25 stycznia 2017

Rozdział XVII - część III


„Otwarte drzwi”

– rozdział XVII –


— Mogę wiedzieć, co znowu ci odbiło?
James Potter energicznym krokiem wmaszerował do dormitorium siódmorocznych Gryfonów. Zgromił spojrzeniem swojego najlepszego przyjaciela, który z wyraźnym poirytowaniem podniósł na niego wzrok znad Mapy Huncwotów. Po chwili pełnego napięcia milczenia Black uniósł brew, wkładając w to całą nonszalancję i uprzejme zdziwienie, na jakie było go stać.
Potter stał na środku pokoju, rzucając mu groźne spojrzenia zza okularów. W końcu, ku ostentacyjnej uldze Syriusza, postanowił kontynuować.
— Dlaczego ją rzuciłeś? A może lepiej, dlaczego w taki sposób?
— Skąd o tym wiesz? — zapytał chłodno Black, odrzuciwszy mapę na swoje łóżko i nie patrząc mu w oczy.
— Od Evans. — James przeszedł przez dormitorium i założywszy ramiona na piersiach, oparł się o kamienny parapet. — Powiedziała, że Moon ryczy w babskim dormitorium i że jesteś palantem.
— Jak uroczo — burknął Syriusz nie bez złośliwości, chociaż poczuł ukłucie w sercu, usłyszawszy wzmiankę o Moon. Z rozmysłem odsunął myśli o niej na dalszy plan, zdeterminowany, by ostatecznie dokończyć to, co zaczął – kpina i wystudiowana obojętność zawsze były w takich sytuacjach niezawodne. — Wreszcie znaleźliście sobie wspólny temat, jestem przeszczęśliwy.
— Przestań się wysilać i mów konkretnie. — Potter przysiadł na brzegu własnego łóżka, tuż naprzeciw niego. W jego orzechowych oczach błyszczała determinacja, która bardzo mu się nie spodobała. — Co ci odbiło? Jeśli to znowu to samo, na co tak mądrze wpadłeś w wakacje…
— To nie to samo — uciął Black i demonstracyjnie wyciągnął spod łóżka zużyty mugolski magazyn o motocyklach, po czym udał, że z zainteresowaniem przegląda prezentowane w nim modele.
— To co w takim razie? — Nie poddawał się James, wpatrując się w niego uparcie. — Znudziłeś się? A może wziąłeś sobie do serca porady matki? W końcu zrobiłeś dokładnie to, czego chciała…
Syriusz zerwał się na równe nogi, a jego przyjaciel podniósł się zaraz za nim, unosząc głowę i odwdzięczając mu się równie wrogim spojrzeniem.
— Posłuchaj. — Black dyszał ciężko, zdradzając wysiłek, jaki kosztowało go opanowanie wściekłości. — Znajdź sobie inny sposób przymilania się Evans, jasne? Bo nigdy specjalnie nie troszczyłeś się o Moon, a teraz nagle awansowałeś na adwokata. Zostaw mnie w spokoju. To nie twoja sprawa.
— Jasne, że moja. Myślisz, że mam ochotę znowu znosić twoje miłosne problemy?
— Nic nie rozumiesz — warknął Black i z powrotem usiadł na łóżku, wbijając wzrok we własne zaciśnięte do bólu dłonie.
— To mi wytłumacz, proste.
Ale teraz nic już nie było proste, Rogacz zupełnie nie zdawał sobie z tego sprawy. Nadchodziły ciężkie czasy dla nich wszystkich, ale największe niebezpieczeństwo dotyczyło tylko niektórych, wiedział o tym aż za dobrze. Miał już dość nieustającego napięcia, które towarzyszyło mu przez ostatnie dni. Chciał znowu być po prostu Huncwotem. Z jednej strony czuł się jak bohater, bo przecież zerwał z Moon, żeby ją chronić, żeby odciągnąć od niej uwagę czarodziejów czystej krwi, ale z drugiej strony zachował się jak tchórz, bo podświadomie wiedział, że w tym jakże szlachetnym uczynku jest całkiem sporo egoizmu. Kim więc był, bohaterem czy tchórzem? Usilnie starał się wierzyć w to pierwsze.
— Nigdy nie pomyślałeś… — Syriusz uważnie cedził słowa, wciąż nie podnosząc wzroku. — Nigdy nie pomyślałeś, że mniej ją narazisz, jeśli zostawisz ją w spokoju? Jesteś w podobnej sytuacji. Nigdy o tym nie myślałeś?
— Oczywiście, że myślałem. — Głos Pottera brzmiał znacznie spokojniej i głębiej niż przed chwilą, ale stał się także wyraźnie bardziej ponury. — Ale to nie jest rozwiązanie. Nie zrobię Evans żadnej przysługi, zostawiając ją samą sobie. Ty też nie, więc nie ściemniaj, że znowu chodzi ci o to samo.
Syriusz odwrócił głowę, ze złością zaciskając szczęki. Był wściekły, że właśnie w takiej sytuacji nie było między nimi tej instynktownej nici porozumienia, która łączyła ich zawsze i wszędzie, niezależnie od okoliczności, która pozwalała im niemal na wzajemne czytanie w myślach i obopólne zrozumienie. W tym momencie nie było po niej śladu.
Potter otworzył usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale zamarł na chwilę, gdy drzwi otworzyły się ponownie i do dormitorium wkroczył Remus.
— Nie uwierzysz, Lunatyku. — James podniósł się, zupełnie nie zważając na mordercze spojrzenie, które wbijał w niego Black. — Nasz Łapa po raz pierwszy w życiu zabujał się w kimś na poważnie, a teraz…
— Lisa wie — powiedział krótko Lupin, a materac jęknął pod jego ciężarem, kiedy opadł na niego, zasłaniając twarz rękami.
Przez chwilę przyjaciele przyglądali mu się, nie rozumiejąc ani słowa.
— Co wie? — zapytał powoli okularnik, marszcząc brwi i wpatrując się w Lunatyka, jakby był niespełna rozumu.
— Wie, że jestem wilkołakiem. — Remus oderwał dłonie od twarzy i popatrzył na nich udręczonym wzrokiem, od którego włosy zjeżyły im się na karku.


* * * * * 

Kiedy następnego ranka Dominika weszła do Wielkiej Sali, Lily już siedziała przy stole. Niemal od razu zauważyła, że stało się coś niezwykłego, chociaż jej przyjaciółka nie zdradziła się nawet uśmiechem. Ostatnio obie rzadko się uśmiechały, jakby wspólnie dźwigały niewidoczne brzemię. Podekscytowanie Evans zdradzały jednak dłonie niespokojnie błądzące po stole w poszukiwaniu krzywo ułożonych sztućców. Jako że pedantyzm Lily zawsze osiągał swe apogeum w szczególnie emocjonujących chwilach, Moon usiadła obok i przyjrzała się jej z ciekawością.
— Dumbledore odwołał OWUTEMy? — zapytała naiwnie, kiedy dziewczyna podniosła na nią roziskrzone spojrzenie. W odpowiedzi potrząsnęła gwałtownie grzywą lśniących, rudych włosów, wzbudzając nadzieje Dominiki na jeszcze lepszą wiadomość. Jak się okazało, daremne.
— Tysiąclecie Hogwartu — wyrzuciła z siebie Evans jednym tchem, wytrzeszczając na nią oczy w rozpaczliwym oczekiwaniu na podobny wybuch entuzjazmu. Moon w zamyśleniu upiła łyk soku dyniowego. Oblizała wargi i znowu niepewnie zerknęła na przyjaciółkę, która zdradzała wszelkie objawy utraty rozsądku.
— Fajnie — zaryzykowała, spoglądając tęsknie w stronę pełnego półmiska jajecznicy stojącego nieopodal. Sięgnęła w jego kierunku, ale Evans niemal natychmiast wypełniła jej widnokrąg, rzucając groźne spojrzenie i dla wzmocnienia przekazu ściskając w dłoni widelec.
— Fajnie? — zapytała ze złowieszczym niedowierzaniem. — Fajnie?
Moon otworzyła usta w rozpaczliwej próbie wytłumaczenia tego rażącego eufemizmu, kiedy niespodziewanie do rozmowy włączył się Peter, przełknąwszy solidny kęs kanapki, na którą blondynka spojrzała z ledwie skrywanym pożądaniem.
— W Beauxbatons pewnie co tydzień obchodzą jakieś tysiąclecie — rzucił z uśmiechem.
Evans spojrzała na niego z mieszaniną odrazy i niedowierzania, a Moon wybuchnęła niekontrolowanym, nieco bardziej piskliwym niż zwykle śmiechem, który urwał się gwałtownie, kiedy zobaczyła, kto siedzi obok Pettigrew.
Opanowała się i odwdzięczając się chłopakowi czułym uśmiechem, z wyraźnie większą odwagą podjęła rozmowę.
— Czy to oznacza jakieś nadprogramowe atrakcje? Bo jestem strasznie do tyłu z pracami domowymi…
— Całą masę atrakcji! — Evans najwyraźniej długo czekała na pojawienie się duszy odpowiednio bliskiej do wtajemniczenia. — Nawet nie wiem, od czego zacząć. Będzie przedstawienie upamiętniające założycieli, konkursy i bal, przez tydzień będzie można chodzić na dowolne lekcje, bez względu na rok i dom, będą Dni Założycieli…
— Dni Założycieli? — zapytali jednocześnie Dominika i Peter, oboje z tą samą mieszaniną powątpiewania i niepokoju na twarzach.
— Wszyscy uczniowie będą nosić barwy konkretnego założyciela w danym dniu — oznajmiła Lily z niegasnącym entuzjazmem. — A przy tym w odpowiedniej oprawie.
Pettigrew i Moon spojrzeli na siebie wyraźnym zmartwieniem.
— Mamy TONĘ roboty, jako prefekci — kontynuowała radośnie Evans i otoczyła się stosem notatek, jakby nic nie mogło jej bardziej uszczęśliwić. Blondynka skrzywiła się lekko i zaczęła nakładać sobie jajecznicę. Napotkawszy natarczywe spojrzenie ciemnych oczu, z niesmakiem odrzuciła łyżkę i pochyliła się nad talerzem odgradzając się od nich kotarą jasnych włosów.
Mógłby mieć chociaż tyle przyzwoitości, żeby nie wgapiać się w nią demonstracyjnie. Po wczorajszym szkoleniu u Evans była wobec niego pełna niechęci i wyższości, jak każda nieuczciwie odrzucona kobieta. Starała się nie pamiętać tych jego pełnych napięcia spojrzeń oraz spragnionych pocałunków, które pozwoliły jej uwierzyć, że nie musi więcej szukać. Co prawda wciąż była wstrząśnięta tym, jak szybko to wszystko się potoczyło, ale teraz odczuwała przede wszystkim złość. Dumbledore mógł prawić jej morały o panowaniu nad negatywnymi emocjami, ale prawda była taka, że gniew bardzo pomagał. Dzięki niemu łatwiej było podnieść głowę i odsunąć od siebie wyrzuty sumienia  była bowiem przekonana, że to nie niedopowiedzenia stały za decyzją Syriusza. Gdyby tak było, spróbowałby je wyjaśnić, może poobrażałby się trochę, ale koniec końców dążyłby do porozumienia. Tak się jednak nie stało i jedynym logicznym wyjaśnieniem jego zachowania było to, że zwyczajnie mu się znudziła, a on perfidnie próbował obarczyć ją za to winą.
Napawanie się złością i rozczarowaniem sprawiało jej dziwną przyjemność, ale wiedziała, że nie może tego robić w nieskończoność, jeśli ma odzyskać panowanie nad Białą Magią. Gdyby tylko nie było to aż tak trudne! Wręcz niewykonalne, kiedy Black znajdował się w pobliżu, tak jak teraz...
Lepiej było skupić się na pysznej jajecznicy oraz pełnej grozy perspektywie Dni Założycieli. Nie miała zamiaru iść na żaden bzdurny bal, ale wizja „odpowiedniej oprawy” wzbudziła w niej słuszny niepokój. Sączyła właśnie ostatni łyk dyniowego soku w rzeźbionym pucharze, kiedy na jej pustym talerzu wylądował dokładnie zwinięty rulonik pergaminu.
Chwyciła go, czując silne, zawstydzające bicie serca. W ciągu tych kilku sekund pomiędzy zauważeniem notatki a odczytaniem jej treści, miała ogromną nadzieję, że to list od Syriusza, w którym tłumaczy swe skandaliczne zachowanie i błaga ją o wybaczenie. Nie, żeby Syriusz zasługiwał na łaskę, ale... Ale fasada jej złości była jeszcze zbyt świeża i zbyt krucha, żeby potrafiła oszukać samą siebie. Z pewnym rozczarowaniem odcyfrowała więc zamaszysty podpis pod zaproszeniem do jakże uroczego lokalu o nazwie „Pod Świńskim Łbem”.
Pochyliła się nad stołem i ukradkiem wcisnęła zwitek do kieszeni. W momencie, kiedy usiłowała uchwycić spojrzenie Regulusa, aby upewnić się, że to on jest nadawcą niespodziewanej wiadomości, napotkała ponury wzrok Syriusza, który ze zmarszczonymi brwiami zerkał to na nią, to na jej dłoń, upychającą wiadomość w kieszeni szaty. Przywołała na twarz pełen wyższości wyraz, który poradziła jej Lily, i z płonącymi policzkami wlepiła wzrok w pozłacany talerz.
Ten dzień zdecydowanie nie zapowiadał się spokojnie.

