21 grudnia 2015

Rozdział I - część II


„Próba sił”

– rozdział I –

Dominika siedziała sztywno wyprostowana w rzeźbionym, obitym aksamitem fotelu. Wciąż miała na sobie balową sukienkę i pantofle, którymi nie sięgała miękkiego, granatowego dywanu. Dłonie nerwowo splotła na podołku, a spojrzeniem błądziła po pomieszczeniu, w którym się znalazła.
W innych okolicznościach, pewnie z chęcią przyjrzałaby się bliżej fantastycznym, zakrzywionym ścianom, delikatnym, srebrnym instrumentom stojącym na wąskich półeczkach, regałom pełnym ksiąg i wspaniałemu feniksowi, który siedział na złotej żerdzi i ciekawie mrugał paciorkowatymi oczami. Niestety jednak, powód, dla którego wylądowała w gabinecie dyrektora zaledwie dwa miesiące po rozpoczęciu nauki w Hogwarcie, był na tyle przykry, że jej wzrok przesuwał się z jednego przedmiotu na drugi, niewiele rejestrując. Starannie unikała spojrzenia na jedyną osobę, która oprócz niej znajdowała się w gabinecie. Profesor Jones stał na granicy zasięgu jej wzroku, wciśnięty między olbrzymią, dębową szafę a stoliczek kawowy, na którym spoczywał dziwaczny, pająkowaty instrument, który od czasu do czasu z cichym sykiem wypuszczał z siebie kłęby pary. Szczelnie owinięty czarną peleryną profesor nie odezwał się do niej ani słowem, odkąd przekroczyła próg gabinetu, ale Dominika i tak miała nieprzyjemne wrażenie, że jest tutaj, by jej pilnować.
Bo w końcu była niebezpieczna, czyż nie? Szok i zdenerwowanie odebrały jej niemal zdolność logicznego myślenia. Nie miała pojęcia co się stało – jedyne, co pamiętała, to strach, a potem nagła eksplozja białego światła i… Na wspomnienie o nieprzytomnym chłopaku, gęsia skórka pokryła jej nagie przedramiona. A co jeśli go…
Ukradkiem przyłożyła zimną dłoń do czoła. Cała ta dziwna euforia i podekscytowanie, które towarzyszyły jej przez ostatnie kilka dni, uleciały nagle, zostawiając ją kompletnie wyczerpaną i niepewną. Nawet nie pamiętała, jak znalazła się w gabinecie dyrektora. Wszystko działo się tak szybko, że wspomnienia poprzedniej godziny zlały się w jedno, rozmyte pasmo, z którego niewiele potrafiła wyczytać.
Choć bała się rozmowy, która musiała nastąpić, z westchnieniem ulgi powitała kroki na schodach. Sama nie wiedziała, co bardziej działało jej na nerwy – głęboka cisza czy może ciche syknięcia, które z rzadka ją przerywały.
Usłyszała, jak drzwi gabinetu otwierają się, a czyjaś długa szata sunie po dywanie. Nawet nie drgnęła, wbijając wzrok w swoje zaciśnięte do bólu dłonie. Dopiero kiedy profesor Dumbledore zasiadł w fotelu za biurkiem, odważyła się podnieść na niego oczy.
— Z pewnością ucieszy panią fakt, że pan Bulstrode czuje się już lepiej. — Spojrzał na nią ponad złączonymi końcówkami palców, a na jego twarzy próżno było szukać choć cienia uśmiechu, który zapamiętała z ceremonii przydziału.
— Panie profesorze. — Głos, którym wymówiła te słowa, brzmiał bardziej jak jęk. — Ja naprawdę nie wiem, jak…
Drzwi ponownie otworzyły się i do gabinetu wkroczyły dwie osoby. Jej serce zadrżało, kiedy zobaczyła mocno zaciśnięte usta profesor McGonagall, ale to widok towarzyszącego jej mężczyzny sprawił, że instynktownie poczuła niepokój.
Jego twarz była wykrzywiona przez liczne blizny, które upodabniały ją do upiornej maski. Grzywa burych włosów opadała na parę ciemnych, świdrujących oczu, które w tym momencie błądziły niespokojnie po gabinecie. W pewnym momencie spojrzały na nią, a Dominika automatycznie spuściła wzrok na drewnianą, zakończoną pazurami nogę, która wystawała spod krawędzi peleryny. Przełknęła ślinę.
— Witaj, Alastorze. — Dumbledore podniósł się zza biurka. — Jesteś gotowy?
— Oczywiście. — Jego zachrypnięty, jakby chropowaty głos jedynie uzupełniał wrażenie grozy, które wywołał w Dominice. Ku jej zdumieniu, wcisnął jej w ręce prochowiec, który do tej pory miał przewieszony przez ramię. — Idziemy.
Moon wytrzeszczyła na niego oczy, ale to profesor McGonagall odezwała się pierwsza.
— Albusie! — W jej głosie zadrgała nuta, której Dominika nigdy wcześniej u niej nie słyszała.
Dziwaczny mężczyzna zrobił krok w kierunku Moon, która natychmiast poderwała się z miejsca – sprawiał wrażenie nieco poirytowanego, jakby zamierzał wyprowadzić ją z gabinetu siłą, gdyby postanowiła jednak go nie posłuchać.
