31 sierpnia 2016

Rozdział V - część III


„Pocztowe manewry”

– rozdział V –

Leżała bez ruchu na kanapie, patrząc obojętnie na mrugające za oknem gwiazdy. Były prawie białe, nieprzyjemnie zimne, płonące pośród niemal czarnego, jaśniejącego z każdą godziną nieba.
Odwróciła wzrok, napotykając głowę Syriusza ciężko spoczywającą na jej ramieniu. We śnie wyglądał bardzo niewinnie, jakby chłopięco, niwelując zupełnie efekt szklanek wypitej whisky, efekt tych strasznych historii płynących przerażająco swobodnie przez usta. A ona, czym się zrewanżowała? Odszukała po omacku jego dłoń, nasłuchując każdego dźwięku w pustym domu, każdego cienia przekradającego się za szybami spokojnego, jak mogłoby się wydawać, domu przy Derwent Road.
Teraz czuła się silna jak nigdy wcześniej. Może to napór jego ciała, a może Moc wolno krążąca w jej żyłach, ale ktokolwiek tej nocy zapukałby do jej drzwi, napotkałby kobietę, już nie dziewczynę, czekającą pośród ciemności, gotową na każde jego słowo, na każdą groźbę. Niewielu rzeczy naprawdę się bała, kiedy czuła ciepłą dłoń Syriusza w swojej własnej, zupełnie jakby wraz z jego dotykiem spływały na nią spokój i siła. Podświadomie wiedziała na co ją stać, jeśli ktoś doprowadzi ją do ostateczności, ale nie w tej chwili, nie teraz, kiedy wolno ulatniający się alkohol wciąż jeszcze zaciemniał jej zmysły, a spokój zachęcał do snu…
Szczelniej otuliła się swetrem i oparła policzek o szorstki materiał kanapy. Zmusiła się do zamknięcia oczu i spróbowała oczyścić zmęczony umysł z nadmiaru informacji, choćby do świtu.

* * * * * 

Kiedy ponownie otworzyła oczy, Syriusz już nie spał. Najwyraźniej coś nie pozwalało mu odejść, podobnie jak jej, coś przykuwało go do niepozornej granatowej kanapy w jeszcze bardziej niepozornym jednorodzinnym domu w Bedworth. Siedział wyprostowany, patrząc w zamyśleniu gdzieś przed siebie i cicho bębniąc palcami w obicie mebla.
Odgarnęła włosy z czoła i usiadła prosto, przyglądając mu się niepewnie. Black drgnął, wyrwany z letargu, i spojrzał na nią z roztargnieniem. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem w milczeniu, ale Moon jak zwykle pierwsza opuściła oczy.
 Przykro mi, że tak zwaliłem ci się na głowę  odezwał się w końcu ochrypłym głosem.  To się stało bardzo szybko i nie myśl, próbowałem to załatwić inaczej, ale Jamesa nie ma w Londynie, a ja… No, nie było to zbyt eleganckie. Wybacz.
 Nic nie szkodzi, rodzice wracają dopiero dzisiaj po południu  powiedziała szybko Moon, czując w piersi ciężar współczucia.  Wręcz przeciwnie, cieszę się, że pomyślałeś właśnie o mnie…
Ponownie zapadło milczenie, które oboje pragnęli przerwać, ale wszystkie słowa wydawały się bardzo błahe i bezsensowne po tym wszystkim, co połączyło ich minionej nocy.
 Wiesz…  Syriusz nagle podniósł głowę i na krótką chwilę jego twarz rozjaśniła się, a zmarszczone brwi wyprostowało nieśmiałe rozbawienie.  Dziwnie jest mieć ciebie tak na wyciągnięcie ręki.
 Jak to?
 Różnie się między nami układało, zazwyczaj bardzo, eee, emocjonująco, ale ja od początku odczuwałem ciebie jakoś inaczej.  Przesunął się na kanapie, żeby spojrzeć jej prosto w twarz.  Nie chcę rzucać frazesami, że jesteś wyjątkowa i piorun strzelił mnie z miejsca, bo tak nie było, ale ty jesteś taka inna, jesteś zupełnie inna niż wszystko, co w życiu poznałem.
Dominika uśmiechnęła się z zażenowaniem, bardzo koncentrując się na zakładaniu kosmyka włosów za ucho.
 Pewnie dlatego, że długo tu nie mieszkałam, różnica kultur czy coś  mruknęła, usilnie próbując zbagatelizować sytuację. Nagle przyszło jej do głowy, że może Biała Magia jest w jakiś sposób odczuwalna przez innych ludzi? Może nie tylko mężczyzna ze Śmiertelnego Nokturnu, ale i Syriusz, i nieznana jej liczba innych ludzi podświadomie wyczuła drzemiącą w niej magię i gromadziła się przy niej jak ćmy wokół ognia? Serce załomotało jej szaleńczo w piersi, kiedy ta możliwość stała się nagle przerażająco prawdopodobna. Co jeśli Lily, Patricia i Huncwoci zadają się z nią tylko dlatego, że Biała Magia ich do tego zmusza?
 Nieważne.  Black machnął niecierpliwie ręką, a drugą chwycił jej dłoń.  Po prostu po tym wszystkim nie mogę uwierzyć, że tu siedzimy, że tyle o mnie wiesz, że mam ciebie tak blisko.  Jej mięśnie stężały boleśnie, kiedy chłopak dotknął jej policzka. Zaryzykowała szybkie spojrzenie w jego dobre, ciemne oczy i poczuła jak zalewa ją fala rozkosznego ciepła, niemal graniczącego z bólem. Nie, nawet Biała Magia nie mogła wyczarować tego, co w nich zobaczyła.  I dlatego nie jesteś tylko inna. Jesteś jedyna na świecie.
Moon poczuła jak gardło ściska się jej gwałtownie, niezależnie od wszystkiego, co wypróbowała, żeby do tego nie dopuścić.
 Co teraz z tobą będzie?  wyszeptała ze wzrokiem wbitym w dywan, którego wzorki latały jej przed oczami.
Syriusz wzruszył ramionami z gorzkim uśmiechem i cofnął dłonie na własne kolana.
 Jakoś sobie poradzę, nie ma obaw. A teraz nie myśl o mnie, mała, i powiedz, dlaczego powitałaś mnie wczoraj z różdżką w progu.
Nagła zmiana toru rozmowy zupełnie zbiła ją z tropu. Black najwyraźniej odzyskał swój zwykły animusz, bo patrzył na nią z góry z lekkim uśmieszkiem.
 Noo… To długa historia  powiedziała z wahaniem, czując w piersi niemal radosne bicie serca. Tak długo czekała na ten moment! Na kogoś, kto jej wysłucha i spróbuje rozumieć, co wisi nad jej głową, z czym zmaga się niemal codziennie, co ostatnio z dość kłopotliwego daru stało się śmiertelnym zagrożeniem. Nie mogła powiedzieć mu zbyt wiele, nie teraz, ale zdradzenie choć części prawdy wydawało się wybawieniem.  Ja… Ktoś mnie śledzi.
 Dlaczego?  Padło nieuchronne pytanie, którego się obawiała, przecięło zastałe powietrze jak bicz.
 Pewnego dnia zaczepił mnie na Śmiertelnym Nokturnie  ciągnęła z oporem, mnąc brzeg koca, który niemal zupełnie zsunął się na podłogę.  Bredził jakieś bzdury, czegoś ode mnie chciał. A wczoraj dom opieki społecznej wyleciał w powietrze. I on tam był, uchylił mi kapelusza.
Zamilkła, odtwarzając w myślach to, co powiedziała. Nie brzmiało najlepiej. Raczej paranoicznie.
Syriusz w zamyśleniu potarł nieogoloną szczękę. Na szczęście nie wyglądał tak, jakby zamierzał ją wyśmiać albo zbagatelizować jej obawy.
 Zauważyłaś coś jeszcze?
Skinęła głową.
 Raz coś obudziło mnie w nocy. Kiedy wyjrzałam przez okno, trawnik był pusty, ale trawa pośrodku była wgnieciona. Wiesz, jakby ktoś na niej stał. Ale nie było śladów ani od strony domu, ani od strony ulicy. Jakby nagle pojawił się na samym środku.
 Może się aportował  mruknął Black, patrząc uważnie w jakiś nieokreślony punkt.  Nie wiem, to brzmi bardzo dziwnie… Masz jakichś wrogów?
Moon po raz pierwszy od wielu dni poczuła się rozbawiona.
 Całkiem sporo. Śmiem twierdzić, że większość z twojego powodu.
Syriusz podniósł na nią oczy i po chwili uśmiechnął się przepraszająco.
 To bardzo źle, że nie masz sowy  osądził, podnosząc się z kanapy i przeciągając leniwie.  Utrudnia nam to kontakt. Postaram się odzywać co najmniej raz dziennie i chcę otrzymywać od ciebie regularne raporty na temat jakichś dziwnych zjawisk w okolicy i tego faceta, jasne?
 Raporty?  zapytała Moon z przekąsem, przeczesując palcami włosy.  A jak coś pominę, szefie?
 Jak coś pominiesz, to tu przyjadę i sam sprawdzę, co jest przyczyną takiej niesubordynacji  mruknął, pochylając się nad nią nisko i szczypiąc lekko w bok.
 Auć! W porządku, będę pisała. Dziękuję  dodała, poważniejąc, przytrzymawszy go za brzeg koszulki.
Uśmiechnął się i poklepał ją po głowie w kompletnie pozbawiony romantyzmu sposób, co przyjęła z męczeńskim westchnięciem i przewróceniem oczami.
 Będę się już zbierał.  Szybko narzucił skórzaną kurtkę i podniósł różdżkę ze stołu.
Chwilę później stał już w progu z kufrem, dostarczając sąsiadom wątpliwego, alternatywnego tematu plotek dla wczorajszej katastrofy.
Znowu stali w niezręcznym milczeniu, w powietrzu zdawały się wisieć wszystkie wczorajsze słowa i na wpół ukształtowane myśli, które alkohol wypuszcza przez usta krótszą drogą, nie uwzględniając przy tym rozsądku. Wydawało się, jak gdyby ta noc zbliżyła ich do siebie w przyspieszonym tempie, jakby ich zaledwie kilkudniowy związek zupełnie niespodziewanie pogalopował naprzód, a uczucia i zaufanie względem siebie stały jeszcze na starcie. W jego ciemnych, niemal czarnych oczach widziała odbicie własnego zażenowania tą sytuacją, ale mimo to nie chciała, żeby stąd odchodził prosto w świat, w którym nie ma już domu, do którego mógłby wrócić, i to pośrednio z jej winy. To egoistyczne życzenie, niema prośba pozostała jednak wyłącznie w jej oczach, bo przecież doskonale wiedziała, że Syriusz ma teraz całe mnóstwo spraw do załatwienia i nie powinien ich dłużej odkładać.
 Niedługo napiszę  zapewnił ją z krzepiącym uśmiechem. I odszedł.

* * * * * 

Ale Syriusz nie napisał. Ani tego, ani następnego, ani jeszcze następnego dnia nie otrzymała od niego żadnego listu poza krótką notatką, że zatrzymał się w domu rodziców Jamesa, który wreszcie wrócił z wakacji. Początkowo wywołało to w niej niepokój, bo przecież listów od Lily i Patricii też swego czasu nie otrzymywała, ale zaraz potem odezwała się duma, śmiertelna obraza i gniew. Czy tak właśnie czują się wszystkie dziewczyny napotkane przez słynnego Syriusza w Hogwarcie? Wiecznie czekające na kolejny gest z jego strony, na jedno słowo albo spojrzenie, cokolwiek...
Całe dnie wykonywała wszystkie swoje obowiązki sumiennie, ale nerwowo. Czy to zmywała naczynia, czy pomaga mamie w ogrodzie, czy wycierała kurze, zawsze jej spojrzenie błądziło odruchowo w stronę okien, w których spodziewała się zobaczyć obiecane sowy. Nie pojawiało się nic.
Czy Syriusz znalazł lepszą adresatkę? Z pewnością, od kiedy do Londynu triumfalnie wrócił Potter, Huncwoci połączyli się na nowo i znowu mogli podbijać świat. Pojawiły się wspólne rozrywki, przygody, w których nigdy nie było dla niej miejsca… Zaciskała zęby, tłumiąc myśli o nieznajomych dziewczynach, kłębiących się zawsze wokół przystojnego, pewnego siebie bruneta. Mogłaby zginąć w tym bezdusznym Bedworth, a on nawet by się nie zainteresował.
Nastąpiły długie dni wypełnione słońcem, lepkim powietrzem i kompletną nudą. Po nawale emocji związanych z Syriuszem i mężczyzną w kapeluszu nastąpiła pustka, którą trudno było czymkolwiek wypełnić. Czasem łapała się na myśli, że tęskni za wzrostem adrenaliny i jakąś małą przygodą, ale zawsze karciła się za to ostro, nie chcąc nawet wyobrażać sobie kolejnych zawirowań ze strony jakichś bezimiennych wrogów.
Pewnego dnia serca zabiło jej znacznie szybciej, kiedy późnym rankiem w okno jej pokoju zastukała sowa. Zerwała się z łóżka, odrzucając na bok książkę, i popędziła w tamtym kierunku. Szarpnąwszy metalową klamkę, wpuściła do środka ptaka, który nastroszył pióra i dumnie wyciągnął przed siebie nóżkę. Fala rozczarowania ogarnęła ją, kiedy zobaczyła na kopercie pieczęć Hogwartu.
Kiedy sowa wyleciała przez otwarte okno, rozdzierając skrzydłami zastałe powietrze, a Moon ze zmarszczonym czołem przyglądała się liście wyników SUMów, nagle pojawiła się pewna możliwość. W końcu wyniki egzaminów były dobrym pretekstem, aby wreszcie sama odezwała się do Blacka i nie wyszła przy tym na ofiarę losu czekającą na jakikolwiek ochłap z jego strony.
Musiała tylko zdobyć sowę.

