20 października 2016

Rozdział X - część III


„Ciemne chmury”

– rozdział X –

Syriusz biegł ile sił w nogach, co kilka sekund zerkając na przeświecający przez chmury księżyc. Jeżeli Snape nie łgał, zostało mu bardzo mało czasu. Że też ta dziewczyna musiała wybrać akurat dzisiejszą noc na potajemne przechadzki po Zakazanym Lesie! Z drugiej strony… Black przyznawał się do tego z pewnym zażenowaniem… To pierwsza okazja, żeby przekonać się, gdzie nocami znika Moon. Bo że nie zawsze śpi przykładnie w dziewczęcym dormitorium, tego Syriusz był pewien. Smarkerus kpił z tego wielokrotnie, wystawiając jego nerwy na ciężką próbę, ale dziś mógł przekonać się o tym osobiście, złapać ją na gorącym uczynku i zażądać wyjaśnień. Chociaż jakich właściwie wyjaśnień chciał słuchać? Jeśli chodziło o innego chłopaka, byłby to bezprecedensowy przykład sytuacji, w której to Syriusz Black został wystawiony do wiatru, a nie na odwrót. Nie był wcale taki pewien, że mieliby wtedy o czym ze sobą rozmawiać.
Skoro jednak minęli się ze Snapem, to przynajmniej najgorsze podejrzenie okazało się chybione. Wystarczy, że Lunatyk narobił mu wstydu, kiedy zgarnął Elisabettę…
Na samą myśl o przyjacielu, Syriusz zmarszczył brwi i popatrzył w niebo, zmuszając mięśnie do bardziej wytężonej pracy.
Kiedy przekroczył granicę Zakazanego Lasu, wyciągnął przed siebie ramię, osłaniając się przed smagnięciami cienkich gałązek, przecinających mu drogę. Nie miał pojęcia, gdzie szukać dziewczyny, miał jedynie nadzieję, że w tę pechową noc sam natrafi na jej ślad. Nie brał pod uwagę żadnych innych możliwości, nawet nie wyobrażał sobie tego nieszczęsnego splotu wydarzeń, który mógł mieć miejsce. Było zupełnie tak, jak dwa lata temu, kiedy niemal zaprosił Smarkerusa do kryjówki Lunatyka, stawiając na szali jego życie i reputację Remusa, śmiejąc się do samego końca. Teraz, prawdę mówiąc, niezbyt było mu do śmiechu, ale tylko dlatego, że stawka była inna niż wtedy. Poza tym, wszystko wyglądało podobnie – księżyc przebijający się przez skłębione chmury, chłodne powietrze omiatające mu twarz, przytłaczający cień drzew i niezłomna pewność Syriusza, że nic złego nie może przytrafić się ani jemu, ani jego przyjaciołom.
Złośliwych gałęzi i korzeni przybywało, a on biegł coraz wolniej.
Przez myśl mu nie przeszło, że jeden z jego największych przyjaciół po raz drugi – z jego winy – może stać się mordercą lub w najlepszym wypadku nośnikiem straszliwej klątwy, która skazi i zniszczy kolejne niewinne życie. Że ryzyko jest i zawsze było zbyt duże, by podejmować je dla zabawy i szumu krwi w uszach. Że nie jest w stanie ochronić życia Dominiki Moon, której los od dawna zapisany był w gwiazdach, na które patrzył raz po raz, gdy prześwitywały pomiędzy konarami drzew. Po prostu biegł, biegł bez ustanku, nasłuchując uważnie i prawie śmiejąc się, kiedy w jego żyłach zdawała się płynąć sama adrenalina, dla której stał się animagiem i co miesiąc stawał twarzą twarz z wilkołakiem.
Nagle wychwycił jakiś dźwięk w głębi lasu po lewej stronie. Pewien, że los jest po jego stronie, ruszył w tamtym kierunku, wytężając słuch. Instynkt nie zmylił go i tym razem – nie zauważył jej od razu, bo na tym poziomie lasu drzewa zgęstniały na tyle, że nie mógł zobaczyć niczego na kilka stóp do przodu.
Zmienił uśmiech na surową wyniosłość, ale zatrzymał się wpół kroku, kiedy jego oczom ukazało się więcej szczegółów.
Moon stała pod potężnym dębem, tyłem do niego. Początkowo zdziwił go tylko jej strój, bo miała na sobie jedynie spodnie i bluzkę z długim rękawem, jakby w ogóle nie planowała wieczornej wyprawy do lasu. Po chwili jednak zmroził go fakt, że dziewczyna zanosiła się płaczem.
Syriusz przystanął, nie wiedząc co zrobić. Dominika najwyraźniej w ogóle nie wyczuła jego obecności, bo wspierając się jedną ręką o drzewo, osuwała się po jego pniu, łkając żałośnie. Chwilę później siedziała pomiędzy masywnymi korzeniami dębu, kuląc się i kryjąc twarz w dłoniach.
Black skarcił się w myślach za swoje wahanie i postanowił nie dawać jej okazji do zadawania zbędnych pytań. Bądź co bądź, musiał dbać też o dyskrecję. Jednym machnięciem różdżki sprawił, że przybrał postać ogromnego, czarnego psa. Postąpił kilka kroków do przodu. Reakcja Moon była o wiele szybsza niż się spodziewał.
Błyskawicznie odwróciła się w miejscu i wycelowawszy różdżkę prosto w niego, wypowiedziała jakieś zaklęcie. Nic się nie stało. Widząc to, Moon spojrzała na niego z przestrachem i znieruchomiała.
Myśli kłębiły się w jego głowie tak szybko, że nie był pewien, czy jakakolwiek myślodsiewnia byłaby mu w stanie pomóc. Skupił się na tym, co trzeba było przedsięwziąć w pierwszej kolejności, resztę zostawił na bardziej bezpieczne okoliczności. Wiedział, że tym razem Gryfonka mu nie ucieknie.
Rzucił się w jej kierunku i zawarczał głucho. Blondynka najwyraźniej zupełnie nie zrozumiała jego przekazu i siedziała w miejscu, patrząc na niego z jawnym przerażeniem. Ściskała bezradnie różdżkę, a po chwili wyciągnęła rękę w jego stronę, próbując się nią zasłonić.
Pośród cichej, aksamitnej nocy rozległo się przeraźliwe wycie. Mięśnie Syriusza zesztywniały gwałtownie, a sierść na karku podniosła się. W jego oczach zalśnił strach podobny jak ten, który niemal całkowicie wypełniał jej zielone tęczówki.
Nie mając innego wyboru, skoczył ku niej i mocno wpił zęby w jej wyciągnięte przedramię. Dziewczyna zaskowyczała niemal równie nieludzko jak niewidoczne stworzenie przed chwilą. Black szarpnął mocno głową, ciągnąc ją za sobą.
Moon była zbyt ciężka, by mógł szybko zaciągnąć ją do zamku. Zamiast tego podjął decyzję, by jeszcze bardziej zagłębić się w las. Czuł wyrzuty sumienia, słysząc jęki bólu za swoimi plecami, ale wiedział, że jest to najmniejsze zło, jakie może spotkać ją tej nocy i byłby naprawdę wdzięczny losowi, gdyby na tym się skończyło.
Po chwili Dominika przestała się szarpać i poddała się jego przemocy, ale Syriusz wiedział, że nie straciła przytomności, bo wciąż słyszał ciche jęki, kiedy jej ciało zahaczało o jakiś korzeń lub kamień przecinający drogę, którą wybrał Black.
Narzucił szybkie tempo, mając szczerą nadzieję, że idą we właściwym kierunku. Zastanawiał się, ile czasu mogło minąć. Z tego miejsca nie było widać nawet skrawka nieba.
Wycie rozległo się ponownie, znacznie bliżej niż poprzednio.
Cholera, Jim go nie utrzymał – zaklął w myślach, wiedząc, że animagiczna postać Glizdogona nie jest żadną pomocą w okiełznaniu wilkołaka.
Zaczął rozpaczliwie biec przed siebie. Udało mu się przemierzyć zaledwie kilka stóp, kiedy poczuł, że traci grunt pod łapami.
Ziemia tuż przed nim zaczęła się osuwać, a razem z nią on i Moon, na której przedramieniu odruchowo mocniej zacisnął zęby, wydobywając z niej pełen bólu krzyk. Potoczyli się po stromym zboczu, miażdżąc pod drodze niewielkie krzaki i kępki trawy. Kiedy uderzyli o dno niewielkiego krateru, jej ręka wyśliznęła mu się ze szczęk.
Niemal błyskawicznie podniósł się na cztery łapy, ale dziewczyna zdążyła odczołgać się na drugi koniec rozpadliny. Dyszała ciężko, nie odrywając od niego wzroku. W zdrowiej ręce trzymała kamień, druga spoczywała bezwładnie przy jej boku. Poczuł nową falę wyrzutów sumienia, widząc krwawe szramy.
Wahał się przez moment, ale widząc, że Dominika podnosi kamień, postanowił się ujawnić. Tu najwyraźniej kończyła się tajemnica.
Kiedy wrócił do swojej ludzkiej postaci, dziewczyna nie zareagowała od razu. Przez kilka chwil wyraz jej twarzy nie zmieniał się, a Syriusz z pewną obawą zastanawiał się jak celne mogło być jej pierwsze uderzenie. Później jednak kamień wypadł jej z ręki, a ona odgarnęła zmierzwione włosy z twarzy. Widniało na niej jedynie głębokie zdumienie.
— Nie mam czasu na wyjaśnienia — uprzedził Black, przysuwając się do niej na czworakach. Zawsze miał problemy z szybkim powrotem do ludzkich nawyków. — Musisz natychmiast wracać do zamku.
Moon odsunęła się od niego nieco. Na jej twarzy zaczynała się pojawiać nieufność i gniew, Syriusz postanowił więc kuć żelazo, póki gorące.
— Mówiłem, żebyś tu nie przychodziła — odezwał się z wyrzutem, patrząc na swoje buty. Nie miał pojęcia jak odnieść się do łez, które obficie spływały po jej twarzy, kiedy odwróciła się, by rzucić na niego zaklęcie, więc wolał nie stawiać się w sytuacji, która zmuszałaby go do jakiegoś komentarza. Najlepiej było udawać, że nic nie widział. Zwłaszcza, że chwilę później niemal rozszarpał jej rękę, co było nawet trudniejsze do wyjaśnienia.
— Nie możesz mi rozkazywać — wychrypiała, wciąż patrząc na niego, jakby zbierała informacje. Black czuł się dziwnie, to spojrzenie wyraźnie mu ciążyło.
Już miał powiedzieć coś filozoficznego na temat roli mężczyzny w życiu kobiety, kiedy nocne powietrze rozdarło przeraźliwe wycie. Spojrzał w górę, na cienkie drzewa, które zdawały się piąć w nieskończoność.
— Co to było? — zapytała Dominika, a lęk z jego oczu niemal naturalnie spłynął do jej zielonych tęczówek. Syriusz schwycił ją mocno za talię, aż zabolało. Rozejrzał się wokół, jakby spodziewał się zobaczyć coś konkretnego, ale nic się nie pokazało.
— Co się dzieje! — krzyknęła, wpijając palce w jego ramiona, nie mogąc uchwycić jego wzroku, który ciągle błąkał się gdzieś po brzegu jamy.
— Musisz wrócić do zamku — mruknął, jakby sam siebie próbował sprowadzić na ziemię. Szybko podniósł się z ziemi i pociągnął ją za sobą. Moon syknęła z bólu, chwytając się za ramię, tuż ponad raną, którą sam jej zadał. Pytania wisiały pomiędzy nimi, ale żadne nie zostało wypowiedziane na głos.
— Pomogę ci, chodź — powiedział stanowczo, wypychając ja przed siebie ku najbardziej zarośniętemu zboczu. Był wdzięczny, że dziewczyna nie żąda natychmiastowych wyjaśnień, tylko zdrową ręką chwyta się pokrzywionych krzaków i wolno, ale konsekwentnie posuwa się do wyjścia. Nie wątpił jednak, że czeka ich bardzo trudna i decydująca rozmowa.
Ziemia była wilgotna i mazista, ale mieli szczęście, że na tym poziomie nie skostniała jeszcze na tyle, by znacząco utrudnić im wyjście z jamy. Kilka razy podpierał swoją towarzyszkę ramieniem, a droga na powierzchnię zadawała się nie mieć końca. Kiedy wytoczyli się na cudownie płaskie, chropowate podłoże, Black odetchnął głęboko. Jego ulga nie trwała jednak zbyt długo – nieopodal rozległo ciężkie dyszenie, a szelest resztek roślin zdradził szamotaninę.
— Szybko, wejdź na drzewo! — Black pchnął ją przed siebie, a Moon niezdarnie chwyciła najniższy konar. Czując narastającą panikę, popatrzył na jej bezwładną rękę i podbiegł, żeby ją podsadzić. Ledwie udało mu się umieścić ją o kilka gałęzi wyżej, kiedy z kępy zdziczałych krzaków wyskoczył wspaniały jeleń. Zerknął na niego, po czym odwrócił się, nadstawiając poroże ku czemuś, co biegło ku nim, łamiąc drzewa i warcząc głucho.
W ułamku sekundy w miejscu Syriusza pojawił się wielki, czarny pies i rzucił się bez namysłu ku potężnemu potworowi, który wyszedł im na spotkanie. Olbrzymi wilk zaryczał z wściekłości i bez większego wysiłku odrzucił od siebie psa, który uderzył o pobliski pień, ale niemal natychmiast stanął z powrotem na cztery łapy. 
Moon obserwowała to wszystko z wysokości, zdrową ręką kurczowo trzymając się chropowatego pnia. Jeleń i pies atakowały potwora, próbując odciągnąć go wgłąb lasu. Pokryty brunatnym futrem zwierz nie poddawał się jednak, wykazując imponujący refleks i kłapiąc długimi szczękami.
Setki myśli kłębiły się w głowie dziewczyny, a każda z nich upominała się o pierwszeństwo. Po pewnym czasie obserwowania zaciekłej walki Dominika nie potrafiła już uchwycić się żadnej z nich. Drżała z zimna i przerażenia, a rękaw jej bluzki stał się ciężki od krwi, która płynęła niepowstrzymanym strumieniem. Rana nie była bardzo głęboka, ale Moon pamiętała, że nawet zwykłe zadrapanie potrafiło nie zasklepiać się jej przez kilka dni, więc sytuacja stawała się coraz bardziej poważna. Czując narastające zawroty głowy, przyłożyła brzeg bluzki do przedramienia, ale on także szybko przesiąkł szkarłatem. Przytuliła policzek do pnia i mocniej objęła go zdrową ręką, czując jak dźwięki oddalają się od niej, a oddech staje się coraz płytszy.
Chwilę później głowa zsunęła się jej po pniu, a ciało pochyliło się wyraźnie do przodu. Nieświadoma niczego Moon runęła na ziemię.