Spojrzała z powątpiewaniem na profesorów. Jones wciąż stał w tym samym miejscu, a z jego twarzy nie dało się nic wyczytać. Profesor McGonagall była wyraźnie wzburzona, w przeciwieństwie do dyrektora, który spojrzał jej w oczy i powiedział:
— Zobaczymy się wkrótce.
Nie miała wyboru. Mężczyzna nazwany Alastorem skinął krótko w kierunku wyjścia z gabinetu, po czym bez dalszych komentarzy odwrócił się na pięcie i wyszedł. Dominika poszła jego śladem, czując w gardle rosnącą gulę.
Chyba nie zamierzali jej aresztować? W porządku, zaatakowała ucznia na oczach wszystkich, łamiąc przy tym co najmniej trzy punkty szkolnego regulaminu, ale przecież zrobiła to niechcący! Co teraz się z nią stanie? Kim jest ten mężczyzna i gdzie ją zabiera? Jej towarzysz nie sprawiał wrażenia chętnego do dyskusji – mimo drewnianej nogi, która postukiwała na kamiennych stopniach, poruszał się zaskakująco szybko i Dominika musiała się naprawdę wysilić, by za nim nadążyć.
Jedynym plusem całej tej sytuacji był fakt, że dopiero świtało, więc szkolne korytarze były kompletnie puste. Nawet nie chciała sobie wyobrażać, ile plotek i komentarzy na jej temat mogło teraz krążyć po szkole…
W momencie, kiedy jej oczom ukazały się drzwi wejściowe, poczuła, że nie może już dłużej milczeć.
— Wychodzimy z zamku? — Jej najgorsze podejrzenia zaczynały się potwierdzać. — Dlaczego?
Mężczyzna zignorował ją kompletnie i naparł barkiem na wrota, które uchyliły się wolno. Moon, chcąc nie chcąc, potruchtała za nim, a jej nagie ramiona owionęło lodowate powietrze. Spojrzała na płaszcz, który wręczył jej Alastor, i szybko go założyła. Był na nią o wiele za duży, ale nie zamierzała wybrzydzać – balowa sukienka nie była odpowiednim strojem na poranne wycieczki.
W milczeniu przemierzyli szkolne błonia. Wydawało jej się, że minęła zaledwie chwila, zanim dotarli do potężnej bramy, zwieńczonej skrzydlatymi dzikami, chociaż mocno bijące serce w jej piersi boleśnie odmierzało każdy krok. Przez moment była pewna, że brama będzie zamknięta, ale mężczyzna i ją otworzył bez problemu – nic dziwnego, pewnie wszystko ustalił wcześniej z dyrektorem…
Poczuła jak do strachu dołącza gorycz, która niczym czarna chmura z wolna wypełniła jej myśli. Nie dali jej nawet okazji, by mogła się wytłumaczyć. Sami też nic jej nie wyjaśnili i posłali nie wiadomo gdzie z tym dziwakiem. Nie zamierzała tak łatwo się poddać. Przecież nawet w świecie czarodziejów musiały istnieć jakieś zasady, musiała istnieć sprawiedliwość i jeśli zamierzają ją wyrzucić ze szkoły, to na pewno będzie miała na ten temat coś do powiedzenia.
Z nową butą w oczach spojrzała na swojego towarzysza, który zaciągnął ją do wąskiego zaułka pomiędzy domami kilkadziesiąt jardów od stacji w Hogsemade. Wciąż czujnie się rozglądając, odezwał się do niej po raz pierwszy od opuszczenia gabinetu dyrektora.
— Teleportowałaś się już, dziewczyno?
— Mam szesnaście lat — burknęła Dominika, całkiem zadowolona z faktu, że te słowa były odpowiedzią zarówno na pierwszą jak i drugą część jego pytania.
Mężczyzna westchnął cierpiętniczo.
— Złap mnie za ramię.
— Gdzie mnie pan prowadzi? — zapytała Moon, nie ruszając się z miejsca. — Mam prawo wiedzieć!
Serce zadrżało jej niespokojnie, kiedy skierował na nią spojrzenie swoich świdrujących oczu. Przez moment wydawało jej się, że zobaczyła w nich cień rozbawienia, ale po chwili jego usta wykrzywił nieprzyjemny grymas, gdy wymownie podsunął jej ramię.
Moon chwyciła je, opuszczając głowę, by nie zobaczył, że się boi. Zanim zdążyła zwizualizować sobie swoje lęki związane z teleportacją, krajobraz przed jej oczami rozmazał się w długie, barwne pasma, a ona straciła nagle oddech, czując się, jakby w niewiarygodnym tempie przeciskała się przez zbyt wąski tunel. Kiedy nagle świat się zatrzymał, zachwiała się, desperacko łapiąc ustami oddech. Poczuła, że mężczyzna mocno schwycił ją za ramiona, zanim zdążyła upaść na mokry chodnik.
— Najtrudniejszy jest pierwszy raz — powiedział kpiąco, zerkając na zielonkawy odcień jej twarzy.