* * * * *

Lily oparła się o blat wytartego ze starości, sosnowego biurka, które musiało służyć Evansom od całych pokoleń, i głośno odetchnęła przez nos. Tego dnia była wyjątkowo podenerwowana, a świadczyło o tym co najmniej kilka szczegółów. Po pierwsze – i najgorsze! – jej zwykle porcelanowe policzki płonęły żywym rumieńcem. Wszyscy zawsze chwalili jej alabastrową cerę, ale ona dobrze wiedziała, jaką cenę za nią płaci – za każdym razem, kiedy czuła się zakłopotana, zdradziecki rumieniec szybko pokrywał jej policzki, a czasem nawet i czoło, co wzbudzało ogólną wesołość i politowanie. Zwłaszcza u Pottera. Mogła jedynie dziękować Merlinowi, że tym razem Huncwot jej nie widzi, bo wyglądała jak różowa świnka i mogłaby stanowić temat jego żartów do końca świata.
Na myśl o chłopaku jej spojrzenie mimowolnie powędrowało do zagraconego blatu biurka, które było kolejnym symptomem jej wyjątkowego zdenerwowania. Lily zawsze dbała o porządek , lubiła, kiedy wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Pusta, uporządkowana przestrzeń działała na jej wyobraźnię, pozwalała się uspokoić i skupić. Teraz jednak na biurku piętrzyły się zeszyty z powyrywanymi kartkami, różnokolorowe długopisy (zawsze twierdziła, że są o wiele lepsze od piór), rozsypane spinacze do papieru, a także solidny stosik pergaminowych kopert, i to właśnie on przyciągnął jej uwagę. Od kilku dni kompletnie nie miała głowy, żeby odpisać komukolwiek. Przeczytała list Patricii, która bredziła coś o rumuńskim tarocie, przeczytała pełną przygnębienia i naiwnej nadziei epistołę Dominiki, owszem, przeczytała także sześć listów od Pottera i miała naprawdę wielkie wyrzuty sumienia, że nie zdobyła się choć na słowo odpowiedzi, ale miała ostatnio tyle na głowie!
No dobrze, może nie aż tak wiele, właściwie tylko jedną rzecz, ale za to bardzo problematyczną. Nerwowym gestem poprawiła kołnierzyk koronkowej sukienki w kolorze kości słoniowej, której nie znosiła ze względu na gryzący materiał, ale i tak założyła ją, bo kiedyś ciotka Annabeth powiedziała, że wygląda w niej przyzwoicie. A cała przyzwoitość tego świata była jej dziś bardzo potrzebna, bo był to dzień, w którym miała poznać chłopaka swojej siostry.
Petunia od tygodnia umierała ze strachu, a Lily mimowolnie panikowała razem z nią. Wprawdzie minęły już czasy, kiedy starsza siostra otwarcie nazywała ją dziwadłem, ale podejrzliwe spojrzenia mówiły same za siebie – Tunia jej nie ufała. Czując, że blondynka jest bardziej zdenerwowana, a więc znacznie bardziej podatna na wpływy niż zwykle, Lily postanowiła być tak normalna jak nigdy wcześniej. Demonstracyjnie piekła ciasteczka, parzyła herbatę i majsterkowała z tatą w garażu, kompletnie bez pomocy magii. Czuła na sobie uważne spojrzenie siostry i udawała sama przed sobą, że tego właśnie chce, że przyda jej się przerwa od czarowania. Tęskniła za Hogwartem i przyjaciółmi, ale dobrze widziała, jak bardzo Petunii zależało, żeby Evansowie wypadli jak najlepiej przed jej wybrankiem, więc postanowiła zrobić dosłownie wszystko, żeby pierwszy wspólny obiad wypadł perfekcyjnie. Nawet jeśli wymagało to założenia tej niedorzecznej, gryzącej sukienki.
Z ciężkim westchnieniem zgarnęła listy z blatu i włożyła je do jednej z małych szufladek biurka. Po krótkim wahaniu pieczołowicie ułożyła na nich jeszcze dwa zeszyty i pudełko zszywek. Co prawda nie spodziewała się, że nieznajomy chłopak ni z tego, ni z owego wparuje do jej pokoju i zacznie go przeszukiwać, ale chwilowo musiała wypchnąć przyjaciół ze swojego umysłu, przynajmniej do wieczora.
Nie mogąc już dłużej znieść bezczynności, strzepnęła sukienkę i wyszła z pokoju, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Lekkim krokiem zbiegła bo schodach wyłożonych bordową wykładziną i stanęła w przedpokoju, niemal wpadając na Petunię, która krążyła błędnie od drzwi wejściowych do salonu, nerwowo przygryzając paznokieć kciuka.
— Ale cię wzięło — zaśmiała się Lily.
Starsza Evansówna zatrzymała się wpół kroku i obrzuciła siostrę taksującym spojrzeniem. Skinęła głową z aprobatą i znowu zaczęła krążyć po przedpokoju.
— Tylko błagam cię, nie narób mi wstydu — wymamrotała, nawet na nią nie patrząc.
Ruda poczuła jak jej serce przeszywa igiełka żalu, ale szybko stłumiła to wrażenie i uśmiechnęła się krzepiąco.
— Będzie idealnie, zobaczysz.
— Chciałabym w to wierzyć — jęknęła Petunia i przystanąwszy przed niewielkim lustrem w mosiężnej ramie, poprawiła fryzurę.
Lily, której zawsze łatwo udzielały się nastroje siostry, powędrowała do salonu, żeby rzucić okiem na zastawiony stół. Wokół okrągłego blatu stało pięć krzeseł z ładnymi, ciemnozielonymi obiciami. Na stole znajdowały się odświętne nakrycia, które mama wydobywała z kredensu tylko na święta Bożego Narodzenia, a na samym środku pyszniła się wspaniała, budyniowa napoleonka –specjalność mamy. Pan Evans siedział już na jednym z miejsc i łakomym wzrokiem obserwował ciasto.
— Córcia? — odezwał się nagle, kiedy Lily spojrzała z czułością w jego poznaczoną drobnymi zmarszczkami twarz. — Gdybym poczęstował się jednym kawałeczkiem tej cudownej napoleonki, mogłabyś zaczarować tak, żeby nic nie było widać?
— Bez szans — parsknęła dziewczyna, podchodząc do okna i otwierając je na oścież. Rozgrzane słońcem powietrze przyjemnie rozwiało jej rude włosy. — Nie można wyczarowywać jedzenia. Poza tym, Petunia by mnie zabiła.
Do pana Evansa najwyraźniej przemówiła taka logika rozumowania, bo skinął niechętnie głową. Otworzył usta, żeby dodać coś jeszcze, ale nagle ciszę rozdarł warkot silnika i wszyscy zamarli.
— Już jest! — rozległ się pisk Petunii, która popędziła do drzwi.
— Ale punktualny — zdziwił się Evans, rzuciwszy okiem na zegarek. Oboje skierowali się do przedpokoju, gdzie stała już mama, która w biegu zrzuciła fartuch.
Chwilę później w drzwiach rodzinnego domu Evansów w Cokeworth stanął wysoki, pulchny chłopak o gładko zaczesanych, jasnych, trochę rudawych włosach i niebieskich oczach. Cmoknął szybko Petunię w policzek, skłonił się lekko przed panią Evans i, wręczywszy jej bukiet kwiatów, nieco pompatycznym tonem oznajmił "Dzień dobry, nazywam się Vernon Dursley. Miło mi państwa poznać". Gdy uścisnął dłoń panu Evansowi, podszedł do Lily i kiedy ich dłonie się zetknęły, wykonał dziwny gest, jakby nie wiedział, czy powinien pocałować czy raczej uścisnąć rękę, i ostatecznie potrząsał jej drobną dłonią, mocno pochylony do przodu. Lily stłumiła chichot i uśmiechnęła się do niego ciepło.
— To może przenieśmy się do salonu, co będziemy tak stali — zaproponował pan Evans, który najwyraźniej nie potrafił oddalić się od napoleonki na dłuższą chwilę. Pani Evans popędziła do kuchni i po chwili wróciła ze srebrzystą tacą, na której pyszniła się polędwica Wellington w otoczeniu blanszowanych warzyw.
— Wygląda wspaniale, proszę pani — pochwalił Vernon, a Petunia pokraśniała z zachwytu, jakby chłopak właśnie udowodnił wszystkim, że jest najcudowniejszą osobą na świecie.
Może dla niej taki jest — pomyślała Lily, rzuciwszy mu uważne spojrzenie, i poczęstowała się sokiem porzeczkowym. Czy i ona kiedyś przyprowadzi do domu chłopaka, na którego będzie patrzyła z takim bezwzględnym uwielbieniem? Oby nie!
Cisza powoli stawała się coraz cięższa. Wprawdzie rodzice starali się jakoś nawiązać rozmowę z Vernonem, ale naprawdę trudno było pociągnąć któryś z tematów, bo chłopak wydawał się uosobieniem przeciętności. Skończył lokalną szkołę, później uniwersytet w sąsiednim Devon, a teraz pracował w fabryce świdrów. Lily nawet nie wiedziała, czym są świdry i, prawdę mówiąc, nie była pewna, czy chce wiedzieć. Sam Vernon odpowiadał spokojnie, ale i beznamiętnie, jakby nawet jego nudziło jego własne życie.
— Vernonie — zagaiła Lily, nadziewając na widelec kawałek brukselki. Kątem oka zauważyła ostrzegawcze spojrzenie siostry, ale przecież chciała pomóc, prawda? Wymyśliła najnormalniejszy temat pod słońcem, powinien się jej spodobać. — Widziałam, że przyjechałeś bardzo ładnym samochodem, co to za model? Wybacz, ale kompletnie nie znam się na motoryzacji.
W chłopaku momentalnie zaszła przemiana. Uśmiechnął się szeroko, zmrużył oczy i z ożywieniem zaczął opowiadać o swoim ukochanym Morrisie Martinie. Auto nie było pierwszej nowości, owszem, ale było niezawodne i jeździło jak marzenie. Lily zaśmiała się w duchu na tę pełną zachwytów opowieść, bo ryk silnika, który oznajmił im przyjazd Vernona, świadczył chyba o czymś innym, ale to nic – najważniejsze, że chłopak wreszcie się ożywił.
— To prawdziwa brytyjska klasyka — przytaknął pan Evans i po chwili obaj pogrążyli się w pełnej pasji rozmowie o motoryzacji.
Lily uśmiechnęła się pod nosem, a mama pokiwała z uznaniem głową. Ale nie to było najważniejsze dla rudej Evansówny – o radosne drżenie przyprawiło ją spojrzenie siostry, w którym wdzięczność gładko przechodziła w zmieszanie. Lily odwzajemniła to spojrzenie, posłała Petunii szeroki uśmiech i już otworzyła usta, żeby ostatecznie przerwać tę barierę nieufności i żalu, która nawarstwiała się między nimi od tylu lat, kiedy nagle jakaś ciemna kula wpadła przez otwarte okno do salonu.
Petunia wrzasnęła, wyrzucając w górę swe chude ręce, państwo Evans otworzyli usta w niemym zdziwieniu, a Vernon tak gwałtownie odsunął się od stołu, że runął na podłogę razem z krzesłem. Lily siedziała sztywno na swoim miejscu, z nieopisaną zgrozą wpatrując się w wielką sowę wolno gramolącą się z budyniowej napoleonki, na której wylądowała, a raczej w którą wpadła z całym impetem. Z roztargnieniem dotknęła policzka, do którego przykleił się kawałek budyniu.
Wiedziała, co to za sowa. Ostatnio widywała ją przynajmniej raz dziennie i nawet ją polubiła, zwłaszcza kiedy z jednego z listów dowiedziała się, że to stary, rodzinny puchacz, który obraża się za każdym razem, kiedy wyręczają go młodsze sowy. No cóż, tym razem chyba nie dał rady.
Nawet niezupełnie była zła na Pottera, kiedy Petunia wybiegła z płaczem z salonu, krzycząc, że jej nienawidzi. Sama się o to prosiła, w końcu nie odpisywała mu od kilku dni, a że od czasu wycieczki do Walii często ze sobą pisywali, chłopak pewnie zaczął się niepokoić. Tylko dlaczego — myślała, wyciągając sowę z napoleonki i kątem oka rejestrując jak Vernon Dursley z niedowierzaniem odkleja z wąsów kawałek ciasta, a mama podsyła jej smutne spojrzenie — dlaczego zawsze tak cholernie brakowało jej szczęścia?

* * * * * 

Dominika przestąpiła z nogi na nogę i z irytacją wypuściła powietrze przez nos. Zacisnęła mocniej palce na różdżce i intensywnie wpatrzyła się w stary ceglany mur, jakby sama siła jej spojrzenia mogła kazać mu się rozstąpić.
 A niech to  mruknęła, słysząc kroki za swoimi plecami i podjęła kolejną próbę wystukania właściwej kombinacji. Kiedy cegły ani drgnęły (w pewnym momencie z jednej z nich pod wpływem stuknięcia odpadł kawałek poszarzałego tynku, co wzbudziło pewne nadzieje blondynki, ale nadaremno), zerknęła w bok, na starszego jegomościa w purpurowej pelerynie w gwiazdki. Spojrzał na nią, wysoko unosząc brwi. Moon ostentacyjnie odwróciła wzrok i wzruszyła ramionami. Po krótkiej chwili, na skutek wykonanej od niechcenia serii stuknięć wykonanej przez nieznajomego, mur stojący na drodze do ulicy Pokątnej rozstąpił się.
Blondynka odetchnęła ciężko i wyciągnęła z kieszeni wymiętą listę przyborów potrzebnych na siódmym, ostatnim roku nauki w Hogwarcie. Szczęśliwym trafem udało jej się zdać eliksiry na poziomie wymaganym do OWUTEMów, więc nie musiała zbytnio naginać wcześniejszych planów. Na wszelki wypadek nie zamierzała jednak na razie rezygnować z pozostałych przedmiotów, więc musiała kupić spory stos podręczników, zapasowe pióra, rękawice ze smoczej skóry podwójnej grubości oraz, oczywiście, składniki do eliksirów. Te ostatnie postanowiła kupić w pierwszej kolejności, niezmiernie dumna z cudownego olśnienia na egzaminie, które pozwoliło jej kontynuować naukę tego niezwykle stresującego przedmiotu. 
Kiedy pchnęła metalowe drzwi do magicznej apteki, a nad jej głową zabrzęczał dzwonek, musiała kilkakrotnie zamrugać, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemnego wnętrza.
 Och… Cześć  powiedziała na widok Severusa Snape’a, który przyglądał się buteleczkom z esencją belladonny, najwyraźniej porównując ich objętość. W cichym, ponurym pomieszczeniu jej głos zabrzmiał nieco zbyt głośno.
Chłopak uniósł brwi na jej widok.
 Nie za wysokie progi?  zapytał z grymasem na wąskich, bladych ustach.
Ramiona Moon nieznacznie opadły.
 Nie  odparła już mniej entuzjastycznym tonem.  Twoje sąsiedztwo na eliksirach zainspirowało mnie na resztę życia.
Severus pokiwał głową ze zrozumieniem i wrócił do analizowania zawartości butelek, subtelnie sygnalizując koniec rozmowy.
Dziewczyna podeszła do lady i zamówiła składniki z obszernej listy siódmego roku. Kiedy stos ingrediencji systematycznie powiększał się, za jej plecami rozległ się głos Severusa:
 Na twoim miejscu wybrałbym jad skorpiona zamiast zdradnicy.
Kiedy zaskoczone spojrzenia Dominiki i ekspedientki powędrowały w stronę chłopaka, ten tylko wzruszył ramionami.
 Szybciej działa.
Sprzedawczyni bez słowa zastąpiła buteleczkę inną.
 No cóż, dziękuję  powiedziała Moon, nie do końca wiedząc, do kogo właściwie te słowa skierowała. W każdym razie, kiedy drzwi zatrzasnęły się za jej plecami, a ona sama weszła w krąg promieni słonecznych, mimo wszystko odetchnęła z ulgą.
Ach, ten Snape. To ładnie z jego strony, że pomógł jej w zakupach, ale z pewnością byłoby o wiele przyjemniej, gdyby nie wytykał jej na każdym kroku braku szczególnego talentu do wykonywania eliksirów. No cóż, z talentem czy bez, SUMy zdała akurat na tyle dobrze, żeby dopuszczono ją do nauki eliksirów na poziomie zaawansowanym w klasie siódmej. Tym razem będzie musiała zrobić wszystko, żeby obejść się przez czyichkolwiek korepetycji, ale jego uniesionych z politowaniem brwi i tak pewnie nie uniknie.
Reszta zakupów upływała jej bez większych emocji, ale kiedy w księgarni usiłowała upchnąć stos książek do nieco opornej torby, znowu natknęła się na Severusa, który jednak tym razem nie zamierzał udawać, że jej nie widzi.
 Powiedz mi, czemu tak uparłaś się na te eliksiry? Przecież widać, że nie sprawia ci to żadnej przyjemności.
 Ugh  wykrztusiła Moon, zmagając się ze złośliwością rzeczy martwych. Ślizgon, naturalnie, nie czuł żadnej potrzeby, żeby ulżyć jej w tych wysiłkach i przyglądał się jej z umiarkowanym zainteresowaniem.
 Wiem, wiem, już wiele razy mi powtarzałeś, że się do tego nie nadaję  burknęła w końcu, odgarniając jasne włosy z czoła.  Po prostu jest mi to potrzebne i bardzo mi przykro, że muszę razić twój zmysł estetyczny na lekcjach, ale najpierw będą musieli mnie z nich wyrzucić, żebym przestała na nie chodzić.
 Ale po co?  Upierał się bezlitośnie Snape, drążąc w niej dziury wzrokiem za pomocą swych ciemnych, przypominających czarne tunele oczu.
Dominika, która właśnie odniosła sukces, tworząc bardzo niezgrabny pakunek, napotkała nową trudność, a mianowicie wagę owego bagażu, który spróbowała podnieść na wysokość ramienia.
 Chcę zostać uzdrowicielką  stęknęła.
 Uzdrowicielką?  powtórzył z wyraźnym rozczarowaniem.  To takie bezproduktywne. Czyżby to była intensywna inspiracja ostatnimi nowinami z Proroka?
 Jakimi nowinami?
 Och, no tak, u tych twoich mugoli jesteś pewnie odcięta od cywilizacji  rzucił złośliwie, jak na gust Moon, zdecydowanie zbyt mocno akcentując jedno ze słów.
 Och, odwal się  odburknęła i wyminęła go, taszcząc torbę wypchaną książkami.
 Też mi coś  mruknęła do siebie, zbliżając się do drzwi wyjściowych. Po co się wpychać, jeśli ma się do powiedzenia tylko coś takiego? Trzeba było siedzieć w tej aptece do wieczora.
 Jesteś pewna, że będzie kogo uzdrawiać? Śmierciożercy nie ranią  usłyszała jego głos za plecami i zastygła.  Oni zabijają.