* * * * *

— No, i gdzie ona jest? — burknęła po raz kolejny Lily, bębniąc palcami w podłokietnik wytartego fotela. Nie doczekawszy się odpowiedzi, odwróciła wzrok od trzaskających w kominku płomieni i popatrzyła potępieńczo na siedzącą tuż obok przyjaciółkę. — Patty, do stu piorunów, odłóż wreszcie te książki!
—  Czekaj, muszę odnotować ten moment w pamięci. — Macmillan z uniesieniem utkwiła wzrok w suficie. — Lily Evans właśnie kazała mi, żebym oderwała się od czytania. 
— Dobrze wiesz, o co mi chodzi. To nie są prawdziwe książki — dodała, rzucając pogardliwe spojrzenie na stosik woluminów po prawicy przyjaciółki. 
— Całkiem realne jak dla mnie — odparła zdawkowo Patricia, poklepując pieszczotliwe przedmiot niezgody, choć tym razem ton jej głosu wydawał się chłodniejszy. Po chwili milczenia odezwała się znowu. — Lily, jak mam nauczyć się wróżyć, jeśli nie będę ćwiczyć? 
— Po co przewidywać przyszłość? — zapytała cicho Evans, powracając wzrokiem do płomyków, leniwie pełgających po grubych drwach, których cały stos leżał w kamiennym kominku. — Gdyby każdy z nas wiedział, co go czeka, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Ja tam wolałabym wiedzieć, co dzieje się tu i teraz... 
Macmillan popatrzyła tęsknie na talię kunsztownie zdobionych kart, po czym odłożyła je na blat stolika i skupiła wzrok na przyjaciółce.
— To na pewno nic poważnego. Może to tylko kolejny wypad w... w no-wiesz-jakim celu?
— Była bardzo zdenerwowana tym listem od profesora Dumbledore'a. — Lily pochyliła się ku niej konspiracyjnie, jakby tylko czekała na okazję do wypowiedzenia swych wątpliwości na głos. — Może faktycznie miał do niej jakieś pretensje?
— Nie wydaje mi się. — Lśniące włosy Gryfonki zabłysły w świetle płomieni, kiedy potrząsnęła głową. — Niby o co? Dziewczyna dopiero co przeżyła wielką tragedię, wiadomo było, że nie wróci jako prymuska.
Lily otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale w końcu zamknęła je, zrezygnowana. Wyraźnie nie zgadzała się z oceną przyjaciółki, ale nie zdecydowała się na głośne wypowiedzenie swoich obaw. Zamiast tego powtórzyła tylko:
— Gdyby tylko można było zobaczyć teraźniejszość... 
— Przyznaj się. — Patricia błysnęła uśmiechem. — Chcesz wiedzieć, dlaczego i gdzie Potter wsiąkł zaraz po obiedzie. 
— Wcale nie! — Obruszyła się Evans. — Zwyczajnie się martwię.
Wpiła plecy w miękkie obicie fotela i przygryzła paznokieć kciuka, jak zawsze, kiedy była szczególnie zdenerwowana. Przez dłuższą chwilę przy kominku panowało milczenie, przerywane niekiedy przez innych Gryfonów, spędzających wolny czas w Pokoju Wspólnym. Brak Huncwotów był podejrzany i wyraźnie wyczuwalny – ich nieobecność zdawała się aż wibrować w rozgrzanym, przesyconym cichymi rozmowami powietrzu. Macmillan niespiesznym, wyraźnie wystudiowanym gestem sięgnęła po swoją talię, uważnie przyglądając się poszczególnym ilustracjom.
— Patty — odezwała się nagle Lily, z mieszaniną irytacji i troski w głosie. — Dlaczego właściwe... Dlaczego tak bardzo chcesz znać przyszłość?
— Nie wiem — przyznała z prostotą brunetka, gładząc karty pieszczotliwym gestem. — Po prostu wydaje mi się... Mam wrażenie, że wszystkim nam przydałoby się być o krok do przodu. Rozumiesz mnie, Lily?

