30 stycznia 2016

Rozdział IV - część II



„W drodze do domu”

– rozdział IV –

Płatki śniegu opadały miękko na krajobraz za oknem. Świat, który rozciągał się za szybą przypominał obrazek z dziecięcej książki: nagie korony drzew zdawały się uginać pod ciężarem białego puchu, chatka gajowego wyglądała jak domek z piernika, sople skrzyły się tęczowo w bladym świetle zimowego słońca...
Jednak Remus Lupin z doświadczenia wiedział, że życie nie jest bajką.
Energicznym ruchem zsunął się z parapetu i rozejrzał się dookoła. Pokój sprawiał wrażenie, jakby nawiedził go niejeden kataklizm (co właściwie może być równoznaczne z czterema dorastającymi czarodziejami), chociaż lokatorzy zawsze uparcie twierdzili, że doskonale znają położenie wszystkich znajdujących się w nim przedmiotów. Nieoficjalnie znalezienie tu poszukiwanej rzeczy graniczyło z cudem – dostęp skutecznie utrudniały fortyfikacje z ubrań, sterty produktów niewiadomego pochodzenia, skrawki pergaminu, gdzieniegdzie nawet książki. Te ostatnie leżały głównie w okolicach łóżka Remusa, toteż odsunął kilka egzemplarzy, by móc usiąść. Na schludnie poskładanej pościeli leżał też średniej wielkości kawałek pergaminu. Ktoś z zewnątrz mógłby uznać go za zwykły śmieć i w tym momencie popełniłby niewybaczalny błąd – był to bowiem jeden z sekretów powodzenia Huncwotów.
Lupin podniósł go, wygładził pieszczotliwie powierzchnię i wbił wzrok w nierówności papieru. Ciągle uznawał Mapę za prototyp. Hogwart skrywał wiele tajemnic, Huncwoci nieustannie odkrywali więc nowe miejsca, a swoją wiedzę przelewali właśnie tu.
Nawet bez tego wiem, gdzie są. — Uśmiechnął się lekko do swoich myśli.
Znali się już tak dobrze, że bez najmniejszych wątpliwości potrafił stwierdzić, co prawdopodobnie robi każdy z trójki jego przyjaciół.
James. James zapewne realizuje kolejny odkrywczy plan zdobycia serca Lily Evans. „Genialnych pomysłów” na osiągnięcie tego celu było już tak wiele, że Remus miał poważny problem ze spamiętaniem chociaż połowy z nich. Łączył je niestety wspólny mianownik w postaci wielkiego finału, czyli sromotnej klęski... Co naturalnie nie zniechęcało Jamesa. Stanowiło to stały element szkolnej codzienności od jakichś trzech lat i Lupin czasami zastanawiał się, czy Rogacz rzeczywiście liczy na to, że Evans kiedyś zmieni zdanie. Przypominał trochę psa ścigającego samochody – dopóki rozrywka trwała, wszystko było w porządku, ale co by zrobił, gdyby wreszcie złapał któryś z nich? Chyba nawet sam James tego nie wiedział.
Peter Pettigrew mógł zajmować jedno z miejsc w opustoszałej Wielkiej Sali, bazgrząc w kalendarzu i oczekując na swoją ulubioną część dnia, czyli obiad. Oczywiście mógł iść do kuchni i wyżebrać coś od skrzatów, ale Remus wiedział, że sam nigdy się na to nie odważy z tego prostego powodu, że skrzaty domowe napawały go niezrozumiałym przerażeniem. Podobnie zresztą jak większość magicznych stworzeń, co było dość komiczne, kiedy wzięło się pod uwagę, że raz w miesiącu biegał po lesie z wilkołakiem…
Syriusz na pewno wystawia jakąś dziewczynę na ciężką próbę swojego uroku osobistego. Na pewno. I tą dziewczyną najprawdopodobniej jest Elisabetta, któż by inny?
Nagle zrobiło mu się bardzo duszno. Podszedł do okna i otworzył je, łapczywie chłonąc zimne powietrze. Lodowaty podmuch omiótł jego twarz, ale Remus doskonale wiedział, że to nie temperatura parzy jego duszę i ciało. To myśl, że pierwszy raz poczuł płomienną niechęć w stosunku do przyjaciela, ciążyła mu jak kamień.

* * * * *

Dominika półleżała w fotelu przed kominkiem, szkicując zawzięcie schemat kwiatostanu wilczomlecza w ramach pracy domowej na zielarstwo. Miała wielkie szczęście, że udało jej się zająć wygodne miejsce w pobliżu przyjemnie trzaskających płomieni – tego dnia Pokój Wspólny był wyjątkowo zatłoczony, bo siarczysty mróz na zewnątrz skutecznie zniechęcił większość uczniów do wyjścia na błonia.
Przechyliła głowę i przyjrzała się krytycznie swojemu dziełu. Nie wyglądało najlepiej, ale będzie musiało wystarczyć.
— Eee… Przepraszam?
Podniosła wzrok na niewysoką dziewczynkę z jasnymi włosami zaplecionymi w mysie ogonki. Mogła mieć najwyżej dwanaście lat i najwyraźniej była przerażona.
— Tak? — Uniosła brwi i odłożyła rysunek na bok. Zastanawiała się, jak okropne plotki muszą o niej krążyć po szkole, skoro ten dzieciak prawie urwał sobie krawat z wrażenia.
— Syriusz Black powiedział, że czeka na ciebie przed zamkiem. — Okrągłe policzki dziewczynki zapłonęły żywym rumieńcem. Moon poruszyła się niespokojnie w fotelu, czując na sobie spojrzenia pozostałych Gryfonów. Była wdzięczna Blackowi za tamtą rozmowę, kiedy czuła się tak bardzo samotna i opuszczona, ale od tego czasu Huncwot najwyraźniej postawił sobie za punkt honoru wyciągnięcie jej na dwór. Nie pomagały tłumaczenia, prośby ani groźby, więc Moon niezupełnie zdziwiła się słowami dziewczynki.
— Jestem zajęta. — Wróciła do rysunku, przy którym naskrobała swoje imię i nazwisko, chociaż nieco drżała jej ręka. Zawahała się i ponownie spojrzała na Gryfonkę. — Nie dawaj mu się tak wykorzystywać, to śmieszne.
— Ale on powiedział, że będzie tam leżał, aż przyjdziesz! — wybuchnęła z zaangażowaniem, które najwyraźniej zdziwiło nawet ją samą. Rumieniec na jej policzkach pociemniał, a końcówka warkoczyka powędrowała do ust rozchylonych w niemym przerażeniu.
Wokół rozległy się chichoty. Moon potoczyła wokół wzrokiem, czując jak panika ściska ją za gardło. Nienawidziła być w centrum zainteresowania, a już na pewno nie wtedy, kiedy ktoś zawstydzał ją publicznie. Rzuciła pergamin i pióro na stolik, po czym podniosła się z fotela i, pełna najgorszych przeczuć, podeszła do okna, przy którym kilka osób pokazywało coś sobie palcami.
Na olśniewająco białym śniegu przed zamkiem rozłożona była jakaś postać. Z tej odległości przypominała ciemną rozgwiazdę, ale ukradkowe chichoty otaczających ją Gryfonów upewniały ją w przekonaniu, że to nie jest głupi sen. Black naprawdę robił z siebie widowisko jej kosztem.
Odwróciła się gwałtownie od okna, czując jak płoną jej policzki. Uczniowie rozstąpili się przed nią, kiedy skierowała się do dormitorium, gdzie porwała płaszcz, szalik i rękawiczki, po czym popędziła przed siebie, mijając rozbawionych Gryfonów i dziurę pod portretem.
Idiota, idiota, idiota! — myślała gorączkowo, mijając kolejne kondygnacje i ignorując zaciekawione spojrzenia, które śledziły ją z portretów. Już zaczynała mieć o nim naprawdę dobre zdanie. Myślała, że jest wrażliwy i szczery, skoro uratował ją od jej własnych myśli, ale nie, teraz musiał ją zawstydzić przed całym Gryffindorem, wystawić na pośmiewisko dla głupiego kaprysu.
Z impetem naparła barkiem na potężne, hogwarckie wrota i na moment straciła oddech, kiedy lodowate powietrze owionęło jej twarz. Szczelniej owinęła się szalikiem i ruszyła w kierunku miejsca, które widziała z wieży Gryffindoru. Przez dłuższą chwilę widziała przed sobą tylko biel – oślepiający śnieg niemal zlewał się z bladoszarym niebem i tylko linia drzew po prawej stronie wyznaczała horyzont.
I wtedy to zobaczyła – ciemna plama na tle olśniewającej jasności. Podbiegła do niej lekkim truchtem, rozgarniając śnieg czubkami szkolnych pantofli.
Pierwsze, o czym pomyślała, to natrętne spojrzenia, które niecierpliwie śledziły każdy jej grymas, każdy gest i reakcję. Wycelowała różdżkę w kierunku okien najbliższej wieży.
Gelfreccio — mruknęła, a w kierunku szyb pomknął bladoniebieski promień, który pokrył je grubą warstwą lodu. Dopiero wtedy spojrzała na postać rozciągniętą na śniegu.
Ubrany w szkolny mundurek Black leżał z rozpostartymi ramionami i nogami. Nie zrobiłoby to na niej przesadnego wrażenia, gdyby nie jego twarz – była spokojna i pozbawiona wyrazu, zupełnie inaczej niż na co dzień. Zwykle prezentowała istny kalejdoskop min – od zwykłego samozadowolenia, przez kpinę i zawziętość, więc nagła pustka sprawiała co najmniej niepokojące wrażenie. Trąciła go czubkiem buta.
— Hej, Black. — Jego usta były sine, a skóra blada, mocno kontrastująca z kruczoczarnymi włosami opadającymi mu na czoło. — Koniec przedstawienia.
Nie drgnął nawet o cal.
Przykucnęła. Zerknęła w stronę oblodzonych okien, jakby obawiała się, że jakimś cudem ktoś zobaczy tę irracjonalną scenę.
— Black. — Mocno potrząsnęła jego ramieniem. — Wygrałeś, okay? Ale już wystarczy. Zaraz oboje tu zamarzniemy.
Zaczęła poważnie się denerwować. Było okropnie zimno, czuła jak uszy i końcówki jej palców drętwiały na mrozie. Syriusz leżał bez ruchu, nie dając znaków życia i kompletnie nie wiedziała, co z nim zrobić. Z każdą chwilą wydawał się być bardziej siny i nie było w tym nic dziwnego – leżał w śniegu grubym na dwa cale, nie mając na sobie nic poza przepisowym mundurkiem.
Tytanicznym wysiłkiem uniosła go za ramiona i przeniosła jego głowę na swoje kolana. Jego nieruchome ciało zdawało się ważyć co najmniej tonę.
— Black, słyszysz mnie? — Poklepała go po policzku. — Nie umieraj, co?
 A jeśli głupi żart właśnie teraz, na jej oczach przeobraził się w coś znacznie gorszego? Co jeśli Black leżał tu na tyle długo, że naprawdę stracił przytomność i z każdą kolejną minutą ulatywało z niego cenne ciepło?
Drgnęła, kiedy jej umysł samoistnie wypełnił się możliwymi rozwiązaniami. Zaklęcia napływały jedno za drugim, łagodnie zajmowały miejsca w szeregu, jakby proponowały, by ich użyć. Czuła się zupełnie jak wtedy, na balu, ale teraz miała nad tym większą kontrolę i świadomość tego, co się dzieje.
Przełknęła ślinę i spojrzała w dół, na bladą twarz Blacka, od której wyraźniej niż zwykle odcinały się mokre kosmyki czarnych włosów. Niespiesznym, jakby sennym ruchem zsunęła rękawiczkę. Instynktownie wiedziała, że nie potrzebuje różdżki.
Na skutek kontaktu z mroźnym powietrzem, skóra od razu ścierpła i zaczerwieniła się, ale Moon czuła jak wypełnia ją przyjemne ciepło.
W momencie, gdy końcówki jej palców dotknęły policzka chłopaka, stało się coś dziwnego. Jego twarz drgnęła pod jej dotykiem, kąciki ust powędrowały do góry, a chwilę później zimowe powietrze wypełniło się jego donośnym, charakterystycznym śmiechem.
Dominika zerwała się na równe nogi, a głowa Syriusza uderzyła o zmrożoną glebę. Gryfon skrzywił się, ale po chwili ponownie wybuchnął śmiechem.
— Już nie mogłem — jęknął, podnosząc się do pozycji siedzącej i odgarniając włosy z czoła. — Myślałem, że wymięknę, kiedy zaczęłaś bredzić o tym umieraniu. Poważnie, Moon?
Dziewczyna stała sztywno wyprostowana, oniemiała ze złości. Pozwoliła mu zrobić z siebie naiwną idiotkę, ba, prawie ujawniła się przed nim ze swoim największym sekretem, prawie użyła Białej Magii w zupełnie instynktowny sposób tylko po to, żeby teraz się z niej śmiał!
Black chyba zorientował się, że doprowadził ją na skraj furii, bo przestał się śmiać, chociaż wciąż uśmiechał ze swoim zwykłym, irytującym samozadowoleniem. Wstał, otrzepał się ze śniegu i potarł zesztywniałe ramiona.
— Byłaś urocza. — Poklepał ją po głowie. — Zapamiętam jednak, żeby nie liczyć na ciebie w sytuacjach kryzysowych, bo z całym szacunkiem, ale to była najgorsza akcja ratunkowa, jaką w życiu widziałem.
— Nienawidzę cię! — Wybuchnęła Moon, strącając jego rękę. — Jesteś największym palantem w tej głupiej szkole! Co za kretyński pomysł!
— Wiesz, kiedy już coś robię, staram się być w tym najlepszy. — Wyszczerzył do niej zęby, najwyraźniej kompletnie nieporuszony jej słowami. Objął ją ramieniem. — Chodź do zamku, Rudolfie. Nawiasem mówiąc, cwane posunięcie z tym oblodzeniem okien, nie byłaś taka najgorsza.
— Rudolfie? — zapytała Moon lodowatym tonem, z rozmysłem ignorując niekonwencjonalny komplement i usiłując odepchnąć ramię chłopaka.
— Masz całkiem czerwony nos. — Odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął szczerym śmiechem, przypominającym nieco szczekanie psa. W momencie, kiedy Dominika myślała, że lada chwila eksploduje ze złości, chłopak pochylił się i szybko pocałował ją w policzek. — Doceniam to, dlatego nikomu nie powiem.