* * * * * 

Lily Evans przystanęła niepewnie, przygryzając wargę. W ciepłym blasku otaczającym kominek jej włosy zdawały się płonąć, ale ona nie odwzajemniła żadnego ze spojrzeń, tęsknie rzucanych w jej stronę. Bez słowa wpatrywała się w śpiącego Gryfona, tocząc wewnętrzną walkę.
James Potter drzemał w fotelu przy kominku. Na jego piersi spoczywał rozłożony podręcznik do transmutacji zaawansowanej oraz okulary w okrągłej, drucianej oprawie. Evans przygryzła paznokieć i przestąpiła z nogi na nogę.
Nigdy nie widziała go takiego… niewinnego. Bez okularów wydawał się niemal nagi, pozbawiony całego animuszu i wiecznego sarkazmu. Wyglądał uroczo i bezbronnie, co wzbudziło w niej nową falę ciepłych uczuć.
Przeklinając w myślach obowiązki prefekta, pochyliła się nagle i potrząsnęła jego ramieniem. Potter wzdrygnął się i niczym topielec chwycił się wszelkich dostępnych powierzchni, którymi okazały się podłokietnik i oparcie fotela, w którym zasnął. Potoczył wokół nieprzytomnym spojrzeniem, po czym rozsądnie sięgnął po okulary i wsunął je na nos.
W tym czasie Evans zdołała przywołać na twarz stanowczość i obojętność, doskonale wyćwiczone na stanowisku prefekta Gryffindoru.
— Nareszcie, Potter. — Założyła ramiona na piersiach. — Profesor McGonagall poleciła mi, żebym odprowadziła cię do jej gabinetu. Ma wrażenie, że ostatnim razem nie pamiętałeś jak trafić.
Chłopak usiadł gwałtownie w fotelu, jakby zawstydzony, i palcem wskazującym wsunął okulary aż do nasady nosa. Evans obserwowała te gesty z lekkim, choć pełnym satysfakcji uśmiechem. Potter wyglądał na całkowicie zdezorientowanego, jakby jeszcze nie do końca się obudził.
— Nic nie zrobiłem — powiedział na wydechu, a jego oczy rozszerzyły się niewinnie.
Evans znowu przygryzła wargę, ale szybko zasłoniła się kosmykiem włosów, jakby się zastanawiała.
— To się okaże — odparła tajemniczo i skinęła głową ku Grubej Damie.
Przeszła przez portret, nie oglądając się za siebie. Potter pobiegł za nią truchtem, w pośpiechu poprawiając krawat.
— Rozmawiałeś z nim? — rzuciła podczas szybkiego marszu kamiennymi schodami. Chłopak, który usiłował za nią nadążyć i jednocześnie doprowadzić się do porządku, westchnął w odpowiedzi.
— Tak — mruknął, kiedy w końcu się z nią zrównał. — Ale nie powiedział nic konkretnego.
Dziewczyna skinęła krótko głową. James rozpaczliwie wpatrywał się w jej nieruchomy profil, pragnąc podtrzymać rozmowę.
— Spróbuję jeszcze jutro — obiecał, zezując na nią zza okularów. — Nie będzie łatwo, ale zrobię, co będę mógł.
Evans odwdzięczyła mu się przelotnym uśmiechem i lekkim truchtem zbiegła na kolejne półpiętro. Zatrzymała się dopiero przed prostymi drzwiami z wiśniowego drewna. Obejrzała się wyczekująco na Pottera.
Chłopak westchnął i najwyższym poświęceniem zapukał do gabinetu opiekunki Gryffindoru. Zdążył jeszcze uśmiechnąć się półgębkiem do rudej prefekt, kiedy nauczycielka wezwała go do środka.
— Witam ponownie, panie Potter — powiedziała McGongall z przekąsem, wskazując mu krzesło przed biurkiem. — Jaka to rzadka przyjemność, spotkać pana bez asysty pana Blacka.
James wzruszył ramionami.
— Mam dla pana propozycję. — Kobieta recytowała sucho, przebierając wśród papierów zapełniających jej biurko. — O ile dobrze pamiętam, na panu i panu Blacku spoczywa szlaban wyznaczony przez profesora Heckmanna…
— To wszystko nieprawda! — zaperzył się James, chwytając krawędzie krzesła, które najwyraźniej przeznaczone było do łamania uczniowskich charakterów, na to przynajmniej wskazywała jego twardość i ostre kanty wrzynające się w nieobyczajne miejsca. — Byliśmy tam zupełnym przypadkiem, pani profesor.
McGonagall uciszyła go jednym spojrzeniem zza okularów.
— Proszę mi nie przerywać, panie Potter. Jak już mówiłam, spoczywa na panach miesięczny szlaban. Istnieje jednak możliwość unieważnienia go, co z pewnością ułatwiłoby panu regularne przeprowadzanie treningów quidditcha.
Unieważnienia? Okularnik z niedowierzaniem patrzył na czarownicę. Od sześciu lat Minerwa McGonagall ani razu nie wyraziła współczucia wobec ich licznych szlabanów, nie mówiąc już o ich odwoływaniu. Musiało się za tym kryć coś wyjątkowo paskudnego, więc Potter zmarszczył czoło i nieufnie oczekiwał dalszej części przemowy.
Ku jego jeszcze większemu zdumieniu, nauczycielka zafrasowała się wyraźnie i zaczęła stukać końcówką pióra o powierzchnię pergaminu, rozchlapując wokół drobne kropelki atramentu.
— Panie Potter — rzuciła w końcu z wyraźnym trudem. — Naszą szkołę czekają w najbliższym trudne chwile, wymaga to też przedsięwzięcia ponadprzeciętnych środków. Każdy dom musi wystawić reprezentantów do ogólnoszkolnej inscenizacji, którą podziwiać będą najważniejsze osobistości naszego świata. Nie przedłużając, oczekuję, że zagra pan Godryka Gryffindora.
— CO? — wykrzyknął James, wychyliwszy się do przodu tak gwałtownie, że zawisł na samym brzegu niewygodnego krzesła.
McGonagall otaksowała go spojrzeniem i wolno uniosła lewą brew.
— Ktoś musi to zrobić, panie Potter — fuknęła z naganą w głosie. — A jeśli mi pan odmówi, będę zmuszona nie interweniować w pański szlaban i być może przydzielić kolejny za niesubordynację.
— Ale jak to! — jęknął James, porażony jawną niesprawiedliwością. Czarownica była jednak nieprzejednana i z coraz większą irytacją stukała piórem.
— Byłam przekonana, że lubi pan znajdować się w centrum uwagi. Z całą pewnością wszyscy reprezentanci będą mogli liczyć na wielką popularność wśród rówieśników.
Chłopak wzruszył ramionami z irytacją. Akurat na brak rozpoznawalności nigdy nie narzekał, w dodatku nie musiał kompromitować się przed całą szkołą, żeby to osiągnąć. Ale dwa szlabany w środku sezonu quidditcha? Propozycja McGonagall była jawnym szantażem.
— Powiedzmy, że się zgadzam — burknął w końcu.
— Wspaniale. Niedługo skontaktuje się z panem osoba koordynująca przedstawienie. Tymczasem wyślę notę do profesora Heckmanna o odwołaniu szlabanu. Radzę panu szybki powrót do Wieży Gryffindoru, cisza nocna już obowiązuje.
Potter skłonił się jej lekko i z obrażoną miną wyszedł z gabinetu. Co za paskudna sprawa! Łapa UMRZE ze śmiechu, gdy to usłyszy, a przy tym ominie go szlaban. Wstrętny pchlarz.
Był tak pogrążony we własnych ponurych myślach, że niemal wpadł na czekającą pod drzwiami Evans. Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Odprowadzę cię do Wieży. Jest już cisza nocna, więc bez prefekta możesz zarobić szlaban.