* * * * *

Te słowa ciągle dźwięczały jej w uszach, kiedy w końcu odnalazła gmach czarodziejskiej poczty i bez zbędnego wahania przekroczyła jego próg. Po lewej i prawej stronie ciągnęły się długie, wypolerowane kontuary, za którymi znajdowały się stanowiska czarownic i czarodziejów, którzy nie sprawiali wrażenia szczególnie zadowolonych z życia i swojej pracy.
Podeszła do jednego z nich.
 Wielkość przesyłki, tempo, dystans, czy jest karta stałego klienta, czy potrzebne są jakieś środki ostrożności podczas lotu?  Jednym tchem wyrzuciła podstarzała, pulchna czarownica w rogowych okularach i jaskraworóżowej szmince na ustach. Z najwyższym poświeceniem sięgnęła po arkusz, których cały stos leżał na biurku, i z wyrazem kompletnego braku entuzjazmu utkwiła wzrok w Dominice.
 List, dzielnica Mayfair. Eee, nie, nie mam żadnej karty, na szybkim tempie mi nie zależy. To tylko list prywatny, więc chyba nie potrzebuję żadnych dodatkowych…
 Dwa osiem be  poinformowała ją czarownica i bez zbędnych wyjaśnień udała do innej z sali, z której wróciła po chwili z niewielką sową na ramieniu.
 Trzy knuty  dodała, zgarniając z lady kopertę pozostawioną przez Dominikę i przywiązując ją do nóżki ptaka.
Moon przesunęła w jej stronę brązowe monety.
 Przepraszam, jeszcze jedno, czy można tu zamówić prenumeratę Proroka Codziennego?
Czarownica westchnęła głośno, aby poinformować ją o ogromie swego cierpienia i sięgnęła po kolejny arkusz, tym razem bladoniebieskiego koloru, i przesunęła go po blacie.
 Wypełnić  poinformowała i przeniosła spojrzenie na kolejnego interesanta.
Moon szybko zanotowała swoje imię i nazwisko oraz adres w Bedworth, a po chwili wahania dopisała, że od września obowiązująca lokalizacja to Hogwart. Nagle uderzyło ją, że nie zna adresu własnej szkoły i ciekawe jak sowia poczta rozwiązuje ten problem, kiedy pracownica poczty wyciągnęła w jej stronę rękę w wyczekującym geście.
 Dziękuję  mruknęła Moon, nie do końca wiedząc, czy podjęta decyzja cieszy ją, czy bardziej martwi.

* * * * * 

 Sowia poczta  ucieszył się James i zerwał się od stołu, żeby otworzyć okno.
Syriusz skwitował to kpiącym półuśmiechem. Jego przyjaciel ostatnio prowadził nadzwyczajnie ożywioną korespondencję z rudą Evans i gdyby tylko owa dama mogła widzieć jego podekscytowanie na widok skrzydlatych posłańców, godność Rogacza zostałaby poważnie nadszarpnięta. Teraz, gdy rodzice Jamesa bez żadnych oporów zgodzili się gościć go do końca wakacji, Syriusz osobiście uczestniczył w uroczystym odczytywaniu każdego listu Evans, rozważaniu bardziej interesujących wersów, a także mozolnym układaniu odpowiedzi. W tym ostatnim Black okazał się najmarniejszym z doradców, ponieważ sugerował Jamesowi głupie żarty i niezbyt gentlemańskie odpowiedzi, co mogłoby zerwać bezpowrotnie nić porozumienia między okularnikiem i jego wybranką. Potter, zdaniem przyjaciela, wyzbył się nagle wszelkiego poczucia humoru i nie dopuszczał żadnych kpin podczas uroczystości Odbierania, Odczytywania, Analizowania oraz Redagowania listu. Black z kolei nie miał nic przeciwko, aby relacje między Rogaczem a rudą wiewiórą pozostały po staremu, bo wtedy przynajmniej było się z czego (i z kim!) pośmiać, ale niestety – James najwyraźniej dał się stłamsić tej gryfońskiej manipulatorce i nie było żadnej możliwości, aby odpisał jej coś śmiesznego.
 Do ciebie.  Okularnik wyciągnął rękę z kopertą w jego kierunku, nie kryjąc rozczarowania. Black ożywił się wyraźnie i widząc znajome krągłe pismo czym prędzej rozdarł papier i przebiegł wzrokiem krótki list. Przeczytał go jeszcze raz. I jeszcze raz, ale tekst niestety pozostał zwięzły i beznamiętny. Westchnął nieznacznie i wcisnął kartkę do kieszeni spodni, przyjmując wygodniejszą pozycję do trenowania spektakularnych odchyleń na krześle.
 Nie odpiszesz?  spytał Jim, stojąc nad nim jak jakiś belfer. Black obrzucił go zdziwionym spojrzeniem i wzruszył ramionami.
 Czemu tak dziwnie się zachowujesz?  Chłopak najwyraźniej dopiero rozkręcał się w swojej serii pytań. Syriusz zaczął się irytować.
 Słuchaj, to, że ciebie ekscytuje każda, nawet najniewinniejsza kartka od Evans, to nie znaczy, że ja też muszę to tak przeżywać  odparł lekceważącym tonem, nie patrząc przyjacielowi w oczy i zaczął huśtać się na tylnych nogach krzesła.
James otworzył i zamknął usta. Z trudem przełknął zarzut i odezwał się ponownie.
 Myślałem, że w końcu ze sobą jesteście albo coś w tym stylu. Co cię nagle ugryzło? Jeszcze niedawno sam przeżywałeś wszystko związane z nią  dodał zjadliwie, nie mogąc się powstrzymać. Patrzył uważnie na napiętą, jakby obcą twarz swojego najlepszego przyjaciela. Syriusz zawsze był zamknięty w sobie, ale nigdy nie miał problemów, żeby wymieniać się z Jamesem każdą, nawet najbardziej błahą myślą, nie mówiąc już o poważniejszych problemach. A że coś dużego było na rzeczy, tego Jim był pewien. Nie dbał tu o uczucia Moon, ale właśnie o tą nierozerwalną męską przyjaźń, która nagle napotkała dziwną przeszkodę, którą Potter koniecznie, ale to koniecznie chciał unicestwić.
Black przygryzał wargę, marszczył brwi, wiercił się na krześle, ale nie odpowiedział nic.
 Słuchaj, stary, dziwię ci się. Z dnia na dzień robisz się nieprzyjemny i zachowujesz się kompletnie irracjonalnie. Po co tak zachłannie wczytujesz się w te jej listy, skoro nie masz ochoty się z nią zobaczyć, ba, nawet odpisać?  Potter napotkał ostre spojrzenie Syriusza, ale nie zamierzał przestać, kiedy w końcu zdecydował się na postawienie sprawy jasno.  Śmiejesz się ze mnie, że tak się przejmuję Evans, a ty co?  Wyszarpnął kartkę z syriuszowej kieszeni.  Dostajesz te parę zdań i może się walić, może się palić, a ty je czytasz, jakby było tam nie wiem co.
Black wstał i wyrwał list z ręki Jamesa.
 W ogóle niczego nie rozumiesz  warknął i wyszedł z kuchni, trzasnąwszy drzwiami. Okularnik stał nieruchomo, gniewnym wzrokiem mierząc miejsce, w którym przed chwilą stał jego przyjaciel.
 Dobrze, że ty tak świetnie wszystko rozumiesz  burknął, ale odpowiedziała mu cisza.

25 sierpnia 2016

Rozdział IV - część III


„Śmiertelny Nokturn i Grimmauld Place”