* * * * *

Syriusz Black odgryzł głowę czekoladowej żabie i z zadowoleniem rozparł się na poduszkach. Ostatnio całkiem nieźle się bawił, chociaż przez tę akcję z Moon dopadła go potworna grypa, a panna Calahan wściekła się tak, że odmówiła mu kuracji, twierdząc, że dobrze mu zrobi jak poodczuwa skutki swoich nieodpowiedzialnych działań. W efekcie od dwóch dni leżał w Skrzydle Szpitalnym, kichając, kaszląc i prychając, regularnie odwiedzany przez Huncwotów i, co ciekawe, dwie dziewczyny.
Elisabetta przychodziła codziennie, uroczo zarumieniona i szczerze zmartwiona, zupełnie jakby Syriusz stracił rękę, a nie tylko produkował niewiarygodne ilości kataru. Taktownie nie poinformował jej o okolicznościach, przez które znalazł się w szpitalnym łóżku, a ona go o to nie pytała. Zasypywała go za to naiwnymi opowiastkami o zwykłych, codziennych wydarzeniach, których słuchał jednym uchem, patrząc na jej ciemne, otoczone gęstymi rzęsami oczy, śniadą cerę i pełne usta.
Druga osoba, bardzo punktualna, powinna pojawić się lada chwila.
— Cześć, durniu — przywitała się Moon, rzucając torbę na podłogę i opadając na krzesło obok jego łóżka. — Nie wiesz, że nie wolno jeść słodyczy, kiedy jest się przeziębionym?
— Mam to gdzieś — poinformował ją i jak gdyby lekceważenie w jego głosie nie było wystarczające, demonstracyjnie sięgnął po cukrową mysz.
— Jak się czujesz?
— No wiesz — zaczął zbolałym tonem. — Strasznie mnie wszystko boli, kręci mi się w głowie, mam gorączkę i...
— Cofam pytanie — powiedziała kpiąco i ułożyła na kolanach stos pergaminów. — Zachowujesz się jakby zaatakowała cię co najmniej chimera.
— Żeby jeszcze... — jęknął teatralnie Black i dotknął dłonią czoła.
— Nie wymiękaj.
Wyprostował się gwałtownie, oburzony jej brakiem empatii i paskudnym zarzutem, który przyszedł jej z taką łatwością, ale blondynka bez żadnych dodatkowych ceregieli przystąpiła do streszczania zajęć. Za pierwszym razem Syriusz zdziwił się niepomiernie, kiedy wsunęła się do Skrzydła wyposażona w naręcze notatek wykonanych na lekcjach, które mieli wspólnie. Wydawało mu się, że Moon obraziła się na dobre przez jego mały żarcik, ale najwyraźniej przeszło jej i doceniła sam gest, bo próbowała mu się odwdzięczyć. Wolałby inny sposób okazywania wdzięczności, zwłaszcza że nic nie obchodziły go wojny goblinów ani schematy ruchów nadgarstka podczas rzucania zaklęć działających na układ nerwowy, a przy tym Dominika referowała lekcje w sposób prawie tak nudny jak Binns, ale na całe szczęście Syriusz Black posiadał niezwykłą umiejętność imitowania zainteresowania, którą wykorzystywał również przy wizytach Elisabetty. Wystarczyło tylko patrzeć uważnie na rozmówcę, kiwać głową i od czasu do czasu wtrącać „Naprawdę?” albo „A to ciekawe”, dzięki czemu obie strony były zadowolone. James nabijał się z niego, przypominając, jak Syriusz zawsze prorokował, że Potter będzie miał nudne życie z Evans, a tymczasem sam udaje gorliwe zainteresowanie praktycznym zastosowaniem wzoru na proporcje składników w eliksirach, ale Black zbywał to wzruszeniem ramion. Moon go bawiła i przyjemnie urozmaicała mu pobyt w Skrzydle Szpitalnym, o ile w porę zablokował napływ śmiertelnie nudnych informacji.
Tym razem udało mu się na tyle dobrze, że nie od razu zauważył, jak Dominika oderwała się na moment od referowania notatek i zaczęła mówić o czymś innym.
— … siedzi ich tam z pięć, przez cały czas, więc powiedziałam Lisie, żeby się nimi nie przejmowała, bo panna Calahan ich do ciebie nie wpuści, zwłaszcza po tym jak jedna z nich przyznała się, że chce twój autograf na staniku, a wtedy…
— Czekaj. — Syriuszowi cudem udało się wtrącić w ten słowotok, choć jego mózg działał tak mozolnie jak nigdy wcześniej. — Lisie? Znasz Elisabettę?
— No tak, chodzimy razem na numerologię. To przemiła dziewczyna, naprawdę. Chociaż pewnie lubiłabym ją bardziej, gdyby nie miała takich ładnych włosów. — Moon uśmiechnęła się z przekąsem, nawijając na palec jeden z własnych kosmyków. Syriusz z zainteresowaniem przyjął zmianę tematu, chociaż, prawdę mówiąc, chwilowo zainteresowałoby go cokolwiek, co nie miało związku z goblinami. — Nie dość, że ciemne, to jeszcze kręcone. Zawsze chciałam mieć takie.
Dominika zamyśliła się, jakby zapomniała o jego obecności. Po chwili drgnęła gwałtownie i omiotła go spłoszonym spojrzeniem. Black z zafascynowaniem obserwował jak pochyliła się nad notatkami, usiłując ukryć rumieniec, który pokrył jej policzki. Połowa kartek rozsypała się po podłodze, ale dziewczyna zignorowała ten fakt i zasłoniwszy się jednym z pergaminów, wróciła do streszczenia kolejnej goblińskiej bitwy, chociaż mówiła tak szybko, że sens jej słów kompletnie do niego nie docierał. Nie żeby tego przesadnie żałował…
Usiadł prosto, poprawił poduszkę i z chytrym uśmiechem popatrzył na koleżankę.
— Masz najpiękniejsze włosy na całym świecie — powiedział cicho, ale wyraźnie. Zgodnie z jego przewidywaniami Moon zamilkła, po czym zerknęła na niego znad pergaminu.
Nie mógł się powstrzymać – miała tak głupią minę, że jego śmiech wypełnił ponure Skrzydło Szpitalne. Śmiał się, kiedy Dominika rzuciła w niego pergaminem, śmiał się, kiedy panna Calahan wyszła z gabinetu, by opanować sytuację i nadal śmiał się, kiedy blondynka wreszcie mu zawtórowała. To był naprawdę zabawny dzień.