Skinął tylko głową i westchnął cierpiętniczo. Nic, tylko groźby szlabanów. Gdyby jeszcze odwalił jakiś ciekawy numer! Ale nie, wszystkie kary jak zwykle niezasłużone.
Gryfonkę najwyraźniej zainteresowała jego małomówność i ponura mina. Zajrzała mu szybko w twarz i zatknęła kosmyk rudych włosów za ucho.
— Coś poważnego? — zapytała, siląc się na obojętność, podczas gdy ciekawość męczyła ją jak nigdy. James Potter prawie nigdy nie miał złego humoru, a już na pewno nie po wyjściu z gabinetu profesor McGonagall. Zazwyczaj wychodził stamtąd triumfalnie, jakby szlaban był tylko zwieńczeniem sukcesu po wyjątkowo paskudnym dowcipie.
Chłopak podniósł na nią swe orzechowe oczy i przez chwilę patrzył na nią zamyślony. Lily z całą pewnością nie podobało się to spojrzenie. Oznaczało, że Potter coś kalkuluje, a z tego nie mogło wyniknąć nic dobrego. Poza tym, nagle zupełnie irracjonalnie zaczęła się zastanawiać czy jej włosy na pewno są odpowiednio ułożone. Wolno podniosła rękę, chcąc to sprawdzić niby odruchowo, kiedy Gryfon potarł szczękę i odezwał się wolno:
— W porządku, Evans, powiem ci, jeśli zgodzisz się pójść gdzieś ze mną na dziesięć minut.
Ruda wstrzymała powietrze z oburzenia. Informacja z pewnością nie była warta takiego poświęcenia. Nigdy nawet nie próbowała zgadnąć, co dzieje się w środku tego napuszonego łba. Potter jednak dla odmiany nie uśmiechał się głupkowato, tylko patrzył na nią w niemym oczekiwaniu, a w ciągu dziesięciu minut trudno byłoby mu zdziałać coś okropnego… Szybkim ruchem przygładziła włosy.
— Dobra, ale ani minuty więcej.
Na twarzy Pottera wykwitł szeroki uśmiech, nie tak irytujący jak w towarzystwie Huncwotów. Lily uznała w myślach, że byłby to nawet całkiem ładny uśmiech, gdyby nie kryła się za nim zawsze jakaś intryga albo podstęp. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego.
— Nie traćmy więc czasu.
Byli na siódmym piętrze, niedaleko od portretu Grubej Damy, ale chłopak skierował się w przeciwną stronę. Lily zdziwiła się, kiedy przystanął w przerwie pomiędzy dwiema parami drzwi, nieopodal portretu Barnabasza Bzika.
— Zamknij oczy — polecił, po czym sam zrobił to samo i zaczął maszerować od jednych drzwi do drugich.
Evans spojrzała na niego podejrzliwie. Jeszcze rok temu nie przymknęłaby oka w jego towarzystwie, ale teraz… Była bardzo ciekawa, co zamierza wymyślić w osiem minut, które im zostały. Zacisnęła powieki, a kiedy znowu je rozchyliła, Potter stał z szerokim uśmiechem na tle dużych, prostych drzwi, których wcześniej nie było.
— Chodź. — Pociągnął ją za rękę, a ona, najwyraźniej wciąż pod wpływem szoku, pozwoliła mu się poprowadzić. Po chwili chłopak zamykał za nimi drzwi pustej klasy, w której nie znajdowało się nic, oprócz wielkiego, bogato zdobionego lustra.
Spojrzała pytająco, a on zachęcił ją gestem, aby podeszła bliżej. Evans upewniła się w przekonaniu, że Potter to skończony dziwak, a potem pomyślała, że to dobra okazja, aby skontrolować fryzurę. Kiedy stanęła przed lśniącą taflą, automatycznie zatknęła kosmyk włosów za ucho, po czym krzyknęła, zdumiona.
— Co widzisz? — zapytał cicho James, stanąwszy u jej boku.
— Moją rodzinę — wyszeptała Lily na wydechu, z niedowierzaniem patrząc w lustro i drżącą ręką dotykając srebrzystej tafli. — Są tu moi rodzice, dziadkowie, a moja siostra, Petunia, obejmuje mnie…
Nagle urwała, czując bolesny ucisk w gardle i wstyd, bo niepotrzebnie powiedziała to wszystko. To na pewno był jakiś kolejny trik, jakiś żart Huncwotów, którego stała się pierwszą ofiarą…
W tym momencie Potter objął ją delikatnie ramieniem. Evans rzuciła w jego stronę szybkie spojrzenie. Chłopak nie patrzył na nią, utkwił wzrok w stojącym przed nimi lustrze. Na jego twarzy widniała powaga, która jakoś nie pasowała do wymyślonego przez nią scenariusza. Szybko zamrugała, starając się ukryć łzy.
— Chciałbym to zobaczyć — zapewnił ją, bezwiednie gładząc jej ramię. — To lustro pokazuje nasze pragnienia, wiesz? Nie wszystko, czego chcemy na co dzień, tylko największe marzenia…
— A co ty widzisz? — zapytała cicho, zadzierając głowę do góry, żeby spojrzeć mu w twarz. Potter uśmiechnął się lekko i spojrzał jej w oczy.
— Nic oryginalnego. — Odsunął się od niej i wzruszył ramionami. Dłonie wcisnął do kieszeni i udał, że przygląda się wspaniałej ramie zwierciadła.
— Ja ci powiedziałam — mruknęła Evans buntowniczo.
— No dobra, ale obiecaj, że nikomu nie powiesz. — Chłopak uśmiechnął się łobuzersko, kiedy ruda przytaknęła skwapliwie, nie bacząc na dumę, która wymagała przynajmniej dziesięciu sekund zastanowienia. — Widzę moją rodzinę. Ale, rozumiesz, nie rodziców i w ogóle, tylko moją rodzinę. Stoi obok mnie najpiękniejsza kobieta na świecie. Trochę jak teraz, tylko jeszcze dookoła biegają dzieciaki.
Urwał nagle i przygryzłszy wargę, przeczesał palcami swe kruczoczarne włosy. Lily była mu bardzo wdzięczna, że na nią nie spojrzał, bo czuła jak rumieniec pali skórę na jej policzkach.
— Żenujące jak Heckmann pod prysznicem. Wracajmy — zarządził, siląc się na wesołość, chociaż jego też zdradzał rumieniec. Nie oglądając się na nią, podszedł do drzwi.
— Myślałam, że marzysz raczej o czymś mniej prozaicznym, jak kariera w quidditchu — powiedziała, nie ruszając się z miejsca i ledwie panując na drżeniem głosu.
James skrzywił się śmiesznie.
— Ja też, ale nic nie poradzę na to, co wymyśla ten bibelot. Idziemy?
Skinęła głową, ale kiedy w zasięgu ich wzroku pojawił się portret Grubej Damy, nagle ją olśniło.
— Miałeś mi powiedzieć, dlaczego wezwała cię profesor McGonagall!
Potter westchnął ciężko, a rumieniec na jego twarzy pociemniał wyraźnie. Chyba po raz pierwszy tak bardzo cieszył się z ciszy nocnej – przynajmniej nikt nie mógł być świadkiem jego drogi przez mękę.
— Kazała mi zagrać Godryka Gryffindora. W szkolnym przedstawieniu — dodał z całą pogardą, jaka przepełniała go od chwili, kiedy to usłyszał.
Lily klasnęła w dłonie, a jej szmaragdowozielone oczy zaiskrzyły w świetle pochodni.
— To wspaniale! Nie cieszysz się? Pewnie wszyscy Gryfoni o tym marzą!
James ugryzł się w język i nie powiedział, że rola w szkolnych jasełkach raczej nie mieści się w pierwszej setce rzeczy, o których marzą uczniowie. Zamiast tego uśmiechnął się z przekąsem.
— Skaczące plumpki — powiedziała do Grubej Damy, która odsunęła się z najwyższym poświęceniem. — Chodź, musisz się pochwalić! Na pewno będziesz świetny.
Ostatnie słowa huczały mu głowie, kiedy przestąpili próg i zalało ich ciepłe światło Pokoju Wspólnego Gryffindoru.