– rozdział IV –

Był słoneczny poranek przełomu lipca i sierpnia, kiedy Dominika Moon po kilku nieudanych próbach wystukała odpowiednią kombinację cegieł na murze za Dziurawym Kotłem i weszła na ulicę Pokątną. Ruszyła środkiem brukowanej jasnej drogi, rozglądając się ciekawie na boki. Ulica jak zwykle wrzała życiem, energicznymi rozmowami i tupotem butów. Dominika bywała na niej bardzo rzadko, dlatego też zastanowiło ją, jakie to musi być wrażenie, kiedy jest środek tygodnia, pada deszcz – a Pokątna zieje pustkami. Być może ta właśnie myśl zdradziła jej podświadome pragnienie, aby mogła załatwić swoją sprawę w spokoju i zniknąć stąd niezauważona. Było niemal niemożliwe, żeby nie spotkała tu żadnych znajomych ze szkoły, więc instynktownie zgarbiła ramiona i przyspieszyła kroku. Nie musiała jednak czekać długo.
Po lewej stronie rozległ się charakterystyczny, nieco zbyt piskliwy śmiech. Widząc Marion, współlokatorkę, która z niewiadomych względów wyraźnie jej nie znosiła, oczy Moon rozszerzyły się w nagłym przypływie paniki i natychmiast zwróciły się w przeciwną stronę. Zaczęła iść jeszcze szybciej, udając, że przygląda się wystawom po przeciwnej stronie ulicy. Zdawała sobie sprawę z faktu, że jej lęk przed tym, jak zareaguje rzesza fanek Syriusza na to, co stało się między nimi, jest irracjonalny, ponieważ ani ona, ani Black nie zamierzali dzielić się szczegółami z resztą szkoły, ale i tak wolała nie wchodzić nikomu w drogę. Z drugiej strony – jak podszeptywała jej pesymistyczna i zapewne destrukcjogenna część osobowości – kogo będą obchodziły szczegóły, skoro fakty mówiły same za siebie? Bo wyglądało na to, że od niedawna Dominika Moon ma chłopaka. Chyba. Prawdę mówiąc, nie ustalali między sobą tego zbyt konkretnie, ale pocałunki Syriusza i fakt, że następnego dnia nie wypierał się swoich słów, stanowiły dość mocne dowody. Zwłaszcza, że była pewna, iż będzie inaczej… Zamyśliła się, wracając wspomnieniami do rozmowy sprzed kilku dni.
— Chciałem wyjaśnić pewną sprawę między nami — powiedział Black z wyraźnym oporem, wciskając ręce do kieszeni. Stali przed domem cioci Hortensji, czekając aż Lily i Patricia skończą ostatnie przygotowania do powrotu, co skutecznie utrudniał James, wprowadzając w pakowanie jeszcze więcej chaosu.
Kpiący uśmieszek sam wypłynął na jej usta. Spodziewała się tego od samego początku, czyli właściwie od wczorajszego wieczora, kiedy to Syriusz ni z tego, ni z owego pocałował ją i – owszem, w bardzo pokrętny i zagadkowy sposób, ale jednak – wyznał jej miłość. Podejrzewała, że przypływ uczuć chłopaka to nic więcej, tylko alkoholowa maligna, i dziś, w tym momencie jej przypuszczenia zaczęły się realizować. Zamierzała przyjąć to jako nic wielkiego – cha, cha, świetny dowcip, Syriuszu! – ale w głębi duszy czuła się bardzo rozczarowana. W końcu nie byli już dzieciakami, żeby robić takie rzeczy. I to w dodatku, kiedy na to przystała z nieukrywaną chęcią, co było skrajnie kompromitujące... Black od samego początku nie miał wątpliwości, jaka będzie jej reakcja, po prostu pocałował ją i już, a ona, głupia, nawet przez moment nie wzbudziła w nim cienia niepewności. Postanowiła nienawidzić go na nowo i nieodwołalnie.
 Słuchasz mnie?  Chłopak zmarszczył groźnie brwi, przerywając jej potok myśli.
 Wybacz, chyba trochę odpłynęłam.
 Mówiłem właśnie, że nie chciałbym, abyś źle mnie zrozumiała.  Syriusz najwyraźniej był na tyle skupiony na tym, co ma jej do powiedzenia, że chwilowo nie znalazł czasu na obrażanie się na nią. I słusznie, ponieważ to była jej kolej.
 Czyli jak?  zapytała wojowniczo, ale zanim zdążyła powiedzieć coś więcej, Syriusz ukradkowo, jakby wstydliwie, wziął ją za rękę.
 W porządku, powiem wprost. Nie jestem typem romantyka. Nie będę pisał wierszy ani codziennie mówił takich rzeczy jak wczoraj. Zrobiłem wyjątek, bo… Bo chciałem zrobić na tobie wrażenie. Żebyś się zgodziła. Bo w ogóle nie mam pojęcia, co myślisz.
Moon z wysiłkiem spróbowała zebrać myśli. Black wywierał na nią ostatnio negatywny wpływ, bo czuła się nieustannie zszokowana, zdezorientowana i niezdolna sklecić poprawne zdanie. Tym razem nie było inaczej, ba – było znacznie gorzej, bo zachciało jej się śmiać.
 O rany  zachichotała w końcu.  O nie.
I wybuchła niepowstrzymanym śmiechem. Trwało to kilka dobrych minut, kiedy zaśmiewała się pod karcącym spojrzeniem Syriusza, który najwyraźniej traktował sprawę śmiertelnie poważnie.
 Naprawdę myślałeś, że oczekuję czegoś takiego od ciebie?  zapytała w końcu, kiedy udało jej się przyjąć pozycję względnie wyprostowaną i gotową do rozmowy.  Że ja… Oczekuję czegokolwiek?
 A nie?  zapytał podejrzliwie, nauczony bogatym doświadczeniem w dziedzinie sposobu myślenia i działania kobiet.
 Nie  powiedziała stanowczo i z uśmiechem ścisnęła jego rękę.
Rzeczywiście, wizja Syriusza pisującego romantyczne wiersze i wyznającego miłość przy każdej okazji jak Potter była tak komiczna, że nawet teraz przywołała na jej usta cień tamtego uśmiechu. Ale minęło kilka dni wypełnionych myślami, oczekiwaniem oraz odbieraniem i wysyłaniem zdawkowych, skąpych w czułości listów, charakterystycznych dla świeżych i nie do końca ukształtowanych relacji. Nawet Patricia musiała przyznać, że wygląda to trochę inaczej niż zapowiadała. Mimo to, było lepiej niż kiedykolwiek i nie mogła doczekać się, co przyniesie kolejny dzień.
Zerknęła na swoje odbicie w witrynie sklepu z astronomicznymi akcesoriami i wyprostowała się lekko. Czuła się nieco niezręcznie w zwykłych mugolskich spodniach i T-shircie, otoczona tłumem dorosłych czarodziejów w kolorowych, wymyślnych szatach sięgających ziemi. Na szczęście nie wszyscy tak dobitnie demonstrowali swoją czarodziejskość, część nastolatków wybierała codzienne, niewzbudzające podejrzeń mugoli ubrania.
Kilka sklepów dalej znajdował się cel jej wyprawy. Bank Gringotta piętrzył się dumnie nad wszystkimi budynkami, a jego beżowa fasada wznosiła się po samo lazurowe niebo. Weszła szybko po gładkich, marmurowych schodach i nie patrząc na lśniący napis, pchnęła ciężkie drewniane drzwi przypominające hogwarckie wrota.
Wnętrze banku było przyjemnie chłodne i ciche. Widok obecnych wszędzie goblinów nie zdziwił jej, ponieważ była tu dokładnie rok temu z rodzicami, ale było to nieprzyjemne wrażenie. Stworzenia łypały na nią nieprzychylnie, jakby dostrzegały w niej jakieś nieczyste intencje. Chcąc mieć to jak najszybciej za sobą, podeszła do kontuaru i cierpliwie czekała aż siedzący za nią goblin przestanie skrobać piórem po pergaminie i opryskliwie zapyta:
 Tak?
 Przyszłam w sprawie depozytu  powiedziała i przed jego długim nosem zamachała bankowym pismem. Ku jej zaskoczeniu, goblin uchwycił pergamin, zbadał go uważnym spojrzeniem i bez słowa opuścił kontuar. Moon stała, przytupując cicho i rozglądała się po przestronnej, marmurowej sali. Pozostali pracownicy banku zdawali się być całkowicie pochłonięci swoimi zajęciami takimi jak pisanie, ocenianie wartości klejnotów czy obsługa nielicznych interesantów. Po kilku minutach goblin wrócił.
 Pani Moon, zapraszam za mną.
Zaprowadził ją do niewielkiej komnaty, wyglądającej jak prywatny gabinet. Na podłodze leżał granatowy dywan, na ścianie wisiał jedynie czarodziejski zegar, a po lewej stronie od wejścia stało masywne, dębowe biurko, za którym zasiadł goblin. Wskazał jej rzeźbione krzesło naprzeciw siebie, a dłonie o niewiarygodnie długich palcach złożył na blacie.
 Pani Moon, w lutym tego roku złożyła pani u nas depozyt, którego ważność określono na sześć miesięcy. Czy życzy pani sobie przedłużyć termin przechowywania go przez bank Gringott czy może woli go pani odebrać?
 Jest jeden problem, eee, proszę pana, ponieważ ja nic tu nie zostawiałam.  Rzuciła szybkie spojrzenie na twarz goblina, która zastygła w groźnym oczekiwaniu.  Nawet nie mam konta w tym banku. Byłam tu tylko raz, rok temu, żeby wymienić pieniądze. To chyba pomyłka.
Rzucił przeciągłe spojrzenie na pergamin i nie podnosząc wzroku, zapytał:
 Pani Dominika Eleanor Moon, urodzona trzeciego lutego tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku w Marsylii, pochodzenia mugolskiego, zamieszkała aktualnie w Bedworth przy Derwent Road?
 Zgadza się  przyznała, marszcząc lekko brwi.
 A więc nie może być mowy o pomyłce  ocenił stanowczo goblin, odrzucając pergamin i pochylając się. Zgrzytnęła ciężka szuflada i na biurku spoczęło średniej wielkości tekturowe pudełko. Dominika uniosła brwi. W tak tajemniczych okolicznościach spodziewała się czegoś bardziej spektakularnego.  Jest pani prawowitą właścicielką depozytu. Znajdują się na nim taśmy tajności Banku Gringotta z datą złożenia depozytu, gwoli wątpliwości.  Rzucił jej surowe spojrzenie, jakby na wypadek, gdyby miała co do tego jakiekolwiek zastrzeżenia.  Przedłuża go pani czy odbiera?
 Odbieram  powiedziała po krótkiej chwili. Płacenie za przetrzymywanie tekturowego pudełka o niewiadomej zawartości wydawało jej się bezsensowne. Wyciągnęła rękę po depozyt, ale zamiast niego goblin podsunął jej długi pergamin i pióro.
 Proszę podpisać potwierdzenie odbioru.
Szybko naskrobała swoje imię i nazwisko pod czujnym okiem goblina, który, gdy tylko skończyła, wyrwał pergamin spod jej ręki i pieczołowicie umieścił go w szufladzie. Przesunął pudełko w jej stronę i wstał, co wywarło niemal niezauważalne wrażenie.
 Bank Gringott poleca swoje usługi na przyszłość.
 Dziękuję  mruknęła i energicznym krokiem wyszła z gabinetu z pudełkiem pod pachą. Było dziwnie lekkie, co wywołało w niej nieprzyjemne podejrzenia, że jest także puste, a cała sprawa to jakiś głupi kawał. Natychmiast przyszli jej na myśl Huncwoci, ale czy byliby w stanie podać bankowi jej dokładne dane i zostawić depozyt, nie wzbudzając żadnych podejrzeń?
Kiedy przekroczyła chłodny, kamienny próg banku i z powrotem wyszła na jasną, rozgrzaną słońcem ulicę, odetchnęła z ulgą. Czuła się, jakby spędziła w banku co najmniej kilka godzin. Ruszyła niespiesznie przed siebie, zbaczając ze środka Pokątnej i przyglądając się swojej nowej własności. Tektura była zupełnie zwyczajna, niepodpisana i nieoznaczona w jakikolwiek inny sposób poza granatowymi taśmami z logiem Banku Gringotta. Przystawiła pudełko do ucha i potrząsnęła nim lekko, ale nie rozległ się żaden dźwięk. Z przeświadczeniem, że zaraz czeka ją niemiła niespodzianka odkleiła taśmy i odchyliła wieczko. W środku czerniła się jakaś lśniąca tkanina. Moon, zdumiona i oczarowana jednocześnie, wzięła ją do ręki, ale kiedy tylko wyciągnęła ją na zewnątrz, tkanina zsunęła się na brukowaną ulicę i pomknęła przed siebie, jakby popychana nieistniejącym podmuchem wiatru. Dominika, wciąż ściskając pudełko, pospieszyła za nią, nawet nie próbując sobie wyobrażać jak głupio musi to wyglądać. Tymczasem błyszczący materiał ślizgał się po kamieniach, chwilami przypominając bardziej smolistą kałużę niż cokolwiek innego. Nagle zakręcił ostro w boczną uliczkę i zniknął jej z oczu. Moon bezmyślnie pobiegła tamtędy, wychodząc z plamy słońca i znikając w ponurej, zawilgotniałej ulicy.
Kiedy tylko oderwała wzrok od śliskiej, umykającej tkaniny, zorientowała się, że zabrnęła tak daleko, jak nigdy dotąd. Wokół piętrzyły się wysokie ściany ponurych kamienic, pełne poszarzałych i rudych cegieł z obsypanymi resztkami tynku. To również musiała być ulica handlowa, ponieważ tu i ówdzie z mętnych ciemności wyglądały obdrapane i zakurzone szyldy, chociaż wyglądały one, jakby ściągały umyślnych klientów, a nie przypadkowych przechodniów. W każdym razie Moon cofnęła się niepewnie na ich widok i wytężyła wzrok. Tuż obok przemknął barczysty mężczyzna, mruczący coś do siebie zawzięcie. Ponad jego ramieniem Dominika dostrzegła brudną i wygiętą pośrodku tabliczkę głoszącą „Ulica Śmiertelnego Nokturnu”.
Zanim jej umysł przetrawił wiadomość, zanim słowa połączyły się w logiczną całość, coś zacisnęło się boleśnie na jej szyi. Bezgłośnie złapała ustami powietrze i podniosła dłonie do góry napotykając gładki, aksamitny materiał. Jej myśli wirowały szaleńczo jak pyłki kurzu w powietrzu – chaotyczne i nieuchwytne, znikome i realistyczne do granic możliwości. Bezwolnie chwytała się każdej z nich po kolei, wracając myślami do podobnej chwili w Hogwarcie, ale nie, tu nie było McGonagall, żeby ją uratować, twarz ściągnięta surowymi rysami i schludnym kokiem przepłynęła jej przed oczami, oddalił się też profesor Jones stukający różdżką w tablicę przedstawiającą gatunkowe cechy śmierciotul, nie, teraz była tu tylko ona i śliski, żywy materiał niepozwalający uchwycić się palcami…
Z jej gardła dobył się desperacki charkot, a ona sama zatoczyła się na pobliską ścianę. Zamiast bezrozumnego chłodu i wilgoci murów, czuła żar bijący od zaciskającej się systematycznie pętli, która nie reagowała ani nie wydawała żadnych dźwięków, wspanialej niż jakikolwiek skrytobójca. Kiedy świat zaczął blaknąć jej przed oczami, czuła już tylko obezwładniający ból w płucach, który pochłonął wszystkie pozostałe, bezużyteczne myśli i zostawił jedynie masywne tętno krwi w uszach. Jej palce zacisnęły się i rozluźniły sztywno, ale oczy, zamiast zmrużyć się i zamknąć w agonii, rozszerzyły się i zabłysły wątłym, zielonym blaskiem, nieoświetlającym nawet pobliskich cegieł. Nie minęła sekunda, kiedy śmierciotula zesztywniała gwałtownie, przypominając kawałek na wpół stopionego plastiku, po czym zmiękła, upodobniając się znowu do gładkiej, śliskiej plamy i pomknęła w cień blaszanego kosza na śmieci. Dominika kurczowo wsparła się spoconymi dłońmi o nierówną, spękaną ścianę i powiekami zasłoniła szmaragdowe błyski, tryskające z tęczówek.
Świat wirował jej przed oczami w postaci brunatno-szarych smug. Ledwie przeczuwała, że Biała Magia znowu ją uratowała, znowu była szybsza, mądrzejsza i sprawniejsza od niej samej. Gwałtownie chwytała ustami powietrze, a wzrok wyostrzał się powoli, uwydatniając jasną plamę tuż przed nią. Moon cofnęła się płochliwie, ale na niewiele się to zdało – za jej plecami znajdował się masywny mur kamienicy.
 Czy wszystko z panią w porządku?  Dominika zamrugała szybko, chcąc nadać męskiemu głosowi cielesną postać. Zmrużyła lekko oczy, widząc przed sobą postawną sylwetkę w popielatym prochowcu. Każda sekunda przydawała jego wyglądowi nowych szczegółów – najpierw był to brudnobeżowy kapelusz z rondem, później orli nos i bystre, piwne oczy.
Moon potrząsnęła głową, niezdolna do wymówienia jakiegokolwiek sensownego słowa i uczyniła kilka chwiejnych kroków w bok. Była wystraszona i wykończona, a ulica nie sprawiała wrażenia bezpiecznej. Nie chciała rozmawiać z nieznajomym, marzyła, żeby znaleźć się na powrót w Bedworth bez żadnych dodatkowych komplikacji. Ból wciąż ściskał jej płuca i niemal odbierał zdolność racjonalnego myślenia.
 Proszę pozwolić  przemówił mężczyzna uprzejmie i chwycił ją za łokieć. Dominika zachybotała się na dziwnie niestabilnych stopach i spróbowała delikatnie wysunąć się z jego uścisku. Uśmiechnął się na ten widok.
 Nic pani nie zrobię, spokojnie. Nie wygląda pani najlepiej, obawiam się, czy dotrze pani bezpiecznie do domu. Proszę pozwolić ze mną, odpocznie pani chwilę i odejdzie, gdzie zechce.
Nie czekając na odpowiedź, pociągnął ją delikatnie, ale stanowczo ku jakimś wytartym drewnianym drzwiom. Oszołomiona Moon ledwie zdążyła rzucić okiem na wyszczerbiony szyld z napisem „Skorpion”, kiedy została przepchnięta przez próg.
Mężczyzna w kapeluszu skinął głową barmanowi i wskazał jej miejsce przy stoliku tuż naprzeciw brudnego okna.
 Panienka nie jest trochę za młoda, żeby tu bywać?  zarechotał krępy mężczyzna za barem i wpił w nią świdrujące, ciemne oczy.
Moon zerknęła na niego z niepokojem, ale jej samozwańczy towarzysz odchrząknął znacząco, zwracając na siebie jej uwagę.
 Nie przejmuj się, ze mną nic ci nie grozi. Ale ten bar nie cieszy się dobrą sławą.
Co do prawdziwości drugiego zdania, Dominika nie miała wątpliwości. Pomieszczenie wręcz lepiło się od brudu, a oprócz nich i barmana znajdowała się w nim jedynie zakapturzona i chrapliwie pokasłująca wiedźma o niewiarygodnie długich paznokciach oraz jakiś obszarpany mężczyzna śpiący z głową opartą na stoliku, na którym znajdowała się już mała kałuża śliny. Za to z jej poczuciem bezpieczeństwa było o wiele gorzej. Odzyskała już względną świadomość, a ból nie ograniczał logiki jej myślenia, więc mogła ocenić swoją sytuację jako wysoce niekorzystną. Musiała wydostać się stąd jak najszybciej.
 Dwie szklanki Ognistej, Rick.
 Ja dziękuję.  Moon stanowczo potrząsnęła głową.
Barman przyglądał się im ciekawie, bez cienia zażenowania. Nieznajomy w kapeluszu rzucił mu krótkie spojrzenie, po którym mężczyzna wzruszył ramionami i niechętnie wycofał się do pomieszczenia za kontuarem.
Czarodziej pochylił się ku niej niecierpliwie.
 Widziałem, co pani zrobiła. Mam propozycję.
Dominika wyprostowała się gwałtownie i wbiła plecy w oparcie krzesła. Serce zabiło jej mocno w piersi, ale jednocześnie umysł zdawał się być ostry jak brzytwa – czysty i całkowicie niezłomny. Strach ulatywał stopniowo wraz z napływającą świadomością, że musi opuścić to miejsce.
 Nie wiem, co takiego pan widział, ale nie zamierzam siedzieć tu dłużej. Dziękuję za troskę.
Nogi krzesła zaszurały po drewnianej podłodze, kiedy odsunęła je od stolika, ale nieznajomy uchwycił jej dłoń.
 Pani Moon, porozmawiajmy jak dorośli ludzie. Dzięki, Rick  dodał, kiedy barman postawił przed nim szklankę napełnioną bursztynowym płynem.  Na pewno się pani nie skusi?  zapytał, patrząc z uśmiechem w stężałą od emocji twarz dziewczyny. Wolno pokręciła głową.
 W porządku  powiedziała chłodno.  Czego pan chce?
 Prawdę mówiąc spodziewałem się, że pani pierwsze pytanie będzie dotyczyło źródła moich informacji.  Uśmiech nie schodził z jego przystojnej, ale w jakiś sposób nieprzyjaznej twarzy. Jedną z przyczyn mogły być ostre, nietutejsze rysy mężczyzny.
 Interesuje mnie wyłącznie to, co skróci czas tego spotkania  skłamała. Do głowy przyszła jej myśl, że może to kolejna obrzydliwa sytuacja zainscenizowana przez Ministerstwo Magii, jak ta, w której uczestniczyła z Moodym. Prawodawcy czarodziejów już raz dali się jej poznać z najgorszej strony. Skąd niby ten obcy człowiek mógł znać jej nazwisko?
Mężczyzna wybuchnął krótkim, zdawać by się mogło, szczerym śmiechem.
 Rozumiem  odparł krótko, jakby hamując inne słowa, które cisnęły mu się na usta.  Wobec tego bezzwłocznie przedstawię pani swoją propozycję.
Spojrzał na nią pytająco, jakby czekając na jej wyraźne przyzwolenie. Skinęła niecierpliwie głową i mocno ścisnęła dłonie pod blatem.
 Biorąc pod uwagę pani talent… Czy nie sądzi pani, że Hogwart to nie jest odpowiednie miejsce do rozwijania takich umiejętności?
Dominika poczuła się całkowicie zbita z tropu tym pytaniem. Czy on naprawdę wiedział o Białej Magii? Czy każdy postronny obserwator mógł dowiedzieć się o niej tylko na podstawie jej rozpaczliwej walki ze śmierciotulą, czy może raczej to wcale nie był przypadkowy świadek? No i ta wzmianka o szkole... Nigdy nie patrzyła na tą kwestię w ten sposób – Hogwart po prostu był. Nigdy nie zastanawiała się czy istnieją jakieś szkoły wyspecjalizowane w zdolnościach jeszcze bardziej nadnaturalnych niż te praktykowane przez przeciętnych czarodziejów. Nagle nawiedziła ją zaskakująca… Ale też zadziwiająco przyjemna… Wizja nauki i życia bez piętna, bez ukrywania się przed oczami przyjaciół i wścibskich postronnych, ze swobodnym, ale kontrolowanym rozwojem umiejętności…
 Czy pan… Pan jest przedstawicielem jakiejś szkoły?  zapytała niepewnie, nie wiedząc czy przypadkiem nie potraktowała zbyt obcesowo kogoś o wyższym stanowisku niż na to wyglądało.
Nieznajomy upił łyk ze swojej szklanki, nie patrząc jej w oczy.
 Nie  powiedział w końcu, odstawiając naczynie z głuchym stuknięciem.  Ale jestem w stanie zaoferować ci o wiele więcej niż może zrobić to Hogwart, Dominiko Moon.

* * * * * 

Wysoki mężczyzna w średnim wieku siedział sztywno wyprostowany na skromnym drewnianym krześle. Raz po raz rzucał przeciągłe spojrzenia za mocno przybrudzoną szybę, ale tu, „Pod Umarlakiem” nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Na Śmiertelnym Nokturnie codziennie bywało tylu podejrzanych typów, że nienaturalnie blady mężczyzna w kapturze niezbyt dokładnie naciągniętym na twarz nie wzbudzał praktycznie żadnego zainteresowania. Kiedy młoda dziewczyna wyszła szybkim krokiem z baru naprzeciwko, mężczyzna nieznacznie naprężył mięśnie, ale nie zmienił wyrazu twarzy. Odchylił głowę do tyłu i przez mocno spłaszczone nozdrza nabrał powietrza, które napłynęło doń przez niedomknięte drzwi speluny. Wąskie usta rozciągnęły mu się w bladym cieniu uśmiechu, kiedy podniósł do nich szklankę wina. Szkarłatny odbłysk trunku zamigotał w jego oczach.

* * * * * 

Kiedy Dominika niemal wybiegła ze „Skorpiona”, nie czuła się wcale bardziej spokojna lub zrelaksowana niż wtedy, gdy do niego wchodziła. Miotała nią istna burza emocji, z których na pierwszy plan wysuwało się oburzenie, bowiem wyglądało na to, że źródło informacji nieznajomego było zawodne. Gdyby tak nie było, nie proponowałby jej chyba udziału w tych politycznych bredniach, o których regularnie donosił Prorok Codzienny… Ona, która w stu procentach wywodzi się z rodziny mugoli, miałaby postulować wyeliminowanie z najwyższych stanowisk osób, które nie legitymują się pochodzeniem czarodziejskim? I to w zamian za osobiste korzyści... Bo fakt, że zapłata była warta zachodu, był niezaprzeczalny. Swobodny rozwój i używanie Białej Magii w świecie, który nie reaguje na to szokiem i brakiem akceptacji. Tego typu zachowania, według mężczyzny w kapeluszu, pochodziły od osób, które zwyczajnie nie były w stanie ogarnąć rozumem tej czystej i potężnej dziedziny magii – były w końcu jedynie hybrydami, w których niebezpieczna mieszanka krwi blokowała niekontrolowany rozwój czarodziejstwa. Dlaczego średniowieczne czarownice były palone na stosach? Bo niewyedukowane chłopstwo pozbawione magicznego pierwiastka obawiało się ogromu ich potęgi i próbowało wyeliminować je ze społeczeństwa. Dziś, podobno, działo się tak samo. To czarodzieje musieli się ukrywać, nie mugole.
Jednak nie to poruszyło nią najbardziej. W gruncie rzeczy słowa, które dotknęły ją do żywego i skłoniły i do pośpiesznego i niezbyt eleganckiego opuszczenia lokalu, odnosiły się wyłącznie do niej, można by więc powiedzieć, że uniosła się egoizmem. Mianowicie nieznajomy zasugerował wyraźnie, że niemożliwym jest, żeby pochodziła z rodziny mugoli.
 To wykluczone, droga pani  oświadczył, wykonując koliste ruchy szklanką, tak że złocisty płyn dokładnie obmywał ścianki.  Mugole nie są zdolni do wytworzenia tak silnego pierwiastka magicznego. Oczywiście, zdarza się, że ze związków mugolskich rodzą się czarodzieje. — Skrzywił się lekko z niesmakiem, jakby sama ta myśl wywoływała u niego nieprzyjemne odczucia.  Ale żaden z tych nieszczęśników nie może równać się magowi czystej krwi.
 To nieprawda!  zaprzeczyła ostro Dominika, czując jak rumieniec gniewu wypełza jej na policzki.  Znam całe mnóstwo osób, które pochodzą z niemagicznych rodzin i przewyższają poziomem tę pańską elitę! Zresztą, o czym my w ogóle rozmawiamy?  Krzesło pod nią zaskrzypiało niebezpiecznie, kiedy gwałtownie odsunęła je od stołu i wstała.  Znam swoją rodzinę i wiem skąd pochodzę. Pańskie łgarstwa do niczego mnie nie przekonają.
Szybkim krokiem ruszyła w stronę drzwi wyjściowych. Kiedy położyła rękę na zardzewiałej klamce, głos za jej plecami przemówił po raz ostatni:
 Zdaje się, że wkrótce zmieni pani swoje przekonania.