* * * * *

Echo tego śmiechu wciąż towarzyszyło jej, kiedy przykładała czoło do przyjemnie chłodnej szyby ekspresu Hogwart-Londyn. Ostatnie dni wypełnione były nieustanną huśtawką emocjonalną, więc nie mogła doczekać się, kiedy wreszcie znajdzie się w Bedworth i trochę od tego odpocznie. Z niewiadomych powodów Black ciągle ją zaczepiał i kpił z niej w żywe oczy, więc niezupełnie wiedziała, czy właściwie lubi go, czy nie. Był zabawny i bezpośredni, ale okropnie irytował ją swoją przesadną pewnością siebie i wciąganiem jej na siłę w strefę zainteresowania innych uczniów. Ledwie wczoraj jakaś dziewczyna chciała zrobić z nią wywiad do gazetki szkolnej, twierdząc, że jako nowa uczennica wzbudza ciekawość, chociaż Moon nie omieszkała przypomnieć jej, że przecież uczy się w Hogwarcie już od ponad trzech miesięcy. To było istne szaleństwo i z ulgą zostawiała je teraz za sobą.
Czuła, że jej brak entuzjazmu wobec nowej szkoły nie jest chyba zbyt sprawiedliwy. Miała miłe współlokatorki, zwykle radziła sobie na zajęciach, niczego właściwie jej nie brakowało. Kiedy ktoś pytał ją, jak jej się tu podoba, wyraźnie oczekiwał wybuchu euforii, jakby to stare zamczysko mogło być tylko spełnieniem jej marzeń. Tymczasem Hogwart kojarzył jej się przede wszystkim z niepewnością i brakiem kontroli nad własnym życiem. Mówienie sobie, że przecież Biała Magia mogła ujawnić się gdziekolwiek i kiedykolwiek, niewiele zmieniało. Przez strach i poczucie winy kompletnie nie mogła odnaleźć się w nowym środowisku. Znalezienie się w obcym kraju, wśród obcych zwyczajów i obcych ludzi samo w sobie było stresujące, a Biała Magia i fakt, że nie wiedziała, do czego właściwie jest zdolna, tylko wszystko utrudniał. Nawet przydzielenie jej do Gryffindoru było błędem – gdzie była teraz jej odwaga, kiedy właśnie uciekała jak tchórz?
Zamrugała szybko, odganiając łzy, gdy przy wejściu do przedziału, w którym siedziała samotnie, zabrzmiały zmieszane głosy.
— Nie chcę! Sam idź!
— Powiedział, że jest w porządku, pacanie!
— Jesteś głupi.
— Sam jesteś głupi!
Wtem rozległ się rumor, a rozdrażniona Moon podniosła się z miejsca. Ścisnąwszy różdżkę w kieszeni bluzy, podeszła do drzwi i otworzyła je krótkim szarpnięciem. Uniosła brwi, kiedy pod jej nogi potoczyły dwa ciała, najwyraźniej splecione w bitewnym szale, bo raz po raz w górę unosiły się drobne pięści, którym towarzyszyły sapnięcia i okrzyki bólu.
Nagle kłębek znieruchomiał i zamilkł. Chłopcy bardzo wolno spojrzeli na siebie, a potem lękliwie zerknęli w górę. Przez chwilę krzyk zamarł im w gardłach, by następnie wybuchnąć ogłuszającą wibrującą mocą, która zdawała się przerastać możliwości dwóch przerażonych nastolatków. Niedawni wrogowie natychmiast objęli się ramionami, jakby miało ich to ochronić przed nadchodzącą katastrofą.
W pierwszej chwili Moon była zbyt zaskoczona, by zareagować w jakikolwiek sposób, ale patrząc na ich przerażone miny, z trudem stłumiła parsknięcie śmiechem. Wyciągnęła z kieszeni różdżkę i pochyliła się, podnosząc coś z podłogi, ale ten gest najwyraźniej jeszcze bardziej przestraszył chłopców, którzy nie mogli mieć więcej niż dwanaście lat.
Ostrożnie ujęła drucianą oprawkę, stuknęła różdżką w strzaskane szkło i mruknęła Reparo. Chwilę później, bez żadnych dodatkowych ceregieli, odrzuciła okulary płowowłosemu chłopcu, który zgrabnie je złapał i oglądał jak bombę, która może wybuchnąć w każdym momencie.
— Dzięki — bąknął i wsunął je na nos.
— Myślałem, że zmienisz go w ropuchę albo co. — Towarzysz blondynka, kasztanowłosy i pulchny, dość szybko doszedł do siebie i teraz ciekawie zerkał jej przez ramię, rozglądając się po przedziale.
— Ja jestem Andrew Jugson, a to Tommy Bodney, mój przyjaciel — poinformował uprzejmie okularnik, podnosząc się wreszcie z podłogi i otrzepując spodnie. — A ty jesteś Dominika Moon, no nie?
— Skąd… — zdążyła wydukać blondynka, zanim została bezceremonialnie wepchnięta do przedziału.
— To prawda, że możesz czarować bez różdżki? Albo rozmawiać z trytonami? Bo my chcieliśmy się dowiedzieć, a wszyscy mówią, że z tobą lepiej nie gadać i że zrobisz tak jak na tym balu, i... — Andrew szybko zakrył dłonią usta, zerkając z lękiem na groźne ogniki w oczach Moon.
— Tak mówią? — zapytała gorzko, niemal odruchowo maskując żal krzywym uśmiechem.
— Ty to zawsze masz za długi język — burknął Tommy, kopiąc przyjaciela w kostkę, a blondynkowi niebezpiecznie zadrgał podbródek. — A Peter? Peter mówi, że jest fajna. I powiedział, żebyśmy przyszli. No to jesteśmy. — Dumnie wypiął pierś, przez co wyglądał jak napuszony kogucik.
Jednak Dominika zdawała się tego nie słuchać. Przyglądała się małemu Jugsonowi, który przypominał jej bardzo bliską osobę. Osobę, która została we Francji, osobę, do której najbardziej tęskniło jej serce.
— Nie płacz — powiedziała miękko, z dziwną troską w oczach.
— Nie płaczę — mruknął chłopiec buntowniczo, wycierając rękawem zaparowane okulary.
— Chyba mi się przywidziało. — Uśmiechnęła się ugodowo. — Chcesz czekoladową żabę?
— No! — Twarz blondynka pojaśniała. — Zbieram karty! Na razie nie mam zbyt wiele, ale się staram. — Uściślił, a kiedy Dominika błysnęła zębami w uśmiechu na myśl o owych „staraniach”, aż pokraśniał z zadowolenia.
Pulchny chłopak machał nogami z ponurym wyrazem okrągłej twarzy. Orzechowe oczy bacznie obserwowały podłogę przedziału.
— A ty? Nie zbierasz? — Dziewczyna zachęcająco pomachała kolorowym pudełkiem.
Tommy pokręcił głową, a kilka kasztanowych kosmyków opadło mu na czoło.
— Mama mówi, że nie powinienem jeść dużo słodyczy...
— Tylko jedną — Dominika podała mu żabę, a Bodney przyjął ją z nieśmiałym uśmiechem na twarzy.
Dziesięć minut później, pierwszoroczniacy na dobre rozgościli się w przedziale zajmowanym przez Moon i wydawać się mogło, że pozostaną w nim do końca podróży. Chociaż dziewczyna upierała się przy stwierdzeniu, że niespodziewana wizyta niezmiernie ją irytuje, to tak naprawdę cieszyła się z obecności chłopców. Milczenie nie zapadało na chwilę dłuższą niż przełknięcie fasolki Bertiego Botta, a Tommy i Andrew zalewali ją potokiem pogodnych słów i zabawnych historyjek. Jednak w pewnym momencie miało miejsce zdarzenie, które nieco przyćmiło całą radość podróży.
Mały Bodney był właśnie w trakcie narzekania na zbyt wysoki poziom lekcji eliksirów, kiedy do przedziału wkroczył muskularny rudowłosy chłopak, a za nim dwóch innych. Wszyscy trzej stanęli w progu, ale to rudzielec utkwił wzrok w siedzącym nieopodal Jugsonie, który skulił się pod jego spojrzeniem.
— Andrew — warknął głosem nawykłym do wydawania rozkazów. — Chodź.
— A-ale... A-ale ja... — jąkał się wyraźnie przerażony chłopiec.
Dominika przypomniała sobie lęk na jego twarzy, kiedy leżał przy jej przedziale. Przypominał wtedy strach przed sfinksem, na którego temat nasłuchał się wielu złych historii, a który – bądź co bądź – pozostawał nieznanym, legendarnym stworzeniem. Jednak przerażenie w oczach Jugsona patrzącego na czarnowłosego było inne – tak samo patrzyłby bity pies na swego oprawcę, pod groźbą kolejnego uderzenia.
Bała się, to oczywiste, ale chyba nie aż tak, żeby pozwolić męczyć tego dzieciaka.
— Nie słyszałeś? — Chłopak niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę. — Zapomniałeś, kim jesteś? Masz zamiar siedzieć z taką... — Omiótł przedział pogardliwym spojrzeniem. — ...hołotą?
Nie uniosła się honorem. Była spokojna. Prawie. Ręka sama powędrowała jej do kieszeni z różdżką.
— Andrew będzie siedział, gdzie zechce. — Powiedziała beznamiętnie, patrząc prosto w oczy rudowłosego. Ryzyko bezpośredniego kontaktu przypominało pogawędkę z hipogryfem. Bardzo starała się nie mrugać.
Przez chwilę patrzył na nią beznamiętnie, a po chwili jego wąskie wargi rozciągnęły się w kpiącym półuśmiechu.
— A kim ty jesteś, żeby decydować o tym, co zrobi mój brat, hę?
Nie chciała, aby widział, że informacja zrobiła na niej jakiekolwiek wrażenie. Uniosła głowę.
— Na pewno nie kimś gorszym, bo ja, w przeciwieństwie do ciebie, daję wolny wybór.
Jasne oczy chłopaka zwęziły się, a Andrew rozpaczliwie pokręcił głową. Za późno.
— To szlama — stwierdził niski młodzieniec z nieprzyjemnie wyłupiastymi oczami, stojący za starszym Jugsonem.
Dominika skrzywiła się mimowolnie.
Obrzuciła chłopaka nienawistnym spojrzeniem, ale wyraz jego twarzy nie zmienił się – wzrok pozostał rybi i wyprany z uczuć.
Jak morderca — przemknęło jej przez głowę i nagle poczuła, że sytuacja wymknęła się jej spod kontroli. Ona sama przeciwko trzem chłopakom o niezbyt przyjaznych zamiarach. Polubiła Tommy’ego i Andrew, ale ich miny wskazywały na to, że w razie konfrontacji raczej nie okażą się zbyt pomocni.
— Ach. — Muskularny pogardliwie zmierzył ją spojrzeniem, a w jego oczach  było coś, przez co Dominika odniosła wrażenie, iż jest niewiele bardziej godna szacunku od bezmyślnie obijającej się o okno muchy. — To by wiele wyjaśniało... Aż dziw bierze, że takie plugastwo przyjmują do szkoły, nieprawdaż, Avery? — „Morderca” wciąż przyglądał się jej bez słowa, a w jego bladych, jakby wyblakłych oczach błysnęło coś niepokojącego. Mimo to, Moon wstała i ukradkiem wsunęła rękę do kieszeni, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, z miejsca poderwał się Tommy i rzucił się w kierunku starszego Jugsona, następnie okładając go małymi piąstkami, czym wprawił w osłupienie nie tylko Dominikę, ale także trzech rosłych chłopaków oraz swojego przyjaciela. Zanim minął pierwszy szok, dziewczyna zdążyła zauważyć w sobie jakieś niejasne poczucie odpowiedzialności i braterstwa w stosunku do pulchnego chłopca, który oto bronił jej, nie zważając ani na to, że kompletnie jej nie zna, ani na niekorzystną różnicę sił. Nagle na miejscu Tommy’ ego zdawał się stać mały Guillaume, osoba, dla której była w stanie zrobić wszystko. I na tą osobę jak w zwolnionym tempie spadała wroga pięść nieprzyjaciela.
Jak bezwolny automat podniosła sztywną rękę z różdżką i wycelowała ją w oprawcę. Ponownie jej umysł wypełniły zaklęcia. Każde z nich domagało się pierwszeństwa, ale jedno z nich było inne, znaczenie wyraźniejsze i dominujące, więc szybko wysunęło się naprzód. Sama myśl o tym zaklęciu sprawiła, że ręka zadrżała jej, a cała krew odpłynęła z twarzy.
— Co tu się dzieje? — Do przedziału wkroczył barczysty chłopak. Wciąż miał na sobie szkolną szatę, na tle której wyraźnie lśniła odznaka Prefekta Naczelnego. Rozejrzał się uważnie, oczekując wyjaśnień.
— Nie twój interes — warknął starszy brat Andrew, ale odwrócił się na pięcie i, trąciwszy prefekta ramieniem, wyszedł z przedziału. Jego towarzysze podążyli za nim ze znudzonymi wyrazami twarzy, jakby cała sytuacja tylko ich znużyła.
Prefekt patrzył za nimi przez chwilę, po czym spojrzał na Dominikę, która opuściła już rękę, w której wciąż ściskała różdżkę.
— W pociągu nie można się pojedynkować — powiedział z naciskiem i wyszedł z przedziału.
Moon oblizała nerwowo wargi, wciąż wstrząśnięta tym, co się wydarzyło. Przecież takie zaklęcia znała jedynie z teorii, nigdy ich nie używała i nawet nie wiedziałaby, jak to zrobić. Więc skąd…?
Po raz kolejny drzwi otworzyły się, bezceremonialnie przerywając strumień jej myśli, a stanął w nich nie kto inny, jak Peter Pettigrew.
— Tak myślałem, że macie kłopoty. — Uśmiechnął się lekko. — Zbierajcie się, rozwaliliście gargulki po całym przedziale.
Chłopcy podnieśli się z miejsc i rzuciwszy jej ostatnie przyjazne spojrzenia, minęli Petera i wyszli na korytarz. Moon opadła na siedzenie i sięgnęła do torby, udając, że czegoś w niej szuka.
— No, na co czekasz? — Podniosła zdumiony wzrok na pulchnego Huncwota, który bez asysty swoich dominujących przyjaciół, wydawał się znacznie bardziej pewny siebie. — Nie powinnaś siedzieć tu sama.
Odruchowo wymamrotała jakieś słowa protestu, ale w głębi duszy wcale nie chciała kontynuować tej podróży samotnie i widziała w jego oczach, że on też to wie. Poszła więc za nim potulnie, nie mogąc nadziwić się temu, że niepozorny, nieporadny i zwykle nieśmiały Peter Pettigrew okazał się jej Aniołem Stróżem. Zatroszczył się o nią, zgadł myśli, a nawet – kiedy sobie o tym przypomniała, uśmiechnęła się lekko z zażenowaniem – nawet opowiadał po szkole, że wcale nie jest taka straszna, jak mogłoby wynikać z plotek. Poczuła do niego potężną falę wdzięczności.