* * * * * 

Syriusz przekroczył dziurę pod portretem i, nie chcąc zwracać na siebie niczyjej uwagi, przystanął pod ścianą. Rozejrzał się uważnie po Pokoju Wspólnym, który po południu jak zwykle wypełniony był niemal do granic możliwości. Niełatwo było wypatrzyć w tym tłumie pożądaną osobę, ale on nie musiał szukać długo.
Moon siedziała w fotelu nieopodal kominka. Wiedział dobrze, że było to jej ulubione miejsce – nigdy nie przyzwyczaiła się do kapryśnej brytyjskiej pogody i grubych murów Hogwartu, wśród których wiecznie panowały przeciągi.
Odetchnął, jednocześnie starając się pozbyć wszelkich wątpliwości i wyrzutów sumienia, które ciążyły mu na samą myśl o tym, co zamierzał zrobić. Ale nie było innego wyjścia – już dawno postanowił, że to przyjaciele będą jego priorytetem i od tej pory nic się nie zmieniło. Poza tym musiał poznać prawdę, a chyba niewiele miał już do stracenia.
Jak na zawołanie przywołał na twarz obojętność i ruszył w stronę kominka. Stanął nad nią i mimowolnie zerknął na zwitek pergaminu, któremu przyglądała się uważnie od dłuższej chwili. W momencie, kiedy jego cień padł na wiadomość, Moon gwałtownie poderwała głowę i instynktownie schowała papierek do kieszeni. Syriusz poczuł nieprzyjemne ukłucie w okolicach serca i natychmiast zapragnął zapytać, a może nawet zażądać, żeby mu to wyjaśniła, ale od razu skarcił się w duchu. Już nie miał do tego prawa.
— Czego chcesz? — zapytała szorstko, a Black zauważył, jak bardzo była blada, mimo ciepłych płomieni liżących drewno w kominku. Zawahał się przez moment.
— Muszę cię o coś zapytać — wychrypiał. Odchrząknął, starając się na nią nie patrzeć. Na usta cisnęły mu się dziesiątki pytań, ale każde z nich napotykało tę samą barierę: to już nie jego sprawa, jej problemy nie są jego problemami.
Dziewczyna zmrużyła lekko oczy, ale nic nie powiedziała. Niemal fizycznie odczuwał niechęć, która zdawała się promieniować od niej falami. Wciąż niespokojnie poruszała dłonią w kieszeni, do której wcisnęła pergamin.
Black przykucnął, przywołując całą swoją siłę woli. Skupił wzrok na własnych dłoniach, kiedy wymawiał przygotowane wcześniej słowa.
— Lisa wie o problemie Lunatyka — wyszeptał, na wszelki wypadek używając pseudonimu. Wiedział, że Moon wszystko zrozumie. Nagle ta cała sytuacja wydała mu się absurdalna. Zapragnął się wycofać, ale było już za późno, więc kontynuował z wyraźnym wysiłkiem. — Muszę wiedzieć, czy masz z tym coś wspólnego.
— Co?!
Blondynka poderwała się z fotela. Syriusz zaklął w duchu, kiedy ciekawskie spojrzenia powędrowały się w kierunku. Podniósł się, żeby spojrzeć w jej oczy, ale zgarbił się niemal jednocześnie, przygnieciony spojrzeniem, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widział.
Kiedy tak wpatrywał się w czubki własnych, starannie wypastowanych butów, słyszał dokładnie każdy z jej ciężkich oddechów. Podobne poczucie winy wiązało się w jego wspomnieniach jedynie z matką i momentami, w których ją zawiódł, więc wzdrygnął się mimowolnie.
— Jak śmiesz — wyszeptała Moon, a w jej głosie brzmiało wszystko to, czego się obawiał. Rozpaczliwie uchwycił się myśli, że robi to wszystko dla swojego przyjaciela. To dla niego musiał doprowadzić wszystko do końca. To przez niego Moon nie spojrzy na niego inaczej niż z pogardą... Ale w głębi duszy wiedział, że to wszystko zaczęło się znacznie wcześniej.
— Skądś musiała się dowiedzieć. — Black podniósł na nią błagalne spojrzenie. Chciał ją jednocześnie przeprosić i oskarżyć, chciałby, żeby wszystko było takie proste jak sobie wymyślił, ale napotkał niespodziewaną przeszkodę w jej oczach. Było tam coś, co widział już wcześniej, kiedy wróciła do Hogwartu po pogrzebie brata. Przeszedł go gwałtowny dreszcz, mimo ciepła buchającego z kominka. Zapragnął się cofnąć, ale Moon przygważdżała go przenikliwym spojrzeniem szmaragdowozielonych oczu, z których wyzierała furia.
— Nigdy — powiedziała już głośniej, ale głos załamał się jej nagle, a dziwny wyraz natychmiast zniknął z jej oczu, zastąpiony przez łzy. Mimowolnie poczuł ulgę, do której nikomu by się nie przyznał. — Nigdy nie byłam tak upokorzona. Nigdy nie zdradziłabym… Lunatyka. Jesteś beznadziejny.
Odwróciła głowę i zdecydowanym krokiem ruszyła do dormitorium dziewcząt. Nie zważając już na publiczność, która zgromadziła się wokół, instynktownie złapał ją za przedramię.
Nagle poczuł przenikliwy ból, jakby jego dłoń trawił żywy ogień. Ledwie tłumiąc okrzyk cierpienia, puścił ją i spojrzał jej w oczy.
Ku swojemu zdumieniu, nie napotkał w nich cienia zaskoczenia. Moon zdawała się doskonale wiedzieć, co robi. Wyrwała przedramię z jego słabnącego uścisku, ale nie odwróciła się w stronę schodów.
— A może ty masz mi coś do powiedzenia? Jak na przykład o rozpowiadaniu moich tajemnic po szkole?
— Co takiego? — Teraz to on poczuł złość. Stali naprzeciwko siebie, z mocno zaciśniętymi ustami i oczami miotającymi gromy.
Étron. — Chociaż nic z tego nie rozumiał, przez chwilę miał wrażenie, że dziewczyna splunie mu pod nogi, ale ona stała prosto, niemal dygocząc ze wściekłości. — Wyjaśnij mi, skąd twój brat wie… wiesz-o-czym.
— Nie zamieniłem z nim nawet słowa od wakacji — warknął, mając przy tym wielką ochotę, żeby mimo bólu złapać ją za ramię i siłą wyprowadzić z Pokoju Wspólnego, gdzie mógłby wygarnąć jej wszystko bez niepotrzebnych świadków.
Moon już otworzyła usta, żeby podważyć jego słowa, kiedy portret Grubej Damy odsunął się, a od progu zabrzmiał chełpliwy głos Jamesa:
— Jestem Godrykiem Gryffindorem!
Pokój Wspólny zamarł na moment, a po chwili tu i ówdzie rozległy się pojedyncze śmiechy. Black zauważył, że nieopodal grupa dziewcząt zaczęła szeptać gorączkowo na widok Evans, która, zarumieniona po cebulki rudych włosów, weszła przez portret razem z Potterem. To jedno spojrzenie, ta jedna chwila dekoncentracji wystarczyła, żeby Moon zręcznie go wyminęła i, niemal niezauważona w ogólnym rozgardiaszu, pomknęła ku dziurze pod portretem. Zapragnął pójść jej śladem, ale zanim zdążył się zdecydować, u jego boku pojawił się roześmiany James.
— I co ty na to? — zapytał chełpliwie i wypiął pierś. Syriusz pomyślał z goryczą, że jeszcze trochę i jego najlepszy przyjaciel dosłownie pęknie z dumy. — Gdzie hołd?
— Nie mam pojęcia jak mocno Evans uderzyła cię tym razem i później wszystko mi opowiesz, ale teraz potrzebuję Mapy.
Potter uniósł brwi, ale widząc gorączkowe spojrzenie przyjaciela bez słowa sięgnął do kieszeni szaty i wyciągnął starannie złożony pergamin.
— Dzięki — powiedział krótko Black i niemal pobiegł do dormitorium.
— Ehem… — Wyraźnie zbity z tropu okularnik rozejrzał się wokół i przeczesał palcami włosy. Gryfoni wpatrywali się w niego w niemym oczekiwaniu. — Na czym to ja…?

* * * * * 

Kiedy przekroczyła próg Pokoju Wspólnego i znalazła się w pustym, pogrążonym w ciemności korytarzu, jeszcze przez chwilę spodziewała się, że Syriusz przyjdzie tu za nią. W końcu jednak musiała pogodzić się z tym, że jej los już zupełnie go nie interesuje. Sama była sobie winna, że nie zrozumiała tego za pierwszym razem, kiedy porzucił ją w najgorszym możliwym momencie, ani za drugim, gdy oskarżył ją o zdradę Remusa. Jak gdyby mogła zrobić coś takiego tylko po to, żeby się na nim odegrać! Poczuła palącą wściekłość, ale niemal natychmiast skarciła się w duchu. Już wystarczająco sama osłabiła się negatywnymi uczuciami, kolejne może ją tylko pogrążyć – kto wie, kto jeszcze znajdował się na korytarzach o tej porze.
Ruszyła przed siebie szybkim krokiem. Zaczynała żałować swojej impulsywnej decyzji, ale powtarzała sobie, że widocznie tak musiało się to potoczyć. Czuła się źle, czuła się beznadziejnie, ale to zarazem oznaczało, że teraz już mogło być tylko lepiej i tym razem zamierzała aktywnie się do tego przyczynić.
Liczyła w duchu, że nie natknie się na nikogo po drodze. Nie znała zbyt wielu tajemnych przejść, a w razie pojedynku prawdopodobnie nie potrafiłaby się obronić, bo jej próby uspokojenia się spełzały na niczym. Niepokój w połączeniu ze złością sprawiły, że droga do sowiarni wydawała się znacznie krótsza niż zwykle. Kiedy znalazła się w okrągłym pomieszczeniu wypełnionym podejrzliwie łypiącymi na nią ptakami, wyciągnęła z kieszeni pogięte pióro i wiadomość od Regulusa.
Zgoda — nabazgrała na odwrocie i wybrała jedną ze szkolnych płomykówek. Sowa chwyciła pergamin i wyleciała przez otwarte okno.
Moon patrzyła za nią przez chwilę, czując jak serce tłucze się jej w piersi. Mimo że powtarzała sobie, że nie ma wyjścia i musi wreszcie opowiedzieć się po którejś ze stron, miała nieodparte wrażenie, że właśnie zamknęła za sobą jakieś drzwi. Skarciła się w duchu i pospiesznie wyszła z sowiarni, mając nadzieję na równie łatwy powrót. Musi wziąć się w garść. Nie powinna myśleć o zamkniętych drzwiach – znacznie rozsądniej skupić się na tych nowych, otwartych.
Wszystko wskazywało na to, że znowu jej się uda, kiedy jednak mijała znajomą, wyjątkowo abstrakcyjną interpretację Damy z Łasiczką, kątem oka zauważyła perłowy blask po prawej stronie.
— Nick? — Rozpromieniła się, zapominając zupełnie o tym, że jest cisza nocna i musi jak najszybciej wrócić do Pokoju Wspólnego.
— Dobry wieczór. — Duch uśmiechnął się na jej widok i uchylił bogato zdobionego kapelusza. — Nie powinnaś być już w łóżku?
Dominika postanowiła zignorować to pytanie i uśmiechnęła się przymilnie.
— Chciałam tylko trochę pogadać. Wiesz, mam pewien kłopot i tak sobie pomyślałam: kto w Hogwarcie może być lepiej poinformowany niż sir Nicholas?
Policzki ducha zasrebrzyły się wyraźnie, a jego oczy zwęziły się z zadowolenia.
— Rzeczywiście, wiem to i owo, ale z pewnością są i mądrzejsi ode mnie… — Machnął ręką lekceważąco, ale efekt popsuł figlarny uśmiech kołyszący się na jego bladych ustach.
— Jak zwykle skromny — odparła Moon, rozglądając się czujnie wokół.
— Pytaj, kochana, pytaj i zmykaj do wieży. — Duch wyprężył pierś i nonszalancko odgarnął z ramienia starannie ufryzowane włosy.
— Sir Nicholasie, czy w Hogwarcie zamieszkała ostatnio jakaś nowa zjawa?
Uśmiech spełzł z jego widmowej twarzy. Zasępił się wyraźnie i zaczął nerwowo skubać kryzę, która szczelnie otaczała jego szyję.
— Tak, od niedawna przebywa tu pewien nieokrzesany typ — powiedział w końcu z wyraźną niechęcią. — Straszny gbur, słowem się do człowieka nie odezwie…
— Skąd się tu wziął? — zapytała Moon z bijącym sercem i widząc wahanie ducha, dodała szybko: — Sir Nicholasie?
— Nie mam pojęcia, ciągle tylko uderza się w tę pierś. — Pokręcił głową, kontemplując brak kultury osobistej w życiu pozagrobowym. — Ale zostaw go lepiej w spokoju, to nieprzyjazna dusza. Skandaliczne towarzystwo dla młodej panienki.
— Zgadzam się całkowicie — mruknęła ponuro Moon. Najwyraźniej znowu znalazła się w punkcie wyjścia, a już myślała, że rozwiązanie ma na wyciągnięcie ręki! — No nic, dziękuję, sir Nicholasie. Miłej, eee, przechadzki.
— Dobranoc. — Sir Nicholas odetchnął ciężko – wyglądało na to, że rozmowa o nieokrzesanym pobratymcu zepsuła mu humor. Poszybował przed siebie, mrucząc coś o gburach i nietowarzyskich impertynentach, a Moon pobiegła w przeciwną stronę, rozmyślając usilnie nad sposobem pozbycia się tajemniczej zjawy. Kiedy podawała hasło Grubej Damie, przysięgła sobie, że znacznie bardziej przyłoży się do lektury starofrancuskich dzienników, które bezpiecznie spoczywały na jej szafce nocnej. W końcu co innego jej pozostało?