* * * * *

Wydawało jej się, że unosi się w mlecznobiałej nicości. Zupełnie straciła poczucie czasu, więc nie wiedziała, ile zajęło jej zauważenie, że nie znajduje się w pustce, ponieważ wokół majaczyły niewyraźne i jakby rozmyte kontury. Gdy podniosła głowę, zobaczyła jaśniejące w górze światło, na którego tle poruszały się jakieś postacie. Przysłoniła oczy ręką, aby lepiej się im przyjrzeć. Wydawało jej się, że poznaje kapelusz z rondem szpiegującego ją mężczyzny. Wśród promieni majaczyła też długa broda Dumbledore’a. Postacie poruszały się nad nią niespokojnie, rzucając rozdygotane cienie.
— Nareszcie — rozległ się pełen ulgi głos. Moon zamrugała szybko i zobaczyła nad sobą twarze Huncwotów. Wciągnęła gwałtownie powietrze i usiadła, uderzając czołem o okulary Pottera, który odwdzięczył się przekleństwem, którego z pewnością nie odważyłby się użyć w obecności panny Evans.
Dominika potarła piekące czoło i zobaczyła, że jej przedramię jest czymś oplątane. Zszokowana, rozpoznała papier toaletowy. W stokrotki.
— Co tu się dzieje? — zapytała gniewnie, usiłując skupić wzrok na Huncwotach, którzy wpatrywali się w nią z wyraźnym zainteresowaniem, ale coraz bardziej rozmywali się jej przed oczami. Po chwili ręka zadrżała pod nią gwałtownie i Moon osunęła się na coś miękkiego. Krótki rekonesans wykazał, że był to łóżko. Nie byle jakie zresztą – znajome bokserki w jelonki, wystające z kociołka pod ramieniem Petera upewniły ją w przekonaniu, że znajduje się w huncwockiej niewoli.
— Lepiej będzie jak jeszcze odpoczniesz — odezwał się Black, z zażenowaniem zerkając na jej gustowny opatrunek. — Myśleliśmy, że się wykrwawisz zanim udało nam się coś zrobić.
— Ach tak. — Dominika jeszcze raz z uwagą przyjrzała się stokrotkom. — Więc zrobiliście TO. Nie mogliście wezwać panny Calahan? Mam wrażenie, że trochę was to przerosło.
Zapadła chwila milczenia, w czasie której Huncwoci wymieniali się znaczącymi spojrzeniami, najwyraźniej prowadząc fascynującą telepatyczną dyskusję.
— Nie mogliśmy iść do Calahan — powiedział w końcu James, zakładając ramiona na piersiach, jakby bronił się przed jej oskarżycielskim spojrzeniem. — To chyba oczywiste, że zapytałaby, co się stało. Niby co mielibyśmy jej odpowiedzieć?
— Chętnie usłyszę waszą wersję. — Moon usiłowała zachować na tyle dumy, na ile pozwalała jej mało komfortowa pozycja oraz dwuwarstwowy papier toaletowy oplatający przedramię. Splot był zbyt luźny, a krew zaczynała już być widoczna na powierzchni. Dominika znała się na opatrunkach na tyle, żeby wiedzieć, że Huncwoci nie mieli o nich zielonego pojęcia. Westchnęła, odwracając wzrok od tego niezbyt przyjemnego widoku i skupiła go na czymś niemal rozkosznym, a mianowicie na trzech słynnych Gryfonach, aktualnie wiercących się z wyraźnym zażenowaniem i skrywających jakąś wielką tajemnicę.
— Gdzie Remus? — zapytała nagle. — Czemu tu tak ciemno? Dlaczego nie możecie trzymać bielizny w bardziej higienicznym miejscu? Co właściwie…
Nagle jej oczy zrobiły się okrągłe, a usta rozchyliły się w niemym olśnieniu, które niespodziewanie na nią spłynęło. Przypomniała sobie, co działo się zanim straciła przytomność, a to doskonale wyjaśniało wyraźną niechęć Huncwotów do tłumaczenia się.
— A niech was — szepnęła, patrząc na nich w osłupieniu. — Jesteście animagami!
Widząc jej podziw, chłopcy nabrali animuszu: wyprostowali się, nieudolnie przywołali na twarze wyraz dziewiczej skromności, którą mimo wszystko rujnowały szelmowskie uśmiechy.
— Zdarza się — mruknął Potter najbardziej bufońskim tonem, jakim dysponował i przeczesał dłonią kruczoczarne włosy.
— A ty mnie ugryzłeś! — Dziewczyna wycelowała palec w Syriusza, jednocześnie triumfalnie i oskarżycielsko. — I stąd mam ranę!
Peter i James zarechotali głupkowato, natomiast Black wyraźnie unikał jej spojrzenia.
— Musiałem — mruknął w końcu do swoich kolan. — Nie chciałem się ujawniać, a ty nie chciałaś się ruszyć. Musiałem coś zrobić.
Brzmiało to, jakby chłopak sam próbował się przekonać i Moon już zamierzała wygłosić jakąś kąśliwą uwagę na ten temat, kiedy zarejestrowała jego wyraźne poczucie winy. Wspaniałomyślnie postanowiła mu oszczędzić swego komentarza, natomiast zdecydowała się na inny, być może nie mniej bolesny.
— I ty mi mówisz, że nie chcesz między nami żadnych tajemnic?
Czarne oczy Syriusza błyskawicznie i niespokojnie skupiły się na jej twarzy. Potter zagwizdał przeciągle, ale był to jedyny dźwięk, jaki nastąpił po tym pytaniu.
— Spadam stąd — powiedziała w końcu Moon, przerzucając nogi przez łóżko i stając najszybciej jak było to możliwe, w obawie, że nie zdąży dojść do drzwi dormitorium w odpowiednio dumnej i pogardliwej postawie. Być może jej plan okazałby się udanym, gdyby Syriusz nie wyprostował się przed nią na całą swą imponującą wysokość i w milczeniu nie zastąpił jej drogi.
— Idę na śniadanie, padam z głodu — oświadczył James beztrosko, chociaż za oknem dopiero świtało. — Chodź, Glizdek, bo zamierzam zjeść tyle parówek, ile zdołam, a to niestety oznacza, że niewiele może zostać dla ciebie.
Peter podreptał za nim posłusznie, chociaż z niejakim ociąganiem, raz po raz oglądając się za siebie z wyraźną ciekawością. Po chwili drzwi zatrzasnęły się tuż przed jego piegowatym nosem.
— Zostaw mnie, idę do łóżka — wymamrotała, starając się skupiać wzrok na świecie pomiędzy kolorowymi plamkami, które zaczęły tańczyć jej przed oczami. — Do swojego, gwoli ścisłości.
Syriusz jednak najwyraźniej nie zamierzał bawić się w zbędne dyskusje, bo położył jej dłonie na ramionach i nieznacznie zwiększając nacisk, zmusił ją, by usiadła. Moon dyszała ciężko, jak po długim biegu. Te kilka chwil utrzymywania możliwie pionowej pozycji bardzo ją zmęczyło.
Black przykucnął przed nią, w milczeniu patrząc jej w oczy. Dziewczyna, nie bacząc pozory, poprawiła uwalaną ziemią i krwią bluzkę i założyła kosmyk włosów za ucho.
— Nie myśl nawet, że zrobisz minę zbitego psa i ja ci wybaczę. — Zastanowiła się przez chwilę. — Zbitego psa! A to dobre!
Zaniosła się nieco histerycznym śmiechem.
Chłopak najwyraźniej nie podzielał jej wesołości. Przeczesał palcami włosy i spojrzał na nią spod zmarszczonego czoła.
— Ty też masz przede mną wiele tajemnic. Przykro jest mi dowiadywać się o nich od Snape’a.
— Od Snape’a? — Zdumiała się Moon. — A co on może o tym… To znaczy… Na pewno zmyśla.
Syriusz westchnął.
— Dlaczego chodzisz do Zakazanego Lasu? — zapytał zrezygnowanym głosem, bawiąc się nitką przy nogawce jej spodni.
— To nie jest dobry czas na taką rozmowę — powiedziała stanowczo. — Muszę się przespać i zrobić sobie przyzwoity opatrunek. Z całym szacunkiem, ale zaczyna mocno przeciekać.
— Po raz drugi cię okaleczam. — Grymas wykrzywił jego usta. — Najpierw ten medalik, a teraz to... Uważaj, bo następnym razem możesz stracić rękę.
— Och, drobiazg. Najwyżej przyłożę sobie więcej papieru toaletowego.
Spojrzał na nią z wyrzutem.
— Przecież mówiłem, że to było jedyne wyjście.
— Aż tak bardzo bałeś się, że dowiem się, że jesteś animagiem? — Teraz Moon skrzywiła się z niesmakiem. — Spokojnie, nikomu nie wygadam.
— Nie w tym rzecz. — Black znowu zaczął męczyć biedną nitkę, która miała nie doczekać końca tej rozmowy. — To nie jest… To nie jest tylko moja tajemnica.
