzasku drzwi, że Lily znalazła się w
dziewczęcym dormitorium.
— Świetnie — mruknął do siebie,
opierając skrzyżowane ramiona na stosie woluminów i ponuro patrząc w płomienie,
które tańczyły w prostym, kamiennym kominku. — A miało być tak pięknie…
*
* * * *
Peter leniwym krokiem przemierzał
wąskie alejki w Izbie Pamięci.
Nieustannie zastanawiał się, czy
profesor McGonagall z rozmysłem wyznaczyła mu taki szlaban. Wiedział,
oczywiście, że szlaban miał być słuszną karą za popełnione złe uczynki, ale
żeby coś takiego?
James, Syriusz albo Remus z
pewnością wzruszyliby jedynie ramionami, gdyby to w ich liściku pojawiła się
podobna informacja. Polerowanie orderów? Czyszczenie pucharów? Pucowanie
niekończących się odznaczeń? Co to dla sprytnego Huncwota. Można było spróbować
lipnej różdżki, albo, w najgorszym wypadku, przecierpieć nudną, mechaniczną i
niezbyt odrażającą robotę.
Dla Petera była to jednak istna
tortura.
Chodził długimi, wąskimi alejkami.
W rękach ściskał wysłużoną szmatę i mugolski spryskiwacz, nie pierwszy zresztą
raz. Machinalnie przyglądał się nazwiskom wytłoczonym na brązowych, srebrnych i
złoconych powierzchniach.
Jak zwykle jego uwagę przyciągnęła
olbrzymia odznaka z przypiętą błekitną wstęgą dla Albusa Dumbledore’a, ale jego
wzrok mimowolnie prześlizgiwał się po kolejnych nazwiskach.
Gemma Falrey, Robert Hilliard, Tom Riddle, Felix Brunt…
Niezbyt znane, przykryte kurzem
napisy. Wzbudzały w nim zazdrość, trudno byłoby mu zaprzeczyć, bo ich nazwiska,
wykute w cienkim metalu, zdawały się być wieczne, niezniszczalne i na zawsze
obecne w murach Hogwartu. Tak bardzo pragnął tego dla siebie. Kilkunastu liter
zagłębionych na wieki w kawałku metalu, czy to tak wiele?
Stopniowo przesuwał się do przodu,
a nazwiska stawały się bardziej znajome. Spojrzenie jego niebieskich jak
zachmurzone niebo oczu przesuwało się po nich niespokojnie, w oczekiwaniu na to
ostatnie odznaczenie, które zdawało się wryć swym metalem w powierzchnię jego
mózgu. Niezauważony przez nikogo, podziwiał kolejne figurki i wstążki, a szmata
luźno kołysała się przy jego boku.
Szukał tej jednej, wyjątkowej.
W końcu jego wzrok spoczął na
średniej wielkości, złotawej odznace, przyozdobionej herbem Hogwartu. Pettigrew
przystanął, nic nie robiąc sobie z woźnego, który mógł go właśnie obserwować i
wlepić mu kolejny szlaban za nieuwagę.
Znajome, tak wiele razy podziwiane,
litery układające się w słowa „Za specjalne zasługi dla szkoły” wyjątkowo
raziły go w oczy. Od niechcenia przecierał puchary tu i ówdzie, ale wciąż
wpatrywał się w te niewielką, lekką zakrzywioną odznakę. Specjalne zasługi.
Dla Hogwartu. Doskonale pamiętał jak to było, całkiem niedawno.
Zalała go dziwnie obca fala gniewu.
Słowa wyryte na odznace wywoływały w nim przyjemne, ciepłe uczucia, ale sama ta
dedykacja i Izba Pamięci sprawiały, że wszystko zanikało pod czerwonawą,
półprzejrzystą mgiełką złości.
Mocno ścisnął wilgotną ścierkę i
obejrzał się na plastkiwy kubeł, pełen zimnej wody. Kilka kropel ukradkiem
pociekło na prostą, kamienną posadzkę.
Zasługi. Dla szkoły.
Peter odwrócił się gwałtownie i
pochylił się nad wiadrem, z całej siły wyżymając skrawek materiału, którym miał
pięknie wypolerować każdy cal metalu w sali. Mocno zacisnął zęby, ale kiedy
ponownie stanął wyprostowany przed niewielką tabliczką z napisem „James
Potter”, jego twarz była zupełnie spokojna i opanowana.