Cześć i czołem, kluski z rosołem! Kto dotrwał do tego momentu, dla tego brawa. Trochę mi się oberwało za ostatni rozdział (jest szansa, że jedyną dobrą rzeczą na tym blogu jest muzyka, chociaż zdaje się, że i na ten temat były krytyczne uwagi, hły hły), ale bez obaw, jestem dość samokrytyczna, żeby każdą radę wziąć sobie do serca... No dobrze, prawie każdą :) Na przykład długość rozdziałów nie podlega negocjacjom. Jeśli to męka dla czytelnika, przykro mi  fanfiction to nie biznes, jako wielbicielka akcji piszę przede wszystkim dla siebie i nikt nikogo do czytania nie zmusza. Inne rady  jak najbardziej mile widziane. To zawsze duża motywacja do pracy nad sobą, a Merlin mi świadkiem, że do zrobienia jest mnóstwo. Na szczęście już dawno nie dostałam komentarza typu "Spoko rozdział, wpadnij do mnie", ale wiecie, o co mi chodzi :D 
W najnowszym rozdziale jest jeden promyczek mojej dumy i cieszę się, że ujrzał światło dzienne. Wiem, że część z Was czekała na pojednanie między Dominiką i Syriuszem, ale w zamian macie słodkie i kochane Jily :) Dziękuję Wam bardzo, bardzo za każdą chwilkę, którą poświęcacie tej historii  podczas czytania, podczas myślenia nad tym, co przeczytaliście i podczas produkowania komentarza mimo przeciwności losu. Każde słowo to dla mnie wielka motywacja. Dziękuję, że dzięki Wam ta historia żyje na nowo!

12 stycznia 2017

Rozdział XVI - część III


„Sekrety”

– rozdział XVI –


Mecz, który miał rozegrać się pomiędzy Gryfonami a Krukonami w drugiej połowie lutego był pierwszym meczem Quidditcha, na który nie czekała z niecierpliwością. Przeciwnie, nawał problemów, który pochłaniał ostatnio wszystkie jej myśli, uniemożliwiał skupienie się na czymkolwiek innym, nie wspominając o rozrywce.
Po pierwsze, nie pamiętała już, kiedy spokojnie przespała całą noc. Jeśli nie dręczyły jej koszmary, w których nieodmiennie widziała pełne wyrzutu twarze Guillaume’a i Patricii, to przy jej łóżku pojawiała się zjawa w kapeluszu z rondem i kryzie, uderzająca się w pierś zwiniętą pięścią. Po kilku pierwszych nawiedzeniach niemal przestała się już bać i próbowała wypytywać ducha przyciszonym głosem, pewna, że gdyby któraś z dziewcząt w dormitorium przebudziła się, śmiało mogłaby uznać ją za wariatkę. Niestety, widmo milczało i wpatrywało się w nią potępieńczym wzrokiem, a kiedy po kilku minutach rozpływało się w nocnej ciemności, gęsia skórka znikała z jej ramion. Miała plan, aby zrobić wywiad na ten temat wśród duchów zamieszkujących Hogwart, ale jak na złość, żaden nie przebywał w okolicy na tyle długo, żeby mogła go skłonić do rozmowy. Najwięcej wiary pokładała w Prawie Bezgłowym Nicku i Grubym Mnichu, najbardziej przyjaznych i towarzyskich duchach, ale na to musiała jeszcze poczekać. Tymczasem zajęła się lekturą zwojów, które okazały się dziennikami w języku starofrancuskim. Czytanie było żmudne i czasochłonne ze względu na dużą ilość archaizmów i dziwacznych ozdobników, których namiętnie nadużywał markiz Frederique du Bois, który, jak zdążyła się domyślić, miał nieprzyjemny zwyczaj wiszenia nad jej łóżkiem i odgrywania pantomimy.
Po drugie, obecność detektywów w Hogwarcie była wyjątkowo uciążliwa. W pierwszej chwili ucieszyła ją myśl, że rodzice Patricii przejęli się na tyle, żeby zrobić wszystko, aby wyjaśnić tajemnicę śmierci swojej jedynej córki. Później jednak zaczęły się przesłuchania, które zmuszały ją do nieustannego wracania do tego okropnego wieczora, do przeżywania wszystkiego na nowo, ale nawet to nie okazało się najgorsze. Prawdziwe chwile grozy przeżyła, kiedy wreszcie zrozumiała, że pytania Tracy sugerują, że ona sama znajduje się w kręgu podejrzanych. Myśl, że ktokolwiek może rozważać możliwość, że to ona jest odpowiedzialna za tragiczną śmierć przyjaciółki, sprawiała jej wielki ból.
Po trzecie, bardzo martwiło ją zachowanie Syriusza. Nagle stał się oschły i obojętny, a jego myśli zdawało się zaprzątać wszystko oprócz niej. Wprawdzie często ich spojrzenia krzyżowały się, kiedy łapała go na tym, że przygląda jej się ponuro ponad stołem Gryffindoru, ale chłopak bardzo szybko odwracał wzrok i skupiał go na czymś innym, co było do niego niepodobne. Dominika poważnie obawiała się, że zdecydowanie za bardzo zaangażowała się w ten związek. Teraz było jednak za późno i wszystko wskazywało na to, że w noc śmierci Patricii zakończyło się coś jeszcze.
Powyższe przyczyny spowodowały, że Moon, inaczej niż miała w zwyczaju, usiadła na uboczu w czwartym rzędzie gryfońskich trybun i, szczelnie owinąwszy się szalikiem, powstrzymywała ziewnięcia i bez większego entuzjazmu wpatrywała się w boisko. Nie chciała, żeby Syriusz widział jak mu się przygląda – nie potrafiła być wobec niego równie obojętna, ale on wcale nie musiał o tym wiedzieć.
Tymczasem, kiedy uczniowie zapełniający trybuny zaczynali się już niecierpliwić, nad boiskiem zawisło piętnaście postaci na miotłach. Dominika z ciekawością zerknęła na drużynę Krukonów w charakterystycznych, granatowych szatach. Słyszała, że to jeden z ich najlepszych składów od lat – krukońska precyzja i zdolności analityczne mogły okazać się nie lada wyzwaniem dla Gryfonów. Druga drużyna, nosząca szkarłatne szaty, także była poważnym przeciwnikiem, mimo że był to debiut Jamesa Pottera jako kapitana. Tuż po ostrym gwiździe sędziny rozpoczęła się gra.
Moon usiłowała udawać sama przed sobą, że ma prawdziwą ochotę zweryfikować komplementy o dokładności podań Krukonów, ale jej wzrok mimowolnie przyciągał gryfoński pałkarz. Z tej odległości nie widziała wyraźnie jego twarzy, ale w jego ruchach dostrzegalne były skupienie i precyzja.
Nie wzbijał się ponad innych graczy jak szukający, Carl Kidney. Nie manewrował szaleńczo, niemal z prędkością światła krążąc wokół wrogich bramek jak gryfońscy ścigający – Linda Anderson, Jasper Woodbury i James Potter, po raz pierwszy piastujący stanowisko kapitana drużyny. Syriusz Black w swoim własnym tempie przemierzał boisko, niespiesznie, ale uważnie lawirując wokół poszczególnych graczy, skupionych na grze. Jako doświadczony pałkarz, najprawdopodobniej kątem oka obserwował ruchy drugiego Gryfona na podobnej pozycji, rudowłosego Gabriela Rough, którego bystre oczy bezbłędnie wychwytywały słabe punkty w obronie przeciwnika. Poza tym, jego czujne spojrzenie omiatało także dwóch pałkarzy Ravenclawu, którzy odwdzięczali mu się równie ponurymi łypnięciami i zaciskali palce na masywnych pałkach opartych na kolanach.
Gra toczyła się dynamicznie, nie pozwalając widzom nawet na chwilową dekoncentrację. Nie był już to mecz między Ślizgonami a resztą świata – zarówno Gryfoni jak i Krukoni cieszyli się umiarkowanym poparciem wśród Puchonów, natomiast mieszkańcy Slytherinu rzadko zaszczycali swoją obecność trybuny, jeśli to nie ich dom walczył o wygraną.
Moon zupełnie nie potrafiła się skupić na grze. Miała do siebie żal, że nie dość, że Syriusz lekceważył ją demonstracyjnie, to jeszcze nie mogła oderwać od niego wzroku i nie obserwowała taktyki, która zawsze bardzo ją interesowała. Jeśli tak dalej pójdzie nie miała szans wypytać Jamesa o jego inspiracje i możliwe strategie, bo zwyczajnie, choć wbrew sobie, nie poświęcała im uwagi.
Prawdopodobnie właśnie dzięki temu zerwała się z miejsca jako jedna z pierwszych, z niedowierzaniem wbijając wzrok w miotłę Syriusza Blacka, która nagle zaczęła wariować. Nie mogło tu chodzić o zwykłą utratę panowania – najnowsze Zmiatacze, jak ten którego dosiadał Black, miały wbudowaną funkcję autohamulca, który jednak najwyraźniej nie powstrzymał jej przed wywijaniem koziołków i wykonywaniem gwałtownych zwrotów. Wstrzymując przerażony oddech i korzystając z ogólnego zamieszania, które zapanowało na gryfońskich trybunach, Moon, porwała cudzą lornetkę i błyskawicznie wycelowała jej obiektyw w Blacka. Miotła szarpała coraz bardziej, zmuszając chłopaka do zaciśnięcia palców na jej rączce i chwilowej rezygnacji z gry. Po krótkiej obserwacji za pomocą lornetki Moon uświadomiła sobie, że gra toczy się dalej i prawdopodobnie nikt nie zdąży na czas, by złapać go przed gwałtownym uderzeniem w ziemię. Nagle, tłuczek umiejętnie odbity przez pałkarza Krukonów pomknął wprost ku Syriuszowi. Kierując się przeczuciem i usilnie nie zwracając uwagi na towarzyszące jej ze wszystkich stron odgłosy zgrozy i oburzenia, wychyliła się daleko poza barierkę trybun w celu uniknięcia właściciela urządzenia, po czym wycelowała obiektyw lornetki w niemal zupełnie opustoszałą trybunę Ślizgonów. Otworzyła usta ze zdumienia i, odrzuciwszy okular na pobliskie siedzenie, puściła się biegiem do wyjścia ewakuacyjnego z trybun.
Czuła jak inni uczniowie zbiegają jej śladem, rozpaczliwie rozpalając w sobie nadzieję, że mecz został przerwany, a Syriuszowi została udzielona czarodziejska pierwsza pomoc. Nie obejrzawszy się nawet na to, co działo się na boisku, pomknęła wprost ku trybunom Slytherinu, intuicyjnie wyczuwając, że tam właśnie krył się ten, którego szukała.

