28 sierpnia 2015

Rozdział III

Cześć :) Dziękuję za niewiarygodną liczbę rad i ciepłych słów w komentarzach  - wciąż jestem w szoku. Dziś mam dla Was dwie sprawy i jeden rozdział.
1) Kwestia imienia głównej bohaterki. Pisząc, kompletnie nie spodziewałam się, że wywoła to takie... skonfundowanie :) Forma "Dominique" używana jest w środowisku francuskim, a więc w sytuacjach takich jak święta i wakacje, kiedy nasza bohaterka przebywa w otoczeniu rodziny, która z przyzwyczajenia nazywają ją po swojemu. Forma "Dominika" jest używana przez większą część historii, dla ułatwienia i podkreślenia przejścia z jednego otoczenia w drugie.
2) Kwestia informowania. Dziś informuję o nowym rozdziale wszystkich, którzy do tej pory wyrazili zainteresowanie poprzednimi, ale zakładam, że jest pośród nich ktoś, kto nie chciałby być informowany, dlatego to pierwszy i ostatni raz. Jeśli ktoś chce być informowany poza funkcją "obserwowani", zapraszam do "Sowiej Poczty" po prawej stronie na górze, a na pewno co 2 tygodnie dostanie ode mnie małą notatkę. Tak dla porządku ;)
A teraz zapraszam do czytania.



„Od pierwszego wejrzenia”