— Myślałam, że mnie pan jakoś uprzedzi. — Dominika stanowczo wysunęła się z jego uścisku, chociaż kolana wciąż trzęsły się jej szaleńczo. Z niesmakiem rozejrzała się wokół. Zaułek, w którym się znaleźli, był znacznie gorszy od poprzedniego – z trzech stron wznosiły się ponure ściany kamienic, a kilka stóp od nich stały dwa blaszane kosze na śmieci, wokół których leżały odpadki wysypujące się z plastikowych worków, prawdopodobnie rozdartych przez jakieś zwierzę. Kiedy słodkawy smród sprawił, że ponownie zebrało jej się na mdłości, mężczyzna szybkim krokiem wyszedł z zaułka i skręcił w prawo. Moon ponownie pobiegła za nim, zasłaniając dłonią usta.
Jeszcze niedawno musiał padać tutaj deszcz, bo chodniki i pas bruku znajdujący się pomiędzy nimi były mokre i śliskie. Ozon znajdujący się w powietrzu potęgował nieprzyjemny zapach miasta. Dominika domyślała się, że znajdują się w Londynie, ale nie potrafiła powiedzieć, w której dzielnicy.
Szybkie tempo, które narzucał jej mężczyzna, zaczęło być uciążliwe. Pantofelki ślizgały się na mokrym chodniku, a pod żebrami narastało nieprzyjemne uczucie kłucia, ale on nie obejrzał się na nią nawet raz, gnając w sobie tylko znanym kierunku. W pewnym momencie przyszło jej do głowy, że jego wykrzywiona bliznami twarz, długa peleryna i głucho postukująca drewniana noga powinny przyciągać całe mnóstwo ciekawskich spojrzeń, ale do tej pory nie spotkali żywej duszy. Pomyślała, że to dość dziwne. Rzeczywiście, było jeszcze bardzo wcześnie, a słońce ledwie przebijało zwarte pasma nabrzmiałych od deszczu chmur, ale spodziewała się, że takie duże miasto jak Londyn nigdy zupełnie nie pustoszeje. Upiorna cisza, przerywana tylko zmieszanym dźwiękiem ich kroków, sprawiała, że uczucie niepokoju zaczęło wypierać wszystkie inne, dlatego z prawdziwą ulgą powitała widok małego, rudawego kundelka, który ciekawie wyjrzał z jednego z zaułków. Kiedy jego zabawne, wyłupiaste oczy odnalazły jej spojrzenie, energicznie zamachał wywiniętym do góry ogonem. Moon spojrzała na niego przez ramię, ale jej towarzysz nie zwalniał nawet na chwilę, więc musiała pędzić za nim. Po chwili usłyszała liczne plaśnięcia łapek o bruk. Odwróciła się. Piesek biegł ich śladem, wywieszając język i raz po raz otrzepując się, rozchlapując wokół krople deszczu. Żałowała, że nie miała przy sobie kocich chrupek – zwierzak pewnie miał nadzieję, że czymś go poczęstują. Wzruszyła lekko ramionami i przyspieszyła kroku – jej towarzysz wyprzedził ją już o dobre kilka kroków.
Czuła się niemal jak we śnie, kiedy usłyszała pisk opon. Przystanęła, nie oglądając się za siebie, a drobne krople mżawki przylepiały się do jej jasnych włosów i bladych policzków. Rzuciła spłoszone spojrzenie w kierunku wylotu ulicy, u którego pojawił się kobaltowoniebieski Morris. Jej mięśnie sztywniały kolejno, gdy machnęła ręką do psa, który jak gdyby nigdy nic siedział na środku ulicy i zapamiętale drapał się za uchem.
Ostatnie, co zarejestrowała przed głuchym uderzeniem, to spojrzenie jego bursztynowych oczu.
Kierowca, który trafił psa, odjechał z piskiem opon, ale to już nie miało znaczenia. Przeklinając w duchu swoją opieszałość, Moon podbiegła do kupki rudawego futerka, nawet nie oglądając się na mężczyznę zwanego Alastorem. Uklękła, boleśnie obijając kolana o bruk i niecierpliwie odgarniając rękawy zbyt obszernego płaszcza. Ze łzami gromadzącymi się w kącikach oczu podparła pyszczek psa prawą dłonią. Nie wiedziała, co może dla niego zrobić – w swoim krótkim życiu poznała już wiele zaklęć i uroków, ale żadne z nich nie wydawało się przydatne w takiej sytuacji.
Nagle poczuła natarczywe mrowienie w obu dłoniach. Wydała stłumiony okrzyk, widząc jak wokół jej palców, którymi przytrzymywała łebek psa, zbiera się białe światło.
Już wiedziała, co robić. Dziwny, pierwotny instynkt zawładnął jej ciałem i pokierował lewą dłoń w kierunku brudnej, krwawej plamy znajdującej się na boku zwierzęcia. Przełykając ślinę, przycisnęła palce do wilgotnej rany.
Niewiele zapamiętała z tego, co działo się później. Szok mieszał się z gniewem, a gniew z potwornym zmęczeniem.
Pamiętała obezwładniające uczucie wyczerpania i chłód mokrego bruku.
Pamiętała dłoń na swoim ramieniu i chrapliwy głos wymawiający słowa „Dobrze się spisałaś, dziewczyno”.
Pamiętała gniew potężny jak fala, kiedy na miejscu psa pojawił się niski człowiek o łysiejącej, rudawej czuprynie.
Potem była już tylko ciemność.