* * * * *

Kilka dni później znowu trafiła na ulicę Pokątną. Odetchnęła z rezygnacją po raz kolejny i niżej opuściła głowę, pozwalając włosom osłonić jej oczy przed palącym słońcem. Niecierpliwie zamieszała słomką w wysokiej szklance, a kostki lodu zabrzęczały, muskając szkło.
Już od pół godziny siedziała na metalowym krześle naprzeciwko kawiarni Floriana Fortesque, w której umówiona była z Syriuszem. Nie wynikało to jednak z jego spóźnienia, umyślnie przyszła wcześniej, jakby nużąca droga autobusem i pociągiem do Londynu nie wystarczyła jej na przemyślenie pewnego uciążliwego problemu. Jednak orzeźwiający napój ani trochę nie rozwiał jej wątpliwości, które zawładnęły nią zaledwie kilka dni temu. Jak bardzo może zaufać Syriuszowi? Czy powinna w ogóle wciągać go w dziwną i coraz bardziej niepokojącą mieszaninę zdarzeń, które ostatnio skłębiły się złowrogo nad jej głową? Czuła się, jakby coraz szybciej zbierały się nad nią ciemne chmury, a ona obserwowała to w bezruchu, opuszczona, zupełnie sama. Dopóki w Hogwarcie czuwał nad nią Cornelius Imnifay, wiedziała, że w razie czegoś niespodziewanego ktoś mądrzejszy i bardziej doświadczony od niej przejmie sprawy w swoje ręce i problem wcześniej czy później zniknie. Ale teraz? Teraz o wszystkim wiedziała tylko ona i jak na złość dopiero zaczynały się kłopoty.
Nawet teraz, w pełnym słońcu, w otoczeniu tłumu czarodziejów tuż przy ulicy Pokątnej, zimny strach chwytał ją za gardło na samą myśl o tym, co stało się, kiedy otworzyła tajemniczy depozyt. Nie posądzała Gringotta o próbę odebrania jej życia, ale ktoś, kto umieścił przesyłkę w banku był bardzo sprytny i bardzo dobrze poinformowany. Co gorsza, zupełnie nie przychodziło jej na myśl, kto mógł to zrobić, kto mógł tak bardzo jej nienawidzić, żeby wysłać jej śmierciotulę. No i ten niespodziewany ratunek… Paradoksalnie, mężczyzna wzbudził w niej równy strach co czarnoksięskie stworzenie zaciskające się wokół jej szyi, ale kiedy myślała o tym teraz, dochodziła do wniosku, że może był to efekt szoku. W każdym razie na pewno nie zmyśliła tego absurdalnego oskarżenia, tego łgarstwa o jej rodzinie… Oczywiście owo spostrzeżenie obcego mężczyzny oburzyło ją i skłoniło do natychmiastowego wycofania się rozmowy, ale wywarło na nią duże, choć niechciane wrażenie. Kiedy po południu wróciła do domu i, jak to często bywało przy ładnej pogodzie, zastała mamę pracującą w ogrodzie, do jej świadomości wdarła się jedna obca myśl, zimna, wyrachowana i podejrzliwa. Czy ja tu rzeczywiście należę? – zapytała w myślach, patrząc uważnie na pociągłą, łagodną twarz matki, na jej długie ciemne włosy i świetliste oczy. – Czy to naprawdę jest moja rodzina? Bardzo szybko pożałowała tej chwili słabości i czując palące wyrzuty sumienia zabrała się do przebierania sadzonek, z wysiłkiem podtrzymując rozmowę. Ten wariat powinien czuć się usatysfakcjonowany. Udało mu się zasiać wątpliwość tam, gdzie dotąd nikt nie miał dostępu.
Upiła drobny łyk i kiedy podniosła wzrok znad stolika, z brzękiem odstawiła szklankę. Syriusz szybkim krokiem szedł w jej stronę, na twarzy miał wyraz zafrasowania. Ubrany był po mugolsku, na ramię zarzucił ciemny plecak. Kilka ostatnich kroków przebiegł lekkim truchtem i uśmiechnął się do niej półgębkiem, mijając drucianą furtkę zagradzającą drogę do kawiarnianych stolików.
 Spóźniłem się?  jęknął, pocałowawszy ją pospiesznie w policzek, i zerknął na zegarek.
 Nie, to ja jestem za wcześnie  powiedziała Moon, prostując się w krześle i nerwowo zaciskając palce na szklance.  Autobusy w Bedworth nie jeżdżą zbyt często.
 Trzeba było wysłać mi sowę, przyszedłbym wcześniej.  Uśmiechnął się czarująco i chwycił jedną z jej dłoni. Przez chwilę siedzieli nic nie mówiąc i patrzyli na siebie, jakby chłonąc na raz wszystkie szczegóły swojego wyglądu i rejestrując je w pamięci. Dominika pierwsza opuściła wzrok.
 Przecież wiesz, że nie mam sowy. Znowu zapomniałam rozejrzeć się po Bedworth, nie mam pojęcia gdzie jest poczta.  Uśmiechnęła się lekko, kiedy zacmokał z dezaprobatą.
 Ty już chyba nie dorośniesz, Moon. Potrzebujesz mnie jak plumpka wody.
 Wypraszam sobie!  prychnęła dziewczyna.  Nie wiem skąd to porównanie. I od kiedy postanowiłeś wrócić do mówienia do mnie po nazwisku?
 Och, wiesz, wciąż nie mogę się przyzwyczaić  mruknął, a usta znowu zadrgały mu w uśmiechu. Pochylił się nad nią, zasłaniając słońce.  A tak poza tym, wszystko dobrze? Jesteś jakaś blada.
Teraz albo nigdy. Moon zajrzała w jego ciemne, wyrażające ciągłe zmiany nastroju oczy i powoli nabrała powietrza. Słowa bardzo opornie układały się w jej myślach w zdania, ale w końcu zabrzmiały.
 Ja… Byłam ostatnio w Banku Gringotta i…
 Ach, to te całe gobliny.  Syriusz odsunął się i pogardliwie skinął dłonią.  Czasem zastanawialiśmy się z Jamesem, czy nie lepiej by było, gdyby same wytłukły się w tych powstaniach, o których tyle mówi Binns…
Dominika wolno zamknęła usta, ale nie odważyła się poruszyć tematu po raz drugi. Z sekundy na sekundę coraz bardziej bezsensowne było wtajemniczanie Syriusza, zwłaszcza teraz, kiedy wszelkie zagrożenie wydawało się zupełnie nieprawdopodobne. Opowieść była długa i musiałaby tłumaczyć się, dlaczego mówi o tym dopiero teraz. Wykonała słomką kilka nerwowych kółek. Lepiej było nic nie mówić. W końcu nic jej się nie stało, nie wyjdzie przynajmniej na tchórza.
Podniosła głowę i przywołała na twarz uśmiech, najszczerszy, na jaki było ją stać.
 Co u chłopaków?
 James ma odsiadkę u rodziny w Portsmouth, ale nie narzeka zbytnio, bo podobno jest ładna pogoda, tyle że niańczy jakąś tam kuzynkę  zaczął relację Syriusz, przeglądając menu. Temat Huncwotów był bezpieczny i nigdy nie kończył się zbyt szybko.  Lunatyk zdrowieje, widziałem się z nim wczoraj i wygląda już całkiem nieźle. Są z matką w Londynie. Pete pojutrze wyjeżdża od ciotki Hortensji i dziękuje za to Merlinowi, bo podobno wynalazła mu mnóstwo w prac w ogrodzie. Jak Jim wróci, to pewnie posiedzę u niego parę dni, bo u siebie jakoś nie mam ochoty, zresztą sama rozumiesz. Ale wiesz co? Może wpadłabyś ze mną na chwilę do domu, matki nie będzie, a ja tylko zostawię rzeczy i odwiózłbym cię do Bedworth?
Dłoń Dominiki drgnęła nieznacznie pod jego palcami. Po raz pierwszy miałaby okazję zobaczyć, gdzie Syriusz mieszka i gdzie mieści się źródło tej ciemnej strony jego osobowości, która objawiała się zawsze przy okazji sytuacji związanych z jego rodziną. Na myśl o tym poczuła nieprzyjemnie przyspieszone bicie serca, bo z prędkością światła wróciło do niej ponure wspomnienie wyjca od pani Black, ale skoro Syriusz twierdził, że jej nie będzie…
 Świetnie  powiedziała, ściskając jego rękę.  No i może zdążysz poznać moich rodziców zanim wyjadą. Z góry uprzedzam dziwne pytania taty. To trochę inny świat.

* * * * * 

Moon biegła lekkim truchtem, pół kroku za Syriuszem, który pędził przed siebie, prowadząc nieustający monolog w postaci relacji z mniej lub bardziej ciekawych zdarzeń, w które zdawało się obfitować jego życie.
 Ojciec całe dnie spędza w pracy albo przed gazetą, dzięki niemu poznałem Quidditch, to zawsze coś, chociaż muszę przyznać, że ma fatalny gust, jeśli chodzi o drużyny, jest kibicem Wędrowców z Wigtown i to tylko ze względu na tę dziwaczną historię Parkinów, chyba uważa, że to niezły pomysł na przekazywanie więzów krwi…
Nie oglądał się na nią, więc nie mógł zobaczyć wyrazu napięcia na jej twarzy, który powoli przeradzał się w panikę wraz ze zmniejszającą się odległością miedzy nimi a Grimmauld Place, gdzie się kierowali.
 Nie sugeruj się wyglądem domu, wyprowadzę się stamtąd przy pierwszej okazji.  Syriusz jakby stracił cały swój zapał, kiedy zatrzymali się w bramie prowadzącej na duży ponury plac ze wszystkich stron otoczony wyniosłymi kamienicami. Spróbowała zgadnąć, które drzwi mogą prowadzić do mieszkania Blacków, ale chłopak skupił na sobie jej wzrok, zaglądając jej w oczy i lekko ściskając dłoń. Kiedy zerknęła ponad jego ramieniem, zobaczyła pomalowane czarną farbą drzwi, na których srebrzyła się metalowa dwunastka.
 To nie potrwa długo  obiecał Syriusz, wyciągając z kieszeni różdżkę i stukając nią w klamkę w kształcie węża. Dominika rozejrzała się nerwowo, zgorszona lekkomyślnością Blacka, który nawet nie spojrzał, czy w okolicy nie ma mugoli, ale już po chwili została wciągnięta przez próg, a drzwi głucho zatrzasnęły się za nią.
Weszli do długiego, ciemnego przedpokoju, który rozświetlił się rzęsiście natychmiast po ich wejściu. Moon w osłupieniu spojrzała na zapierający dech w piersiach żyrandol, złożony z drobniutkich, rzeźbionych w metalu węży, które splatały się ze sobą i podtrzymywały świece. Dopiero po chwili zaczęła zauważać inne elementy wystroju – włóczkowy, granatowy dywan ciągnący się przez cały korytarz, niewielkie olejne portrety i ponurą ciemnozieloną tapetę.
 Zaraz wracam  rzucił Syriusz i zanim zdążyła zareagować, wbiegł na drewniane schody i zniknął za zakrętem, tupiąc głośno.
Blondynka niepewnie potarła dłońmi ramiona i przestąpiła z nogi na nogę. No cóż, każdy psychoterapeuta czułby się tu jak w raju – wnętrze nie tylko dostarczało gościowi wskazówek o mieszkańcach tego domu, ono wręcz opowiadało całą historię, zasypywało strzępami informacji, jakby wchodzący przez próg miał być pozbawiony wszelkich wątpliwości co do tego, co może zastać w środku. Ruszyła wolno przed siebie, a miękki dywan tłumił odgłos jej kroków. Ściany zapełnione były ozdobami – z ciekawością przyjrzała się portretowi wyniosłego jegomościa w kapeluszu i śnieżnobiałych lokach opadających na pożółkłą kryzę. Prychnął na jej widok i odwrócił się z godnością. Minęła drzwi, żeby obejrzeć coś, co nieco wystawało poza powierzchnię ściany i natychmiast cofnęła się gwałtownie – do zawieszonych na gwoździach plakietek przymocowany był rząd ususzonych skrzacich głów.
 Mogę w czymś pomóc?  rozległ się chłodny głos za jej plecami. Dominika cofnęła się plecami do ściany, ledwie mogąc złapać oddech przez tak nieprzyjemny splot zdarzeń. Jej oczom ukazała się chuda kobieta w sięgającej ziemi czarnej sukni, szczelnie zakrywającej szyję i nadgarstki. Posiwiałe włosy miała zebrane w ciasny kok skryty pod koronkowym czepkiem, spod którego łypała na nią para ciemnych, nieco wyłupiastych oczu.
 Bardzo przepraszam  zreflektowała się wreszcie Gryfonka.  Nie chciałam pani przeszkadzać. Jestem koleżanką Syriusza, miał tylko zostawić rzeczy w pokoju.
Kobieta uniosła brwi i wolno skinęła głową. Trudno było określić jej wiek, ponieważ na twarzy miała niewiele zmarszczek, jednak cera była pożółkła i jakby naciągnięta.
 Trudno posądzić mojego syna o dobre maniery. Proszę wejść, usiądziemy w kuchni.
 Ależ nie, naprawdę nie trzeba…  zaczęła Dominika, ale pani Black uciszyła ją jednym stanowczym spojrzeniem i szeleszcząc suknią, przeszła przez pobliskie drzwi. Moon z ciężkim sercem powędrowała za nią, modląc się w duchu o szybki powrót Syriusza. Na tyle szybki, żeby zdążył, zanim jego matka zorientuje się, że siedzi przy stole z osobą, której niedawno wysłała wyjca.
Kobieta usiadła przy jednym końcu drewnianego, wypolerowanego stołu, więc blondynka chcąc nie chcąc, zrobiła to samo, przysiadając na samym brzegu obitego zielonym jedwabiem krzesła.
 Nom de jeune fille?  warknęła nagle pani Black,  jeszcze bardziej zagęszczając atmosferę. Moon zdziwiła się niepomiernie, słysząc język francuski, ale odpowiedziała niemal spokojnie:
 Renoble.
 Je ne le connais pas  odpowiedziała kobieta w zamyśleniu, stukając długimi paznokciami o blat stołu.  Tu n’es pas anglaise?
 Non  odpowiedziała, odwracając głowę w stronę schodów, na których rozległ się upragniony tupot stóp.  Je viens de France.
Podniosła się z krzesła w tym samym momencie, w którym Syriusz stanął w drzwiach.
 Co ty tu robisz?  burknął w stronę matki.  Miałaś być u Araminty.
 U ciotki Araminty, Syriuszu  zgrzytnęła zębami pani Black, nie odwracając wzroku od Dominiki. Zmrużyła lekko oczy, jakby jakaś myśl rosła w niej powoli i układała się w słowa.  Ty jesteś z Francji. Z Francji.
Nagle wstała od stołu i wyprostowała się na pełną wysokość, co mimo jej niezbyt imponującego wzrostu zrobiło wrażenie ze względu na bogatą suknię, której brzeg zamiótł podłogę. Syriusz pociągnął Moon za ramię i wciąż patrząc na matkę, gestem głowy nakazał jej, żeby poszła do drzwi.
Nie musiał jej tego dwa razy powtarzać – nie oglądając się na skrzacie głowy i wodzące za nią wzrokiem ponure portrety, szybkim krokiem przemierzyła korytarz i dopadła do błyszczących farbą drzwi. Chłopak po chwili ruszył za nią.
 Wracaj tu!  krzyknęła pani Black.  Wracaj tu, nieznośny bachorze, albo tego pożałujesz!
 Musiałabyś się nieźle postarać  odpowiedział Syriusz podniesionym głosem w połowie drogi do Moon.  Bo niczego nie żałuję bardziej niż tego, że nazywam się Black!
Kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając głucho o zewnętrzną ścianę budynku, Moon niemal zachłysnęła się chłodnym, miejskim powietrzem. Czuła się, jakby wraz z nim do jej płuc napływała ulga i spokój, tak dotkliwie zmiażdżone w tym dziwnym domu. Odszukała wzrokiem Syriusza, którego twarz przypominała nieruchomą, gniewną maskę. Pociągnął ją bezlitośnie za sobą i dopiero kilka ulic dalej zatrzymał się, dysząc głęboko i spojrzał na nią ciężkim, poważnym wzrokiem.
 Właśnie zaliczyłaś pierwsze spotkanie z moją mamuśką. Przemiła osoba, nie sądzisz? No, powiedz?
Usta zadrżały jej, dłoń Syriusza za mocno ściskała ją za przegub, serce tłukło się w piersi, jakby oprócz krwi pompowało jej do głowy serie myśli. Odwróciła wzrok i cofnęła się o krok. To nie był chłopak, którego znała, to był jakiś obcy i kpiący Black. Puścił jej rękę i przez chwilę stali w milczeniu. Bała się spojrzeć mu w oczy, bała się znowu zobaczyć go w takim stanie.
 Chodź  powiedział cicho i poszedł w stronę niskiego betonowego murku, niemal całkowicie osłoniętego przez kosz na śmieci i mizerne drzewko od strony ulicy.
Kiedy odezwał się ponownie, jego głos był spokojny i zrezygnowany.
 Przepraszam. Nie chciałem cię w to wciągać.  Objął ją ramieniem i oparł czoło o jej skroń. Dominika poczuła, jakby coś wolno zsuwało się do jej żołądka, kiedy dotarł do niej rzeczywisty sens tego, co się stało.
 Mówiła do mnie po francusku  mruknęła w końcu nieswoim głosem.
 Pewnie chciała sprawdzić, z jakiej jesteś rodziny  odparł chłopak beznamiętnie.  To pewien wyznacznik.
 Syriuszu  szepnęła, patrząc przed siebie i nie widząc przechodniów goniących za własnymi sprawami.  Syriuszu, ona chyba wie, chyba się domyśliła, rozumiesz?
 Nic nie rozumiem.  Black podniósł głowę i szepnął prosto w jej usta.  I ciebie też o to nie proszę.