* * * * *

Przyglądał się jej ukradkiem znak miękkich kart Proroka Codziennego. Oglądała obrazki czarodziejów, które Tommy wyjął z torby i uśmiechała się lekko. Wyglądała miło, pogodnie – zupełnie inaczej niż przez kilka ostatnich dni. Zauważył to. Zauważał wiele rzeczy.
Przewrócił stronę.
Wbrew pozorom, znał ją całkiem nieźle. Spotykał ją na zielarstwie, opiece nad magicznymi stworzeniami, wróżbiarstwie i zaklęciach. Pamiętał z biblioteki, Pokoju Wspólnego i codziennego hogwarckiego życia.
Była koleżanką ze szkoły.
Początkowo czuła się niepewnie w jego obecności, jak przy kimś, kogo się nie zna i nie wiadomo, czy można mu zaufać. Kiedy jednak zaprosił ją do przedziału, zauważył w jej oczach coś dziwnego, co dało mu do myślenia.
Wyobraził sobie minę Syriusza, który właśnie dowiedział się, że Moon jest jego, Petera, przyjaciółką i nie ma do niego żadnych uprzedzeń, lubi go takiego, jakim jest, może nawet bardziej niż pozostałych Huncwotów.
Uśmiechnął się z politowaniem do własnych myśli.

* * * * *

Znudzona dziewczyna wbiła wzrok w częściowo zaparowaną szybę. Niewiele dało się wypatrzyć, krajobraz za oknem był ciemny, a w zimowym powietrzu płatki śniegu przedstawiały swój szaleńczy taniec. Mimo to, wprawny obserwator mógłby zauważyć, że rozległe pola i niziny ustępują miejsca terenom znacznie bardziej zabudowanym, co dowodziło, że podróż ma się ku końcowi.
Andrew i Tommy drzemali spokojnie, rozłożywszy się wygodnie na wolnych siedzeniach. Atmosfera była senna i uspokajająca, jednak wciąż dawało się wyczuć pewne napięcie.
Dominika leniwie przesunęła wzrok na Petera.
— Piszą coś ciekawego? — zagadnęła, gestem wskazując na Proroka.
Chłopak zamrugał oczami, jakby zapytała go o coś co najmniej dziwnego. Spuścił szybko głowę, czując, że płoną mu policzki.
— No nie wiem... — Wbił wzrok w gazetę. — Mm... Barty Crouch został szefem Departamentu Transportu...  A Sroki z Montrose znowu zdobyły mistrzostwo... Nic specjalnego.
— Aha. — Dziewczyna nerwowo zastukała palcami w poręcz fotela.
Czuła się trochę niezręcznie, jakby Peter niespodziewanie wkroczył w jakąś intymną sferę, a ona nie mogła zaprotestować. Była mu bardzo wdzięczna – dzięki niemu ta podróż była całkiem przyjemna, zupełnie inna od tego jak zapowiadała się na początku. Jakimś cudem w jego towarzystwie wcale nie czuła się obco ani dziwnie, i było to bardzo odkrywcze wrażenie.
Już otwierała usta, by w jakikolwiek sposób przerwać ciężkie milczenie, gdy rozległo się ciche stukanie. Spojrzeli na siebie unosząc brwi, a po chwili jednocześnie zerknęli na okno, za którym kłębił się jakiś ciemny kształt.
Peter bez chwili zwłoki wstał, a kilka sekund później mocował się już z metalową klamką. Kiedy w końcu udało mu się odchylić szybę, do przedziału wleciała najpiękniejsza sowa, jaką Dominika kiedykolwiek widziała.
Westchnęła mimowolnie.
Ptak dystyngowanie przysiadł na oparciu jednego z foteli. Mokre, smoliście czarne pióra skrzyły się kropelkami wody w jasnym świetle żarówki. Jadowicie żółte, okrągłe oczy wpatrywały się w jakiś nieokreślony punkt, a chwytliwe pazury wbijały się w bordową tapicerkę. Dominika nie mogła oderwać od niego oczu.
Peter przywołał do siebie sowę i zaczął odwiązywać zwitek pergaminu.
— To Tanatos — powiedział, nie podnosząc głowy znad elegancko odgiętej nóżki ptaka.
Tanatos otaksował ją żółtym spojrzeniem, kłapnął dziobem i nastroszył pióra.
— Należy do Syriusza — dodał, zapobiegając w ten sposób fali zachwytów i pochwał pod adresem sowy.
— Och — mruknęła, patrząc z wyrzutem w jej okrągłe oczy, jakby właśnie ją oszukały. — No tak.
Pettigrew na dobre zajął się czytaniem listu.
Dominika zaczęła skubać brzeg swetra, powstrzymując niezdrową jej zdaniem ciekawość w stosunku do tego, co Syriusz może chcieć od kolegi już kilka godzin po jego wyjeździe.
Panna Calahan pewnie już go wypuściła ze Skrzydła. A on... na pewno w ogóle o siebie nie dba. Nie zdziwiłoby jej, gdyby właśnie chodził po błoniach, knując coś niezgodnego z regulaminem.
— Napisz... — przemówiła do swoich kolan, zanim zdążyła ugryźć się w język. — Napisz mu, żeby wypił odwar z dziewanny.
Zdziwiony Peter podniósł głowę, ale nie doczekał się żadnych wyjaśnień.
— Okay. — Wzruszył ramionami i naskrobał coś na pergaminie.
Drzwi do przedziału rozsunęły się, ukazując kędzierzawą głowę nieznanej jej dziewczyny.
— Dojeżdżamy — powiedziała sucho i już jej nie było.

* * * * *

Syriusz Black rozejrzał się ukradkiem. Skrzydło Szpitalne wydawało się być bezpieczne – na horyzoncie widoczne były tylko dwie osoby, z czego jedna spała, a druga była pielęgniarką, wychodzącą właśnie do gabinetu. Wysunął się z łóżka i szybko podszedł do parapetu. Przekręcił klamkę przy oknie i już po chwili wciągał do środka oszołomioną sowę.
— No już, spokój — mruknął niecierpliwie i pociągnął nosem. — Dobry Tanatos.
Wzrokiem szukał wiadomości przywiązanej do nóżki ptaka.
Pociągnął za niedbale zasupłany sznureczek i rzucił kartkę na szafkę. Poklepał po głowie wyraźnie niezadowoloną sowę, podniósł ją i dość bezceremonialnie wyrzucił przez okno. Ptak zaskrzeczał złowróżbnie i odleciał, łopocząc czarnymi skrzydłami.
— Och, wybacz — mruknął niezbyt przekonująco i sięgnął po zwitek pergaminu. Przez chwilę wodził wzrokiem po nakreślonym tekście, kilka razy uśmiechając się lekko i pobłażliwie kręcąc głową. W pewnym momencie jego ciemne oczy znieruchomiały, wpatrując się w jakiś punkt na kartce, jakby chciał przebić ją tym jednym spojrzeniem. Zmarszczył czoło, przekonany, że musiał coś opacznie zrozumieć, ale nie – trzykrotnie przeczytane zdanie nie zmieniało swej treści.
— No proszę — mruknął zaintrygowany, nadal wpatrując się w ciemnoniebieskie nitki atramentu. Jeszcze raz zerknął na hipnotyzujące trzy słowa i energicznym krokiem skierował się ku drzwiom gabinetu pielęgniarki. Wsunął się do środka i odchrząknął.
— Panno Calahan...?
Kobieta podskoczyła jak oparzona i złapała się za serce.
— Do stu piorunów, Black! — krzyknęła, a w jej głosie dało się wyczuć wygasające nutki paniki. — W tej chwili...
— Chciałem tylko zapytać o jedną sprawę... — Uśmiechnął się przymilnie, a w jego czarnych oczach ciekawość mieszała się satysfakcją.
— No dobrze, pytaj i zmykaj z powrotem do łóżka.
— Mogę dostać odwar z dziewanny?
Nastrój pielęgniarki zmienił się diametralnie.
— Och! — zawołała rozpromieniona. — A już myślałam, że nigdy pan nie zmądrzeje, panie Black. Nie żeby był pan inteligentny inaczej, wręcz przeciwnie, ale...
— No więc? — przerwał jej niegrzecznie Syriusz, przestępując z nogi na nogę. Nie miał ochoty wysłuchiwać tyrady na temat stanu swojego IQ (zresztą po co brutalnie zabierać jej całą radość po tym, jak rzekomo zmądrzał), zwłaszcza w sytuacji, kiedy zawładnęła nim ciekawość. Co to, to nie.
— Stoi na pierwszym regale od wyjścia ze Skrzydła. Jasnozielony, pękata butelka. A teraz zmykaj już, mam mnóstwo pracy. — Wróciła do skrobania piórem po pergaminie.
Syriusz zaśmiał się pod nosem i ruszył we wskazane miejsce. Zamiast od razu sięgnąć po butelkę, o której mówiła kobieta, zaczął oglądać inne eliksiry. Z dziecinną ciekawością podziwiał zabawne butelki i umieszczone w nich kolorowe trunki. Zatrzymał się przy naczyniu z intensywnie purpurową cieczą i wytężył wzrok, by odczytać zamazane litery na etykietce.
— Paraxatan... Środek przeczyszczający... — Zachichotał diabolicznie i utkwił w butelce pożądliwe spojrzenie.
— Są policzone, Black! — krzyknęła pielęgniarka ze swojego gabinetu, a Black przewrócił oczami, westchnął tęsknie, zerkając ostatni raz na Paraxatan i schylił się po naczynie z odwarem. Zakołysał lekko płynem o mdłym, zielonym odcieniu. Pęcherzyki powietrza pomknęły ku górze, niknąc na powierzchni cieczy. Odkorkował butelkę, a po kilku sekundach poczuł przyjemny, łagodny zapach. Podniósł odwar na wysokość oczu, zakołysał nim jeszcze raz, po czym przytknął naczynie do ust i przechylił.
Zabawne — pomyślał, czując na języku cierpki smak eliksiru. — Myślałem, że Moon chce mnie otruć.
Nagle jego ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz, a w głowie zawirowało mu nieprzyjemnie.
— Wiedziałem — jęknął i zgiął się wpół, oczekując na uderzenie bólu. Kiedy po kilku sekundach nic się nie wydarzyło, otworzył jedno oko. Potem drugie. Po chwili wahania wyprostował się.
— Och — mruknął z pewną dozą rozczarowania, oglądając dłonie, które wbrew jego oczekiwaniom nie pokryły się bąblami.
— Och — mruknął ponownie, czując że znowu może oddychać, nie boli go głowa, a po drapaniu w gardle nie ma ani śladu. — No tak.
W pewnym momencie napotkał przestraszone spojrzenie chłopca, skulonego na łóżku nieopodal, którego najwyraźniej obudził krzyk panny Calahan.
— No i co się tak patrzysz? — burknął niezbyt przyjaźnie, wściekły, że ktoś widział przerażający akt jego kompromitacji. — To mogła być trucizna! Kiedy ją ostatni raz widziałem, dała mi do zrozumienia, że powinienem spodziewać się najgorszego. I wcale się nie usprawiedliwiam! — warknął, a chłopczyk wydał z siebie jakiś nieartykułowany kwik i czmychnął pod kołdrę.
Syriusz mruknął niezrozumiale i wzruszył ramionami. Czas się zbierać. I tak spędził tu stanowczo za dużo czasu...

* * * * *

Dominika przymknęła z ulgą oczy i odetchnęła głośno mroźnym, zimowym powietrzem. Przed chwilą pożegnała się z chłopakami (Pettigrew wzdrygnął się, kiedy pocałowała go w policzek), a teraz wychodziła na peron, skąpany w żółtym świetle latarni. Podróż właściwie nie była zła, Tommy i Andrew... To Peter ich przysłał. Dobry, miły Peter.
Uśmiechnęła się lekko i mocniej ujęła rączkę kufra.
Peter, który poza gronem Huncwotów był bożyszczem dwóch roztrzepanych pierwszaków. Chyba nie było trudno im zaimponować, w końcu dopiero zaczynali swoją przygodę z magią, a i samemu Pettigrew najwyraźniej to odpowiadało. Nie dziwiło jej to. Mogła tylko podejrzewać jak przytłaczające było życie w cieniu Remusa, Syriusza i Jamesa.
Przeszła do przodu i stanęła przed solidnie wyglądającą barierką. Nienawidziła tego robić.
Ponaglona czyimś okrzykiem, zacisnęła usta i ruszyła przed siebie. Wszystko wokół zamigotało, ale po chwili była już na miejscu. Rozejrzała się. Po lewej stronie peron dziewiąty, nieco dalej – dziesiąty.
Nim minęła choć minuta, usłyszała to, czego chciała.
— Sois le bienvenu, Dominique!
Serce załomotało jej w piersi.