* * * * *

Łapczywie chwytała oddech, wpatrując się w swoje drżące dłonie.
Ponownie siedziała w fotelu stojącym przed biurkiem dyrektora, ale tym razem towarzyszył jej zupełnie inny rodzaj strachu.
W pierwszej chwili kierowała nią duma, która nie pozwalała zająć wskazanego miejsca. Niespodziewanie, o jej uległości zadecydowały dygocące kolana, które za nic nie chciały się uspokoić.
Opadła więc w miękkie obicie, czując jak jej piersią wciąż szarpią gniew i strach.
Gniew, bo poczuła się oszukana.
Strach, bo nie wiedziała, co to wszystko znaczy.
— Jak pan mógł? — wysyczała ponownie, nie bacząc na pełne oburzenia spojrzenia postaci na portretach. Pozostałe osoby obecne w gabinecie, poruszyły się niespokojnie, ale dyrektor wciąż stał przed nią niewzruszony.
— Musieliśmy zweryfikować nasze podejrzenia — powiedział w końcu, zasiadając w fotelu za biurkiem i patrząc na nią uważnie znad okularów-połówek.
Dominika czuła się zdezorientowana tą enigmatyczną wypowiedzią. Jakie podejrzenia? Jak to: zweryfikować?
— Nic nie zrobiłam — mruknęła tylko i potarła dłońmi ramiona, czując jak strach i niepewność zdecydowanie wypierają złość.
— Oczywiście, że nie. — Łagodność w głosie Dumbledore’a sprawiła, że musiała odwrócić wzrok. — Masz tylko… niespotykany talent, to wszystko.
Podniosła na niego wzrok. Nie potrafiła przebrnąć przez dobrotliwy uśmiech i analityczną dokładność błękitnych oczu.
— Bo widzisz… — Dyrektor wsparł się nieznacznie o masywny blat biurka i złączył końcówki swych długich palców. — Jesteś białomagiczna.
Oparła się plecami o miękkie obicie fotela, czując jak serce boleśnie obija się jej o żebra. Mimowolnie wyczuwała powagę sytuacji, chociaż nie miała pojęcia, o czym mówi dyrektor. Kątem oka widziała jak profesor McGonagall odwraca się do okna, a profesor Jones wypuszcza z palców rąbki peleryny, która zsunęła się z jego ramion.
Dumbledore oparł się wygodniej i zaczął kolejno odginać palce, spoglądając z góry.
— Twoje zaklęcia obronne mają niespotykaną moc. Potrafisz leczyć rany bez użycia różdżki. Nie potrafisz używać Zaklęć Niewybaczalnych. Twoja krew ma znikomą krzepliwość…
— Skąd pan to wie? — zapytała nieco zbyt wysokim głosem, zanim zdążyła się powstrzymać. Ciszę, która nastąpiła po tym pytaniu, wypełnił niekontrolowany nagły wspomnień: o tym, jak mama bezskutecznie bandażowała jej rozbite kolano, o tym jak blizny po niezliczonych drzazgach praktycznie nigdy się nie goiły, o tym, jak tata o mało co nie postradał zmysłów, kiedy wycinali jej migdałki…
Dostrzegła triumf w oczach Dumbledore i po raz kolejny nie mogła znieść jego spojrzenia.
— Możesz wypróbować przynajmniej jedną z tych umiejętności, a ja obiecuję, że ci na to pozwolę — powiedział spokojnie dyrektor, chociaż pozostałe osoby obecne w gabinecie poruszyły się niespokojnie.
— Panie profesorze! — wybuchnęła nagle panna Calahan, przerywając kontakt wzrokowy pomiędzy Dominiką a Dumbledorem. — Ta dziewczyna potrzebuje przede wszystkim odpoczynku!
Dopiero, gdy usłyszała te słowa, Moon poczuła ja bardzo jest zmęczona. Poważnie wątpiła, by była w stanie stanąć na własnych nogach, nie mówiąc już o jakichkolwiek innych działaniach.
— Za moment, Lizzy. — Dumbledore uniósł dłoń, a wszyscy posłusznie zamilkli. — Panna Moon musi zrozumieć powagę sytuacji.
— Już mówiłam, że przepraszam, prawda? — niespodziewanie wybuchnęła Dominika, której poczucie winy ciążyło jak nigdy wcześniej. — Nic nie mogłam na to poradzić, chłopak był natrętny, a ja chciałam tylko, żeby się ode mnie odczepił, to wszystko…
— Mam wrażenie, że się nie rozumiemy. — Dyrektor wolno odsunął się od biurka. — Znaki, które wymieniłem wcześniej… Musisz to zrozumieć… Jesteś skazana na dobro.
Niezrozumienie w jej oczach musiało być wyraźnie zauważalne, bo nagle w jej polu widzenia pojawił się profesor Jones. Był wyjątkowo wzburzony, a blizna przecinająca jego twarz zdawała się wykrzywiać ją bardziej niż zwykle.
— Jeszcze tego nie rozumiesz, dziewczyno? Pomyśl przez chwilę… — powiedział, wyraźnie zirytowany. — Nie możesz używać zaklęć stanowiących obrazę wobec ludzkości… Potrafisz leczyć, ale za to płacisz… Do diabła, na własne oczy widziałem twoje zaklęcia obronne! Wyobrażasz sobie, co może się stać, kiedy spotkasz się z czarnoksiężnikiem?!
— Wendell, spokojnie. — W głosie dyrektora zabrzmiała twarda nuta. Profesor McGonagall odwróciła się nieznacznie od okna, a blady świt wydobywał z jej twarzy całe zmartwienie. — Dominiko… Profesor Jones próbował ci przekazać, że twój talent jest niezwykły, to prawda, ale w pewnych okolicznościach może zostać w pewien sposób… skażony. Dlatego muszę prosić cię, żebyś nie zdradzała nikomu żadnych szczegółów tego, czego się dziś dowiedziałaś, dobrze?
— Ale czego ja właściwie się dowiedziałam? — Wyczuwając nieuchronny koniec rozmowy, Moon poczuła się wyraźnie oszukana. — O czym pan mówi? A co jeśli to tylko zbieg okoliczności i po prostu rozbroiłam kogoś, bo mnie zdenerwował? Przecież magia bezróżdżkowa nie jest nielegalna!
Dumbledore milczał przez chwilę, wodząc opuszkiem palca wskazującego po swoich wąskich wargach, niemal w całości skrytych pod srebrzystą, przetykaną brunatnymi nitkami, brodą.
— Oboje wiemy, jaka jest prawda — powiedział po chwili, a pewność i wszechogarniający spokój w jego głosie ponownie stłumiły jej złość. — Tymczasem zaczekaj, proszę, aż sprowadzę kogoś bardziej kompetentnego ode mnie, który z całą pewnością lepiej odpowie na twoje pytania. Teraz jednak zalecam opiekę niezawodnej panny Calahan.
Moon chciała protestować, ale gdy spróbowała się podnieść, raz jeszcze poczuła tę dziwną słabość. Szkolna pielęgniarka stanowczo ujęła ją za ramię i wyprowadziła z gabinetu. Słaniając się na nogach, dotarła do Skrzydła Szpitalnego i bez dalszych protestów przyjęła porcję eliksiru uspokajającego i Bomby Witaminowej Doktora Deletriusa.
Zasypiając w zimnym, obcym łóżku, myślała o tym, jaką historię będzie musiała wcisnąć swoim biednym, szczerze przejętym współlokatorkom, które tego jednego wieczora zamiast poważnych kandydatek na przyjaciółki stały się osobami niegodnymi zaufania.
Jak przez mgłę docierały do niej ciche pojękiwania innego pacjenta, szczelnie zasłoniętego parawanem.
Tej nocy nie miała żadnych snów.