* * * * * 

— To drobiazg, Łapo — po raz nie wiadomo który powtórzył James, od niechcenia wspierając się na własnej miotle. — Wystarczy, że w następnych meczach pokonamy Puchonów i Ślizgonów. I tak to planowaliśmy, co za różnica?
Syriusz podniósł się ciężko na łokciach, tłumiąc jęk bólu, który wciskał mu się na usta. Młoda panna Pomfrey podała mu już odpowiednią miksturę, ale jej działanie wymagało czasu i spokoju, a to właśnie były dwie rzeczy, na które Black zupełnie nie mógł sobie pozwolić.
— To znaczy, że nie odwołali meczu? — zapytał z wyraźnym rozczarowaniem, do końca wierząc, że tak skrajnie nieuczciwa eliminacja jednego z zawodników Gryffindoru skłoni sędzinę do ogłoszenia powtórki.
Chłopcy bez słowa pokręcili głowami, rzucając uważne spojrzenia w jego stronę.
— Ten dupek, Carmichael, tłumaczył się, że był pewien, że tylko się wygłupiasz — dodał James pogardliwym tonem. — Co za idiota, naprawdę.
Syriusz skupił wzrok na własnej dłoni przesuwającej się po śnieżnobiałej pościeli, pozwalając by kolejne pytania mnożyły się w głowie i nie zostały wypowiedziane na głos.
— Gdzie Moon? — odezwał się w końcu, mierząc każdego z przyjaciół uważnym spojrzeniem, jakby wiedział, że doskonale znają odpowiedź. Huncwoci zafrasowali się wyraźnie, unikając jego palącego wzroku.
W momencie, kiedy James otworzył usta, drzwi Skrzydła Szpitalnego skrzypnęły głośno, ukazując postać drobnej dziewczyny uwalanej błotem i ulewnym deszczem. Płynęły długie sekundy, podczas których cała piątka wpatrywała się w siebie bez słowa.
Woda z wolna kapała z jej szaty wprost na posadzkę Skrzydła. Buty były oblepione błotem zmieszanym ze szlamem, a jej jasne włosy przylepiły się do czoła, jednak Moon zdawała się nie zwracać na to uwagi. Krótkim szarpnięciem głowy odrzuciła część kosmyków do tyłu, ale jej spojrzenie nawet na chwilę nie oderwało się od leżącego Syriusza.
— Pójdziemy już — powiedział automatycznie Remus, chociaż w jego głosie zadźwięczała ulga. Zapowiadało się poważne stracie, w którym nie powinni uczestniczyć – czuł to w kościach, jakby wiedział już, co się wydarzy.
Ani Syriusz, ani Dominika nie zareagowali na te słowa. Wciąż mierzyli się wzrokiem, nawet kiedy drzwi Skrzydła Szpitalnego zatrzasnęły się za Huncwotami, a oni pozostali ze sobą sam na sam. Przez chwilę panowało milczenie, które nagle przerwała Moon, wyciągając ku niemu rękę i przywołując wreszcie troskę na twarz.
— Bardzo boli? — wyszeptała, wbijając wzrok w jego bark, który pulsował rytmicznie, wolno odtwarzając właściwą strukturę kości.
Miał wielką ochotę wzruszyć ramionami, ale na jego usta wypłynął jedynie grymas.
— Gdzie byłaś? — warknął nagle, jakby to jedno pytanie ciążyło mu na ustach od chwili, gdy zderzył się z ziemią. Moon cofnęła się o krok, przyciskając rękę do oplątanej szalikiem szyi, ale nic nie odpowiedziała, przyglądając się mu z przestrachem.
Syriusz odczekał kilka długich minut, ale nie doczekał się odpowiedzi. Odetchnął głęboko, gromadząc wszystkie siły, niezbędne do tego, co zamierzał zrobić. Starał się nie patrzeć w jej wypełnione żalem oczy, tak było lepiej. Zachowanie Moon na szczęście wszystko ułatwiało.
— Mam dość tych twoich sekretów — powiedział cicho, utkwiwszy wzrok we własnych dłoniach, które jako jedyne zdradzały zdenerwowanie – drżały ledwo zauważalnie i zaciskały się brzegu śnieżnobiałej pościeli. Dziewczyna jednak jak zahipnotyzowana przyglądała się jego twarzy, która w tym momencie wyrażała gniew i wyniosłość. — Mam dość, że nigdy nie mówisz mi prawdy. Wolałbym mieć normalną dziewczynę, której nie trzeba pilnować bez przerwy.
Zapadło milczenie, w czasie którego Black zaryzykował szybkie spojrzenie w jej stronę. Nie mógł nawet usprawiedliwić się tym, że zrobił to w trosce o nią – tak naprawdę, przyznawał przed sobą ze wstydem, chciał zobaczyć, jakie wrażenie zrobiło na niej jego wyznanie. Czy płakała, drżała z gniewu? Czy utrudni wszystko, przepraszając go i obiecując poprawę, a może obrzuci go stekiem wyzwisk?
Ale Dominika nie zrobiła żadnej z tych rzeczy.
Po prostu stała i patrzyła na niego, a przez jej twarz przebiegały kolejno emocje, jedna po drugiej. Zdumienie gładko przechodziło w niedowierzanie, niedowierzanie zastępowane było przez oburzenie, a ono z kolei ustępowało miejsca żalowi, który był dla niego najtrudniejszy do zniesienia.
Przełknął ślinę i czując, jak krew występuje mu na policzki, utkwił wzrok w uchylonym oknie, wychodzącym na błonia Hogwartu. Patrzył przez nie, ani przez chwilę nie widząc jeziora, Bijącej Wierzby ani zielonej murawy, patrzył nieustannie aż jego uszu dobiegł dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Zamknął oczy i z ciężkim westchnieniem opadł na miękkie poduszki.