* * * * * 

Kiedy autobus minął wygiętą, metalową tabliczkę z napisem „Bedworth”, Moon oderwała czoło od niezbyt czystej szyby i wyprostowała się. Plany w oczywisty sposób zmieniły się, Syriusz wyparował gdzieś w poszukiwaniu jakichś „ważnych spraw”, a ona wracała samotnie do domu. Zupełnie inaczej niż miało być.
Odgarnęła kosmyki, które w promieniach zachodzącego słońca przylgnęły do jej czoła, i wstała. Wokół panował spokój, nikt nawet nie podniósł na nią znudzonego spojrzenia, autobus był prawie pusty. Kiedy drzwi otworzyły się z trzaskiem, dziewczyna przekroczyła je i zstąpiła na rozgrzany chodnik. Spojrzała w brudnoniebieskie niebo, które nie odpowiedziało żadnym ruchem. Autobus ruszył dalej, wzruszając za sobą tumany kurzu. Moon przystanęła bezradnie między przystankiem a tabliczką z tabelką odjazdów i rozejrzała się wokół. Nikogo nie było, krępe, podobne do siebie domki piętrzyły się przy krawędzi ulicy tak jak zawsze. Wąskie i płaskie chmury wisiały nieruchomo w poprzek nieba, przejmując od słońca wszystkie odcienie żółci i czerwieni. Powietrze także zastygło jakby w oczekiwaniu i Dominika niepewnie ruszyła chodnikiem, bardzo wyraźnie słysząc każdy swój krok.

* * * * * 

James  pisał w pośpiechu.  Potrzebuję Cię w Londynie. Jak szybko jesteś w stanie wrócić? Łapa.
Skrzypienie pióra ustało gwałtownie. Krawędzie świstka pergaminu ze świeżo wypisanymi słowami chwiały się lekko pod wpływem jego nerwowego oddechu.
 Leć, Tanatos  mruknął wysuwając przed siebie ramię, patrząc jak ptak zrywa się do lotu, łopocząc czarnymi jak noc skrzydłami.  Leć, jak najszybciej potrafisz.

* * * * * 

Kiedy dochodziła do miejscowego kościoła, brzydkiego ceglastego budynku przypominającego fabrykę, poczuła na sobie czyjś wzrok. Rozejrzała się ukradkiem, nie tyle w poszukiwaniu obserwatora, ile możliwej pomocy, ale nie zobaczyła nikogo. Zawahała się. Podniosła głowę do góry, ale zastałe powietrze nie owiało jej twarzy. Cofnęła się o krok i spojrzała pytająco w kierunku budynku.
Jeszcze nigdy nie była w angielskim kościele, pomijając pogrzeb jednej z ciotek kilka lat temu. Ojciec zawsze niechętnie wypowiadał się o anglikanizmie, ale czy miało to teraz jakiekolwiek znaczenie? Tyłem cofnęła się w stronę żelaznej, pełnej zawijasów bramy i weszła na teren przybytku. Kamienny krzyż na szczycie dachu przysłonił jasnożółte słońce.
Wnętrze kościoła było równie chłodne, co wszystkich katedr, które odwiedziła we Francji. Rzędy poprzecznych, grubo ciosanych w drewnie ławek piętrzyły się w obu nawach, wydawały się jednak nosić na sobie wszystkie kolory tęczy. Dominika przyklękła w najbardziej ocienionym przez surowe, kamienne statuy miejscu, i podniosła wzrok. Witrażowy, błyszczący feerią barw anioł podnosił ku niej rękę w uspokajającym geście, a drugą ściskał włócznię o złotym grocie. Rozchyliła lekko usta, opromieniona złocisto-czerwonym blaskiem zachodu, kiedy rozległ się ogłuszający wybuch.
Moon niżej opadła na kolana, zawadzając czołem o ławkę przed sobą. Podmuch gorąca buchnął przez kościół, wzburzając jej spódnicę. Dziewczyna odwróciła się gwałtownie, wciąż klęcząc między ławkami. Jej szeroko otwarte oczy skupiły się na czarnej sylwetce odcinającej się na tle oświetlonych przez zachodzące słońce wrót kościoła.
Mężczyzna stojący w progu uchylił jej kapelusza z rondem. Mogłaby przysiąc, że był uśmiechnięty.

* * * * * 

Trzask!
Drzwi zamknęły się za nią głucho, a po chwili rozległ się nieprzyjemny chrzęst metalowych zasuwek i łańcuchów. Ręce trzęsły się jej jak w gorączce, kiedy usiłowała trafić właściwym ogniwkiem w haczyk we framudze. Prawie załkała z mieszaniną ulgi i paraliżującego mięśnie strachu, kiedy łańcuch trafił na miejsce. Osunęła się na podłogę przy drzwiach i przyłożyła dłonie do ust, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w niewielki obrazek przedstawiający nadmorski pejzaż. To był on, ten mężczyzna. Ten sam, który zaczepił ją na Śmiertelnym Nokturnie. Teraz wytropił ją, odnalazł i puścił z dymem dom opieki społecznej. Później z uśmiechem uchylił jej kapelusza, pozostawiając jej pole do działania. Teraz jej ruch.
Czując dławiący szloch w gardle, zerwała się z podłogi i popędziła do swojego pokoju. Szarpnęła za klamkę, wbiegła do środka, ślizgając się lekko na gładkiej podłodze i opadła na kolana przy krawędzi łóżka. Pochyliła się, wysuwając spod niego zwykłe, tekturowe pudełko. Niedbale odrzuciła pokrywkę, nerwowo przeglądając zawartość. Szybko znalazła to, czego szukała. Błyszcząca okładka jej francuskiego podręcznika do zaklęć zalśniła krótko w promieniach zachodzącego słońca przedzierających się przez szybę. Moon nie poświęciła temu sekundy uwagi, dokładnie wiedziała, czego szuka. Drżący palec przesuwał się wzdłuż spisu treści, nie mogąc natrafić na właściwe zaklęcie, kiedy z dołu rozległo się głuche łomotanie w drzwi.
Książka wysunęła się jej z dłoni, opadając na miękki dywan i nie czyniąc żadnego hałasu. Dziewczyna skuliła się odruchowo, a jej oczy rozszerzyły się w niemym wyrazie strachu. Już za późno. Skoro znalazł ją w Bedworth, czemu niby nie miałby znać jej pełnego adresu? Wolno wysunęła różdżkę z kieszeni spódnicy i wstała. Miała kompletną pustkę w głowie. Nie wiedziała, co zobaczy na dole, w głowie miała jedynie wizję tego, co się stanie, jeśli mężczyzna w kapeluszu spotka się na progu z jej rodzicami. Nie może do tego dopuścić. Nigdy.
Zeszła po schodach najciszej jak potrafiła. Różdżka sterczała sztywno z jej dłoni, która, o dziwo, już się nie trzęsła. W głowie Dominiki prześcigały się setki myśli. A może się zgodzić? Przynajmniej na razie Hogwart nie zapewniał jej żadnych możliwości rozwoju ani, jak widać, bezpieczeństwa. Jeśli Voldemort zna się bardziej na rzeczy, to czemu nie?
Cholera  pomyślała, stając kilka stóp przed drzwiami, w które znowu ktoś stanowczo zapukał.  Przecież tak naprawdę nie obchodzi mnie, czy on coś potrafi, czy nie. Ważne, żeby zostało to pomiędzy nami, a rodzice…
Spróbowała przełknąć ślinę, ale jej gardło nagle zupełnie wyschło. Podeszła wolno do drzwi; pukanie stało się natarczywe. Jak w zwolnionym tempie wyciągnęła rękę w stronę zasuw, a następnie pozłacanej klamki i przekręciła ją, sztywno trzymając różdżkę przed sobą. Podniosła głowę, czując, że jeśli będzie zwlekała choć chwilę dłużej, nie będzie mogła złapać oddechu.
 Nareszcie  rozległ się nadąsany głos za drzwiami, ale natychmiast zamarł. Zapadł moment ciężkiej od napięcia ciszy, kiedy wszystko zamarło. Moon patrzyła przed siebie z wyraźnym zdziwieniem, ale z jakiegoś powodu nie opuściła różdżki i trzymała ją na poziomie klatki piersiowej gościa.
 Nie wpuścisz mnie?  zapytał kpiąco Syriusz, ręką przytrzymując się framugi. Deszcz, który spadł nie wiadomo kiedy, spływał z niego strugami. Nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi, machnął niezgrabnie ręką w stronę różdżki.  Co to za dziwaczne środki bezpieczeństwa?
 Jesteś pijany  odparła Moon bez wahania, chociaż ręka nieznacznie jej zadrżała.  Czego chcesz?
 Wpuść mnie, to ci powiem.  Wzruszył ramionami, odgarniając z czoła mokre włosy.
 Wejdź  szepnęła Moon, patrząc gdzieś ponad jego ramieniem i nerwowo wodząc oczami wzdłuż ulicy.
Chłopak minął ją w drzwiach, chwiejąc się lekko i ciągnąc za sobą szkolny kufer, którego widok na moment oderwał ją od oglądania sąsiedzkich podwórek.
 Syriuszu  powiedziała cicho, ponownie zaryglowawszy drzwi.  Co to jest?
 To…  Black uśmiechnął się półgębkiem, klepiąc się po kieszeniach kurtki. Po chwili wyciągnął paczkę mugolskich papierosów.  Nawiałem z domu. Mogę tu zapalić?
 Co zrobiłeś?  jęknęła Moon, przysiadając na kanapie. Różdżka potoczyła się gdzieś w bok, teraz zupełnie nieważna.  Uciekłeś z domu?
 Taa  mruknął przez zęby, przystawiając koniec różdżki do papierosa, który błyskawicznie zatlił się czerwonym żarem.  Kiedy wróciłem dzisiaj na Grimmauld Place po dzisiejszym przemiłym zajściu, matka poinformowała mnie, jakie, jej zdaniem powinienem posiadać kontakty i nie muszę chyba mówić, jak to się ma do rzeczywistości.  Chłopak wyzywająco wypuścił kłąb dymu w stronę żyrandola.  A, no i jeszcze małżonkę mi wybrała. Ludwika Crouch, jeśli cię to interesuje.
Dominika potrząsnęła głową w osłupieniu, niezdolna, by wymówić choć słowo. Syriusz zaśmiał się cicho i pochylił nad kufrem, z którego wyciągnął pękatą, niemal pełną butelkę.
 Czeka nas długa noc. Chcesz trochę?


---
Niespodziewanka! :) Rozdział był długi, dotrwaliście do końca? Pojawiło się kilka nowych wątków, w gruncie rzeczy ta część była poświęcona wyłącznie Dominice i Syriuszowi, przez co pewnie część z Was będzie niepocieszona, ale naprawdę nie było już gdzie wcisnąć innych kwestii, musiałam je więc trochę przesunąć. Mam nadzieję, że akcja choć trochę to rekompensuje i nie było nudno :)

19 sierpnia 2016

Rozdział III - część III


„Wyspa Posępna”

– rozdział III –

Kiedy pierwszego wieczora w Walii Dominika kładła się do łóżka, zastanawiała się nad fenomenem tego miejsca. Wygląd miało deszczowy i ponury, a jednak ludzie kwitli w nim i promienieli tak jak kwiaty w ogrodzie panny Pettigrew. Ona sama czuła radosne podniecenie i trzepotanie serca w piersi, coraz bardziej oszołomiona własnymi uczuciami i rosnącą liczbą znaków zapytania, które piętrzyły się jak sterta nieodrobionych prac domowych. Pomijając kwestię Jeana, którą, na co liczyła, zostawiła za sobą w Marsylii, czekało ją rozprawienie się z tajemniczym depozytem w banku Gringotta, anonimowym obserwatorem (choć żywiła szczerą nadzieję, że był to jednorazowy przypadek, trochę ostrożności nie zaszkodzi), a także Syriuszem, który bywał naprawdę uroczy, na co nie mogła już dłużej pozostawać obojętna. Odkąd sprawa z listami wyjaśniła się, a przynajmniej wyjaśniła się jej część, Black wyraźnie się rozchmurzył, chociaż Dominikę pożerała ciekawość na temat treści tej korespondencji. Niestety, Syriusz milczał jak zaklęty i odmawiał jakiejkolwiek rozmowy na ten temat. Mogłaby teraz rozmyślać o tym całymi godzinami, ale przyjemność z wymyślania coraz to nowych hipotez psuł fakt, że rzeczywiście nastąpił jakiś problem z sowią pocztą. Rozmowa z Lily i Patricią upewniła ją tylko, że listy były wysyłane, ale nigdy nie trafiły do adresatki. Jak to możliwe? Macmillan powiedziała, że regularnie dostaje pocztówki od ciotki, która mieszka w Brazylii, więc zbyt duża odległość nie mogła być przyczyną. Nic innego nie przychodziło jej jednak do głowy.
Szybko doszła do wniosku, że nie ma sensu zastanawiać się nad pytaniem, na które nie tylko nie zna się odpowiedzi, ale też nie wiadomo gdzie jej szukać, dlatego wolała zająć się sprawami, które są przyjemniejsze i w naturalny sposób wychodzą na jaw pomiędzy kobietami.
— Ach, jak ja uwielbiam takie sytuacje! — westchnęła Patricia, unosząc oczy do sufitu, jakby był lazurowym niebem. — Wiedziałam od początku, że tak to się skończy. Czy nie uważacie, że najpiękniejsze są właśnie sytuacje, kiedy jeszcze nic nie wiadomo na pewno?
— Więc ta musi być szczególnie piękna, bo tu nie wiadomo nic — powiedziała kwaśno Dominika, leżąca na materacu pomiędzy przyjaciółkami. Była już ciemna noc – wąski sierp księżyca dawał tak niewiele światła, że ledwie dostrzegała zarys sylwetek przyjaciółek w mroku.
— Możemy wybadać chłopaków, no wiesz, ONI na pewno coś wiedzą — zaoferowała heroicznie Lily, świadoma faktu, że James wyśpiewałby jej wszystko za odrobinę serdeczności. W dodatku miałaby wymówkę, żeby porozmawiać z nim w jakichś przyjemniejszych okolicznościach… Wycieczka do ruin zamku wcale nie była irytująca ani nudna.
— Nie, nie trzeba. Jeżeli coś ma z tego wyjść, to tak się stanie. Chociaż może po prostu zapytam wprost…
— NIE! — zawołała ze zgrozą Patricia, siadając na łóżku. Zapadła pełna napięcia cisza, którą wprawna czytelniczka romansów stopniowała z premedytacją. — Nie możesz tego zrobić, nigdy, przenigdy. To zepsuje cały romantyzm sytuacji. Musisz być cierpliwa i czekać na jego ruch.
— A co jeśli on uzna, że listy były ruchem z jego strony i machnie na to ręką?
— To możliwe — poparła przyjaciółkę Lily.
— Nie, to jest mimo wszystko osobowość romantyczna, mówię to wam. Będzie jak pan Rochester, jak Heathcliff, pan Darcy…
Zapadła wymowna cisza.
— Pat, chyba trochę się zagalopowałaś, chodźmy już lepiej spać — zaśmiała się w końcu Moon i poprawiła poduszkę.
— Śmiej się, śmiej — zamruczała Macmillan znad kołdry w stokrotki. — Zobaczysz jak ja będę się śmiała już niedługo.