5 grudnia 2015

Rozdział X



„Wybuch”
– rozdział X –

— Nic mi nie jest — mruknęła po raz kolejny, ale tym razem bez większej nadziei, że jej słowa wywrą jakikolwiek efekt.
Chociaż w Skrzydle Szpitalnym oprócz niej przebywały tylko cztery osoby, i tak była zażenowana niepotrzebnym zamieszaniem wokół całego zajścia. Wprawdzie po uderzeniu tłuczka trochę ją zamroczyło, ale teraz, kiedy panna Calahan w sekundę poskładała jej kość policzkową i ból w większej części minął, dobitnie odczuwała kuriozalność swojej sytuacji.
Lily i Patricia miotały się wokół, usiłując pomóc coraz bardziej zirytowanej szkolnej pielęgniarce, która wprawdzie bez wysiłku uleczyła złamaną kość, ale nie mogła poradzić sobie z paskudnym sińcem, który wykwitł na prawej stronie twarzy Moon.
— Pani Calahan, a może wyciąg ze szczuroszczeta? — zaproponowała Evans, wskazując pękatą butlę wypełnioną ciemnożółtym, oleistym płynem. Dominika wzdrygnęła się mimowolnie.
Kobieta wyprostowała się na całą swoją imponującą wysokość i groźnym spojrzeniem zmierzyła Gryfonkę, która skuliła się pod jej wzrokiem.
Panno — odwarknęła tylko i ponownie zabrała się za przetrząsanie szafek. — Wyciąg ze szczuroszczeta działa tylko na otwarte rany — dodała już łagodniejszym tonem. — Tutaj wylew krwi jest podskórny, więc potrzebujemy czegoś innego… Poppy!
— Tak, panno Calahan? — Praktykantka, która do tej pory jedynie sporządzała notatki, posłusznie stawiła się przed przełożoną, a Dominika miała zabawne wrażenie, że zaraz zasalutuje.
— Czym można zniwelować uporczywy krwotok podskórny?
Kiedy spojrzenie Moon napotkało współczujący wzrok panny Poppy, Gryfonka poczuła jak resztki nadziei ulatują z niej bezpowrotnie. I jak ona teraz pokaże się na przyjęciu z okazji Nocy Duchów?!

* * * * *

Nienawidziła takich spędów.
Wprawdzie podejrzewała, że Hogwart ma znacznie bardziej liberalne podejście do wydarzeń towarzyskich niż Beauxbatons, jednak miała silne wrażenie, że surowa edukacja odebrana we francuskiej akademii odebrała jej całą zabawę.
Czując na sobie pełne współczucia, choć ukradkowe spojrzenia współlokatorek, niemal niezauważalnie oddaliła się w kierunku Pokoju Wspólnego pod pozorem pisania wypracowania. Kiedy tylko rozsiadła się wygodnie w fotelu przed kominkiem, zdziwiła się, że wpadła na tak idiotyczny pomysł.
Zewsząd rozlegały się podniecone głosy, komentujące zarówno wczorajszy mecz, jak i nadchodzące przyjęcie. Chłopcy z przejęciem rozprawiali o poszczególnych, spektakularnych chwytach bądź unikach, które zauważyli podczas meczu, i tym głosom Dominika przysłuchiwała się szczególnie chętnie, chociaż były dość skutecznie zagłuszane przez komentarze dotyczące balu. Wyjątkowo głośna była grupka trzecioklasistek, które dumne, że jako najmłodszy rocznik będą miały okazję wybrać się na przyjęcie, z godnym podziwu zaangażowaniem rozprawiały o planowanych kreacjach i fryzurach. Przytłoczona niezupełnie przyjemnymi wspomnieniami z Beauxbatons i własną, niezbyt korzystną prezencją Dominika, odwróciła wzrok i skryła grymas za kurtyną jasnych włosów.
— Siemasz, Moon, co tam czytasz? — James Potter bez ogródek wyrwał podręcznik z jej rąk i przyjrzał mu się krytycznie. Dziewczyna omiotła zdziwionym spojrzeniem Huncwotów, którzy pojawili się znikąd i rozsiedli się wokół kominka. — Poważnie?
Skrzywił się z niesmakiem i odrzucił jej podręcznik do numerologii.
— Nie masz nic lepszego do roboty? — zapytał Syriusz, w swoim mniemaniu, delikatnie.
Moon popatrzyła na niego, zdumiona, po czym nagle zgarnęła włosy na prawy policzek.
— Aż tak widać? — wyszeptała konspiracyjnie.
— Noo… — zaczął James z dziwaczną mieszaniną kpiny i ostrożności, zezując na jej posiniaczoną skroń. — Biorąc pod uwagę, że pierwszy raz ktoś z publiczności zarobił tłuczkiem w łeb i akurat byłaś to ty…
Dziewczyna wydała z siebie jakiś niezidentyfikowany pisk i uciekła w stronę damskich dormitoriów.
Zapadła chwila milczenia, podczas której każdy z Huncwotów starał się patrzeć w inną stronę.
— No co?! — wybuchnął w końcu Potter. — Może nie ma sińca na pół twarzy?!
— Nie musiałeś jej tego komunikować tak obcesowo — zauważył rozsądnie Remus, po czym zamyślił się wyraźnie i dodał: — Tak naprawdę, w ogóle nie musiałeś jej tego mówić.
— Jakby sama miała tego nie zauważyć w lustrze — odezwał się Syriusz lojalnie, ale zamilkł od razu, zgromiony spojrzeniem Lupina.
— Merlinie, kiedy wy w końcu dorośniecie? — zaapelował do przestrzeni Remus, ale odpowiedział mu tylko stłumiony śmiech.