* * * * *

Moon biegła hogwarckimi korytarzami, które w tym momencie jak na życzenie były ciche i opustoszałe. Gdyby nie była tak bezwolnie zatopiona we własnych myślach, mogłaby dojść do nie mniej wesołego wniosku, iż był to pierwszy moment od wielu tygodni, kiedy coś działo tak jak chciała, a nie, jakby jakaś mroczna siła spychała wszystko na niewłaściwy tor.
Mijały minuty, a ona zwalniała powoli, bieg przeszedł w trucht, trucht w szybki marsz, aż w końcu zatrzymała się przy topornym cokole, na którym spoczywało znajome popiersie czarodzieja, który zamiast kapelusza przywdział wątpliwą ozdobę w postaci głowonoga. Spojrzała na nie z żalem, bo kojarzyło jej się ze spotkaniami z Corneliusem Imnifay, które – mimo że niekiedy rozczarowujące i tajemnicze – zawsze stanowiły dużą pomoc i wsparcie w czasach, kiedy jeszcze bywała szczęśliwa.
Przysiadła na cokole i zacisnęła usta, powstrzymując łzy napływające do oczu. W końcu od początku podejrzewała, że to w końcu się stanie. Nikt nie był w stanie zatrzymać Syriusza Blacka – on musiał ciągle gnać naprzód, goniąc coś nieuchwytnego, skazany na wieczne spalanie. Wzdrygnęła się na wspomnienie centaurów.
Największy ból sprawiał jej fakt, jak bardzo się przed nim otworzyła. Raz przyjechała specjalnie do domu Jamesa Pottera, by nie pozwolić mu odejść, a dwukrotnie niemal wyznała mu miłość. Powiedziała mu o Białej Magii i o tajemniczych prześladowcach. Otworzyła się przed nim jak przed nikim innym. Wstydziła się tego wszystkiego.
Nie była jednak w stanie zaprzeczyć jego oskarżeniom. Powiedziała Syriuszowi wiele, to prawda, ale nie wszystko. Nie zwierzała mu się z każdego problemu głównie ze względu na obawę przed jego reakcją – kiedy rozpoczęły się jej kłopoty z duchem, była przekonana, że Black ją wyśmieje, a to, co zrobiła dzisiaj, na pewno spotkałoby się z jeszcze większą wściekłością z jego strony. Najwyraźniej samotność była jej pisana, zbyt wiele działo się wokół, jak gdyby była uwięziona w oku cyklonu, który każdego dnia przybierał na sile. Mocno zacisnęła powieki, wracając myślami kilka godzin wcześniej, kiedy Syriusz spadł z miotły, a ona popędziła za jego oprawcą.
Ścigała go, przywołując wszystkie swoje siły. Nigdy nie uprawiała żadnego sportu, a jej kondycja pozostawiała wiele do życzenia, ale adrenalina dodawała jej sił, a ona sama mknęła wzdłuż trybun, kierując się do miejsca wypatrzonego przez lornetkę. Wreszcie pojawił się na horyzoncie, stojąc nieruchomo na murawie przylegającej bezpośrednio podwyższenia przeznaczonego dla Ślizgonów. Zadzierał głowę do góry i mamrotał coś pod nosem, manewrując delikatnie różdżką. Usłyszał ją, kiedy była w odległości kilku stóp od niego – zdradziło ją miękkie błoto i mokra trawa, na której z trudem utrzymywała równowagę. Na jej widok chłopak puścił się biegiem.
Był od niej szybszy, znacznie szybszy i kilka razy niemal straciła go z oczu, kiedy manewrował pomiędzy trybunami, a potem zagłębił się w Zakazanym Lesie. Na widok ponurych masywów drzew celujących w niebo tuż przed nią, Moon zawahała się, ale po chwili wznowiła bieg z nową energią. Las zwiększał jej szansę.
Biegła, nie zważając na czyhające wszędzie pełne szlamu kałuże i wąskie, choć zdradliwe pnie drzew, uniemożliwiające sprawny pościg. Niemal traciła nadzieję, kiedy sylwetka chłopaka niknęła wśród mroku, który zwiększał się z każdym jej krokiem.
W pewnym momencie chłopak zatrzymał się nagle, odwrócony do niej plecami. Dominika przystanęła zaskoczona, czując jak powietrze boleśnie wdziera się jej do płuc. Wsparła się drżącą dłonią o chropowatą korę pobliskiego drzewa, a drugą ręką namacała różdżkę w kieszeni. Po chwili, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, chłopak odwrócił się, demonstrując godło Slytherinu i lekki uśmiech.
— Cześć — powiedział miękko. — Nareszcie jesteś.
Moon zesztywniała, przepełniona zdumieniem i niepokojem. Ślizgon zachowywał się, jakby dobrze ją znał i spodziewał się jej, tymczasem ona widziała go zaledwie drugi raz w życiu – poprzednio również spotkali się w okolicach trybun Slytherinu i to wspomnienie wywołało u niej bolesny skurcz w okolicach serca. Mogła przecież domyślić się, że coś knuje!
Niepokojąco znajome oczy wpatrywały się w nią w wyraźną ciekawością, chociaż reszta twarzy nie pozostawiała już wątpliwości, że to nie Syriusz – twarz Ślizgona była bardziej pociągła, nos idealnie prosty, a gładko zaczesane włosy były wyraźnie krótsze i ujarzmione.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytała, z trudem łapiąc oddech. — Mogłeś go zabić!
— A więc już wiesz, że nic mu nie jest. — Chłopak uśmiechnął się szerzej. — Spokojnie, wychodził bez szwanku z gorszych opałów. A ja bardzo chciałem cię poznać.
Mięśnie blondynki napięły się instynktownie, a jej palce mocniej zacisnęły się na różdżce, wciąż tkwiącej w kieszeni szaty. Dobrze wiedziała o niechęci pomiędzy domami Gryffindora i Slytherina. Jak dotąd, zainteresowanie mieszkańców tego drugiego wiązało się dla niej wyłącznie z przykrymi, pełnymi grozy przeżyciami i nie spodziewała się, żeby tym razem było inaczej.
— Nie musiałeś zwalać go z miotły dla takiej błahostki — powiedziała Moon, siląc się na spokój, chociaż wszystkie jej zmysły krzyczały na alarm.
— O niektórych rzeczach lepiej rozmawiać na osobności. — Uśmiech nie schodził z jego ust, a on sam zbliżył się do niej nieznacznie. Czarne jak węgiel oczy zabłysły w cieniu drzew.
— Nie mamy o czym rozmawiać — odparła stanowczo Moon, cofając się o kilka kroków i rzucając mu ostrzegawcze spojrzenie.
— Nie bój się mnie. — Chłopak spoważniał nieco, nie odrywając wzroku od jej twarzy. — Mówię szczerze. Jeśli tak bardzo ciekawią cię moje relacje z bratem, chętnie zdradzę ci kilka sekretów w zamian za kilka twoich. — Uśmiechnął się lekko pod nosem, z uwagą przyglądając się jej reakcji. — Co ty na to, biała czarodziejko?
Na samo wspomnienie zalała ją fala gorąca. Wolała nawet nie domyślać się, skąd ktoś taki jak Regulus mógł dowiedzieć się o jej największej, skrzętnie skrywanej tajemnicy. Nawet Syriusz do niedawna niczego nie podejrzewał, a nagle przy pierwszej rozmowie z obcym Ślizgonem na jaw wychodzi coś takiego. Niemożliwym wydawało się, żeby to Syriusz wyjawił jej tajemnicę. Z czym więc się zdradziła, kiedy i – co najważniejsze – komu jeszcze chłopak zdążył o tym powiedzieć? Postanowiła, że przy pierwszej okazji za wszelką cenę wymusi na nim wyznanie prawdy. Bo, że będzie ku temu okazja, nie miała żadnych wątpliwości.
Bardziej to poczuła niż zauważyła. Ktoś stanął nad nią, rzucając na nią swój cień.
— Dzień dobry — odezwał się mężczyzna przyjemnym, głębokim głosem. Moon zmrużyła oczy, próbując przyjrzeć mu się pod światło. Widziała tylko jasną aureolę, w którą zamieniły się jego włosy pod wpływem blasku pochodni oraz migoczący na piersi emblemat. — Jestem Joe Mason. Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać, ale wiem, że rozmawiałaś już z moją partnerką, Lawsford. Masz może ochotę na herbatę?
Blondynka spojrzała na niego z niedowierzaniem. Już miała stanowczo odmówić, ale coś w jego uśmiechu podpowiedziało jej, że to wcale nie była propozycja. Wzruszyła ramionami.
— Chodźmy zatem. Urządziliśmy się tuż obok.
Dziewczyna niespiesznie podniosła się z cokołu. Rozcierając ukradkiem tył szaty zanotowała w głowie, że zimne i twarde kamienne powierzchnie to nie miejsca przeznaczone do siedzenia. Powędrowała posłusznie za detektywem zastanawiając się, dlaczego z własnej woli zgodziła się na przesłuchanie, skoro mogła po prostu odmówić – powiedziała już wszystko, co wiedziała. Czy tacy urzędnicy mogli naginać prawo, używając wobec podejrzanych magicznych środków, zmuszających do składania zeznań albo postępowania zgodnie z ich wolą? Moon postanowiła twardo, że za nic nie napije się tej podejrzanej herbaty.
Ale do herbaty nigdy nie doszło. Zaledwie Mason wkroczył do gabinetu i zapytał ją, czemu po meczu nie wróciła do wieży razem ze swoimi rówieśnikami, coś zagwizdało przeraźliwie. Moon cofnęła się instynktownie, obcasem natrafiając na drewniany próg. Ledwie utrzymała równowagę, patrząc na dziwaczny, zaokrąglony przedmiot leżący na biurku, który wydawał z siebie gwizdy i błyski.
Czarodziej odwrócił się powoli od biurka i spojrzał na nią, z niewiadomych powodów nie wyłączając urządzenia.
— Proszę opróżnić torbę i kieszenie — rzucił nagle rozkazującym tonem.
— Co? — Oczy Moon stały się niemal okrągłe ze zdumienia. Wciąż nie rozumiała, co właściwie się stało. — Niby dlaczego…
— Bez dyskusji — uciął mężczyzna, wyczekująco zakładając ramiona na piersiach i wbijając w nią przeszywające spojrzenie swych jasnoniebieskich oczu.
Dziewczyna obejrzała się niepewnie na wciąż otwarte drzwi, ale ucieczka nie miała większego sensu, a – jak już sprytnie zauważył detektyw – od zakończenia meczu nikt nie błąkał się po korytarzach.
W końcu — myślała z rezygnacją, ciągnąc za suwak i wypakowując zawartość torby — nie mam nic do ukrycia, prawda?
Myliła się jednak. Kiedy na niemal pustym biurku Masona leżał już jej podręcznik do zielarstwa, skrawki pergaminów, nieco zużyte jastrzębie pióro, kałamarz, parę kocich chrupek i rękawiczki, natrafiła w torbie na coś jeszcze.
Zastygła z na wpół wyciągniętą ręką, czując jak pod szalikiem zaczyna jej się robić gorąco.
Mason podniósł wzrok znad jej podręcznika, który zawzięcie kartkował, i przyjrzał się jej nagląco.
Moon przełknęła ślinę i wyjęła ostatni przedmiot. Długi na pół stopy, czarny, połyskujący kolec. Do niedawna własność Severusa Snape’a, którą odebrała mu w przypływie natchnienia, za co przyjdzie jej teraz zapłacić. Niemal żałowała swojego wścibstwa – jej życie z pewnością byłoby o wiele lepsze bez niego. Ale wiedziała, że nie zrobiła tego ze zwykłej ciekawości. Jej także zależało na tym, żeby dojść do tego, kto stoi za śmiercią Patricii, a fakt, że Snape był w posiadaniu trudnodostępnych składników, które niewątpliwie służą do uwarzenia jakiegoś zgubnego w skutkach eliksiru, wydał jej się co najmniej podejrzany.
Detektyw Mason najwyraźniej był tego samego zdania, bo wyjął jej z ręki kolec i przyjrzał mu się uważnie.
— No, no — mruknął i spojrzawszy na nią, zmrużył oczy. Po jego przyjacielskim uśmiechu nie pozostał nawet ślad. — Kolec jeżowca. Zastanawia mnie, co też taka substancja robi w torbie uczennicy?
Dominika nagle poczuła się bardzo samotna. Gdyby nie Syriusz, nie przesiadywałaby jak ofiara losu na korytarzu, a on trzymałby z dala od niej dociekliwych detektywów, wścibskich uczniów i wszelkie kłopoty. Gardło ścisnęło się jej, kiedy podniosła oczy na Masona i przemówiła z całą szczerością, na jaką było ją stać.
— To nie moje. Po co byłby mi jeden kolec? Niech pan posłucha mnie uważnie, nie mam nic wspólnego ze śmiercią Patricii, poza tym, że przypadkowo stałam się jej świadkiem. Tak samo jak pan chcę wiedzieć, kto za nią odpowiada.
Mężczyzna z cichym stuknięciem odłożył kolec na biurko i oparł się o nie biodrem, nie odrywając od niej czujnego wzroku.
— Dlaczego uważa pani, że to nie był wypadek?
— Już wam mówiłam, Patricia nie miała żadnych powodów, żeby odbierać sobie życie. — Pociągnęła za szalik, który zsunął się z jej ramion i jednym końcem musnął podłogę. — Gdyby było inaczej, pewnie nie dostaliby państwo zlecenia.
Rzuciła mu szybkie spojrzenie, jakby sprawdzając, czy posunęła się za daleko. Zamiast tego, mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem.
— Błyskotliwy wniosek, panno Moon. Kiedy to wszystko się skończy, proponuję, żeby rozejrzała się pani za posadą w naszym biurze, w Londynie.
Wciąż z kpiącym uśmiechem na ustach, gestem pozwolił jej na zabranie swoich rzeczy i opuszczenie gabinetu. Kolec jeżowca włożył jednak do jednej z szuflad i zapieczętował ją zaklęciem. Dziewczyna szybko zgarnęła swój skromny dobytek i nie fatygując się nawet, żeby z powrotem go spakować, wycofała się z gabinetu. Kiedy zamykała za sobą drzwi, usłyszała jeszcze dobiegający z wewnątrz głos Masona:
— Będę miał panią na oku.