  rozdział III –

Jej pierwszy ranek w Hogwarcie był jednocześnie zachwycający i nerwowy. Kiedy zasiadła na jednej z długich ław, tuż obok Lily i Patricii, spojrzała na sufit i wydała stłumiony okrzyk. Zamiast sklepienia zobaczyła jasnoniebieskie niebo poprzecinane jasnoszarymi pasmami chmur.
Piękne, co? zagadnęła rudowłosa Evans, z uśmiechem spoglądając na jej pełną podziwu minę.
Przytaknęła. Przez chwilę śledziła wzrokiem leniwy ruch chmur, kiedy nagle jej żołądek przypomniał o sobie głośnym burczeniem. Rozejrzała się wokół, roztargniona. Dziś także stoły uginały się od różnorodnych potraw – wokół unosił się słodki zapach naleśników, dżemów, czekolady i owsianki. Zdążyła sięgnąć po tosta i miseczkę z dżemem morelowym, gdy do Wielkiej Sali triumfalnie wkroczyło czterech Gryfonów. Mieli dumnie uniesione głowy i szerokie uśmiechy na twarzach w iście nie-poniedziałkowym stylu. Ze zdziwieniem zauważyła, że większość uczniów odprowadzała ich spojrzeniami.
Cześć, ludzie przywitał się okularnik i zajął miejsce tuż naprzeciwko. Z zapałem nałożył sobie na talerz stos kiełbasek.
Siedzący obok niego czarnowłosy chłopak zajadał się jajecznicą i jednocześnie uważnie przyglądał się planowi zajęć, który został mu wręczony przez gryfońską prefekt naczelną.
Do dupy powiedział w końcu. Dwie godziny eliksirów ze Ślizgonami, transmutacja i mugoloznawstwo.
Za to już jutro Obrona Przed Czarną Magią — zauważył blady chłopak o popielatych włosach. Ciekawe, czy nauczyciel do nas trafi, nie było go na wczorajszej uczcie.
Podobno nie zdążył na pociąg powiedziała Lily z przekąsem i przechyliła się przez stół. Remusie, podasz mi sól?
Okularnik o rozczochranych włosach podniósł głowę znad swoich kiełbasek na dźwięk jej głosu i uśmiechnął się szeroko. Po chwili jego spojrzenie zogniskowało się na Moon.
O, nowa powiedział zdawkowo i sięgnął po dzbanek z sokiem dyniowym.
Mam na imię Dominika odparła z naciskiem i zacisnęła usta, a czarnowłosy chłopak siedzący po prawicy okularnika wybuchnął śmiechem, przypominającym nieco szczekanie psa.
Jak zrazić do siebie kobietę przy pomocy trzech sylab autorstwa Jamesa Charlusa Pottera odpowiedział na ich zdziwione spojrzenia i zaśmiał się ponownie. Tym razem dołączyli do niego wszyscy w okolicy oprócz samego Jamesa, który spojrzał na niego z urazą.
Podoba ci się w Hogwarcie? zapytał, pogryzając kiełbaskę.
Tak, ale…
Grasz w Quidditcha? przerwał jej, taksując ją wzrokiem.
Nie, ale…
Szkoda odparł, najwyraźniej tracąc zainteresowanie. Evans, dlaczego nie odpisywałaś na moje listy? Specjalnie dla ciebie kupiłem szmaragdowy atrament. Wiesz, żeby pasował do koloru twoich oczu.
Jesteś okropnym bucem zauważyła ponuro Evans i poklepała Moon po ramieniu. Nie przejmuj się, nie wszyscy chłopcy w Hogwarcie są tak ograniczeni umysłowo.
Jedynym moim ograniczeniem, moja miła, jesteś ty zapewnił ją Potter i zamrugał zalotnie.
Na mózg ci się rzuciła ta ruda chimera mruknął Syriusz, jednak na tyle cicho, by nie usłyszał go nikt poza okularnikiem. Uśmiechnął się do swojego talerza, przeczuwając, co się za chwilę wydarzy.
Jak śmiesz! James niemal zachłysnął się z oburzenia. Nikt nie będzie obrażał mojej miłości! Stawaj do walki, ty… psie!
Nie tracąc czasu, wskoczył na ławę i wyszarpnął różdżkę z kieszeni szaty. Syriusz zaśmiał się szczerze na słowa przyjaciela i po chwili stał naprzeciwko niego w bojowej pozycji.
Moment. Potter gestem powstrzymał Blacka, który niecierpliwie wymachiwał różdżką. – Evans, pani mego serca, pamiętaj proszę, że jeżeli umrę, to zrobiłem to tylko z miłości do ciebie, bo…
Potter, nie obchodzą mnie twoje bezsensowne popisy i mógłbyś zejść już z tej biednej ławy. Lily nie wydawała się przejęta całym zdarzeniem, choć jej policzki zaróżowiły się lekko – sceny z udziałem Pottera zwykle wzbudzały żywe zainteresowanie wśród uczniów.
Wedle życzenia, o pani! krzyknął zeskakując, chociaż nie wiadomo było czy zrobił to z powodu Lily patrzącej na niego z odrazą, czy też pędzącej w jego kierunku profesor McGonagall.
Potter! Natychmiast przestań! zawołała z miną, która nie wróżyła nic dobrego. Co ty sobie wyobrażasz?!
James zrobił zadowoloną minę i szczerząc zęby powiedział: Ależ nic, pani profesor. Musiałem bronić honoru damy mego serca.
Tu spojrzał w stronę Lily, która popatrzyła na niego gniewnie.
Minus pięć punktów dla Gryffindoru rzuciła czarownica surowym tonem i omiotła spojrzeniem przyjaciół Pottera. Pospieszcie się. Nie róbcie mi więcej wstydu i nie spóźnijcie się na zajęcia.
Odeszła długim, równym krokiem. Chłopcy posłusznie zajęli swoje miejsca i z entuzjazmem kończyli śniadanie.
Dominika nerwowo zerknęła na swój plan. Wyposażony był w losowe, nadobowiązkowe przedmioty takie jak numerologia i wróżbiarstwo, ponieważ uczniowie Hogwartu mieli możliwość wyboru już na piątym roku. Beauxbatons i jego zasady wydawały się odległe jak nigdy wcześniej i obawiała się, czy podoła wymaganiom wykładowców. Eliksiry szczególnie ją martwiły nigdy nie była zbyt dobra w ich przyrządzaniu.
Pomogę ci, jeśli będziesz chciała. Wzdrygnęła się na dźwięk głosu Lily, która najwyraźniej przyglądała się jej od dłuższej chwili. Odwzajemniła uśmiech.
Jaki jest profesor od eliksirów?
Evans i Macmillan wymieniły znaczące spojrzenia, po czym spojrzały na koleżankę z lekkim zakłopotaniem.