— Wielkie mi halo. — Blondynka lekceważąco wzruszyła ramionami. — Ty jesteś psem, domyślam się też, skąd przydomek Pottera. Czym jest reszta?
— Peter jest szczurem — wyszeptał Syriusz, a jego czarne oczy rozszerzyły się nieznacznie.
— A Remus?
— Remus jest wilkołakiem — odpowiedział silniejszym, niemal wyzywającym głosem, podnosząc głowę i patrząc jej prosto w twarz. 
Moon zamarła. Zmarszczyła lekko brwi, szukając w jego minie kłamstwa lub drwiny, ale znalazła tylko śmiertelną powagę. Poruszyła kilkakrotnie ustami, zanim zdołała wykrztusić:
— Co ty wygadujesz?
— To prawda. — Syriusz zaczął mówić szybko i jakby gniewnie. — Zostaliśmy animagami, żeby być z nim podczas przemiany. Było trudno, ale w końcu się udało. Na tym polega przyjaźń, rozumiesz? Nie mogłem ci tego powiedzieć, Remus by nigdy…
Dominika bez słowa zsunęła się z łóżka i, uklęknąwszy przed nim, objęła go ramionami i wtuliła policzek w jego pierś.
— Nie wiem, co powiedzieć — wymamrotała, gdy delikatnie odgarnął jej włosy z twarzy. — Czy to, że mu współczuję ze względu na… na tę chorobę, czy że mu zazdroszczę ze względu na takich przyjaciół.
Syriusz poczuł jak w jego piersi rozlewa się cudowne ciepło. Prawdę mówiąc, wątpił, że Moon przyjmie tę wiadomość pozytywnie. Czy skarci ich nieodpowiedzialność jak Lily, czy może nazwie Remusa potworem jak Snape? Z góry przygotował się na jej niechęć i był zdecydowany wziąć ją całą na siebie zanim dziewczyna stanie twarzą w twarz z Lupinem, który zeszłej nocy o mały włos nie odebrał jej życia. Widział jak bardzo jest tym wstrząśnięta, ale sam fakt, że nazwała przypadłość Remusa chorobą, wróżył dobrze. Przycisnął ją mocno do siebie, czując, że chyba jeszcze nigdy nie była mu tak bliska. Ogarnięty gwałtownym przypływem szczęścia, którego nie potrafiłby nazwać żadnymi słowami, tym bardziej poczuł się zbity z tropu, gdy Moon wyprostowała się nagle i spojrzała mu w oczy z dziwnym, ponurym wyrazem twarzy.
— Zrozumiem, gdy odejdziesz.
Nie potrafił pojąć, jak to możliwe, żeby od wyżyn najbardziej pozytywnych uczuć, jakie mogą powstać między dwojgiem ludzi, spaść nagle do ich dna, ale w takich sytuacjach zawsze pocieszali się z Jamesem, że kobiety to taki gatunek, którego zrozumienie nigdy nie będzie możliwe. Chciał powiedzieć coś zabawnego, coś, co rozluźni sytuację, która nagle stała się równie nieprzyjemna, co podczas spotkania z dementorami, ale nagle skojarzył, że raz już widział u niej taki wyraz twarzy, a było to bezpośrednio po jej powrocie z pogrzebu brata.
— Szczerość za szczerość — dodała, odsuwając się od niego, tak, że klęczeli naprzeciw siebie, jak podczas jakiegoś niezrozumiałego rytuału. Black spodziewał się, że musi mieć straszliwie głupią minę, której James z pewnością by mu nie zapomniał, gdyby tu był, a raczej gdyby nie go zdradziecko nie porzucił i zmusił do tej trudnej rozmowy.
Dominika patrzyła na niego spod rzęs. W przeciwieństwie do Syriusza, doskonale zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Po pierwsze – wyjawienie tajemnicy w zamian za ich tajemnicę oznaczało włączenie go w wąski krąg osób, które wiedziały, kim Moon jest naprawdę, a zatem złamanie zakazu Dumbledore’a po raz trzeci. Po drugie – wiedza ta stawała się coraz bardziej groźna, niewykluczone więc, że mężczyzna, który ją śledzi mógłby obrać na cel również Syriusza – a to z kolei mogło sprawić, że chłopak przestraszy się i ucieknie, co w gruncie rzeczy byłoby jedynym bezpiecznym i racjonalnym wyjściem z sytuacji.
Mimo to, w jej myślach pojawiła się od dawna nieobecna nadzieja – w końcu Syriusz potrafił zaakceptować wilkołaka – dlaczego miałby nie zaakceptować jej?
Niezależnie od wyniku tej rozmowy, Moon czuła, że właśnie teraz musi się ona odbyć. Przymknąwszy oczy, zdała wszystko na siły, które ją do niej skłaniały i, bardzo spokojnie, powiedziała:
— Jestem białomagiczna.
Reakcja Syriusza bardzo ją rozczarowała. Chłopak najpierw uniósł brwi i patrzył na nią w milczeniu, następnie uśmiechnął się, a na koniec roześmiał się i klepnąwszy ją w ramię, rzucił:
— Czadowo.
— Czadowo? — zapytała wolno Moon, jakby miała do czynienia z osobą niepełnosprawną umysłowo.
— Pewnie. — Black, który najwyraźniej spodziewał się czegoś znacznie ciekawszego, oparł się plecami o przeciwległe łóżko i palcami przeczesał włosy. — Będziesz mogła rozwalać czarnoksiężników, o tak… — Wykonał zamaszyste gesty ramionami, które miały za zadanie obrazowo ukazać, jak to Dominika będzie się rozprawiać z kryminalistami. — Pójdziesz z nami do Akademii Aurorskiej po Hogwarcie! Na pewno cię przyjmą, z takim talentem? Mała, co się dzieje?
Nagle zobaczył rozpacz na jej twarzy, a Moon kręciła bezgłośnie głową, patrząc na niego z niedowierzaniem.
— Nikogo nie będę rozwalać — odezwała się głucho, odtrącając jego dłoń. — Biała Magia nie służy do atakowania. Zresztą… Ja chyba przez nią straciłam Guille’a!
Strach wystąpił na twarz Syriusza, kiedy zobaczył jak w jej oczach zabłysły łzy.
— Moony, co ty mówisz? Przecież to… Co to znaczy, że przez nią go straciłaś? — Objął ją, drżącą od płaczu. Dziewczyna odwracała od niego głowę, nie potrafiąc ukryć łez, które tłumiła, od kiedy otrzymała list z ponurą wiadomością o śmierci brata. Black nareszcie wyczuł drugie dno tajemnicy Dominiki, które okazało się znacznie bardziej ponure i nieprzewidywalne niż myślał.
— Zabiłam go — łkała Moon. — Zabiłam go, bo to potrafię i im odmówiłam!
— Im? Mówisz o tych, którzy cię śledzili? Czego oni chcieli? Dlaczego od razu mi nie powiedziałaś?
Na jej strzępki informacji odpowiadał pytaniami, które kłębiły się w jego głowie, z których każde domagało się pierwszeństwa.
— Właściwie, to nie wiem. — Otarła oczy wierzchem dłoni, nadal na niego nie patrząc. — Chcieli jakoś wykorzystać to, co potrafię. Ale tego samego chce Dumbledore!
— Nic z tego nie rozumiem. — Gryfon pokręcił głową, z trudem zbierając myśli. — Co konkretnie jest im potrzebne?
— Nie mam pojęcia. Sama jeszcze nie poznałam do końca swoich możliwości. — W zamyśleniu dotknęła dłonią świeżej szramy na jego nieogolonej szczęce. — Jeszcze niedawno potrafiłabym to uleczyć…
— Już mi lepiej — zażartował Black, dotykając jej palców. — Co się zmieniło?
— Nie potrafię już używać Białej Magii. — Moon z rezygnacją cofnęła rękę. — Dumbledore mówi, że to przez nienawiść. Że dopóki jej nie opanuję, jestem zupełnie bez szans. Jakbym wyrzekła się magii obronnej.
W ciemnych oczach Syriusza pojawiło się zrozumienie. Nagle wszystkie elementy zaczęły układać się w całość. Bezwiednie spojrzał na jej zakrwawioną rękę, a Dominika w milczeniu skinęła głową.
— Nie chcę, żebyś gdziekolwiek chodziła sama, rozumiesz? — odezwał się cicho, wpatrując się w wolno powiększającą się plamę czerwieni na jej przedramieniu. Wydawało mu się, że podobną widział we śnie. — Jeżeli ktoś chce cię skrzywdzić, ma do tego idealne warunki. Poradzimy sobie, nie martw się — dodał po chwili, widząc jak drży jej podbródek.
— Nie boisz się? — spytała ledwo dosłyszalnie, ściskając mocno jego szeroką dłoń i z ulgą tonąc w jego czarnych oczach.
— Jasne, że nie. — Uśmiechnął się półgębkiem i pochylił się, by ją pocałować. — Lubię jak dostarczasz mi adrenaliny.
— Tego właśnie się obawiałam — szepnęła wprost w jego usta.