* * * * *

Remus przeciągnął się leniwie i na moment wypuścił z ręki swoje jastrzębie pióro. On i Lisa spędzali w bibliotece kolejną godzinę, więc zastałe stawy powoli zaczynały dawać się im we znaki.
Spojrzał nad nią ponad stosem podręczników i porządnie zwiniętych pergaminów. Skrobała zawzięcie piórem, skrzętnie wypisując charakterystyczne cechy roślin z gromady widłaków i ich zastosowanie w eliksirowarstwie. Co jednak podobało mu się najbardziej, od czasu do czasu zamyślała się na moment, zapewne układając w myślach kolejne zdanie, i nieświadomie wodziła lotką po swoich okrągłych policzkach i pełnych ustach. Czasami końcówka pióra wędrowała nieco zbyt blisko nosa i wywoływała kichnięcie, przez co Lisa ze zdziwieniem spoglądała na pierzastego winowajcę, jakby nagle zaczął wykazywać własną wolę. Ten uroczy proces po raz ostatni wydarzył się jakieś trzy kwadranse temu, więc Remus poważnie zaczął rozważać rzucenie małego, huncwockiego uroku na pióro Lisy, ale w tym samym momencie Krukonka podniosła na niego swoje piękne, ciemne oczy i uśmiechnęła się z przekąsem.
— Nie powinieneś czasem pisać wypracowania dla profesora Jonesa?
— Powinienem — odparł z lekkim uśmiechem. — Ale chyba mogę czasem zafundować sobie odpoczynek i skupić wzrok na czymś ładniejszym od mantykory?
— Jak miło! — parsknęła, opierając podbródek na stulonej dłoni. — Ładniejsza od mantykory, tego jeszcze nie słyszałam. Remus Lupin, hogwarcki mistrz komplementów.
— Liczy się oryginalność. — Wzruszył ramionami i posłusznie wrócił spojrzeniem do podręcznika, ale jego prawdziwe zdanie na temat urody Elisabetty zdradzał czuły uśmiech, który jakoś nie chciał opuścić jego ust. Zaczął kartkować podręcznik w celu odnalezienia magicznego stworzenia, które mogłoby posłużyć do bardziej adekwatnego porównania, gdy nagle jego wzrok przyciągnęła jedna z rycin, przedstawiająca feniksa w locie.
Feniks — przemknęło mu przez myśl. — Zakon Feniksa. Co to mogło znaczyć, u licha?
Parę dni temu zaaferowani Syriusz i James przybiegli do niego, żeby podzielić się sensacją zasłyszaną w gabinecie dyrektora. Ku cichej irytacji Remusa oczywiście byli przekonani, że zaraz wytłumaczy im, o co w tym wszystkim chodzi. Tymczasem musiał ich rozczarować, bo nigdy wcześniej nie słyszał tej nazwy, a co jak co, ale pamięć miał dobrą. Jedyne informacje, jakie mieli na ten temat, wynikały bezpośrednio z podsłuchanej rozmowy – najwyraźniej Zakon Feniksa to jakaś organizacja, do której teoretycznie mogliby wstąpić wybrani uczniowie. Uczniowie wyselekcjonowani podczas spotkań Klubu Pojedynków. Może więc to jakieś dodatkowe fakultety albo kółko zainteresowań? Tylko dlaczego profesor McGonagall była tym tak zdenerwowana?
Wszystkich ich nurtowała ta tajemnica, chociaż James jak zwykle postanowił rozładować sytuację i stwierdził, że do żadnego zakonu nie zamierza wstępować, bo przecież czeka go ślub z Evans. Ślub odległy jak nigdy wcześniej, uzupełnił złośliwie w myślach Remus, bo Rogacz z niezrozumiałych dla nikogo powodów dał odetchnąć Evansównie i nawet nie wysłał jej walentynki. A może była to część kolejnego genialnego planu?
Przez chwilę czuł jak ogarnia go mieszanina znużenia i zniechęcenia – czy ludzie nie mogliby być po prostu szczerzy wobec siebie zamiast snuć niekończące się intrygi i knowania? Gdyby Dumbledore na samym początku powiedział uczniom, dlaczego właściwie założył Klub Pojedynków, Huncwoci nie musieliby teraz wytężać mózgów i sklejać naprawdę marnych strzępków informacji w logiczną całość; gdyby James szczerze wyraził swoje uczucia wobec Lily zamiast wstydzić się poważnych wyznań i błaznować, kto wie, może coś by z tego było; gdyby Syriusz i Moon porzucili swoje strefy bezpieczeństwa i okazali sobie wzajemne, pełne zaufanie, nie musieliby ciągle gryźć się w język i dusić w sobie emocji, które przecież wcześniej czy później musiały wybuchnąć.
Jego wzrok ponownie powędrował w kierunku Lisy, ale tym razem ukradkowo, jakby nieśmiało.
Tak, Remus dla każdego miał gotowe rozwiązanie. Dla każdego, poza sobą.

* * * * * 

Lily siedziała na swoim łóżku w dormitorium dziewcząt, a na jej ustach błąkał się mimowolny, jakby nieśmiały uśmiech. Pokój był pusty, a przy tym znajdował się na szczycie wieży, więc szanse na to, że ktoś ją widzi były niewielkie, ale mimo wszystko czuła lekkie zażenowanie, być może nawet przed samą sobą.
Bo czy jest coś bardziej zawstydzającego niż fakt, że Potterowi udało się wzbudzić w niej ciepłe uczucia? Prawdopodobnie po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Nie było to nic znaczącego, ale właśnie ów fakt i niepodobna do Huncwota dyskrecja sprawiły, że było to zachowanie zupełnie inne od tego, którym uprzykrzał jej życie przez cztery długie lata, czyli od momentu, kiedy raczył ją zauważyć.
Podciągnęła kolana pod brodę i mrużąc oczy w uśmiechu, spojrzała na złotego znicza, który trzepotał pod sufitem, kreśląc w powietrzu esy i floresy.
Kiedy przyszła do dormitorium po meczu, znicz już tu był. Nie było żadnej adnotacji ani wiadomości od nadawcy, ale przecież nie były potrzebne. Evans niejasno zdawała sobie sprawę z tego, że było to nielegalne oraz, paradoksalnie, praktycznie niewykonalne, jako że James Potter był ścigającym, a nie szukającym, więc niby kiedy udało mu się zabrać piłeczkę?
Nie przeszkadzało jej to jednak zupełnie. Znicz pobłyskiwał cudownie w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, a w głowie rudej Gryfonki kiełkowały niestworzone scenariusze z nim związane, kiedy drzwi dormitorium otwarły się szeroko.
Evans błyskawicznie spoważniała i spuściła nogi na podłogę, jakby przyłapana na gorącym uczynku. Jednak Moon, bo to właśnie ona tak nagle wtargnęła do sypialni, zdawała się tego nie widzieć, zajęta pieczołowitym zamykaniem drzwi. Kiedy odwróciła się ku niej, Lily wiedziała, że stało się coś złego. Blondynka wyglądała ja kupka nieszczęścia – z włosami w nieładzie, zsuniętą z ramienia szatą, szalikiem wlokącym się po podłodze i zawartością torby przyciśniętą do piersi. Spróbowała uśmiechnąć się ironicznie, ale zupełnie jej to nie wyszło.
— Co się stało? — zapytała Evans, błyskawicznie porzucając własne rozmyślania i z niepokojem patrząc na przyjaciółkę. Przez jej głowę przewijały się dziesiątki możliwych wyjaśnień.
— Mam naprawdę dupny dzień — odparła Moon z prostotą, rzucając na swoje łóżko pustą torbę, podręcznik i stos pergaminów. A potem się rozpłakała.
Lily błyskawicznie podbiegła ku niej i otoczyła ją ramionami. Przysiadłszy na łóżku, pozwalała jej się rozkleić, głaszcząc ją uspokajająco po włosach i szepcząc łagodnie. Nigdy nie widziała, żeby Dominika płakała. Wcześniej, oczywiście – ostatnio Moon wydawała się tykającą bombą, która w każdej chwili może wybuchnąć. Widziała jej cierpienie na pogrzebie Patricii, miała także wrażenie, że słyszała jej szloch, kiedy wróciły do dormitorium po odpowiadaniu na natrętne pytania pani detektyw. To zachowanie zupełnie nie pasowało do wesołej i silnej dziewczyny, z którą się zaprzyjaźniła. Czuła, że musi stać za tym coś poważnego, jednak zamierzała poczekać, aż Moon sama to z siebie wydusi.
Nagle blondynka podniosła głowę znad jej ramienia i zamrugała mokrymi od łez rzęsami.
— Co to? — zapytała, wskazując w stronę złotego znicza, którego pióra wciąż szeleściły, ocierając się o sufit.
Evans powędrowała wzrokiem za jej spojrzeniem i westchnęła.
— Opowiem ci innym razem — obiecała, odwracając głowę od pobłyskującej złotem piłeczki i zakryła oczy powiekami.





No dobra, może nie był to najdłuższy rozdział na świecie, ale za to mamy solidną bazę pod kolejny, który chyba niestety będzie superekstradługi, o ile nie wymyślę, jak te wątki rozdzielić. Ale będzie się działo! Teoretycznie można snuć domysły na podstawie enigmatycznych wersji roboczych tytułów kolejnych rozdziałów, które znajdują się w Dziale Ksiąg Zakazanych, ale już teraz mogę zdradzić, że ci z Was (o ile są w tej kwestii jakieś wyjątki), którzy z utęsknieniem wyczekują intensyfikacji wątku Jily, na pewno będą zadowoleni :) Tymczasem możecie współczuć Dominice i trzymać kciuki za Remusa, którego czekają naprawdę ciężkie chwile. Przesyłam pozdrowienia i wenę, bo ja chyba cierpię na nadmiar, a widzę, że Blogosfera nam przymiera... ;)