Rozdział wyszedł superekstradługi, ale nijak nie dało się go podzielić, bo wyszłyby z tego dwa mierne... Mam jednak nadzieję, że się nie dłużył :)

15 stycznia 2016

Rozdział III - część II


[- Dobrze zna się tylko to, co się oswoiło. Ludzie są teraz zbyt zajęci, aby to robić. Kupują wszystko gotowe na straganach. A ponieważ tam nie sprzedają przyjaciół, ludzie są ich pozbawieni. Jeśli zatem pragniesz mieć przyjaciela, to oswój mnie.

- Od czego mam zacząć? - spytał Mały Książę.

- Powinieneś uzbroić się w cierpliwość - odparł Lis. - Usiądź w trawie, dość daleko ode mnie. Będę ci się przyglądał spod oka, ale ty zachowaj milczenie. Słowa są źródłem niesnasek. Z każdym dniem będziesz siadał coraz bliżej mnie...
„Mały Książę” - Antoine de Saint-Exupęłęóéry]
 

„Otoczeni śniegiem”

– rozdział III –

Pierwszy śnieg wprowadził wszystkich w świąteczny nastrój. W połowie grudnia uczniowie, niezależnie od domu i rocznika, narzekali na nawał prac domowych i przytłaczającą szkolną rutynę związaną z końcem semestru, ale te utyskiwania przygasły nagle w momencie, kiedy z szarego, jakby wypłowiałego nieba zaczęły spływać drobne śnieżne płatki. Nagle Hogwartczycy zaczęli wybiegać myślami do rychło zbliżających się świąt, a każda odrobiona praca domowa zdawała się przybliżać upragnioną przerwę. Nie znaczyło to jednak, że sielankowy nastrój pochłonął wszystkich bez wyjątku.
— Martwię się o Dominikę — odezwała się nagle Lily Evans, starannie uklepując średniej wielkości kulę, która miała posłużyć za tułów bałwana. — Dziwnie się zachowuje.
— Może po prostu nie lubi śniegu? — Patricia Macmillan otrzepała rękawiczki i cofnęła się o kilka kroków, krytycznie przyglądając się ich dziełu. — Jak spędziło się pół życia na rajskiej plaży…
— Nie o to chodzi. Od Nocy Duchów zamknęła się w sobie. Myślisz, że ten Bulstrode jej dokucza?
— Może… — Brunetka niedbałym gestem poprawiła kilka kosmyków, które wysunęły się jej spod wełnianej czapki. — Jeśli masz rację, to przysięgam, że ten pacan nie dożyje świąt.
— Chciałabym wiedzieć, co jej jest — westchnęła Lily, skubiąc brzeg szalika. — Gdyby tylko ufała nam trochę bardziej…
— Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem!
Gryfonki obejrzały się ze zdumieniem, by zobaczyć Jamesa Pottera, który salutował im zza śnieżnej zaspy.
— Może zacznij od tego, żeby przestać mnie śledzić i podsłuchiwać, Potter. — Evans szybko otrząsnęła się z szoku i schyliła się, zgarniając śnieg, który miał przeobrazić się w głowę bałwana.
— Nie śledziłem cię — zaprzeczył chłopak, taktownie nie odnosząc się do drugiej części jej wypowiedzi. — Przechodziłem tędy zupełnym przypadkiem.
Przyjaciółki zgodnie przewróciły oczami.
— W takim razie przechodź dalej, jesteśmy trochę zajęte. — Ton głosu rudej zdawał się odzwierciedlać panującą wokół temperaturę.
Sphaere. — Potter wycelował różdżkę w kupkę śniegu, którą Evans uklepywała nieco mocniej niż było to konieczne. Pod wpływem zaklęcia płatki zawirowały i wyfrunęły spomiędzy jej palców, samoistnie formując się w idealną, śnieżną kulę.
— Potter. — Dziewczyna wyprostowała się wolno, z wyraźnym trudem ignorując duszącą się ze śmiechu przyjaciółkę. — Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie o tym, po co lepi się bałwana?
— Nie — odparł chłopak z rozbrajającą szczerością, od niechcenia lewitując kulę na dwie pozostałe. — A po co? To jedna z tych rzeczy, którą wiedzą tylko mugole, tak?
— Tak, James — odezwała się Patricia, wierzchem rękawiczki ocierając załzawione od śmiechu oczy. — Dlatego dla ciebie to wiedza tajemna.
— Czy ty zawsze musisz się tak popisywać? — Poirytowana dziewczyna zaczęła strzepywać śnieżne grudki, które przykleiły się jej do rękawiczek. — Nie możesz się chociaż raz powstrzymać?
— Chciałem ci pomóc. — Potter wzruszył ramionami. — Po co męczyć twoje śliczne rączki? Jeśli chcesz, dowiem się też, co gryzie Moon, żaden problem.
— Nie. — Evans spojrzała na niego z przestrachem. — Tylko jej nie śledź! Niepotrzebnie ją zdenerwujesz, a wtedy już nigdy się przed nami nie otworzy!
— Za późno. — Jego orzechowe oczy za szkłami okularów zwęziły się w uśmiechu. — Już ktoś ma ją na oku.

* * * * *

Dominika drgnęła gwałtownie, gdy wyjątkowo duży stos śniegu spadł na parapet za oknem. Obejrzała się z przestrachem, ale chwilę później z ulgą zanurzyła się w nieco za dużym swetrze i spojrzała prosto w trzaskające w kominku płomienie.
Nienawidziła śniegu, odkąd tylko pamiętała. Był zimny, mokry i za każdym razem przypominał jej, że jest daleko od domu. Większość życia spędziła w cudownie słonecznej Marsylii, za którą teraz tęskniła tak jak nigdy wcześniej. Z bólem wspominała rozgrzany piasek, rozkosznie ciepłe morze i uśmiechnięte twarze członków rodziny. Teraz, zamknięta w Hogwarcie i otoczona przez lód, czuła, że te czasy zdawały się dalekie jak nigdy dotąd.
Miała nadzieję, że uniknie tego wszystkiego. Że zanurzy się w nauce i zignoruje zimę, i wszelkie problemy, dopóki dane jej będzie wrócić do domu, a właściwie do Bedworth, w którym jeszcze nie spędziła dość czasu, by nazwać je prawdziwym domem. Rzeczywiście, podobne myśli towarzyszyły jej do momentu, kiedy to pewnego pamiętnego popołudnia James Potter wrzucił ją w wielką, śnieżną zaspę.
Wciąż czuła się, jakby żyła w zawieszeniu. Lily i Patricia były dla niej takie miłe, a jednak nie mogła powierzyć im choć jednej ze swych tajemnic. Czuła się obrzydliwie, zbywając ich próby nawiązania kontaktu, a to z kolei prowadziło do bezsennych nocy, pełnych obciążania się winą i innych, nieprzyjemnych myśli. Co jednak mogła zrobić? Dumbledore zabronił jej choćby wspominania o Białej Magii, a kwestia Ragnaroka była na tyle wstydliwa, że obawiała się powiedzieć choć słowo. W efekcie nie mówiła nic, zaledwie rumieniąc się pod obstrzałem ich spojrzeń.
Cornelius Imnifay nie dawał znaku życia od ponad dwóch tygodni, ale to akurat jej nie martwiło. Nie zrobiła żadnych postępów w ramach zadanej przez niego pracy domowej, ba, nawet nie próbowała – smutek i przeraźliwa tęsknota, które ostatnio nieustannie jej towarzyszyły wydawały się zbyt silne, by z jakichś dziwnych powodów próbować osiągnąć duchową równowagę. Próbowała za to na własną rękę znaleźć dodatkowe informacje o Białej Magii, ale szkolna biblioteka, tak bogata i wszechstronna, zdawała się być pozbawiona książek na ten temat. Czy to możliwe, żeby na pozór niewinna, obronna magia była tematem tabu? A może po prostu szukała w niewłaściwym miejscu?
Liczyła jedynie na Charliego. Fakt, że zainteresował się nią i uważniej przyjrzał się sytuacji podczas balu sprawił, że Moon ogarnęła nowa nadzieja. Obserwował ją i obchodził go jej los – czego chcieć więcej? Może to właśnie jemu powinna powierzyć swój dziwny sekret? Przecież właściwie nie powiedziała mu niczego, sam trafił na ten trop, więc Dumbledore nie mógłby mieć do niej pretensji.
Jakby w odpowiedzi na jej rozmyślenia, przejście pod portretem uchyliło się, a do Pokoju Wspólnego wkroczył Ragnarok. Nie miał na sobie ani przepisowej szaty, ani ciepłego płaszcza – jak zwykle towarzyszyły mu czarna, skórzana kurtka i okulary przeciwsłoneczne, tak bardzo kontrastujące z jego jasną cerą i włosami. Omiótł spojrzeniem pomieszczenie, po czym ruszył przed siebie szybkim krokiem i zniknął na klatce schodowej prowadzącej do męskich dormitoriów.
Dominika zagryzła wargi, z trudem usiłując opanować rozpaczliwe bicie serca. Ragnarok zachowywał się, jakby zupełnie jej nie zauważył. W pierwszej chwili poczuła gwałtowny zawód, ale zaraz potem przyszły inne, chłodniejsze myśli. Wyglądał na zdenerwowanego. Może coś się stało? Nic o nim nie wiedziała. Jej pragnienie, żeby się nią zainteresował, zaopiekował i pocieszył były okropnie egoistyczne. Może to ona mogłaby mu w czymś pomóc?
Rozczarowanie zsunęło się na dalszy plan, dlatego kiedy Ragnarok po chwili ponownie pojawił się w Pokoju Wspólnym, wyprostowała się i zaciskając palce na okładce podręcznika do numerologii, jak na prowizorycznej tarczy, spojrzała na niego z niemym pytaniem w oczach.
Charlie przystanął wpół kroku. Niespiesznie, jakby we śnie przewiesił sobie przez ramię płócienną torbę i zwrócił w jej kierunku ciepłe, brązowe spojrzenie, wiedziała to, mimo że było starannie ukryte za ciemnymi okularami.
— Wszystko z tobą w porządku? — zapytał niepewnie, wznawiając wędrówkę ku portretowi Grubej Damy, chociaż kilka razy obejrzał się na nią przez ramię.
Dominika poczuła gwałtowne pragnienie, żeby opowiedzieć mu wszystko. Żeby choć on dowiedział się, jak bardzo nie jest w porządku, jak bardzo boi się i martwi tym, co się wokół niej dzieje, jak bardzo tęskni za rodzinnym domem i jak bardzo niesprawiedliwe jest wszystko, co jej się ostatnio przytrafia. Ale Ragnarok spieszył się gdzieś, a może do kogoś?
— Chyba tak. — Zdobyła się na blady uśmiech i szybko odwróciła się w kierunku kominka, by nie zobaczył jej twarzy. Przez chwilę miała jeszcze nadzieję, że chłopak zatrzyma się, że w jakiś tajemny sposób wyczuje wszystkie te słowa, które nie mogły przejść jej przez gardło i zajmie miejsce obok niej, ale żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła. Została sama.
Ponure myśli zawładnęły nią całkowicie i nie obejrzała się już, kiedy ponownie usłyszała skrzypienie przejścia pod portretem. Chwyciła tylko za podręcznik do numerologii, żeby tajemniczy Gryfon, który wyjątkowo zawitał do Pokoju Wspólnego mimo że wszyscy byli teraz na błoniach, nie zobaczył łez, które zawisły jej na rzęsach. Liczby zamazywały się przed oczami, kiedy jej uszu dobiegało skrzypienie kurtki, ciężkie kroki i przyspieszony oddech. Zamrugała gwałtownie, kiedy te dźwięki nagle ustały.
— Moony?
Zanim odpowiedziała, wzięła kilka głębokich oddechów. Bardzo chciała, żeby jej głos zabrzmiał niefrasobliwie i naturalnie.
— Szukasz czegoś?
Chociaż intensywnie wpijała wzrok w tabele numerologiczne, nie mogła nie zauważyć, że kanapa obok niej zapadła się o kilka cali, a ją samą ogarnął nagły powiew zimna.
— Tylko ciebie. — Syriusz Black wyszczerzył do niej zęby i rozparł się wygodnie na wytartym od starości oparciu.
Zerknęła na niego spod grzywki.
Wciąż jeszcze miał śnieg we włosach, jakby dopiero co przybiegł tu z dworu. Jego policzki i czubek nosa wyglądały na nienaturalnie zaróżowione, ale uśmiech i ciemne oczy były takie jak zwykle – rozbawione i niefrasobliwe.
— Chodź ze mną — powiedział miękko, pochylając się ku niej. — Będziemy się świetnie bawić, obiecuję.
— No co ty! — Szybko opuściła wzrok na karty książki, czując jak łzy znowu pieką ją w oczy. — Muszę to przeczytać, a kompletnie nic z tego nie rozumiem.
Nie protestowała, kiedy Syriusz zaskakująco łagodnym gestem wyjął jej podręcznik z dłoni. Była zbyt skupiona na tym, żeby nie okazać mu, jak bardzo jej źle, a nie było to łatwe zadanie.
— Nic dziwnego. — Ukradkiem otarła powieki i roześmiała się, widząc jak Black przegląda książkę do góry nogami. — To jakieś kompletne bzdury.
Spojrzał ku niej bystro i milczał przez chwilę. Chyba zobaczył łzy, które usiłowała przed nim ukryć, a może instynktownie wyczuł to, czego nie potrafił zauważyć Ragnarok. Zanim zdążyła się obejrzeć, Gryfon zdejmował już kurtkę i opierał zabłocone buty na blacie stolika.
— Wracaj — powiedziała stanowczo, skinąwszy głową ku dziurze pod portretem. — Nie mam nastroju na zabawę, mówię poważnie.
Syriusz odłożył podręcznik na jej kolana, przeczesał palcami swe kruczoczarne włosy i, rozplątawszy szalik w barwach Gryffindoru, rzucił go niedbale na podłogę. Zdawał się w ogóle nie słyszeć tego, co do niego powiedziała.
— Opowiadałem ci kiedyś, jak odkryliśmy, że Heckamann boi się złych omenów?