* * * * *

Kiedy Dominika ostrożnie schodziła do Wielkiej Sali tuż przed ósmą wieczorem, większość jej uczuć zajmowały niepodzielnie niepokój i wdzięczność.
Niepokój, bo serce w jej piersi drżało niespokojnie, zupełnie jakby oczekiwało czegoś, co pojawiało się jedynie w jej sennych marzeniach. Wciąż szukała wzrokiem Ragnaroka pośród elegancko ubranych postaci, ale nic nie wskazywało na to, by tajemniczy Charlie przechadzał się  wśród Hogwartczyków.
Wdzięczność, bo Lily i Patricia naprawdę zrobiły wszystko, by jej siniec nie rzucał się aż tak bardzo w oczy. Najpierw wspólnie wybrały odpowiedni makijaż, zgodnie z poradami płynącymi ze stosiku skrupulatnie zgromadzonych egzemplarzy Czarownicy, po czym Macmillan zaprezentowała jej idealną fryzurę, która podkręciłaby nieco jej niedorzecznie proste włosy i jednocześnie zasłoniłaby paskudny fioletowo-burgundowy siniec, który pokrywał jej prawy policzek.
— Idealnie — westchnęła Dominika, przeglądając się w lustrze toaletki, która stała samotnie w ich dormitorium. Patricia pokraśniała z radości. Jeszcze nie miała dość odwagi, by zakomunikować rodzicom swoje powołanie, ale każde drobne osiągnięcie zbliżało ją do celu, którym miała być aplikacja do magokosmetycznej szkoły w Londynie.
W Sali Wejściowej nie powitał ich nikt, wszyscy byli zbyt zajęci wyszukiwaniem swoich partnerek, ale i tak czuły się jak księżniczki, schodząc po długich, marmurowych schodach.
Moon uśmiechnęła się serdecznie do koleżanek z dormitorium i ukradkiem zagarnęła kosmyk włosów na prawy policzek.
Wielka Sala wyglądała niesamowicie. Wprawdzie wzdłuż ścian ciągnęły się długie stoły zastawione jedzeniem i piciem, przetykane niekiedy okrągłymi stolikami i ławami, przy których można była odpocząć, ale i tak całą uwagę przyciągały setki nietoperzy unoszących się pod atramentowoczarnym sklepieniem oraz niewielkie, różnokolorowe dynie szybujące wzdłuż ścian.
Patricia od razu popędziła do niewielkiej sceny, na której dopiero pojawiały się poszczególne instrumenty.
— A nuż Feniks miał rację i naprawdę pojawią się tu Wrzeszczące Wilkołaki?! — zawołała do Lily i Dominiki, które wymieniły się porozumiewawczymi spojrzeniami i posłusznie wpatrzyły się w scenę. Nikt jednak się nie pojawiał i minęła zaledwie godzina, kiedy zniechęciły się i zaczęły podważać autorytet informatorów szkolnej gazetki.
— Pójdę się napić — oświadczyła Moon i od razu ruszyła w stronę zastawionych stołów, po czym przystanęła, oszołomiona. Nie potrafiła zidentyfikować ani jednej potrawy – na półmiskach znajdowały się zarówno przypieczone, krwawe paluszki, łypiące na człowieka łososiowe roladki, mózgowe galaretki i zapiekanki z gęsimi wątróbkami. Po dłużej chwili zdecydowała się na kieliszek ponczu, w którym sugestywnie dryfowały przekrwione gałki oczne.
Rozejrzała się uważnie po sali. Mimo że ukradkiem śledziła znajome twarze i co bardziej oryginalne stroje, jej wzrok wciąż poszukiwał smukłej sylwetki w ciemnych okularach. Była bardzo ciekawa, czy z okazji przyjęcia Ragnarok wreszcie zrezygnuje ze swoich ciemnych okularów i czarnego stroju. Może pokaże się z zupełnie nieznanej strony, może zwróci uwagę na niepozorną małolatę, a wtedy…
— Ponczu?
Zirytowana, zwróciła wzrok na Syriusza Blacka, który sugestywnie kołysał kieliszkiem, w którym równie nonszalancko dryfowała gałka oczna, przekłuta wykałaczką.
— Nie — burknęła, przechylając własny kieliszek i nadal wyszukując wzrokiem upragnionego gościa.
— Może jednak. — Black podsunął jej kieliszek, który bez szemrania przyjęła. — Na kogo czekasz?
Dominika bez słowa wychyliła zawartość czarki zanim odpowiedziała.
— Przecież wiesz — mruknęła, pochylając głowę.
Syriusz bez słowa podsunął jej kolejny kieliszek i napełnił własny.
— Wiesz — zagadnął zdawkowo, otrząsając gałkę oczną o brzeg naczynia. — Odrobinę doprawiliśmy ten poncz.
— Naprawdę? — zainteresowała się Moon, jednym haustem pozbywając się zawartości czary. — Profesor McGongall wypiła już ze cztery.
Oboje wpatrzyli się w nauczycielkę transmutacji, która po raz kolejny walcowała z profesorem Flitwickiem.
— Gdzie zgubiłeś Jamesa?
— Och, miałem go dość. — Syriusz ponownie uraczył się ponczem. — Kiedy tylko zobaczył Evans, rozum mu odebrało. Ile można wysłuchiwać o jej kształtnych ramionach?
Ziewnął demonstracyjnie, okazując poziom swojego zainteresowania tematem.