* * * * *

Witam was w nowym roku szkolnym. Z tego, co słyszały moje biedne uszy, część profesorów pozwala wam zabawiać się na pierwszych zajęciach w semestrze. Na moich lekcjach nie możecie na to liczyć. Mistrz eliksirów wparował do klasy i z trzaskiem zamknął za sobą drzwi. Mimo krępej postury poruszał się nadzwyczaj szybko. Wprawdzie w tym roku nie czekają was SUMy ani OWUTEMy, nie znaczy to jednak, że macie prawo się obijać.
Spojrzał na nich gniewnie spod krzaczastych brwi.
Moon nerwowo oblizała usta. Profesor nie wyglądał ani trochę przyjaźnie. Sprawiał wrażenie, jakby był na nich za coś obrażony i demonstrował to zarówno głosem jak i gestykulacją. Miał żółtawą, nalaną twarz, którą przecinały dwie głębokie bruzdy biegnące od skrzydełek nosa do kącików wąskich, wykrzywionych ust. Na jego głowie panoszyła się sporych rozmiarów łysina, zwieńczona dwiema ogniście rudymi kępkami rzadkich włosów po obu stronach czaszki.
Dzisiaj będziecie warzyć uniwersalne antidotum na najpopularniejsze trucizny. Jeśli wasz poziom nie zmienił się od zeszłego roku, z pewnością bardzo nam się przyda dodał z przekąsem, rzucając przeciągłe spojrzenia wybranym uczniom. Zaczynajcie.
Salę wypełnił szelest kartek, które uczniowie przerzucali gorączkowo w poszukiwaniu odpowiedniego przepisu. Dominika zerknęła na swojego towarzysza. Zajęła miejsce obok niego właściwie tylko dlatego, że wszyscy pozostali mieli już parę. Próbowała mu się przedstawić, ale chłopak zignorował ją kompletnie, ukrywając twarz za kurtyną tłustych, kruczoczarnych włosów. Teraz też zachowywał się dziwnie zamiast uważnie przeglądać przepis w podręczniku, notował coś na marginesie, zasłaniając się dłonią.
Wzruszyła ramionami i zajrzała do podręcznika. Eliksir nie należał do najtrudniejszych, ale zawsze miała problem z dokładnym odmierzaniem składników i zapamiętywaniem, ile razy i w którą stronę należy mieszać. Monsieur Fillion zawsze powtarzał jej, że jest zbyt chaotyczna, chociaż marzyła, by zostać uzdrowicielką. Piękny początek, panno Moon zwykł mawiać na początku każdego semestru, jakby tylko wyczekiwał, że i tym razem powinie się jej noga.
Teraz musiała dać z siebie wszystko. Od tego eliksiru nie zależała wprawdzie jej kariera uzdrowicielki, ale opinia u nowego profesora na pewno. Poczuła dreszczyk emocji, gdy zapalała niewielki płomień pod swoim kociołkiem, po czym dołączyła do uczniów gromadzących się wokół składziku. Brakowało jej sproszkowanego rogu jednorożca był to kosztowny składnik, który rzadko gościł w jej zapasach. Gdy dotarła do niemal ogołoconej szafki, udało się jej schwycić jeden z ostatnich maleńkich słoiczków zawierających srebrzysty proszek. Kiedy wycofywała się w kierunku swojego stanowiska zauważyła, że jej sąsiad wreszcie postanowił uzupełnić swoje zapasy i też sięgnął po odrobinę rogu jednorożca. Gdy rzuciła jeszcze jedno ciekawskie spojrzenie w jego kierunku, zobaczyła, że zabrał też słoik szczurzych wątróbek. Zdziwiła się to nie był składnik potrzebny do tego eliksiru.