* * * * *

Z wysiłkiem uniósł się na łokciach. Światło dzienne nieprzyjemnie raziło go w oczy, więc na moment ukrył twarz w ramionach. Jego nozdrza drażnił zapach krwi i kurzu, który piętrzył się na podłodze. Czuł pulsujący ból w każdym zakamarku ciała. Przez chwilę miał ochotę zaskowyczeć, dając upust obezwładniającemu i mdlącemu cierpieniu, ale z jego ust wydobył się tylko słaby, ludzki jęk.
Nie wiedział, jak długo tak leżał, osamotniony i ranny, na starej, próchniejącej podłodze. Słońce wolno przesuwało się po horyzoncie, ale on nie mógł widzieć jego wędrówki – zabite deskami okna przepuszczały tylko pojedyncze promienie światła.
W końcu jednak poczuł w sobie dość sił, by podnieść się do pozycji siedzącej. Podniósł się – i niemal z powrotem opadł na podłogę, gwałtownie zakrywając usta dłonią, niepewny, czy tamuje nagły napływ wymiotów czy może pełen przerażenia i zaskoczenia okrzyk.
Zamrugał konwulsyjnie, jakby miał nadzieję, że kiedy po raz kolejny otworzy oczy, okaże się, że był jedynie ofiarą chwilowej halucynacji. Niestety, krwistoczerwony napis za każdym razem tak samo ostro odcinał się od nierównej, drewnianej powierzchni ściany.
Remus nieustannie odczytywał trzy słowa, które składały się na napis, powtarzał je raz po raz, czując coraz silniejsze mdłości i włosy podnoszące się na karku.
Zakrył twarz dłońmi na kilka minut. Kiedy ponownie spojrzał na ścianę, zadrżał i bezgłośnie poruszając ustami, odczytał:

WIEM, KIM JESTEŚ

* * * * *

Dominika zadrżała z zimna i nieprzytomnie pomacała wokół siebie ręką w poszukiwaniu kołdry. Nie znalazłszy jej, obróciła się na lewy bok i zmarszczyła czoło, obficie zroszone kropelkami potu.
— Zostaw mnie — wymamrotała przez sen, mocno zaciskając palce na poduszce. — Zostaw mnie w spokoju…
Mięśnie raz po raz drgały jej spazmatycznie, podczas gdy kolejną noc z rzędu wypełniały jej nie do końca sformułowane lęki i koszmary, przybierające zazwyczaj postać złowrogich czarnych chmur i oczekująco wyciągniętych rąk, niekiedy należących do jej martwego brata.
— Nie chcę — jęknęła, gwałtownie obracając się na plecy. Po jej skroni spłynęła pojedyncza łza. — Nie potrafię…
Nagle temperatura w dormitorium obniżyła się znacznie, a na skórze dziewczyny pojawiła się gęsia skórka. Moon znieruchomiała, chociaż jej powieki nadal drgały nerwowo i pierś podnosiła się i opadała z wyraźnym wysiłkiem. W szparze pomiędzy ścianą a nie do końca zaciągniętą kotarą powietrze zaczęło się kłębić, przypominając wzburzony dym, z wolna przybierający kształt.
Dominika otworzyła gwałtownie oczy, bez wahania wbijając wzrok w ów punkt, oniemiała z przerażenia. Na jej oczach kłęby dymu zaczęły przypominać pękatą sylwetkę, która z każdą chwilą nabierała coraz więcej szczegółów: powłóczysta szata, koronkowa kryza, okazały kapelusz z pojedynczym strusim piórem i wyłupiaste, wpatrzone w nią oczy.
Dziewczyna usiadła na łóżku i zaczęła krzyczeć. Krzyczała patrząc jak duch podnosi zaciśniętą pięść i uderza się nią w pierś, krzyczała wciąż, kiedy zjawa wolno rozmywała się w nocnym powietrzu, krzyczała jeszcze, kiedy Lily Evans podbiegła do niej i objęła ją ramieniem, aż stopniowo jej krzyk przerodził się w jęk i zamarł jej w gardle.
— Tu był duch! — wydyszała, wskazując oszołomionym przyjaciółkom miejsce, w którym tuż przed chwilą widziała tajemniczą postać. — Stał tu, kiedy się obudziłam!
— Może to któryś ze szkolnych duchów? — Patricia w zamyśleniu podrapała się w niemiłosiernie potarganą czuprynę.
— To niemożliwe — odparła bez namysłu Lily. — Szkolne zjawy mają dostęp tylko do publicznych miejsc, domy i dormitoria są dla nich niedostępne. Wszystko jest w Historii Hogwartu — dodała kwaśno, widząc uprzejme zdziwienie Patricii. — Jesteś pewna, że to nie był tylko sen? Ostatnio chyba nie sypiasz najlepiej…
— Jestem pewna — powiedziała Moon zdecydowanie. — Był tu, przysięgam, zrobiło się tak zimno, że od razu się obudziłam…
— No pięknie — ziewnęła Macmillan. — Wygląda na to, że poza toną zadań domowych mamy jeszcze kolejną tajemnicę do rozwiązania.

14 października 2016

Rozdział IX - część III


„Wędrówki w ciemnościach”

– rozdział IX –

Syriusz z namysłem wpatrywał się w okno, zza którego wyglądał krągły księżyc w bladej poświacie. Zarówno to jak i chorobliwa bladość Remusa zapowiadały rychły wypad w imieniu „futerkowego problemu”, jak zwykł to eufemistycznie nazywać James. Syriusz zawsze zastanawiał się, czy okresy słabości Lunatyka, niezmiennie poprzedzające pełnie, wynikają bezpośrednio z jego przypadłości czy może są skutkiem głębokiego stresu, który Gryfon zawsze przeżywał w obawie przed bólem i możliwością skrzywdzenia kogoś przypadkowego. Nigdy nie zapytał o to Lunatyka – jakie właściwie miało to znaczenie?
 Niedługo pohulamy  odezwał się Potter, jakby czytał w jego myślach. Właśnie wygrzebał spod łóżka swą niezawodną pelerynę-niewidkę i przewiesił ją sobie przez ramię.
Lupin skrzywił się na samą myśl i zaczął nerwowo przeglądać stary, cuchnący stęchlizną wolumin, który kilka miesięcy temu zwędzili z Działu Ksiąg Zakazanych. W każdym innym przypadku zwróciłby go najszybciej jak to tylko możliwe, w obawie przez odkryciem pustego miejsca na półce, ale tym razem sprawa była o wiele bardziej skomplikowana i wymagała dłuższej współpracy z książką – podobnie jak Mapa Huncwotów, której tworzenie wydawało się dziwnie nierealne i odległe w czasie.
 Moon pisała coś więcej, Łapo?  zapytał, żeby zmienić temat. Śmierć małego brata Dominiki niemal tydzień temu wstrząsnęła wszystkimi jej znajomymi.
 Nic ponadto, co wam mówiłem  odparł Black, nadal patrząc za okno, chociaż między jego brwiami pojawiła się drobna zmarszczka.  Tylko okoliczności tego, co się stało… Nie wiedziała, że mały jest w kraju. Podobno miał być jej gwiazdkowym prezentem.
 Huragan w tej części Anglii  westchnął cicho Remus.  To wyjątkowe nieszczęście. Bardzo z nią źle?
 Trudno wyczuć  mruknął Gryfon, opuszczając wzrok na swoje dłonie.  Ale obawiam się, że bardzo. Jej list wyglądał jak notatka prasowa, żadnych emocji. Nawet nie mam pojęcia jak się zachować, kiedy wróci.
Zapadła niezręczna cisza, przerwana w końcu przez potężne ziewnięcie Petera.
 Zupełnie nie rozumiem, po co zrywamy się w środku nocy, żeby to zrobić  poskarżył się.  Do tej pory robiliśmy to w przerwach między zajęciami i nie było kłopotu…
 Ale teraz jest, mówiłem ci przecież, Glizdogonie.  Rysy twarzy Syriusza stwardniały nagle, stały się nieprzyjemne i groźne.  Smarkerus znowu zaczął węszyć. Przysięgam, że w końcu przetrącę mu ten jego długi nochal.
 To będzie nasz największy numer  odezwał się Lupin, ignorując słowa przyjaciela.  Coś, co Hogwart zapamięta na zawsze. Warto chyba poświęcić na to kilka nocy. Nie chcielibyście, żeby została po was jakaś pamiątka, no wiecie, kiedy już skończymy szkołę i zaczniemy dorosłe życie?
Syriusz i Peter skwapliwie pokiwali głowami, tylko James zbył to pytanie wzruszeniem ramion, co wywołało serię uniesionych brwi.
 Zamierzam prowadzić fascynujące dorosłe życie, dziękuję  rzekł, wypinając pierś.  Zostanę aurorem, ożenię się z Evans i zdobędę sławę, zsyłając czarnoksiężników do paki.
 Dokładnie w takiej kolejności?  prychnął Black, który zawsze niechętnie odnosił się do szczegółowych planów Rogacza, jego zdaniem, o wiele mniej ciekawych niż to, co robili obecnie.
 Ja chcę, żeby coś po mnie zostało  odezwał się niespodziewanie Peter i, pogmerawszy w kieszeni, wydobył z niej mały, bury kamyk, po czym podał go Remusowi. Na twarzach pozostałych chłopców odmalowało się zadowolenie, kiedy pochylili się nad niepozorną zdobyczą.
 To naprawdę meteoryt?  zapytał z powątpiewaniem James, unosząc kamyczek do światła.
 Jasne  obruszył się Pettigrew. Zwędziłem go z gabinetu Sinistry pod postacią szczura. Ma ich pełno, na pewno się nie zorientuje.
 Wspaniała robota, Glizdogonie.  Remus pokiwał głową, pieczołowicie umieszczając porowaty odprysk w niewielkim, tekturowym pudełku.  Po raz kolejny okazuje się, że nie wszystko można zdobyć siłą.
Syriusz i James przewrócili oczami w identyczny sposób – ich animagiczne postacie nie zdałyby się tu na nic.
 To co, panowie?  Lupin wstał z łóżka i niedbałym gestem otrzepał spodnie, zdobywając się na wątły, ale pełen ciepła uśmiech.  Gotowi przejść do historii Hogwartu?
Jeden po drugim, Hunwoci podnieśli się z łóżek, przywołując na twarze charakterystyczne półuśmiechy. Świat jeszcze raz stanął przed nimi otworem.