* * * * *

Choć dochodziła dopiero szósta po południu, za łukowato zwieńczonymi oknami panował mrok. Dni poddały się nocom, a wiatr świszczący tuż na granicy starych murów przypominał, że na zewnątrz króluje zima.
Ale nie tutaj.
Starodawne lampy naftowe otoczone były ciepłymi kręgami światła, cienie dygotały po kątach, a wokół panowała cisza. Nie było to jednak ani ciężkie milczenie, ani przykra pustka charakterystyczna dla opuszczonych miejsc. Wręcz przeciwnie, ta cisza zawsze przypominała Remusowi, jaki jest szczęśliwy.
Kiedy wodził wzrokiem po niezliczonych grzbietach książek stłoczonych na wąskich półkach, kiedy słuchał cichego szelestu zwojów, a później, kiedy siadał i czuł pod plecami twarde oparcie krzesła, wypełniała go wdzięczność. Szkolna biblioteka zawsze przypominała mu, że dostał wielką szansę i powinien wykorzystać ją jak najlepiej. W codziennym rozgardiaszu podobne myśli gubiły się gdzieś i pozostawały na krawędzi świadomości, ale tutaj, w tym miejscu Remus najsilniej czuł, że tu jest, naprawdę jest w Hogwarcie.
Krótkie, zimowe dnie miały też swoje dobre strony. Choć za oknami było już ciemno, wciąż mógł tu przyjść, a jeśli było coś, co Lupin lubił bardziej od wałęsania się po bibliotece, z pewnością było to wałęsanie się po bibliotece wieczorem. Nigdy jakoś nie zdradził się z tą myślą przed resztą Huncwotów – zbyt dobrze wiedział, jaka byłaby ich reakcja. No bo kto normalny nie tylko lubi przesiadywać w takim miejscu, ale także spędzać w nim wieczory, kiedy mógłby robić dziesiątki przyjemniejszych rzeczy? W wieczornej bibliotece było jednak coś uroczystego, odświętnego. Dlatego teraz przechadzał się niespiesznie z rękami zaplecionymi za plecami, grzejąc się w żółtym świetle lamp, wdychając charakterystyczny zapach kurzu i pergaminu, właściwie bez celu.
Niestety, nie dane mu było długo rozkoszować się chwilą. Słodką, pełną przemyśleń ciszę przerwał straszliwy rumor, który w tej aurze błogiego spokoju wydawał się prawdziwie apokaliptycznym dźwiękiem.
Źródło huku znajdowało się dwa regały dalej, więc Remus przyspieszył kroku i rozejrzał się ciekawie, jeszcze zanim panna Pince opanowała kołatanie serca i podniosła się zza biurka.
Niewysoka dziewczyna stała pośród rozrzuconych bezładnie książek. Była bardzo zakłopotana. I bardzo ładna. Lupin szybko uciszył niesforne myśli, poznał ją bowiem natychmiast.
— Nic się nie stało, panno Pince, półka się obluzowała – zawołał w kierunku zbliżającej się bibliotekarki. Kobieta odetchnęła głośno i, przyłożywszy do ust chusteczkę nasączoną walerianą, wróciła na miejsce. Najwyraźniej pokładała w Remusie wiele zaufania, bo nawet nie podeszła, by osobiście obejrzeć zniszczenia.
— Dziękuję — powiedziała cicho Krukonka. W jej dużych, ciemnobrązowych oczach widniała wdzięczność tak szczera, jakby Lupin dopiero co uratował jej życie. Choć nigdy nie wiadomo, co naprawdę by się wydarzyło, gdyby panna Pince jednak zobaczyła jak dziewczyna odsuwa od siebie książki przy pomocy szkolnego obuwia. — Jestem taka głupia. Powinnam użyć zaklęcia zamiast…
Pokręciła głową, zdegustowana, a grube, ciemne loki omiotły jej szyję.
Remus pochylił się szybko, jednym ruchem zgarniając kilka książek.
— Żaden problem — zapewnił ją, uśmiechając się krzepiąco. — Nic ci się nie stało?
W odpowiedzi ponownie potrząsnęła grzywą lśniących włosów. Chciała mu pomóc w porządkowaniu woluminów, ale niezbyt imponujący wzrost znowu stanął jej na przeszkodzie – czubkami palców ledwie sięgała najwyższej półki, z której spadły książki. Widząc jak rumieniec znowu zalewa jej śniade policzki, Remus przyspieszył, czując, że każda kolejna sekunda coraz bardziej ciąży im obojgu. Kiedy skończył, opuścił ramiona wzdłuż tułowia i parsknął z niedowierzaniem. Przecież mógł to zrobić jednym machnięciem różdżki!
Krukonka najwyraźniej pomyślała to samo, bo dobiegł go jej chichot.
— Jestem Elisabetta Clemenza — powiedziała, wyciągając do niego rękę.
— Wiem — wypalił, zanim zdążył się powstrzymać. Dziewczyna spojrzała na niego ze zdumieniem, od którego zaróżowiły mu się policzki. — Jestem przyjacielem Syriusza. Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać. Remus Lupin — dokończył jednym tchem i zdążył jeszcze uchwycić jej dłoń, którą zaczęła powoli cofać, jakby w obawie, że ma do czynienia z wariatem.
I słusznie — pomyślał gorzko.
Ogarnął go świeży, elektryzujący zapach cytrusów – tak niespodziewany w nieco dusznej i przytłaczającej bibliotece.
Elisabetta pojaśniała na dźwięk imienia jego przyjaciela.
— Wspominał o mnie? — zapytała z mieszaniną radości i niedowierzania. Remus ze zgrozą zauważył, że wciąż potrząsa jej dłonią, więc szybko wycofał rękę i przywołał się do porządku.
— O tak — zapewnił ją gorliwie. — Opowiada o tobie bez przerwy.
Krukonka uśmiechnęła się, a w jej okrągłych policzkach pojawiły się urocze dołeczki. Skromnie ukryła oczy za firankami czarnych rzęs, a Lupin odetchnął z ulgą. Nie poznała się na jego kłamstwie – wprawdzie Syriusz rzeczywiście wspomniał, że Elisabetta jest „śmieszna” i „słodka, aż zęby bolą”, dodał także zwięzłą i bardzo konkretną uwagę na temat jej fizjonomii, ale Remus był pewien, że biedna dziewczyna nie chciałaby tego usłyszeć. W dodatku opinię tę wyraził dobry tydzień temu, więc jego kłamstwo było szyte naprawdę grubymi nićmi.
Ale – usprawiedliwiał sam siebie – czy mógł postąpić inaczej?
Zawahał się i spojrzał krótko w jej roziskrzone od szczęścia, czekoladowe oczy.
Nie, nie mógł.

* * * * *

— A więc… Jednak wyjeżdżasz na święta?
Lily Evans, oparta o jedną z rzeźbionych kolumienek własnego łóżka, nawet nie próbowała ukryć rozczarowania. Była przy tym tak miła i szczerze zmartwiona, że Dominika tylko pokiwała głową i nie wypowiedziała na głos żadnej dodatkowej uwagi, takiej jak „całe szczęście” czy „nie mogę się już doczekać”, która niewątpliwie sprawiłaby jej przykrość.
Uśmiechnęła się do niej i oparła dłonie na biodrach, zastanawiając się, co jeszcze powinna spakować. Syriusz Black, wesoły jak zwykle i zaskakująco bezinteresowny, poprawił jej humor na tyle, że upragniona przerwa świąteczna zdawała się być bliższa niż do tej pory, dlatego postanowiła spakować te rzeczy, których nie będzie już używała do czasu wyjazdu. Na bok odłożyła przedmioty, które powinny zostać w Hogwarcie, tak więc na łóżku spoczywał już kociołek, teleskop, zapasowy komplet szat i rękawice ze smoczej skóry. Serce radośnie tłukło się jej w piersi na myśl o czekającym ją spokoju.
Podjęła kilka ważnych decyzji. Przede wszystkim, postanowiła nie mówić rodzicom o Białej Magii. Nawet nie wiedziałaby, od czego zacząć, a mama i tak była już dostatecznie przerażona światem magii, więc kolejne rewelacje mogłyby ją tylko zdenerwować. Marzyła o normalnych, nudnych, mugolskich świętach i – do stu piorunów – zrobi wszystko, żeby takie właśnie były.
— Idealna pogoda na Boże Narodzenie. — Evans uśmiechnęła się nieśmiało i wskazała na okno, za którym widać było niewiele poza oślepiająco białym śniegiem.
Stłumiła westchnienie i odwzajemniła uśmiech. Znowu ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Lily była tak miła, troskliwa i przyjazna, że tylko utrudniała całą sytuację.
Gdyby tylko wiedziała, że Moon nie zamierzała już wracać do Hogwartu…