Witaj!Jak dobrze zobaczyć u Ciebie nową notkę! Jestem naprawdę pod wrażeniem. Oprócz pierwszego fragmentu, który jest przerażający, resztę rozdziału czyta się lekko i przyjemnie. Fragmenty dotyczące Lily i Jamesa pochłonęłam w kilka sekund :D zawsze, kiedy o nich piszesz, są tacy uroczy i cudowni (a szczególnie Rogacz), że sama mam ochotę w magiczny sposób pojawić się w Hogwarcie i wskoczyć mu w objęcia. Mam nadzieję, że on tego zaraz nie zepsuje jakimś głupim wybrykiem! Tak bym chciała, żeby Dominika wyzdrowiała jak najszybciej, żeby Syriusz mógł w końcu przestać się obwiniać. Normalnie nie mogę znieść myśli, że ona sama wpakowała się do Ślizgonów. Jeszcze dopóki nic jej nie zrobili,to mogłam to przeżyć, ale teraz? Ciekawe, co tam się stało, mam nadzieję, że Peter sobie przypomni! McGonagall zabroniła odwiedzin. To naprawdę niesprawiedliwe, Moon ma rodziców mugoli, którzy przecież nie deportują się do Londynu i nie odwiedzą jej w Mungu. Och, przypominisz, czym Huncwoci tym razem zasłużyli na szlaban? Irytkiem? Czytam tyle blogów, że wiele rzeczy mi się myli... Zastanawiam się, skąd Lisa wie cokolwiek na temat Moon. Z tego, co mi wiadomo, nie miały nigdy za wiele wspólnego. I ostatni Peter. Nikt się zapewne nie dziwi jego uczuciom. W porównaniu do przyjaciół, jego osiągnięcia wypadają mało atrakcyjnie. Życie w czyimś cieniu nie jest proste, szczególnie jeśli chodzi o Jamesa i Syriusza. I znowu umknęło mi coś ważnego - czym James Potter zasłużył się dla szkoły???
OdpowiedzUsuńNiecierpliwie czekam na kolejne rozdziały! Czy teraz będą pojawiać się tak samo regularnie, jak w zeszłym roku szkolnym? Serdecznie pozdrawiam ❤❤❤
Drama
Ps. Ostatnio zmieniona została domena naszego bloga z najgłupszej na świecie, na nieco lepszą. Wcześniej miałyśmy przypadkowy zlepek liter, bo nie sądziłyśmy, że naprawdę coś z tego będzie. Teraz wygląda to tak:
http://zawsze-oddani-zawsze-silni.blog.pl/
(Ale stara domena również powinna przekierować)
Ps2. Stworzyłam też ostatnio listę moich ulubionych blogów w bocznej kolumnie i umieściłam tam link do Twojego bloga :) ❤❤❤ naprawdę go uwielbiam!
Cześć!
UsuńJeju, ja ciągle wałkuję Waszą historię i ciągle coś mi przerywa :( Ale cały czas o niej pamiętam i powolutku nadrabiam zaległości - tak mało jest ciekawych opowiadań o Pierwszej Wojnie!
Ja też uwielbiam Jily, więc może coś z tego uczucia udziela się i Tobie :D James będzie miał teraz okazję zbliżyć się do Lily, a właściwie dotyczy to i reszty Huncwotów.
Zakaz odwiedzin to nie najbardziej kontrowersyjna decyzja Dumbledore'a w tej sytuacji, zobaczysz :D
Tak, myślę, że lata życia w cieniu takich przyjaciół jak Huncwoci to coś, z czym chyba niczyja psychika by sobie nie poradziła. Dla mnie zachowanie Petera jest logiczne. Na pewno nie właściwe, ale logiczne. Ukrywana zawiść w połączeniu ze strachem to nie jest dobra kombinacja.
W książkach wspomniane jest, że James otrzymał takie odznaczenie :) Spodziewam się, że być może za uratowanie życia Severusowi, kiedy Syriusz powiedział mu o Wierzbie Bijącej, ale kto wie?