* * * * *

Kiedy Syriusz zobaczył ją po raz pierwszy po tragedii związanej z jej bratem, nic jeszcze nie zapowiadało serii strasznych wydarzeń, które miały rozpętać się wokół. W każdym razie nie było to coś, co młody Gryfon potrafił dostrzec w znajomej, drobnej postaci, która sztywnym, ale miarowym krokiem zmierzała ku niemu przez błonia tamtego mroźnego dnia. Wyszedł jej na spotkanie zakłopotany i pełen współczucia, niepewny tego, co może zastać w jej oczach. Ale wspaniałe, szmaragdowozielone tęczówki były zakryte powiekami, kiedy najprostszym gestem na świecie przytulił ją mocno do siebie i szepnął kilka banalnych słów, które zatopiły się w jej prostych i jasnych włosach.
Nie mógł widzieć i nie był świadom tego, co pojawiło się w jej oczach, kiedy stała sztywno w jego ramionach i podnosiła powieki, by spojrzeć tuż nad jego ramieniem. Była to owa zapowiedź, której nikt nie wyszedł na spotkanie, była to groźba czegoś, co zbudziło się w bólu i miało naznaczyć nie tylko jej życie, ale także upamiętnić nadchodzący rok we wspomnieniach wielu ludzi, którzy tego dnia marzyli jedynie o nadchodzących świętach i zapachu goździków.
Jej spojrzenie było puste i nieruchome, a przy tym lodowate jak tafla zamarzniętego nieopodal jeziora. Kiedy Syriusz odsunął się nieco, żeby pocałować jej czoło, ponownie zostało ukryte za powiekami i zajęło swoje miejsce pośród gniewnych i cichych jeszcze myśli.

* * * * *

Dokładnie dwa dni po swoim powrocie do Hogwartu Dominika ponownie stanęła na drewnianym postumencie w Sali Założycieli. Ścisnęła mocno różdżkę i krótkim gestem odrzuciła włosy do tyłu. Tym razem nad spotkaniem klubu czuwali tylko Flitwick i Rietdorf, obaj z pozbawionymi zbędnej ekscytacji wyrazami twarzy, więc nikt nie zabronił jej się pojedynkować. Naprzeciwko niej stała nieznana jej Puchonka, która, nie wiedzieć czemu sprawiała nagle wrażenie największego wroga, jak wiele innych osób w tym dziwnym, pozbawionym Guille’a świecie. Kiedy tylko minął pierwszy szok wywołany... zniknięciem braciszka z życia Dominiki, wszystkie jej uczucia zostały zepchnięte na bok przez jedno - gniew. Być może był to jakiś niekontrolowany, podświadomy mechanizm obronny, bo słowo "śmierć" wywoływało w niej panikę i nigdy, przenigdy nie używała go mówiąc lub myśląc o tym, co spotkało Guille'a - może skupiała się na swojej złości, pielęgnowała ją w sobie, byle tylko nie dopuścić do rozpaczy, która czaiła się gdzieś na skraju myśli, jakby tylko czekała na właściwy moment do ataku. A może to poczucie ogólnej niesprawiedliwości świata było tak silne, że nie dopuszczało do niej smutku? Bez względu na to, co było przyczyną ledwie tłumionego gniewu, który od niedawna stał się jej nieodłącznym towarzyszem, Dominika nie zamierzała stać w miejscu. Dlatego właśnie stała teraz na drewnianym postumencie zamiast leżeć w dormitorium i rozmyślać nad swoimi uczuciami, dlatego przyglądała się uważnie swojej przeciwniczce i dlatego z końca jej różdżki opadały drobne, złociste iskierki, ledwie zauważalne wśród tłoku i ogólnej ekscytacji otaczających ją uczniów.
Po zwyczajowym, kurtuazyjnym powitaniu Moon błyskawicznie zajęła odpowiednią pozycję i bez uprzedzenia strzeliła z różdżki purpurowym promieniem, który rozciął powietrze jak bicz. Dziewczyna zachwiała się lekko, co pozwoliło na kolejny atak i zepchnięcie jej na sam brzeg postumentu. Dominika stała nad nią ze sztywno wyprostowanym ramieniem, oddychając szybko i wybierając w myśli kolejne zaklęcie, kiedy Puchonka wystrzeliła w jej kierunku kanarkowożółty promień, który przeleciał tuż obok jej lewego ucha.
— Everte stati! — krzyknęła blondynka, wykonując różdżką krótki wymach do góry, co automatycznie powtórzyło ciało jej przeciwniczki, głucho opadając na drewnianą scenę przy akompaniamencie syku bólu. Moon ponownie zbliżyła się o kilka kroków.
Profesor Flitwick podniósł się z miejsca, co nie wywołało prawie żadnego efektu ze względu na jego wzrost, a także dynamikę pojedynku. Uniósł rękę w ostrzegawczym geście, ale żadna z pojedynkujących się osób nie spojrzała w jego kierunku.
Moon zauważyła w oczach Puchonki żądzę zemsty, ale czuła dziwny spokój. Czas sprawiał wrażenie spowolnionego, widziała każdy ruch przeciwniczki, a wydawało jej się, że może też przewidzieć każdy kolejny.
Dobrze — pomyślała, stając pewniej na nogach. — Uderz mnie. No dalej.
Nie musiała długo czekać.
— Drętwota! — zawyła dziewczyna, celując w nią różdżką.
Moon była na to przygotowana. Wykonała krótki ruch nadgarstkiem, którego linia przypominała kształtem półksiężyc i zawołała „Protego!”. Czas nadal działał jakby w zwolnionym tempie, więc widziała wyraźnie, że dzieje się coś niespodziewanego. Zamiast lekkiego drgania powietrza, które miało sformować przed nią niewidzialną tarczę odbijającą uroki, z różdżki wydobył się obłok pary, przez który promień zaklęcia przebił się bez trudu i ugodził ją w pierś.
Puchonka ewidentnie nie miała wprawy w używaniu Drętwoty, bo Moon nie straciła przytomności, ale siła zaklęcia odrzuciła ją o kilka stóp i na moment pozbawiła oddechu. Z wysiłkiem podniosła się do pozycji siedzącej, czując pulsujący ból łokcia.
— Dość, dość! — wołał profesor Flitwick, zwracając na siebie uwagę zgromadzonych poprzez snop złotych iskier wystrzelonych z różdżki. — Wystarczy, moje panie.
Kiedy nieco ponadprzeciętnie poturbowane przeciwniczki podniosły się o własnych siłach, głos zabrał nauczyciel Obrony Przed Ciemnymi Mocami, profesor Rietdorf o surowej, poznaczonej zmarszczkami twarzy.
— Panno Jameson, koniecznie musi pani popracować nad refleksem. Koleżanka zdążyła rzucić całą serię zaklęć, wykorzystując pani wahanie. Co do pani Moon… — Zmarszczył lekko brwi. — Mam wrażenie, że trochę zbytnio się pani zaangażowała.
— Co za marna garda! — wybuchnął profesor Flitwick. — Przy pani talencie… Dlaczego się pani nie uchyliła?
Dominika wzruszyła lekko ramionami, czując, że płoną jej policzki. W myślach miała jednak o wiele więcej do powiedzenia.
Ja miałabym się uchylać! Ja? Ja mam obronę we krwi! To musiała być ta głupia różdżka.
Spojrzała ze złością na bezużyteczny, jak jej się teraz wydawało, kawałek drewna, i zeszła z podium, zaciskając zęby.
Uczniowie rozstępowali się przed nią, szepcząc. W milczeniu stanęła obok Lily i Patricii, które przyglądały się jej z niepokojem.
— Byłaś chyba trochę za ostra — powiedziała cicho Evans, rzucając jej długie spojrzenie. — To tylko klub.
— Tak, klub pojedynków — odparła chłodno blondynka, niedbale wrzucając różdżkę do kieszeni szaty. — Jak mam nauczyć się pojedynkować, dając wszystkim fory?
Nikt nie odpowiedział jej na pytanie. Moon uniosła wyzywająco głowę i, zakładając ramiona na piersiach, wpatrzyła się intensywnie w kolejną parę przeciwników.