* * * * *  

— Musiałbym chyba obalić Ognistą Whisky, żeby to znieść — oświadczył kpiąco biedny młodzieniec, który kilkanaście godzin temu tak niesłusznie otrzymał miano pana Rochestera. — Nie ma mowy.
Peter zacisnął bezradnie wargi, co na moment upodobniło go do olbrzymiej żaby. Porozumiał się spojrzeniami z resztą towarzystwa, ewidentnie oczekując ratunku. W końcu na te żałosne prośby zareagował Remus, który westchnął z rezygnacją i stanął nad przyjacielem, który nonszalancko okupował drewnianą ławkę, zakładając przy tym ramiona na piersiach i uśmiechając się triumfująco. 
— Syriuszu, daj spokój, przecież obiecaliśmy. Dziewczyny bardzo chcą poznać tę historię, więc chyba możesz poświęcić się dla sprawy.
Peter zaczął gorliwie potakiwać, nawet James mruknął słówko aprobaty, ale Black pozostawał niewzruszony.
— Macmillan z pewnością ją zna — powiedział stanowczo. — Jak wszystkie dzieciaki, które mają nieszczęście pochodzić z rodzin czarodziejów. Dajcie spokój, ile razy można opowiadać te same brednie…
— Jestem za tym, żeby popłynąć — oświadczył nagle Potter, zwracając na siebie uwagę kolegów, co nieco wybiło go z rytmu. — Eee, no wiecie, Evans przyjechała tu, żebyśmy to zrobili, więc nie chciałbym jej zawieść.
— No to załatwione. — Remus pacnął lekko dłonią o blat stołu, jakby pieczętując decyzję. — Jeśli wolisz zostać, Syriuszu, to śmiało. Ale już jutro rano wraca ciocia Hortensja, a nasze drogie towarzyszki zbierają się do domu, więc to ostatnie chwile, żeby poświęcić im trochę czasu. —Uśmiechnął się lekko, widząc wyraz zafrasowania i chłodnej kalkulacji na twarzy Blacka.
— Dobra — mruknął w końcu, ostentacyjnie okazując bezmiar swej łaski. — Ale to wy będziecie wiosłować.

* * * * * 

— Tu jest niesamowicie! — zawołała Lily, spoglądając z uśmiechem na gęsto porośnięty krzewami brzeg i przenosząc wzrok na szaro-szafirową taflę wody. James uśmiechnął się pod nosem.
— Ta, jasne — mruknął ironicznie Black, z wyraźną przyjemnością przyglądając się wysiłkom Pottera i Lupina, którzy wiosłowali zawzięcie, rozdzierając spokojną powierzchnię wody. — Spójrz tylko na niebo, na pewno będzie lało.
— Syriuszu, jesteś niepoprawny. — Tymi słowy Patricia zamknęła usta Lily, która już szykowała się do wyrażenia stosownego sprzeciwu. — W dobrym towarzystwie pogoda nie ma znaczenia.
Chłopak rzucił jej przeciągłe spojrzenie, ale nie odpowiedział.
— Ścigamy się? — Potter uniósł wiosła, spoglądając wyzywająco na Remusa, który nie wyglądał na przekonanego. Mimo to, rękawica została podniesiona.
— Wreszcie mówisz z sensem — zawołał radośnie Syriusz i wetknął swoją różdżkę do wody. Łódź podskoczyła i pomknęła przed siebie, chlapiąc niemiłosiernie i unosząc za sobą zmieszane okrzyki Patricii, Petera i Remusa.
— Eej, to było oszustwo! — oburzył się James, odrzucając wiosła i czołgając się do drugiego końca łodzi, żeby mimo wszystko wykorzystać tę bezecną metodę.
— Potter, tylko nie… — zaczęła Evans drżącym głosem, zacisnąwszy kurczowo ręce na burtach, ale było już za późno, krajobraz wokół rozmazał się w poziome, pastelowe linie, a okularnik pokrzykiwał radośnie.
Moon podniosła głowę znad drewnianej ławeczki, w którą wpadła z impetem przy starcie i oparła się o nią łokciami.
— Potter! — wrzasnęła, przekrzykując szum wiatru, który miękko gładził ją po twarzy. — Pilnuj kierunku, okay?!
— Juhuu! — odparł chłopak, co bynajmniej jej nie uspokoiło. Przestała rozglądać się po bokach i spojrzała przed siebie, na szybko zbliżający się zielony ląd. Poklepała się po płaszczu w poszukiwaniu różdżki, ale kiedy ponownie poderwała głowę, zdążyła jedynie skulić się i zacisnąć powieki. Łódź zatrzymała się gwałtownie, ryjąc mokry piasek przed sobą i wyrzucając pasażerów na brzeg. Moon odkaszlnęła, czując ostre rwanie w plecach.
— Nic wam nie jest? — zapytał zaniepokojony Lupin, przenosząc wzrok z Lily otrzepującej włosy z piasku na Pottera, który krzywił się i trzymał za brzuch, z którego kapało coś gęstego. — Jim?!
— Do dupy hipogryfa z tym cholerstwem — odezwał się brzydko okularnik, ignorując obecność dam i strząsając kleistą ciecz z dłoni. Obrzucił Remusa ponurym spojrzeniem i wyjął spod kurtki resztki butelki. — Zwędziłem ciotce Hortensji jakąś nalewkę ze spiżarni i tyle z niej zostało.
Towarzystwo ryknęło zdrowym śmiechem, a po chwili rozchmurzył się też Potter, dołączając do ogólnej wesołości.
— Napędziłeś nam stracha, James — westchnął Peter, wciąż lekko zielony na twarzy.
— To nauczka za głupie pomysły — dodała Lily, zakładając ramiona na piersiach i uśmiechając się mściwie.
W czasie, gdy chłopak poszedł opłukać ręce i oczyścić ubranie różdżką, reszta Gryfonów miała okazję rozejrzeć się wokół. Znajdowali na rozległej wyspie o podłużnym kształcie, gęsto porośniętej krzakami i karłowatymi drzewami o poskręcanych pniach. Przybrzeżne skały były śliskie od glonów i mchu, podobnie jak skąpa, kamienista plaża. Dominika zastanawiała się, co może tu być tak ciekawego, że chłopcy zabrali je tu ostatniego dnia ich pobytu, w dodatku mimo nieba grożącego ulewnym deszczem.
— To Wyspa Posępna* — rzucił Remus, wychwytując jej zaintrygowane spojrzenie. — Wiecie, że jest nienanoszalna?
— Poważnie? — Dominika zadzierała głowę do góry, przyglądając się ciężkim obłokom, które przesuwały się za grubymi konarami drzewa kilka stóp wyżej. Wróciła spojrzeniem do twarzy Remusa. — Dlaczego?
— Och, to właśnie część naszej historii. — Zerknął na Pottera, który szedł ku nim powoli, otrzepując mokre dłonie. — Chodźcie, najpierw znajdźmy jakieś miejsce, gdzie można usiąść.
Moon pomaszerowała energicznie za samozwańczym przewodnikiem, coraz bardziej zaintrygowana nową tajemnicą. Czuła przyjemny dreszczyk na karku, podczas gdy jej spojrzenie kolejno przesuwało się po rozkołysanych i pokrzywionych drzewach, skalistych kopcach i wszędobylskich jaszczurkach. Lupin szedł przed nią niespiesznie i również rozglądał się uważnie. W końcu skręcił w lewo, ku nieco mniej zadrzewionemu terenowi i wskazał im kilka płaskich, jakby wygładzonych przez wodę kamieni.
— Niestety, jeszcze nie zadomowiliśmy się tu na tyle, żeby się tu jakoś lepiej urządzić — wyjaśnił prędko Peter, pojawiając się obok.
Macmillan przysiadła na jednym z głazów i uderzyła otwartymi dłońmi o kolana, spojrzawszy na nich wyczekująco.
— Opowiadajcie.
— No dobra — rzekł James, porozumiewając się spojrzeniem z kolegami. Usiadł na powalonym pniu drzewa i przybrał poważną minę mistrza ceremonii. — Ta wyspa nie zawsze była bezludna. Kiedyś mieszkały tu dwie rodziny czarodziejów  McClivertowie i MacBoonowie. Pewnego dnia głowy obu klanów spiły się jak skrzaty domowe i stanęły do pojedynku. Zginął McClivert.
— Jego rodzina postanowiła się zemścić — przerwał mu Pettigrew, zaciskając pulchne dłonie i drżąc z podniecenia. — Otoczyła dom MacBoonów i zamieniła ich w pięcionogie stwory. Włochate, straszne i w ogóle...
— Czyżby pająki? — Patricia uniosła brew w wyrazie uprzejmego niedowierzania.
— Niestety, McCliverotwie nie wzięli pod uwagę tego, że ci drudzy byli kiepscy w czarach, za to jako potwory okazali się znacznie groźniejsi — przerwał jej złowrogo Remus, kolejno zaglądając w oczy każdej z dziewcząt, które siedziały sztywno na swoich miejscach i z napięciem wysłuchiwały opowieści.
Syriusz odchrząknął, zwracając na siebie uwagę.
— Potwory wybiły McClivertów co do nogi, aż na wyspie nie pozostał ani jeden człowiek. Nie został nikt, kto mógłby odczarować MacBoonów lub opowiedzieć, co naprawdę się to wydarzyło. Stwory nazywane są dzisiaj kwintopedami i dostały piąty stopień klasyfikacji Ministerstwa Magii.
— Piąty stopień! — jęknęła Dominika, szeroko otwartymi oczami patrząc na Blacka.
— To jakaś bujda — ostrożnie powiedziała Evans, chociaż wyglądała na nieco bledszą niż zwykle. — Gdyby tak nie było, to te kwintopedy musiałyby…
— Wciąż być tutaj, zgadza się. — Potter rzucił jej twarde, bezkompromisowe spojrzenie i uśmiechnął się kącikiem ust.
— Jesteście stuknięci — skwitowała Patricia i wstała, otrzepując spodnie. — Wybaczcie, ale matka natura mnie wzywa, tymczasem wy możecie tu sobie siedzieć i opowiadać historie o duchach.
Uśmiechnęła się i zaczęła przedzierać się przez krzaki. Były niskie, ale gęste, sztywne i najeżone drobnymi kolcami. Kilka z nich zostawiło jasne, cienkie rysy na jej brunatnych spodniach, co spostrzegła ze zmarszczonymi brwiami. Krajobraz był dziki i zaniedbany, ale przynajmniej niezbyt przytłaczający – drzewa tylko nieznacznie przerastały krzaki, co pozwalało jej ogarnąć wzrokiem dużą część wyspy.
Kiedy głosy, które zostawiła za sobą, ucichły, przykucnęła w losowo wybranym miejscu.
— Cześć — powitała rodzinę błyszczących jaszczurek, które przemknęły tuż obok. — Gdzie tak pędzicie?
Zwierzątka okazały się niemagiczne albo na tyle nieuprzejme, że nie raczyły odpowiedzieć. Brunetka przeniosła wzrok na miejsce, z którego wyszły, a jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
— Ooch — powiedziała, wstając szybko i zapinając guzik spodni. Spomiędzy ciernistych gałęzi patrzyły na nią dwa paciorkowate ślepia. Patricia zamrugała nerwowo, ślepia mrugnęły również. Dziewczyna cofnęła się o kilka kroków i natrafiwszy na zaokrąglony kamień, wdrapała się na niego. Zwierzę przysunęło się bliżej i stanęło w plamie światła. Macmillan wydała zduszony okrzyk, kiedy zobaczyła przed sobą stworzenie przypominające wyjątkowo dużego pająka porośniętego czerwono-brązową sierścią. Każda z jego pięciu nóg zakończona była małą, zdeformowaną stopą.
Czuła się, jakby nagle znalazła się w samym środku wyjątkowo dziwacznego koszmaru. Chyba tutejsze powietrze poważnie jej zaszkodziło, bo dopiero co Huncwoci opowiadali o kwintopedach, a jej pokręcona wyobraźnia już zrobiło z tego pożytek.
— Spokojnie — mruknęła do zwierzęcia i rozejrzała się wokół w poszukiwaniu drogi ewentualnego odwrotu. — Pewnie jesteś małą akromantulką, co? Poszłaś sobie na spacer, a mama została w domu i… Auć! — syknęła, kiedy stwór ukąsił jej wyciągniętą dłoń. — Ale z ciebie paskuda!
Pobliski krzak zadrżał i po chwili wyszło zza niego drugie, niemal identyczne stworzenie. Sytuacja zaczynała się komplikować, kiedy oba zaczęły ciekawie przyglądać się skałce, na której stała Patricia, jakby zastanawiały się jak ją pokonać przy pomocy swoich nieforemnych odnóży.
— Eee, chłopaki? — zawołała stłumionym głosem, starając się nie denerwować i tak już nadmiernie pobudzonych stworów. Odrzuciła wizję Pottera i Blacka wyśmiewających się z jej opresji przez najbliższe sto lat. — Lily! Dominika!
Nikt nie odpowiedział, musiała więc zajść na tyle daleko, że jej głos był dla nich niesłyszalny.
Przełknęła ślinę.