Postaram się, kochana, ale ostatnio pisanie idzie mi taaak opornie... Chociaż takie cudowne komentarze jak Twój są bardzo motywujące i może coś z tego będzie :)
Jeju, jestem zaszczycona! Postaram się Cię nie zawieść ❤
Przesyłam pozdrowienia i całuski
Eskaryna
A, no i jeszcze chciałam Ci podziękować, że tak uważnie czytasz i wychwytujesz tyle szczegółów, czuję się naprawdę doceniona :)) Nie do wszystkiego mogłam się odnieść, żeby nie zdradzić zbyt dużo, jesteś za spostrzegawcza haha ;p
UsuńKiedy nowy rozdział??? Czekam na niego już strasznie dłuuuugo... :(
UsuńPoczątkowo panował pewien chaos, ale Musle; ze to było zamierzone-Syriusz znajdował się w b dziwnym stanie, jego psychika próbowała chyba wmówić mu, ze to wszystko to nieprawda, a jednak on wiedział, ze prawda. Z Perspektywy Lily wina Blacka jest ewidentna i ja się wlasciwie nie dzieie, ale to naprawdę jest niesprawiedliwe. James znalazł się w koszmarnej sytuacji, bo nysle,ze w obecnym stanie Lily nie byłaby w stanie go nawet wysłuchać; nie, kiedy Dominika jest nieprzytomna../ mam nadzieję, ze ona się wynudzi i to szybko. Trochę mnje przeraża fakt, ze McGonagal nie chce nikogo do niej dopuścić... jesli planujesz wobec Dominiki cos choc troche podobnego, co ja planuje wobec Albusa, to moge sie bać, niestety :( No i jeszcze niepokoi mnje, czemu lisa uważa, ze Moon jest zła. Niepokoi mnje nawwt reakcja Petera na zasługi Jamesa..to juz jest ten moment, w ktorym chyba Peter przekroczył granicę. Ogolnie ten rozdział cały trzymał mnie w napięciu, to juz nie jest tekst o nastolatkach, tylko o ludziach, którzy musza dorosnąć za szybko. B dobrze oddajesz ich emocje poprzez zmianę stuły danych fragmentów. A np to, jak ujęłaś problem Petera, było genialne. Czekam na ciąg dalszy z niecierpliwoscia
OdpowiedzUsuńTak, tak, chciałam pokazać szok i roztrzęsienie Syriusza po tym, co się stało.
UsuńOj tak, pojawiło się sporo negatywnych emocji i chyba każdy z bohaterów zmaga się teraz z własnym poczuciem niesprawiedliwości.
Oczywiście nie mogę zdradzić, co planuję, ale Twój Albusowy wątek to jednak co innego :D
Jeju, jeju, dziękuję! Tyle miłych słów, że powinnam natychmiast ruszyć tyłek i zabrać się za pisanie ;p Wspominałam, że ten rozdział powstawał w męczarniach, cieszę się, że mimo wszystko nie wyszedł zbyt beznadziejnie.
Pozdrawiam serdecznie
Eskaryna
No trochę nam kazałaś czekać na rozdział. A teraz znowu. Wiesz co? Chyba mi się bardziej podobało, jak miałam mnóstwo rozdziałów do przeczytania. Zawsze wiedziałam, że coś będzie. A tak to muszę czekać :(.
OdpowiedzUsuńPowiem jeszcze raz: mimo że relacja Dominiki i Syriusza jest jaka jest, to mi się podoba. Pełno tu nowości, niepewności, błędów i trochę mniej szczerości ze względu na strach. Ale widać że coś ich do siebie jednak ciągnie i są sobie bliscy. Jeszcze mamy całą czwartą część przed sobą, więc jestem trochę spokojna i liczę, że przetrwa. Zaskoczyło mnie z kolei to że James dał się zawstydzić. To naprawdę musiało wyglądać niecodziennie. Z kolei plus dla Lily, że poleciała z ripostą. Tego się nie spodziewałam. Tak właśnie jak czytam Twoje opowiadanie to mam pełno refleksji. Np. zastanawiałam się tym razem nad Lily. Było tylko tyle w książce, że dobrze się uczyła i olewała Jamesa. Ale czy od razu trzeba z niej stwarzać nudną kujonkę? No właśnie nie i podoba mi się, że jednak Twoja Lily może i czasem taka bywa, to jednak zwłaszcza teraz potrafi pokazać że jest... spoko :). Lisa pewnie widziała że Dominika kręci się ze ślizgonami, aczkolwiek ta scena z Remusem była dziwna. Przyszła do niego i niczym jak opętana mówiła tylko, że Moon jest zła. Szkoda mi było Petera. Ma się teraz wrażenie, że czuję się niechciany/odrzucony/niedoceniony. Szkoda. I szkoda, że uważa że oceny są czymś mega istotnym. To nie jest w życiu aż tak ważne.
Pozdrawiam i liczę, że może trochę wcześniej dodasz rozdział
Męczyłam się z tym rozdziałem niesamowicie. Postaram się poprawić :D Ja też nie lubię czekać, więc dobrze to rozumiem. Dam z siebie wszystko!