* * * * *

Podczas obiadu Dominiką nadal targały silne emocje, mimo że od pojedynku minęło już kilka godzin. Jej nagła niedyspozycja, niemożność odbicia nieumiejętnie rzuconego zaklęcia oszałamiającego, nadwątliła jej pewność siebie, wzmogła niepokój, na który składały się niedawne wydarzenia z wakacji i rodzinna tragedia, wciąż zbyt świeża, by rozmawiać o niej z kimkolwiek.
Widząc troskliwe spojrzenia przyjaciółek, które siedziały przy obu jej bokach na wzór jakiejś groteskowej gwardii, Moon przeżuła kilka kęsów kurczaka i rozgrzebała kupkę ziemniaków na talerzu, rozglądając się uważnie po Wielkiej Sali w oczekiwaniu na sowią pocztę.
Tuż przed powrotem do Hogwartu zamówiła dodatkową prenumeratę Proroka Wieczornego. Wertowanie poszczególnych egzemplarzy stało się już niemal jej obsesją, wywołaną bezpośrednio przez to, co przydarzyło się jej bratu. Dominika nie wierzyła w żaden huragan. Dominika podświadomie wiedziała, że nie może wierzyć już w nic, wiedziała to, odkąd ktoś nasłał na nią śmierciotulę, a później zaszczepił w niej ziarno wątpliwości, które teraz kiełkowało w sposób niekontrolowany przez nikogo. Kogo zresztą mogło to obchodzić?
Tak jak każdego popołudnia, wylądowała przed nią średnich rozmiarów brunatna sowa, upuszczając gazetę i wyciągając ku niej nóżkę, do której przywiązany był atłasowy woreczek. Moon umieściła w nim brązowego knuta i nie poświęcając sowie więcej uwagi, zabrała się za kartkowanie pisma w poszukiwaniu pożytecznych informacji.
Lily Evans przyglądała jej się spod lekko zmarszczonych brwi. Usta drgnęły jej lekko, kiedy rozchyliła je, żeby coś powiedzieć i równie szybko z tego zrezygnowała. Zamiast tego odchrząknęła znacząco i odezwała się możliwie obojętnym tonem:
— Stało się coś ciekawego?
— Niewiele — odpowiedziała Moon, szybko przebiegając wzrokiem kolejne wersy. — Właściwie tylko jedno. Znaleźli Charlesa Williamsona. No wiecie, tego, którego Crouch szukał przez połowę wakacji. Martwy, w ZOO w Regent’s Park.
— No coś ty! — Patricia gwałtownie odstawiła swój puchar z dyniowym sokiem. — To straszne. Moja matka go nie znosi. Mówi, że nie ma żadnych zasad, co zapewne oznacza, że nie faworyzuje czystokrwistych. Napisali coś więcej?
— Nie, tylko to — mruknęła Moon, wpatrując się w tekst, jakby chciała odczytać coś między wierszami. Po chwili starannie oddarła kawałek strony, na którym znajdowała się wspomniana wzmianka i wsunęła go do kieszeni szaty. Sumiennie unikała wzroku przyjaciółek, zabierając się za ponowne grzebanie widelcem w talerzu, kiedy na jej podołek spadł wąski rulon pergaminu przewiązany purpurową wstążką.
Moon rozpieczętowała go szybko, wspominając ostatni raz, kiedy dostała podobny list. Nie były to przyjemne okoliczności.
— To Dumbledore — powiedziała tak, aby usłyszały ją tylko Lily i Patricia. — Chce, żebym przyszła do jego gabinetu o osiemnastej, nie napisał po co.
Blondynka odruchowo spojrzała w stronę stołu nauczycielskiego, ale honorowe miejsce zajmowane zwykle przez dyrektora było puste.
— Pewnie dostanę kolejną reprymendę za mój dzisiejszy popis. Komu jak komu, ale mi chyba nie wypada dać ciała ze zwykłym Protego
— Nie obwiniaj się. — Lily dotknęła jej przedramienia. — Mówiłam ci, że to nie mogła być twoja wina. Zbyt wiele ostatnio przeszłaś.
— Tak, tak — mruknęła Dominika, miażdżąc kawałek ziemniaka płaską stroną widelca. — Przekażę to następnej osobie, która zaatakuje mnie w ciemnej uliczce.
Evans i Macmillan wymieniły ponure spojrzenia.

* * * * *

— Miętowe pieguski — burknęła do kamiennego gargulca, który odpowiedział jej podobnie życzliwym spojrzeniem i odsunął się na bok, ukazując wąskie, zręcznie wyciosane schody. Moon wstąpiła na nie, układając w myślach mowę obronną na swoją cześć, ale wszystkie argumenty wydawały jej się na tyle banalne, że musiałaby być naprawdę przyparta do muru, aby wypowiedzieć je na głos. Zapukała do ciężkich drewnianych drzwi, zza których jak zwykle rozległo się krótkie „proszę”.
Kiedy weszła do okrągłego gabinetu dyrektora, po raz kolejny nie mogła się oprzeć silnemu wrażeniu, które na nią wywarł. Sam kształt, łamiący wszelkie stereotypy na temat tego, jak powinien wyglądać prywatny pokój statecznego czarodzieja, wspierały liczne magiczne artefakty nieznanego przeznaczenia, a przede wszystkim wspaniały szkarłatno-złoty feniks, sennie przyglądający jej się z lśniącej żerdzi. Dominika niemal uśmiechnęła się na jego widok, ale natychmiast powstrzymała mięśnie twarzy, kiedy przeniosła wzrok na Dumbledore’a.
— Witam, panno Moon. Jak się pani miewa? Spodziewam się, że powrót do szkoły był dla pani pewnym wyzwaniem.
— Nie najlepiej, dziękuję — odparła dziewczyna, skłaniając sztywno głowę, ale nie opuszczając wzroku. Zbyt wielki czuła do niego żal, żeby dobrowolnie go zamaskować.
— Proszę, niech pani usiądzie. — Dyrektor wskazał jej wygodny, obity purpurowym atłasem fotel naprzeciwko biurka. Kiedy wykonała polecenie, kontynuował swą wypowiedź. — A mimo to wzięła pani udział w dzisiejszym Klubie Pojedynków. — I, jakby to zachęcało do dalszej rozmowy, złączył końce swoich długich palców, znad których rzucił jej przeciągłe, uważne spojrzenie. Dominika spróbowała je wytrzymać, ale po chwili poddała się i skupiła wzrok na feniksie.
— Nie odniosłam wrażenia, żeby zabronił mi pan uczestnictwa. No, może poza pierwszym razem.
Portrety zaszemrały z dezaprobatą. Dumbledore nie przejął się tym zupełnie.
— Tak — odezwał się w zamyśleniu, kiwając lekko głową i wpatrując się w jakiś punkt na suficie. — Tak, oczywiście, zrobiłem to z obawy na, proszę wybaczyć określenie, swego rodzaju pierwotność pani zdolności. Ale okazuje się, że moje obawy były bezpodstawne, czyż nie?
Moon skrzywiła się wyraźnie, wyzbywając się fasady samokontroli i obojętności. Twarz dyrektora pozostawała kamienna i niewinna, jakby nie miał pojęcia, co jego słowa dla niej znaczą.
— Moja moc nie potrafiła odbić zwykłego zaklęcia — wycedziła po chwili milczenia. — Ja też nie.
W momencie, w którym Dumbledore oderwał wzrok od odległego punktu w sklepieniu komnaty i popatrzył jej prosto w oczy, jego twarz jakby zapadła się w trosce i zadumie. Płomienie świec ustawionych na biurku błyskawicznie pogłębiły zmarszczki na jego twarzy, a jej część skryły w cieniu.
— Panno Moon — zaczął dyrektor zupełnie innym, bo cichym i stanowczym głosem, który mimo braku fizycznego nakazu łamał jej niechęć i żądał konkretnej odpowiedzi.  Czy obwinia pani kogoś za śmierć brata?
Dominika wyprostowała się gwałtownie, zaskoczona pytaniem zadanym brutalnie i wprost, przypominającym bardziej niespodziewany atak niż zwykłe szkolne upomnienie na temat nadużywania siły w sytuacji, która tego nie wymagała. Obezwładniające zimno rozlało się jej w piersiach i znajome uczucie paniki pojawiło się na skraju myśli. Odepchnęła je od siebie resztką woli i z trudem przełknęła ślinę. Nie była na to gotowa, nie mogła do tego dopuścić, jeszcze nie teraz... Tymczasem Dumbledore przyglądał się jej uważnie, stanowiąc jedyny łącznik pomiędzy więzieniem jej uczuć a rzeczywistością, uchwyciła się więc kurczowo jego spojrzenia. Przez moment rozważała gwałtowne zaprzeczenie, które uchroniłoby ją przed przymusem kontynuowania rozmowy, ale coś w jej podświadomości zachęcało ją do podniesienia rękawicy i nie cofania się ukradkiem.
— Skąd pan wie? — zapytała szeptem, opuszczając lekko głowę, tak, że cienie objęły także jej twarz, w której błyszczały zielone oczy, nieruchomo wpatrzone w starca siedzącego za biurkiem.
— Czy rozumie pani, co to znaczy być Białym Magiem? — odpowiedział jej pytaniem na pytanie. Nadal nie potrafiła nic wyczytać z jego twarzy. Prychnęła.
— Oczywiście. Profesor Imnifay opowiedział mi wszystkie pikantne szczegóły. Leczę, nie mogę używać zaklęć niewybaczalnych, mam niską krzepliwość krwi…
— To wszystko prawda — przerwał jej dyrektor, życzliwie kiwając ku niej głową. — Jednak nie zapytałem pani, co pani wie, ale co pani rozumie.
Zrobił efektowną pauzę, wypełnioną niepewnością i oczekiwaniem, które w sposób niekontrolowany odbijały się na jej twarzy.
— Biała Magia nie zamyka się tylko w pewnych rzadkich umiejętnościach. Ona narzuca również styl życia. I tu przykładowo – Łagodnym gestem wskazał w jej kierunku. — Przychodzi pani zmierzyć się z pierwszym poważnym wyzwaniem, z pierwszą wewnętrzną konfrontacją. Pani nie może nienawidzić.
— Słucham? — zająknęła się Dominika, przekonana, że musiała go źle zrozumieć. Nie może nienawidzić? Jak, skoro jednym z niewielu uczuć, które ostatnio stale jej towarzyszą, jest właśnie nienawiść?
Ja mogę cię dopiero nauczyć nienawiści! Ja! — pomyślała, zanim zdążyła zareagować w jakikolwiek sposób i przestraszyła się tej myśli. Przy całym jej gniewie i rozpaczy, taka agresja wydawała się jej obca i niezręczna. Szybko stłumiła w sobie to wahanie i milcząco kręcąc głową, popatrzyła na dyrektora.
— Zapewniam pana, że mogę — wychrypiała w końcu, zaciskając dłonie na podłokietnikach.
— Owszem, ale traci pani wtedy wszelkie zdolności. Wyrzeka się pani Białej Magii, kiedy pani nienawidzi. Biała Magia to przeciwieństwo Czarnej. Nienawiść nie może iść z nią w parze. Znoszą się wzajemnie.
— To znaczy… Że ja… — Moon wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, usiłując znaleźć w jego twarzy choć jeden zwiastun kłamstwa. Nie znalazła niczego poza współczuciem, którego nie chciała. — To nie ma sensu! — wybuchnęła w końcu.
— Bez względu na to, jak bardzo okaże się to trudne, musi pani opanować skrajne uczucia — powiedział rzeczowo Dumbledore, składając dłonie na biurku i pochylając się nieco w jej stronę. — Tylko tak będzie mogła odzyskać równowagę i znowu się bronić. Tymczasem musi pani zachować dodatkowe środki bezpieczeństwa, do czego postaramy się przyczynić.
— My, to znaczy kto? — zapytała ostro, gwałtownie podnosząc głowę. — Jaki macie interes w chronieniu mnie? Po co jestem wam potrzebna?
Czarodziej zawahał się wyraźnie, prostując się i bezwiednie gładząc siwą brodę. Portrety byłych dyrektorów Hogwartu szemrały z oburzeniem, pokazując ją sobie palcami.
— Z chęcią odpowiem na wszystkie pytania w bardziej sprzyjających okolicznościach — powiedział w końcu. — Dziś jest już zbyt późno, a pani jest zbyt wzburzona. Na razie chciałbym skupić się na pani bezpieczeństwie. Proszę, Dominiko, abyś wzięła pod uwagę moje słowa i unikała potencjalnych zagrożeń, przynajmniej dopóki nie dojdziesz do siebie. Tymczasem pozostańmy w stałym kontakcie.
Moon zrozumiała, że to koniec rozmowy. Poruszona tym, że na koniec dyrektor zwrócił się do niej bardziej poufale niż zwykle, podniosła się z fotela i ruszyła ku drzwiom, wciąż nie mogąc otrząsnąć się po tym, co usłyszała. Kiedy położyła dłoń na klamce, zawahała się jeszcze i odwróciła w stronę dyrektorskiego biurka.
— Profesorze — zapytała cicho, jakby bojąc się wypowiedzieć własne myśli. — A jeśli nigdy nie będę w stanie się opanować? Jeśli nie przestanę nienawidzić?
— To zależy wyłącznie od pani — odparł poważnie Dumbledore, a jego feniks zatrzepotał skrzydłami i wydał z siebie przeciągły, melancholijny dźwięk. Czarodziej zerknął na niego przelotnie, po czym ponownie spojrzał jej w oczy. — Spokojnej nocy, panno Moon.