2 stycznia 2016

Rozdział II - część II



„Nowy początek”
– rozdział II –

Zaczął się dla niej wyjątkowo trudny okres.
Oczywiście, nie było tak, że do tej pory pobyt w Hogwarcie przypominał sielankę. Ciągle wisiało nad nią piętno „nowej”, z trudem usiłowała zdobyć sympatię uczniów i nauczycieli, tęskniła za domem, a jej włosy wciąż nie znosiły brytyjskiej pogody. Mimo to, w jej wyobrażeniach wspomniane przykre aspekty mieściły się w normie, w pewien sposób należały się jej, mogła się ich spodziewać. To, co wydarzyło się jednak na balu z okazji Nocy Duchów przeszło jej najśmielsze wyobrażenia.
Nie miała odwagi się z tym zmierzyć. Najchętniej nie wychodziłaby ze Skrzydła Szpitalnego, byle tylko uniknąć konfrontacji z innymi uczniami, ale fizycznie była cała i zdrowa, a coś w duchu podpowiadało jej, że nie może uciekać wiecznie. Wcześniej czy później musiała unieść głowę.
Po spędzeniu w Skrzydle nocy, w towarzystwie cudownego wynalazku, jakim był Eliksir Słodkiego Snu, zebrała swoje rzeczy, krótko pożegnała pannę Calahan i wolno pomaszerowała w kierunku Wieży Gryffindoru. Był poniedziałek, środek lekcji, więc jeszcze nie musiała obawiać się ciekawskich spojrzeń i nieprzyjaznych szeptów. Zdążyła zatęsknić za rozkosznym uczuciem euforii, które towarzyszyło jej przez kilka ostatnich dni – teraz nie było po nim śladu, został tylko głęboki niepokój.
Leniwy poranek w Skrzydle Szpitalnym poświęciła na wymyślenie strategii. Dzięki temu dławiące uczucie paniki ustąpiło częściowo, co należało uznać za dobry początek. Skoro nie mogła nikomu powiedzieć prawdy, musiała spreparować odpowiednio przekonującą wymówkę. Miała nadzieję, że historyjka o eksperymentowaniu z zaklęciami w połączeniu dramatyczną opowieścią o natrętnym chłopaku nie brzmiała, jakby wymyśliła ją dziś rano… Co prawda, taki punkt widzenia stawiał ją w niezbyt przyjemnym świetle głupoty i nieporadności, ale doprawdy trudno było wymyślić coś lepszego. W najgorszym wypadku wszyscy uznają ją za idiotkę i zostawią w spokoju.
Zaskakująco pocieszona tym wnioskiem, dotarła wreszcie do opustoszałego Pokoju Wspólnego. Zajęło jej to dość dużo czasu, bo zwykle nie gubiła się w Hogwarcie tylko dlatego, że aby dostać się gdziekolwiek, wędrowała najpierw do głównych, marmurowych schodów, a dopiero później skręcała w lewo lub w prawo. Stanowiło to od niedawna jeden z ulubionych tematów żartów Huncwotów, jeśli akurat niczego nie planowali, a w pobliżu nie znajdował się żaden Ślizgon.
Wbiegła po schodach i przekroczyła próg dormitorium szóstorocznych Gryfonek. Rzuciła na swoje łóżko zwiniętą w kłębek sukienkę i parę pantofli. Z westchnieniem ulgi odnalazła różdżkę pod poduszką, dokładnie tam, gdzie ją zostawiła. Nie była przyzwyczajona do tak długich rozstań, odkąd dotknęła jej po raz pierwszy. Przez chwilę zapatrzyła się na jasne, gładkie drewno. Kiedy ją tu zostawiała, nawet przez myśl jej nie przeszło, że w ciągu najbliższej doby wydarzy się tak wiele…
W opustoszałym dormitorium każdy jej ruch wydawał się zbyt głośny i dziwnie samotny. Odsunęła od siebie te myśli i weszła do łazienki. Pochyliła się nad umywalką i opłukała twarz zimną wodą. Odetchnęła kilka razy i szybko, z przestrachem zerknęła w gładką taflę lustra. Zobaczyła przed sobą drobną, bladą twarz z żółto-purpurowym siniakiem na lewej skroni i parą zielonych, nieco nienaturalnie rozszerzonych oczu. Pochyliła się nieco do przodu. Wyglądała zwyczajnie, może tylko trochę mizernie.
Co spodziewała się zobaczyć?

* * * * *

Po kilku dniach szkolne życie zaczęło wracać do normy. Temat jej wypadku stopniowo został wypchnięty przez zwykłe plotki dotyczące nowych par, które powstały na balu, par, które w tym samym czasie się rozstały oraz zażartych dyskusji związanych z tym, który z członków Wrzeszczących Wilkołaków jest najprzystojniejszy. Patricia była w swoim żywiole.
Ku z trudem skrywanej uldze Dominiki, Evans i Macmillan dość dobrze przyjęły jej wymówki. Przez dłuższą chwilę słuchały uważnie, a następnie, zamiast krytykować jej głupotę, przystąpiły do planowania okrutnej zemsty na natręcie, którym okazał się niejaki Maksymilian Bulstrode. Moon nie przeszkadzała im, uznawszy w duchu, że bądź co bądź, należało mu się.
Nieco większy problem stanowili Huncwoci. Byli inteligentni i znacznie mniej z nią związani, więc ich ocena sytuacji mogła być zupełnie inna, bo stosunkowo obiektywna. Widziała jak przysłuchują się uważnie, kiedy po raz dwudziesty siódmy tłumaczyła komuś w Wielkiej Sali, co takiego wydarzyło się na balu, ale nie skomentowali tego nawet słowem. Z jakiegoś powodu, to właśnie zaniepokoiło ją najbardziej.
Ani razu nie próbowali nawiązać do tego tematu aż do pamiętnego wieczora, kiedy to Maksymilian Bulstrode usiłował ratować resztki swojego honoru, obdarzając ją wieloma nieprzyjemnymi epitetami podczas kolacji, na co James Potter potraktował go wyjątkowo solidnym Furnunculusem. Ten krótki i barwny epizod zapewnił Huncwotowi nie tylko oklaski uczniów, pełne wdzięczności spojrzenie Dominiki czy nagłe zainteresowanie profesor McGonagall dzbankiem herbaty – po skończonej kolacji Lily Evans podniosła się zza stołu, ukradkiem ścisnęła jego dłoń i z uśmieszkiem skrytym w burzy kasztanowych włosów, wyszła z Wielkiej Sali. Moon słyszała, jak jeszcze tydzień później wściekał się na pozostałych Huncwotów, którzy najwyraźniej uznali to wiekopomne wydarzenie za zwykłe urojenie.
Czując niewyobrażalne wyrzuty sumienia względem życzliwych jej osób, Dominika zrobiła jedyną rzecz, która pozwoliła na stłumienie tych uczuć – pogrążyła się w nauce.
Odrobiła zalegający stosik prac domowych, na bieżąco pisała wypracowania i ćwiczyła uroki. Wytrwale dozowała moc zaklęć, aż wypadały dokładnie tak, jak chciała. Nawet na eliksirach skupiała się bardziej i znacznie lepiej odmierzała składniki, chociaż jej wywary nigdy nie były tak wybitne jak Lily czy Snape’a. Profesor Heckmann wciąż był wstrząśnięty lelkiem wróżebnikiem, którego zastał w swoim gabinecie w pewien październikowy poranek, i mimo że stał się wyraźnie mniej złośliwy, Huncwoci zdradzili jej, że wystarczy cicho zagwizdać, aby ponownie wpadł w histerię. Nie zamierzała tego sprawdzać w najbliższym czasie.
Nauka zajmowała wiele czasu, który mogłaby wykorzystać na niepotrzebne rozmyślania. O ile wypracowania kończyły się wcześniej czy później, o tyle ćwiczenie zaklęć mogło trwać praktycznie w nieskończoność, co Dominika skrzętnie wykorzystywała.
Jedyny wyjątek w jej paśmie naukowych triumfów stanowiła numerologia. Chociaż początkowo ze względu na Ragnaroka nie posiadała się z radości, że wybrała akurat ten dodatkowy przedmiot, powoli zaczynała tego żałować. Niezliczone cyferki tańczyły jej bezładnie przed oczami, kiedy spędzała kolejną godzinę w bibliotece, wpatrując w tabele numeryczne. Choć wytężała wzrok i raz po raz analizowała wyniki, nie potrafiła dostrzec magii w liczbach. Sekwencje wydawały się przypadkowe, a rzędy cyfr tak bardzo oderwane od hogwarckiej rzeczywistości jak to tylko możliwe.
— Cześć. — Kiedy usłyszała ten głos, uznała, że to jej wymęczony mózg płata jej figle. Przeczesała palcami grzywkę, zamazała dotychczasowe obliczenia i sięgnęła po nowy pergamin.
— Normalnie pewnie zmartwiłbym się, że mnie ignorujesz — parsknął głos. — Ale widzę wyraźnie, że ktoś tu rozpaczliwie potrzebuje pomocy przy numerologii.
Poderwała głowę. Jej mózg zdawał się działać znacznie szybciej niż myśli, dlatego niezupełnie zdziwiła się, widząc jak Ragnarok uśmiecha się do niej półgębkiem i zajmuje miejsce naprzeciwko. Bez zbędnej kurtuazji przyciągnął do siebie jej podręcznik i zerknął na tytuł rozdziału.
— Pomogę ci, jeśli chcesz.
Chociaż to krótkie zdanie zdawało się być rzeczywistym odwzorowaniem jej sennych marzeń, jej umysł przeszyła nagła, zupełnie niespodziewana igła niepokoju. Czuła się rozdarta. Z jednej strony, pragnęła zgrywać idiotkę i błagać Ragnaroka o jakąkolwiek radę, byle tyle zechciał zostać z nią nieco dłużej. Z drugiej strony, poczuła gwałtowny przypływ nieufności – bo właściwie dlaczego się nią zainteresował? Jak gdyby nie traktował jej jak małolatę, jakby nie pokpiwał z niej w towarzystwie tej dziwnej, purpurowowłosej dziewczyny?
— Zobacz. — Ragnarok sięgnął po jej pokreślony pergamin i pióro. Dominika, wciąż nie wiedząc jak się zachować, wpatrywała się w jego ruchy. — Musisz tworzyć bardziej szczegółowe tabele. Im więcej danych, tym dokładniejsze wyniki, rozumiesz? — Jego lewa dłoń błyskawicznie kreśliła maleńkie cyferki, które Moon usiłowała śledzić wzrokiem.
Kiedy skończył, ostrożnie odebrała mu pióro. Z niemym pytaniem w oczach, zaczęła sumować wyniki, a on tylko kiwał głową.
— Właśnie tak — powiedział, rozpierając się wygodniej na krześle i posyłając jej krzywy uśmiech.
Przez chwilę rozpaczliwie poszukiwała słów, którymi mogłyby ułożyć dręczące ją pytania, ale Ragnarok był szybszy. Poprawił okulary, które spoczywały na nasadzie jego nosa i zapytał, jakby od niechcenia:
— Co to było, wtedy na balu?
Jej niezawodna, chociaż wiecznie złorzecząca intuicja odezwała się z mocą. Powinna była to przewidzieć, powinna była się spodziewać, że nie był bezinteresowny! Teraz było już jednak za późno i musiała włączyć się w jego grę, dlatego opuściła wzrok na pergamin i przywołała najpewniejszy ton, na jaki było ją stać:
— To był wypadek. Nie powinnam eksperymentować z zaklęciami.
Ragnarok uśmiechnął się ponownie i pochylił się ku niej. Zapach jego perfum zmieszany z papierosowym dymem jak zwykle skutecznie ją oszołomił.
— Naprawdę? — zapytał lekko, jakby wciąż rozmawiali o tabelach numerologicznych. — I dlatego użyłaś magii bezróżdżkowej?

* * * * *

Syriusz Black leniwie rozparł się na krześle i po raz kolejny rozciągnął usta w uśmiechu.
Tego popołudnia był straszliwie znudzony. James znowu ślęczał nad Historią Hogwartu, Remus ćwiczył uroki dla Flitwicka, a Peter zawzięcie notował w swoim kalendarzu. On sam nie miał ochoty na naukę, więc zaczął błąkać się po zamku bez celu, aż stanął przed drzwiami biblioteki. Kiedy tylko przekroczył jej próg, panna Pince spojrzała na niego ze zdumieniem, a on zdobył się zaledwie na wzruszenie ramionami. Rzeczywiście, nie był tu częstym gościem, przynajmniej nie za dnia, ale żeby tak demonstracyjnie się dziwić? Syriusz był zniesmaczony.
Przyszedł właśnie tu, bo speszone, przesadnie zajęte nauką dziewczyny zawsze chętnie organizowały mu rozrywkę. Wprawdzie rzadko umawiał się na prawdziwe randki, ale krótka pogawędka bez specjalnego wysiłku z jego strony zwykle rozpraszała nudę, a tego właśnie potrzebował w leniwe, pochmurne popołudnie.
Dziewczyna siedząca naprzeciwko była idealna. Nieśmiała, zawstydzona po koniuszki ciemnych, kręconych włosów, może nieco niska, ale za to fantastycznie krągła, słodka Krukonka. Nieco drażnił go zapach jej cytrusowych perfum, ale była tak urocza w swej niepewności, że niemal nie zwracał na to uwagi. Dla rozgrzewki dowiedział się, że pochodziła z rodziny włoskich imigrantów i lubiła transmutację. Niewiele mu to mówiło, więc uśmiechał się do niej uprzejmie, ale wzrokiem wodził po pobliskich przejściach między regałami, wypatrując znajomych osób. W pewnym momencie zauważył Charliego Gordona, przestępującego z nogi na nogę w dziale z historią magii. Nie mógł nie zauważyć, że chłopak jedynie obraca jedną z książek w dłoniach, wpatrując się w jakiś odległy punkt. Syriusz wychylił się nieco, ale ze swojego miejsca nie mógł dojrzeć, na co gapi się ten bydlak. W pewnym momencie Gordon minął ich stolik, a Black rzucił mu wyzywające spojrzenie. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, ale po chwili chłopak poszedł przed siebie, a Syriusz wrócił myślami do swojej towarzyszki.
— Więc jak to jest? — zagadnął, niby ukradkiem muskając końcówki jej palców. — Lasagne to naprawdę makaron?