— Tańczysz? — zapytał nagle. Nawet nie zauważyła, kiedy dźwięki magicznego gramofonu zostały zastąpione przez elektryczne gitary i perkusję zespołu, który w burzy oklasków wkroczył na scenę. Moon po raz ostatni rozejrzała się z nadzieją, ale musiała pogodzić się ze smutną prawdą – Ragnarok nie zamierzał pojawić się na przyjęciu.
Wzruszyła ramionami i ruszyła za Blackiem na parkiet. Zespół akurat rozpoczął wyjątkowo żywiołową piosenkę i Dominika zaczęła się zastanawiać, co najlepszego zrobiła, kiedy Syriusz pociągnął ją za rękę i zaczął szaleńczo wymachiwać kończynami. Poncz najwyraźniej zrobił swoje i Moon zawtórowała mu po chwili, zaśmiewając się w głos. Tańczyli, nic nie robiąc sobie ze zdziwionych spojrzeń uczniów, którzy odsuwali się od nich na bezpieczną odległość, i ledwie chwytali oddech między jednym a drugim wybuchem śmiechu. Kiedy piosenka wreszcie dobiegła końca, Moon trzymała się kurczowo za żebra i ocierała załzawione oczy. Po koszmarnych lekcjach walca w Beauxbatons, nigdy nie spodziewałaby się, że taniec może być tak zabawny.
Chwiejąc się, ruszyła do szwedzkiego stołu, ale kiedy tylko spróbowała ocznej gałki ze swojego drinka (która smakowała jak mleczna galaretka), znowu oparła się biodrami o blat stołu i rozejrzała się po sali.
Skrajem podświadomości słyszała jak Syriusz przyciszonym głosem kieruje do niej kolejne zabawne komentarze, ale jej uwagę kompletnie pochłonął błysk, który prześlizgnął się po krawędzi ciemnych okularów przy wyjściu na dziedziniec. Wyprostowała się gwałtownie i mamrocząc jakąś głupią wymówkę, pomaszerowała do wyjścia z zamku.
Chłodne powietrze omiotło jej nagą szyję i ramiona. Wzdrygnęła się mimowolnie i wytężyła wzrok w otaczającej ciemności.
Ragnarok stał niedbale oparty o kamienną ścianę zamku. Rozmawiał przyciszonym głosem ze swoją znajomą o purpurowych włosach, które pod rozgwieżdżonym niebem sprawiały wrażenie przygaszonych. W lewej ręce trzymał papierosa, którego koniec jarzył się w ciemności.
— Cześć — bąknęła, nerwowo pocierając ramiona.
Mimo ciemnych szkieł, skrywających jego wzrok, miała wrażenie, że spojrzenie oczu, które na nią skierował, było kpiące.
Dziewczyna, która przed chwilą szeptała mu coś do ucha, urwała raptownie i popatrzyła na nią z ciekawością.
— Trochę tu chłodno, co? — zapytała, rozglądając się wokół po małych, tryskających wodą fontannach i różanych krzewach, od których bił oszałamiająco słodki zapach.
Ragnarok zaciągnął się mocno papierosowym dymem, po czym upuścił niedopałek i niedbale zdusił go podeszwą.
— Posłuchaj, kochanie. — Odchylił głowę do tyłu i odetchnął pełną piersią, wydychając w chłodne powietrze szary obłok dymu. — Najlepiej zrobisz, jeśli wrócisz do swoich małych przyjaciół i…
— Jestem od ciebie młodsza najwyżej o rok — przerwała mu Dominika. Zaskoczona własną śmiałością, przygryzła wargę i przyjrzała się uważniej jego twarzy, szukając w niej irytacji lub gniewu. Purpurowowłosa dziewczyna roześmiała się krótko.
Ragnarok patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a serce boleśnie tłukło się w jej piersi. Wreszcie uśmiech rozlał się wolno po jego wąskich wargach. Ruszył w jej kierunku, a każdy jego krok wydawał się jej wiecznością. Kiedy dzieliły ich zaledwie dwie stopy, jego niedbały uśmiech zbladł.
— Co ci się stało?
Moon zmartwiała. Kompletnie zapomniała o tym idiotycznym siniaku. Szybko zgarnęła włosy na prawą stronę, ale Ragnarok już sięgnął w jej kierunku i lekko uniósł jej podbródek, aż żółte światło płynące z wnętrza zamku zalało jej twarz.
Jak w zwolnionym tempie obserwowała, jak jego lewa ręka powędrowała w kierunku ciemnych okularów i zsunęła je z nasady nosa. Przestała oddychać, gdy jego ciemne oczy spojrzały uważnie na purpurowy siniec pokrywający jej twarz.
A więc tak naprawdę wyglądasz — przemknęło jej  przez myśl. Bez czarnych okularów Ragnarok wyglądał niemal bezbronnie. Na tle jaskrawego światła wydobywającego się przez wrota zamku, nie mogła uchwycić jego spojrzenia, ale ta chwila była dla niej warta wszystkiego i mogłaby trwać wiecznie.
Za jej plecami rozległo się chrząknięcie. Moon zacisnęła kurczowo powieki, mając nadzieję, że to wyobraźnia spłatała jej figla, a ona może nadal pławić się w rozkoszy chwili. Niestety, Ragnarok cofnął się o krok i szybkim gestem wsunął na nos okulary. Na jego ustach znowu pojawił się kpiący uśmieszek, kiedy spojrzał na coś ponad jej ramieniem. Dominika obejrzała się i z nienawiścią spojrzała na Huncwotów, którzy właśnie zrujnowali jej idealny wieczór.