* * * * *

Syriusz szybkim krokiem przemierzył salę wejściową i naparł barkiem na potężne wrota. Zamknął je ze sobą jak najciszej potrafił i, mimo aksamitnej ciemności panującej na zewnątrz, skrył się za jedną z kolumn.
Dzisiejszej nocy przypadała jego kolej na osłanianie tyłów. Robił to już tyle razy, że niemal zaczynała go dopadać rutyna, ale zgodnie z ustalonymi zasadami rozglądał się uważnie w poszukiwaniu innych, nieprzestrzegających ciszy nocnej uczniów, którzy mogliby pokrzyżować im szyki.
Odetchnął głęboko mroźnym, nocnym powietrzem, które omiotło mu twarz i uspokajało przyspieszone bicie serca. Poklepał się po kieszeni kurtki, upewniając się, że różdżka jest na swoim miejscu i szybkim krokiem zbiegł po schodach, wciąż trzymając się blisko kolumn. Za jedną z nich coś poruszyło się ukradkiem, co natychmiast wychwyciły wyostrzone zmysły Syriusza. W dwóch susach doskoczył do skrytego w najgłębszej ciemności miejsca pomiędzy surową podstawą kolumny a grubo ciosaną, kamienną wazą.
— Smarkerus — szepnął z zadowoleniem, kiedy złapał intruza za szatę na piersiach i uniósł go do bladego światła rzucanego przez księżyc. — No proszę. Wiedziałem, że wcześniej czy później wpadniesz mi w ręce.
— Wpadam wam w ręce od sześciu lat, żadna nowość — prychnął Ślizgon, zezując niespokojnie na różdżkę wycelowaną prosto w jego twarz. Inteligencja, wyrafinowanie, rozum – owszem, o te przymioty nie posądziłby swojego przeciwnika, ale musiał przyznać, że miał znakomity refleks. Brak pozostałych cech, chociaż zazwyczaj lubił z niego kpić, także stawiał go teraz w nie najlepszej sytuacji.
— Nie bądź taki skromny, Smarku, węszysz ostatnio znacznie intensywniej niż zwykle. Rozumiem, że nos taki jak twój potrzebuje okazji do wykazania się, ale wiele razy ostrzegałem cię, żebyś wetknął go gdzie indziej. — Różdżka Blacka dźgnęła go w pierś i powędrowała do szyi, zostawiając za sobą linię podrażnionej skóry. Snape z trudem przełknął ślinę, ale nie opuścił wzroku.
— Na twoim miejscu też bym trochę powęszył, kundlu — wycedził i zakrztusił się, bo Gryfon automatycznie zwiększył nacisk różdżki. — Na przykład, żeby dowiedzieć się, gdzie twoja ukochana znika nocami.
Black cofnął się o krok, wycelowawszy prosto w jego twarz.
— Co ty pieprzysz, Snape — warknął, ze złością obserwując jak na ziemistą twarz chłopaka wypełza jego zwykły, szyderczy uśmiech.
— Nie mów, że nie zauważyłeś — zakpił, poprawiając szatę. — A jeśli nawet, żadna strata. Właśnie ją minąłem. Swoją drogą, już widzę kolejny artykuł autorstwa Skeeter „Skandal! Dominika Moon przyprawia szkolnemu bożyszczu rogi, znikając nocami”. To dopiero ironia losu, myślałem, że to raczej Potter przypomina…
Trzask!
Kawałek kamiennej poręczy odłamał się nieprzyjemnym chrupnięciem, kiedy różdżka zadrgała w dłoni Syriusza, eksplodując bladoniebieskim promieniem, który o włos minął głowę Snape’a.
Uśmiech spełzł z twarzy Ślizgona.
— Gdzie poszła? — zapytał Black z wysiłkiem, zażenowany, że jest zmuszony pytać o coś takiego tego zawszonego intryganta.
Snape odczekał tyle, ile wymagało poniżenie Gryfona bez zachęcania go do wystrzelenia kolejnego promienia i uśmiechnąwszy się półgębkiem, wskazał jakiś punkt na wschód od zamku. Syriusz opuścił różdżkę, ale podszedł szybko do Severusa i szarpnął go za szatę na piersiach.
— Jeśli jeszcze raz złapię cię na włóczeniu się za nami, pożałujesz.
Po czym odepchnął go na potrzaskaną poręcz i zbiegł po schodach w stronę Zakazanego Lasu, raz po raz zerkając na niebo. 
Sztuczny grymas zniknął z twarzy Snape’a, kiedy odprowadzał go spojrzeniem. Po chwili zarzucił kaptur na głowę i również zszedł na błonia, niemal rozpływając się w ciemności.