* * * * * 

— Gdzie ona się podziewa? — zapytała po raz kolejny Lily, przytupując nerwowo. Nie minęło wiele czasu, kiedy zorientowali się, że poza legendą wyspa jest dość nieciekawa i najlepiej będzie, jeśli wrócą już do domu, zwłaszcza, że ciężkie od deszczu chmury gęstniały nad ich głowami. Tymczasem po Patricii nie było śladu, a łódki kołysały się miarowo na wodzie.
— Może szuka papieru toaletowego — zakpił Syriusz. — Bądź co bądź, pochodzi z arystokratycznej rodziny…
— Och, zamknij się — mruknął Remus, ale na tyle cicho, że przyjaciel tego nie usłyszał. Rozglądał się niepewnie wokół, coraz bardziej przekonany, że coś musiało się stać. — Może rozdzielimy się i poszukamy jej — dodał już głośniej. — Mogła zajść za daleko i zapomnieć jak wrócić.
— Chodźmy — powiedziała zdecydowanie Lily i ruszyła przed siebie.
— Idę z tobą — oświadczył natychmiast James i dogonił ją lekkim truchtem. Evans zmierzyła go surowym spojrzeniem, ale Remus pokręcił głową i powiedział:
— Na wszelki wypadek nie powinnaś iść sama. Podzielmy się na pary.
— Czy nie byłoby lepiej, gdyby ktoś popilnował łódek? — zapytał nieco histerycznie Peter, nie ruszając się z miejsca.
— A chcesz, żeby kwintopedy dorwały cię samego? — zapytał sugestywnie Syriusz, na co chłopak natychmiast stanął obok niego, najwyraźniej ostatecznie przekonany.
Dominika i Remus spojrzeli po sobie.
— Lily i James, idźcie na lewo od drogi, Patricia szła chyba w tamtą stronę. Pete, Syriusz, wy przejdziecie wzdłuż brzegu, może zgubiła drogę i szuka nas przy łódkach. Dominika i ja pójdziemy w prawo.
Siła przywódczej charyzmy Lupina była na tyle sugestywna i naturalna, że wszyscy poddali się jej bez szemrania. Lily zaczęła nawoływać przyjaciółkę po imieniu, a Syriusz, który nie był nawet w połowie tak przejęty jak ona, podjął próby doprowadzenia Pettigrew do załamania nerwowego, poprzez popychanie go w stronę wody lub pozorowania ataku kwintopeda. Remus skwitował to tylko zrezygnowanym westchnieniem i ruszył przed siebie, rozglądając się uważnie.
— Mam nadzieję, że nic jej nie jest — zagaiła Dominika, roztrącając krzaki. — Ta historia o kwintopedach chyba nie jest prawdziwa?
— Właściwie to nawet nigdy się nad tym nie zastanawiałem — mruknął chłopak, marszcząc czoło w zamyśleniu. Stopniowo grupy oddalały się od siebie, tracąc się z pola widzenia. Krajobraz wyspy był porażająco jednolity, więc trudno było stwierdzić, czy idą we właściwym kierunku, czy też kręcą się w kółko. W oddali rozległ się głuchy grzmot, pogłębiając jedynie atmosferę niepokoju i niecierpliwości.
— Tam się chyba coś poruszyło. — Dominika szturchnęła lekko Remusa, wskazując kępkę trawy kilka stóp od nich. Lupin skinął głową i podszedł tam wolno, ściskając w dłoni różdżkę. Moon podreptała za nim. 
Chłopak szybkim ruchem rozgarnął trawę we wskazanym miejscu i cofnął się gwałtownie, ale spomiędzy źdźbeł wypełzła tylko niewielka żmija. Odetchnęli z ulgą i Dominika już miała odezwać się w celu rozluźnienia atmosfery, kiedy coś przemknęło przez trawę o dwie stopy od miejsca, w którym stali.
Drętwota! — krzyknęła Moon, ale chybiła i stworzenie pomknęło szybciej przed siebie. Przygryzła wargę i wymieniła zaniepokojone spojrzenia z Remusem. Skinęli ku sobie i ruszyli dalej.
Kiedy doszli sterty wielkich potłuczonych kamieni, które wyglądały, jakby były pozostałościami po średniej wielkości budowli, Remus złapał ją za łokieć, a sam wycelował różdżkę w niebo i wystrzelił z niej snop czerwonych iskier.
Widok, który ich umysły pochłaniały w przyspieszonym tempie, przejmował zgrozą. Półprzytomna Patricia siedziała na jednym z większych kamiennych kopców i łkając, ściskała nogę powyżej kolana, obficie broczącą krwią. Wokół miotało się kilka włochatych, ryjących ziemię kul. Moon wycelowała drżącą w jej ręku różdżkę i wystrzeliła czerwony promień w jedną z nich. Stwór nie tylko nie zatrzymał się, ale wręcz popędził ku niej z zastraszającą prędkością przebierając włochatymi odnóżami.
Drętwota! — wrzasnął Remus i ten drugi strzał okazał się wystarczający – zwierzę przetoczyło się na plecy i zadrgało konwulsyjnie. — Idź do Patricii — wydyszał, mocno ściskając jej ramię. — Spróbuję je unieszkodliwić, ale pospiesz się, długo to nie potrwa.
Moon pomknęła w stronę krwawiącej przyjaciółki. Krzyknęła, kiedy drogę zastąpił jej jeden z potworów, ale instynktownie zrobiła ostry zwrot w lewo i wskoczyła na wystający z ziemi kamień. W kilku długich susach, na które nigdy nie zdobyła się w normalnych okolicznościach, dopadła sterty kamieni, na której kołysała się Macmillan.
— Patty! — wydyszała, starając się nie mieć zbyt przerażonej miny, kiedy spojrzała na jej ranę. Spodnie były ciemne i lepkie od krwi. W dużym rozdarciu w prawej nogawce majaczyła szkarłatna miazga. Brunetka zanosiła się płaczem, ale kiedy zobaczyła przyjaciółkę, zarzuciła jej ręce na szyję. — Nic ci nie będzie, nie martw się. Możesz wstać? Och, nie, to chyba nie był dobry pomysł... Trzymaj się mocno. — Dominika oparła ciężar Patricii na swoich barkach i wstała chwiejnie. Rozejrzała się w poszukiwaniu bezpieczniejszego miejsca – to, w którym się znajdowały było nieustannie okupowane przez kwintopedy, które nie sprawiały wrażenia zbyt inteligentnych, ale nadrabiały to agresją i krwiożerczością. Jeszcze kilka chwil i mogły się do nich dostać. Odwróciła się, żeby zerknąć na Remusa. Chłopak wystrzelał strumienie różnokolorowych promieni spomiędzy niższych konarów drzewa, na które udało mu się wdrapać. Potwory jednak nie dawały za wygraną, poruszając się tak szybko, że trafienie w nie było niemal niemożliwe, nie mówiąc już o unieszkodliwieniu ich przy pomocy magii, na którą musiały być w pewnym stopniu odporne. Moon zacisnęła zęby i z wysiłkiem przesunęła Patricię do średniej wielkości zapadliny w stosie kamieni, która kształtem przypominała misę. Zmusiła umysł do wysiłku, ale niewiele jej z tego przyszło. Znała jedynie kilka prowizorycznych zaklęć pierwszej pomocy, ale żadne z nich nie wydawało jej się w jakikolwiek sposób użyteczne przy tak dużej ranie. W dodatku krew płynęła szerokim strumieniem, dziewczyna słabła, a czas mijał. Jak zawsze w ekstremalnych sytuacjach Moc samoistnie pojawiła się pośród jej myśli, jakby zachęcając do wykorzystania jej. Nadszedł czas na decyzję. Ale czy w ogóle miała jakiś wybór?
— Patricio, posłuchaj mnie teraz, dobrze? — powiedziała, starając się skupić na sobie zamglone spojrzenie przyjaciółki. Przyłożyła otwarte dłonie do rany. — Pomogę ci. Nie przestrasz się, zaraz poczujesz się o wiele lepiej. Nie zamykaj oczu, dobrze?
Dziewczyna wydała z siebie nieokreślony charkot, ale ociężale kiwnęła głową. Moon popatrzyła uważnie na krew przepływającą jej pomiędzy palcami i nieznacznie zmarszczyła brwi. Jeszcze nigdy nie musiała wykorzystać tak wiele energii na raz, ale w jakiś sposób wiedziała, że musi jej się udać. Biała Magia nie mogła służyć tylko do poprawy wzrostu kwiatków i likwidowania siniaków – musiała być czymś więcej, inaczej nie wywoływałaby takiego respektu. Zakręciło jej się w głowie, ale wytężyła wzrok. Przycisnęła dłonie mocniej do rany, gdzieś obok zabrzmiał wrzask Patricii, ale zignorowała go. Krew zgęstniała i przestała spływać na kamienie. Miazga pod jej palcami skurczyła się i rozprężyła, jakby była oddzielnym, oddychającym organizmem. Mięsień wybrzuszył się, a po chwili z obu stron rany zaczęły wyrastać wąskie paski skóry i szczelnie zarastać miejsce obrażeń. Nie minęła minuta, a po krwistej bruździe nie było śladu poza porwanymi spodniami i plamami krwi. Dominika odetchnęła ciężko i oparła się o kamień. Napotkała na bystre spojrzenie Patricii.
— Co… Co ty… Jak…
— Mam tylko jedną prośbę, Pat — odezwała się cichym, ale stanowczym głosem. — Ani słowa o tym, co zrobiłam. Nikomu, jasne?
Brunetka rzuciła jej przeciągłe spojrzenie i wolno skinęła głową. Patrzyły na siebie w milczeniu, z którego obie próbowały wyciągnąć niewymówione słowa.
— Nic wam nie jest?! — Potter jednym susem znalazł się na brzegu kamiennego zagłębienia i omiótł je błyskawicznym spojrzeniem. Chwilę później ponad jego ramieniem pojawiła się trupioblada twarz Lily, od której wyraźnie odcinało się krwiste zadrapanie.
— Wszystko dobrze — zapewniła ich Moon i wstała, podpierając się o zmurszałe kamienie. Minęła zaskoczoną i wystraszoną Lily i zeszła z kopca ku wielkim liściom łopianu. Schyliła się i oparła na kolanach dłonie, wciąż mokre od krwi Patricii. Udało jej się stłumić mdłości i opanować zawroty głowy. Niezgrabnie wytarła ręce o skórzastą powierzchnię liści. Wyprostowała się i z nagłym skurczem mięśni napotkała uważne spojrzenie szarych oczu Remusa Lupina. Patrzył na nią bez słowa spod zmarszczonych w zamyśleniu brwi.

* * * * *

Późnym wieczorem tego samego dnia cała grupa siedziała w ogrodzie panny Hortensji, stłoczona wokół dużego, sypiącego pomarańczowe iskry ogniska. Prawie wszyscy zdążyli już uporać się z przytłaczającymi emocjami, które tak niespodziewanie na nich spadły – niebagatelny wpływ miał na to alkohol, nie wiadomo skąd zdobyty przez chłopców, któremu tego wieczora nie odmówił nikt, oraz szczęśliwe zakończenie niefortunnej wyprawy na Wyspę Posępną. Jedynie Remus miał zasępioną minę i z zamyśleniem dźgał kijem stos drew pochłoniętych przez ogień. Dominika starannie unikała jego spojrzenia.
— Ale przyznajcie, że fajnie jest przeżyć taką wakacyjną przygodę — powiedział nagle James, podnosząc wzrok znad pieczonej kiełbasy. — To miłe urozmaicenie przy naszych wyprawach w Hogwarcie, nie, chłopaki?
Lupin chrząknął z powątpiewaniem.
— Taa, zabawa była przednia — mruknęła kwaśno Patricia, wciąż nieco osłabiona przez upływ krwi i ciężki szok, jaki wywołał w niej sam fakt istnienia kwintopedów.
— Dajcie spokój, skończmy wreszcie ten temat. — Moon upiła łyk z plastikowego kubeczka, w którym znajdował się drink niewiadomego pochodzenia. Roztrząsanie wydarzeń, które rozegrały się na wyspie, a zwłaszcza jej w nich udziału, wzbudzało w niej niepokój, że ktoś wreszcie zada jej pytanie o to, w jaki sposób uleczyła Patricię, a ona złamie się w końcu i powie im więcej, niż powinna. Ponadto uratowanie życia przyjaciółce wzbudzało w niej więcej wyrzutów sumienia niż dumy i wolała do tego nie wracać. Lepiej byłoby, gdyby zrobiła to w jakiś powszechniejszy i niewymagający tłumaczenia sposób. Bo że Macmillan w końcu przyprze ją do ściany, tego była pewna. Co jej wtedy powie?  — Taki przyjemny wieczór, a wy ciągle to samo…
Potter nie zdążył nic odpowiedzieć, bo od strony domu nadszedł Peter, taszczący wielki, podniszczony magnetofon. Syriusz i James spojrzeli na niego ze zdumieniem, a Lily ożywiła się i przystąpiła do uruchamiania sprzętu. Po chwili z głośników popłynęły znajome dźwięki.
— Beatlesi! — zawołała Evans, a jej zielone oczy zabłysły jaśniej w świetle płomieni. — Mama ich ubóstwia.
— Założę się, że nie tylko ona — mruknął James z przekąsem. Chcąc, nie chcąc, po chwili dołączył do chóru niezbyt umiejętnych i powściągliwych śpiewów. Dwa drinki później Evans, zarumieniona po czubki uszu, pozwoliła mu zaprosić się do tańca, więc i tak wszyscy byli zadowoleni. Patricia, którą trudno było wyprowadzić z równowagi na dłużej, bardzo umiejętnie i z wielkim zaangażowaniem symulowała brawurową solówkę gitarową, za co otrzymała entuzjastyczne brawa i kilka gwizdów.
Spokój wolno spływał na Dominikę. Wprawdzie wciąż nie wymyśliła, jak się wytłumaczy, kiedy ktoś zacznie dopytywać się o uleczenie Patricii, ale wraz z kolejnymi łykami drinka coraz mniej się tym przejmowała. Co więcej, powoli dojrzewała do decyzji o wyjawieniu swojej tajemnicy przyjaciółkom. Sprawdziły się już w wielu sytuacjach, dlaczego teraz miałoby być inaczej? Dumbledore niespecjalnie pomógł jej do tej pory, więc nie powinien też decydować, co będzie dalej z jej Mocą. Miała chyba prawo być szczera wobec najbliższych osób, prawda?
— Chyba Jim nareszcie oczarował tę rudą złośnicę — powiedział Black, przysiadając się do niej i niemal siłą wyrywając ją z zamyślenia. Moon powędrowała wzrokiem za jego sugestywnym spojrzeniem i zobaczyła jak Potter mówi coś szybko prosto do ucha Lily, która chichotała szaleńczo w odpowiedzi. — Chyba, że jest pijana, to wtedy udusi go rano warkoczem.
Dziewczyna zaśmiała się.
— Nie sądzę.
— Może przejdziemy się kawałek, co? — wypalił nagle Syriusz, poprawiając stos gałęzi, które płonęły jasnym, pewnym płomieniem. — Trochę tu gorąco.
Rzuciła mu szybkie, spłoszone spojrzenie. A jeśli chciał ją wypytywać o jej udział w aferze z kwintopedami? Jeśli Remus rzeczywiście coś zauważył, pewnie mu powiedział. Nie było jednak możliwości wymigania się od tej rozmowy; Syriusz patrzył na nią wyczekująco.
— Eee, jasne.
Wstała i poszła za chłopakiem, który niespieszne kroki skierował w stronę frontu domu. Black zdawał się patrzeć na wszystko, tylko nie na nią. Przed drzwiami wejściowymi zwolnił jeszcze bardziej i niespokojnie poruszył rękami w kieszeniach. Moon z napięciem czekała na jego pierwsze słowa, z których miała nadzieję odczytać treść rozmowy i intencje chłopaka.
— Nie wiedzieliśmy, że te kwintopedy tam będą — powiedział w końcu, szturchając czubkiem buta kamyk, który potoczył się po trawie. Mówił szorstko, niemal ofensywnie, jakby sprawiało mu to trudność. — Chcieliśmy tylko trochę was nastraszyć, poważnie. Ale kiedy zobaczyłem Macmillan… To znaczy… Znakomicie sobie poradziłaś, naprawdę. — Spojrzał na nią spod czarnych kosmyków, opadających mu na czoło. Moon uśmiechnęła się z wysiłkiem, przezwyciężając odrętwiałe nagle mięśnie twarzy. Jej umysł pracował szaleńczo, przeczuwając, że oto nadchodzi seria pytań, której tak bardzo się obawiała.
— Drobiazg. W Beauxbatons co druga osoba potrafiłaby to zrobić. — Kłamstwo zaczerwieniło jej policzki, które osłoniła jasnymi włosami, lekko pochylając głowę. Nagle zrobiło jej się zimno zatęskniła za rozkosznym ciepłem buchającym z ogniska za domem i już otworzyła usta, żeby zaproponować powrót, kiedy Black ponownie się odezwał.
— Jesteś za skromna — powiedział cicho, dotykając jej ramienia i wzbudzając nową falę dreszczy. — Jesteś o wiele, wiele za skromna.
Przystanął w odległości zaledwie kilku cali i popatrzył na nią poważnie. Serce Dominiki biło mocno, niemal sprawiając jej ból. Spojrzenie Blacka było dziwne, brakowało w nim radości, wesołych iskierek. To nie o kwintopedach chciał mówić.
— Jesteś najbardziej wyjątkową osobą, jaką w życiu spotkałem — ciągnął chłopak, nie zmieniając wyrazu twarzy. Sprawiał wrażenie, jakby usilnie próbował rozwiązać jakiś problem, który ciążył mu od dłuższego czasu. — Nie obraź się, ale nie mam na myśli twojego wyglądu czy osobowości, chociaż oczywiście niczego ci nie brakuje, po prostu… Kiedy patrzę na tłum, to widzę ciebie, rozumiesz? Czuję się, jakbym od zawsze czekał aż przyjedziesz do Hogwartu i to się zacznie.
Przez ściśnięte gardło Moon nie przedostał się żaden dźwięk. Zastanowiła się, czy Syriusz byłby w stanie wymyślić coś takiego, gdyby był pijany. Jak inaczej mogłaby wytłumaczyć to dziwne wyznanie? Ale Black najwyraźniej nie wyrzucił jeszcze z siebie wszystkiego, bo ciągnął, tym razem z nagłym przypływem entuzjazmu.
— Pamiętasz te diamentowe żyrandole w Wielkiej Sali? — zapytał, wprawiając ją w jeszcze większe zdumienie. — Marzę, żeby to było tak samo lśniące, przejrzyste, osłupiające… To jeszcze nie to, ale wiesz… Chcę właśnie tego.
Nawet nie zdążyła zastanowić się, o czym on właściwie mówił i dlaczego zakładał, że ona będzie tego słuchać. Jakkolwiek chaotyczne były jego słowa, pocałunek chwilę później wydawał się najbardziej oczywistą i naturalną rzeczą na świecie. Był inny niż te poprzednie  niespieszny, delikatny i zupełnie na miejscu. Zaczynała chyba rozumieć, co miał na myśli Syriusz, kiedy otaczał ją ramionami, gładził łagodnie po plecach i po raz pierwszy był tak blisko, jakby ta chwila miała trwać bez końca. Ostatecznie jednak to ona ją przerwała – cofnęła głowę o cal i uśmiechnęła się mimowolnie. Popatrzyła w jego ciemne oczy, po czym przeniosła roziskrzone spojrzenie na niebo upstrzone gwiazdami. A gwiazdy wyglądały jak diamenty.


* Historia o kwintopedach pochodzi z książki "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" J. K. Rowling



Hejhej! Zdecydowałam ostatecznie, że nie połączę dwóch krótszych rozdziałów, bo to wprowadziłoby zbyt wiele zamieszania, ale za to kolejny pojawi się już za tydzień, a będzie się w nim naprawdę sporo działo – między innymi panna Moon w końcu odwiedzi bank czarodziejów, a Syriusz podejmie męską decyzję :))