UsuńTo prawda, relacja Syriusza i Dominiki jest trudna i teraz natrafiła na kolejną przeszkodę.
No wiesz, Ślizgoni podważyli jego męskość w obecności ukochanej, to był jednak cios z zaskoczenia :)
Cieszę się, że pojawiają się takie refleksje! Ja pamiętam jeszcze z książek, że Slughorn mówił o Lily, że potrafiła mu bardzo zuchwale odpowiedzieć, kiedy sugerował, że lepiej byłoby jej w Slytherinie, to już o czymś świadczy. No i zdaje się, że Rowling kiedyś wspomniała, że Lily była popularna podobnie jak Ginny. Resztę dopowiedziałam sobie sama ;p
Masz rację, zachowanie Lisy było dziwne i niepokojące, na pewno dało Remusowi do myślenia.
Pewnie! Szkoda tylko, że Peter nie umie w sobie znaleźć żadnych mocnych stron, czegoś, z czego mógłby być dumny. W tej sytuacji może tylko z podziwem i zawiścią patrzeć na przyjaciół.
Przesyłam pozdrowienia
Eskaryna
Cześć! Dawno nie komentowałam, szczerze mówiąc dawno nie czytałam i nie bywałam na zadnym z blogów, które wcześniej obserwowałam. Trochę za dużo sie działo przez co nie moglam poświęcać uwagi na przyjemności. A przynajmniej nie tyle uwagi ile bym chciała.
OdpowiedzUsuńW każdym razie, narobiłam zaległości. Przczytalam wszystkie rozdziały, ktorych nie czytalam i nie komentowalam.
Ten komentarz nie bedzie z tych bardzo konstruktywnych. Napiszę krotko i na temat, bo chcę zostawic jakis ślad mojej obecności.
Czytając kilka ostatnich rozdziałów bylam pod wrażeniem, jak idealnie i powolo rozwija się cala akcja. Wybuch zlosci i żalu Dominiki wobec Syriusza. Pozniej powolna rezygnacja i odkrycie, ze mimo szczerych checi nie może go nienawidzić. Nie mozna ukryc, że Syriusz mial trochę racji w tym, żeby zostawić Moon, by ją chronić przed popapraną rodzinką Blackow. Jak zauważył James, możliwe, że nawet gdyby Syriusz byl nadal z Dominika i próbował chronić ja z bliska, mogloby mu sie to nie udac.
Zastanawiające jest to co sie dzieje z Moon. Te dziwne czerwone blyski w oczach, ktore widział Syriusz. Jej dziwne zachowanie i ignorowaniw tortur jakie zaserwowalo Summersowi Ślizgoni. To nie podobne do Dominiki. Wydawawolo sie jakby Moon byla pod wplywem jakiegos zaklecia.
Ciekawa jestem tez tej cichej zazdrosci i zlosci Petera. Niby taki wpatrzony w przyjaciół, nosacy pomoc w kazdej chwili a jednak gdzies głęboko ukrywa żal i złość.
No i ta cala Lisa. Moim zdaniem to jak sie zachowala bylo okropne. Najpierw bez slowa zostawia Remusa w najgorszych chwilach, nie chce miec z nim nic wspolnego, a za chwile przychodzi i ma czelność mówić o Dominice takie rzeczy. Domyslam się, że pewnie usłyszała jakies plotki na temat Dominiki i tego co sie stalo w Zakazanym Lesie, ale mogla sie powstrzymac. W kazdym razie bylo to niezbyt mile, moim zdaniem, nawet jesli chciała go chronic.
Moj komentarz wyszedl bardzo chaotyczny, za co Cie bardzo przepraszam. Mam nadzieje wkrotce przeczytać dalsze losy bohaterów.
Pozdrawiam cieplutko,
Cath.
Kopę lat, kochana! :) Miło mi znowu Cię widzieć. Zwłaszcza w moich skromnych progach :D
UsuńJeej, to chyba był tytaniczny wysiłek. Bardzo jestem ciekawa tej dalszej perspektywy :)
Cieszę się, że tempo i kierunek akcji przypadły Ci do gustu. Po wielkim "bum" teraz czeka nas chwilowe wyciszenie, ale to wcale nie oznacza, że będzie nudno i monotonnie, taką mam przynajmniej nadzieję.
Bardzo dziękuję Ci za komentarz i pamięć, naprawdę :)
Z pozdrowieniami
Eskaryna