— Właśnie o tym mówiłem — parsknął i dołączył do swojej towarzyszki, która uchwyciła się jego ramienia i zaczęła gorączkowo szeptać mu do ucha.
— O co chodzi? — zapytała Moon, trzęsąc się ze złości. James Potter, który stał najbliżej, łaskawie przeniósł na nią swe spojrzenie, które do tej pory miał utkwione w Ragnaroku.
— Evans cię szuka — poinformował sucho, po czym ponownie spojrzał na Gryfona, jakby rzucając mu nieme wyzwanie.
Ragnarok wzruszył lekceważąco ramionami i wyciągnął z kieszeni spodni kolejnego papierosa.
Moon patrzyła na niego z rozpaczą, desperacko usiłując wydusić z siebie jakieś słowa, które byłyby w tej sytuacji na miejscu, ale Remus Lupin ujął ją pod ramię i bez słowa zaprowadził do wnętrza zamku.
— Nienawidzę was — sapnęła, dysząc ze złości, kiedy cała piątka znalazła się w Wielkiej Sali. — Nienawidzę!
— Powinnaś być nam wdzięczna — odparł sucho Black i poprawił brokatową marynarkę w kobaltowym kolorze.
Dominika odwróciła się na pięcie i, głośno tupiąc, pomaszerowała w kierunku tłumu zgromadzonego pod sceną, w którym mignęła jej ruda czupryna Lily.
— Jesteś wreszcie! — Evans schwyciła ją za ramię. — Świetnie grają!
— Super — burknęła obrażona na cały świat Moon. — Gdzie Patricia?
Lily uśmiechnęła się z przekąsem i skinęła głową w kierunku sceny.
— Łowi swojego ukochanego. A co tobie się stało?
Moon pokręciła głową z rezygnacją. Wolała na razie darować sobie opowieść o tym jak to Huncwoci zrujnowali jej jedyną okazję do romantycznych uniesień.
Wrzeszczące Wilkołaki na żywo rzeczywiście robiły wrażenie. Wokalista sam nieco przypominał pół-człowieka, bo potrząsał grzywą kasztanowych włosów i wydobywał z siebie, wydawać by się mogło, nieludzkie dźwięki. Dominika wyłowiła spojrzeniem profesor McGonagall, która stała nieco na uboczu i przyglądała się temu z wyraźnym niesmakiem. Prawdopodobnie muzyka odtwarzana na gramofonie była bardziej w jej guście.
Nie mogła jednak przestać wyobrażać sobie, co mogłoby się wydarzyć, gdyby Huncwoci nie napatoczyli się w nieodpowiednim momencie. Możliwości w jej głowie wydawały się nieograniczone, ale niezrealizowane scenariusze przyprawiały ją tylko o gorycz. Po chwili mruknęła do Lily, że musi się czegoś napić i oddaliła się w kierunku obiecującej, wielkiej wazy ponczu. Cholerni Huncwoci. Przynajmniej jedno im się udało.
Zaczęła właśnie sączyć drinka, kiedy ktoś chwycił ją za rękę. Obejrzała się z nadzieją, że zobaczy Ragnaroka, który właśnie odkrył, że jednak nie może bez niej żyć, ale jej oczom ukazał się przykry widok mocno nietrzeźwego chłopaka, który szczerzył ku niej komplet krzywych zębów.
— Spadaj — mruknęła i odwróciła się z powrotem do stołu, zdecydowana, że jednak spróbuje trupich paluszków. Uchwyt na jej nadgarstku stał się wyraźnie mocniejszy. Krew zdawała się wrzeć w jej żyłach, kiedy ponownie na niego spojrzała.
— No nie bądź taka. — Chłopak nadal szczerzył się namiętnie, ale natychmiast przestał, kiedy Moon wyrwała nadgarstek z jego uścisku i cofnęła się o krok. — Nie wiedziałem, że Francuzki to takie zimne suki. Już ja ci…
Zatoczył się w jej kierunku z wyciągniętymi rękami, ale zanim jego palce zacisnęły się na jej ramionach, Moon zgarbiła się nieznacznie i wyciągnęła przed siebie dłoń w obronnym geście.
Czas się zatrzymał. Tańczące pary zastygły w pół kroku, nuty zagrane przez muzyków zdawały się brzmieć w nieskończoność, rozczapierzone dłonie chłopaka zawisły nad nią na podobieństwo bladych pająków, a ona patrzyła na to wszystko przez palce swojej wyciągniętej dłoni.
Rozbłysk białego światła niemal ją oślepił. Odwróciła głowę i zacisnęła powieki, ale blask wdarł się pod nie, a przed oczami zaczęły tańczyć czerwone i czarne iskierki. Jasność wybuchła jej pod powiekami, a po chwili zgasła nagle, pozostawiając po sobie rozedrgane plamki, bezładnie wirujące wokół.
Cisza ją przytłaczała. Napierała na uszy, zupełnie jakby znajdowała się pod wodą, a ciśnienie rozsadzało jej bębenki.
Odważyła się otworzyć oczy. Leżała na marmurowej posadzce, podpierając się łokciami i dysząc ciężko, a z góry patrzył na nią tłum uczniów. Potoczyła wokół błędnym spojrzeniem.
Natrętny chłopak leżał o kilkanaście jardów przed nią, wsparty bezwładnie o kamienną ścianę, a po jego czole spływała strużka krwi.

Koniec części pierwszej