* * * * *

Od dobrych dziesięciu minut stała pośrodku opustoszałego korytarza i próbowała uspokoić szaleńczo bijące serce. W dłoni ściskała niewielki rulonik pergaminu przewiązany granatową wstążką – wiadomość od dyrektora z informacją o godzinie i miejscu spotkania z tajemniczym mentorem. Nie mogła się zmusić, by pokonać ostatnie kilka stóp, które dzieliły ją od prostych, pozbawionych ozdób drewnianych drzwi. Stała i wpatrywała się w mosiężną klamkę, zastanawiając się, jak to możliwe, że nagle straciła nad wszystkim kontrolę. Jednego dnia żyła sobie całkiem spokojnie, martwiąc się wypracowaniem z eliksirów, a potem nagle stała się kimś potencjalnie groźnym, kogo trzeba kontrolować, kimś, kto oszukuje wszystkich dookoła i to w dodatku nieudolnie. Nawet teraz musiała powiedzieć Lily i Patricii, że idzie wysłać list do rodziców, podczas gdy w rzeczywistości utknęła na trzecim piętrze, gapiąc się na drzwi i umierając ze strachu. Ragnarok tylko wszystko pogorszył. Jak na kogoś, kto nie zwraca na nią uwagi, był zaskakująco spostrzegawczy.
Odgłos kroków na schodach wyrwał ją z otępienia. Przestraszona, że ktoś przyłapie ją na gorącym uczynku, podeszła szybko do drzwi i zanim zdążyła się zawahać, zapukała.
— Proszę.
— Dobry wieczór — wymamrotała, wsuwając się do pomieszczenia i zamykając za sobą drzwi. Sala nie okazała się gabinetem, jak się spodziewała, tylko zwykłą klasą – ławki podsunięte były pod ściany, a przed tablicą stało niewielkie biurko i dwa krzesła. Na jednym z nich siedział mężczyzna, który zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Speszyła się, kiedy milczenie przedłużało się nieprzyjemnie.
— Witam. — Podniósł się, a brzeg granatowej, wyszywanej w srebrne gwiazdy szaty zamiótł zakurzoną posadzkę. Jego uśmiech niemal zniknął pod równo przystrzyżoną ciemnobrązową, przetykaną nitkami siwizny brodą. Wskazał jej krzesło stojące przed biurkiem.
Dominika przyglądała mu się z ciekawością, próbując odgadnąć, kim jest. Wyglądał na młodszego od Dumbledore’a, a jednak dyrektor mówił o nim, że jest od niego bardziej kompetentny w dziedzinie Białej Magii. Czy to znaczy, że był taki jak ona?
On też uważnie się jej przypatrywał. Zastanawiała się, co kryło się za jego za jego spojrzeniem. Instynktownie czuła, że jest właśnie oceniana, ale żaden grymas nawet przez chwilę nie zagościł na jego pociągłej twarzy, więc nie potrafiła odgadnąć, jak wypadła. Nie spodobało jej się to – było jak egzamin, do którego nie miała szans się przygotować.
— Boisz się? — zapytał nagle, wolno przesuwając dłonią po gładko zaczesanych, średniej długości włosach.
— Nie — wypaliła automatycznie i niemal od razu zawstydziła się, jak buńczucznie to zabrzmiało. — Trochę.
— To dobrze. Strach oznacza, że zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji. — Dominika bardzo chciała zaprzeczyć, ale mężczyzna mówił dalej. — Jednak mnie nie musisz się obawiać. Jestem tu, żeby ci pomóc. Nazywam się Cornelius Imnifay.
— Dominika Moon — bąknęła zachowawczo, chociaż jej myśli błądziły swobodnie. Wprawdzie urodziła się i wychowała we Francji, ale jego nazwisko przywodziło jej na myśl coś zamierzchłego i dawno zapomnianego, coś, co mimo wszystko znalazło swoje miejsce w skomplikowanej układance jej wrażeń. Z nowym uczuciem spojrzała w jego ciemnoniebieskie oczy, czekając na to, co powie.
— Musisz zrozumieć… — Mężczyzna wsparł się łokciami o blat biurka, pochylając się ku niej wyraźnie. — Musisz pojąć, jaki dar w sobie nosisz. Biała Magia to moc dobra w jednym ręku. Mogłabyś działać bez szkolenia. Mogłabyś robić, co tylko zechcesz. Ale to nie jest właściwe.
Moon odsunęła się od niego nieznacznie, ale natrafiła plecami na twarde oparcie krzesła.
— Od zarania dziejów, osoby białomagiczne otaczano wielką czcią. — Imnifay złączył końcówki palców. — W baśniach i folklorze często występowały jako personifikacja lata lub matki natury. W rzeczywistości niektóre z nich posiadały moc uzdrawiania, inne znały mowę zwierząt, a jeszcze inne przewidywały przyszłość.
Dominika rozluźniła się nieco, miała nawet ochotę roześmiać się z ulgą. Przecież ona nie miała żadnego z tych talentów! Może zaszła pomyłka, a ona tylko znalazła się w nieodpowiednim czasie, w nieodpowiednim miejscu…
— To są właściwości indywidualne. — Mag spojrzał na nią surowo, zupełnie jakby przejrzał jej myśli. — Nie każdy posiada je w tym samym stopniu. Albus powiedział ci, że jesteś skazana na dobro. Rozumiesz, co to znaczy? Biała Magia jest przeciwieństwem Czarnej. Nie jesteś w stanie rzucić Zaklęcia Niewybaczalnego. Możesz spróbować. — Imnifay rozłożył ręce, jakby prowokował ją do ataku.
Dominika przełknęła ślinę, tłumiąc w sobie ochotę do udowodnienia mu, że się myli. Jeszcze nigdy nie miała okazji użyć żadnego z Zaklęć Niewybaczalnych, ale była pewna, że mogłaby to zrobić, gdyby musiała. Mogłaby. Bo dlaczego nie?
— Nigdy nie osiągniesz pozytywnych rezultatów — powiedział cicho. — Aby rzucić Zaklęcie Niewybaczalne, trzeba tego chcieć, nienawiść natomiast sprawia, że cała Moc odmawia ci posłuszeństwa. Gdyby ktokolwiek cię wtedy zaatakował, nie rzucisz najprostszego zaklęcia tarczy, musisz zawsze o tym pamiętać.
Moon poderwała głowę. Imnifay patrzył jej nieustępliwie w oczy, jego dłonie spoczywały bezczynnie na blacie biurka. Miała wielką ochotę, żeby mu zaprzeczyć. Miała wielką ochotę, żeby pokazać mu, jak bardzo się myli. A on tylko patrzył na nią, zupełnie jakby wiedział, że ręka jej nie drgnie.
Opuściła wzrok, zaciskając dłonie w pięści. Była w tym jakaś prowokacja, czuła to. Spotkanie było jedną, wielką próbą, której nie miała sprostać. Nie dowiedziała się niczego. To oni chcieli się czegoś dowiedzieć.
— Pan nie jest Białym Magiem — powiedziała z wyrzutem.
— Nie — odparł, marszcząc lekko brwi. — Jestem teoretykiem. Zaledwie kilka razy udało mi się spotkać Białego Wojownika, jak nazywają Białych po pełnym przeszkoleniu. Dlatego jestem zdziwiony – bardzo zdziwiony poziomem, jaki osiągnęłaś w tak młodym wieku.
— Nic nie potrafię. — Moon przygryzła wargę, wpatrując się w swoje kolana. — Nic nie wiem. O czym pan mówi?
— Pokażę ci, jeśli mi pozwolisz. — Jego oczy pociemniały wyraźnie, kiedy się pochylił.
Nie odpowiedziała. Była zbyt zajęta wpatrywaniem się w swoje zaciśnięte do bólu dłonie.
— Co czujesz, kiedy ktoś potrzebuje pomocy?
Zafrasowała się wyraźnie.
— No nie wiem… Ostatnio czułam wyraźne mrowienie w dłoniach… Jakby moje ciało wiedziało, co robić, a ja… Spanikowałam, to wszystko…
Ku jej zdumieniu, Imnifay uśmiechnął się lekko.
— Moc upomina się o ciebie. Musisz wiedzieć, ze to nie jest bezrozumna siła. Od teraz na zawsze pokieruje twoim życiem. Możesz ją tłumić, ale nigdy jej nie przezwyciężysz. Rozumiesz?
— Profesor Jones powiedział, że to zagrożenie. — Spojrzała mu w oczy, przejęta. Te zdawkowe przestrogi od samego początku martwiły ją najbardziej.
— Zagrożenie jest tylko wtedy, kiedy wystąpisz przeciwko swojej naturze. — Mężczyzna zbył to niedbałym gestem. — Prawdziwe pytanie brzmi, co teraz zrobisz?
— Nie wiem — bąknęła. — Nie wiem, co teraz zrobię.
— Przede wszystkim, musisz osiągnąć równowagę. — Imnifay wstał ze swojego miejsca i zaczął zataczać koła wokół biurka. — Twoja Moc jest jeszcze bardzo surowa, bardziej panuje nad tobą niż ty nad nią. Biała Magia oznacza bezstronność. Spokój, obiektywizm i wyciszenie. Każda negatywna emocja oddala Moc. Musisz nauczyć się, jak kontrolować uczucia – powiedzmy, że to twoja praca domowa.
Moon wzruszyła ramionami. Prawdę mówiąc, spodziewała się czegoś zupełnie innego. Może bardziej widowiskowego? Tymczasem czuła się jak na wizycie u psychologa.
Mężczyzna przystanął i spojrzał na nią z góry.
— Wszystko po kolei. Najpierw musisz nauczyć się nad sobą panować. To bardzo ważne.
Dominika podniosła się z miejsca. Nagle bardzo zapragnęła znaleźć się po drugiej stronie drzwi, uciec od tego badawczego spojrzenia. W jej głowie panowała prawdziwa burza myśli i w tym momencie marzyła jedynie o tym, żeby zaszyć się w dormitorium i uporządkować je wszystkie.
— Bardzo dziękuję. Eee… Jak mam się z panem skontaktować?
Imnifay przesuwał się wolno wzdłuż ściany, aż jego sylwetka odcięła się wyraźnie na tle czarnego kwadratu okna.
— Poinformuję cię o kolejnym spotkaniu.
Kiedy wyszła na opustoszały korytarz, wzdrygnęła się mimowolnie, czując jak zimny dreszcz przebiega jej wzdłuż kręgosłupa.
Wówczas nie mogła jeszcze tego wiedzieć, ale to właśnie w tym momencie uczyniła pierwszy krok na drodze do swojego przeznaczenia i chociaż ostateczny cel był zbyt odległy, by go dojrzeć, nic już nie mogło jej zawrócić z raz obranej ścieżki.
Znalazła się na skraju.

---
Cześć, rybki!
Trudno powiedzieć, żeby ten rozdział obfitował w szaloną akcję, ale za to jest naszpikowany zapowiedziami kolejnych wątków, więc czytajcie między wierszami :) Wraz z kolejnym wracamy do hogwarckich perypetii, więc nie traćcie nadziei!