Zawahała się przez moment, ale po chwili wzruszyła ramionami i zabrała się za miażdżenie bezoaru w moździerzu. Bądź co bądź, chłopak z zielono-srebrnym herbem na piersi nie potraktował jej zbyt przyjaźnie, niech więc sobie warzy, co chce.
Przeniosła szczyptę ciemnoszarego proszku na dłoń i przyjrzała się mu uważnie. Chyba był odpowiednio drobny. Przygryzła wargę, ale jej dłoń ani drgnęła, gdy z uwagą odmierzała trzy równe miarki sproszkowanego bezoaru do kociołka. Płyn zasyczał cicho i zmienił barwę na przejrzysty burgund. Zerknęła do podręcznika. Pokraśniała z zadowolenia i sięgnęła po słoiczek pożyczony od profesora.
Nie powstrzymała jednak swojej przeklętej ciekawości i ponownie zerknęła na poczynania sąsiada. Właśnie siekał szczurze wątróbki w idealnie równą kostkę.
Przepraszam powiedziała cicho, zanim zdążyła ugryźć się w język. Nie odważyła się spojrzeć na twarz chłopaka zamiast tego, jak zahipnotyzowana wpatrywała się w jego szczupłe dłonie, które z wyjątkową sprawnością posługiwały się srebrzystym nożem. Jesteś pewien, że powinieneś je dodać? W przepisie jest napisane, że…
Wiem, co jest napisane w przepisie odparł chłopak tonem tak chłodnym, że aż ogarnął ją nieprzyjemny dreszcz.
Chciałam pomóc burknęła, łypiąc na niego spod oka.
Postanowiła skupić się na swoim własnym eliksirze, chociaż czuła bezbłędnie jak zdradziecki rumieniec wkrada się jej na policzki. Po co się wtrącała? Trzeba było go zostawić w spokoju. Jeśli ma ochotę dostać złą ocenę, powinna na to pozwolić.
Drżącymi palcami chwyciła szczyptę cennego, połyskującego proszku i dodała go do kociołka. Szybko chwyciła za chochlę i wetknęła ją do eliksiru, przełykając ślinę.
Zamieszała dwa razy w kierunku biegu wskazówek zegara. Ciecz w kociołku przybrała pistacjowy odcień. Odetchnęła głośno i zabrała się za mieszanie w przeciwną stronę.
Ej, nowa!
Zmarszczyła brwi, ale zmusiła się do pozostania w miejscu. Niestety, to samo zrobiła z ręką i dopiero po upływie kilku sekund zrozumiała swój błąd.
Jak to się dzieje, że znosisz smród Smarkerusa? Czy we Francji wszystko śmierdzi podobnie?
Niemal nie zwróciła uwagi na śmiech przypominający szczekanie psa, którego właściciel wygłosił owe głęboko przemyślane uwagi. Gorączkowo zamieszała w swoim kociołku, ale eliksir przybrał zgniłozieloną barwę i zaczął wydzielać nieprzyjemny zapach przypominający spaleniznę.
Na jej nieszczęście profesor właśnie obchodził klasę, zaglądając kolejno do kociołków.
Znakomicie, panie Snape powiedział, z wyraźnym zadowoleniem wdychając aromat unoszący się znad kociołka jej sąsiada. Wyraźnie wyprzedza pan pozostałych. Oby tak dalej!
I pomaszerował, a raczej poczłapał dalej. Dominika, stojąca nad swoim smętnie dymiącym kociołkiem patrzyła za nim z ponurą satysfakcją, obserwując jak jego imponujące pośladki kołyszą się na boki.
Z westchnieniem wróciła do podręcznika. Postanowiła postępować według przepisu z nadzieją, że efekt nie będzie zbyt żałosny. Dodała dwie jagody jemioły i ostrożnie zamieszała dwa razy w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Eliksir przestał wyglądać jak szlam, ale nadal pachniał spalenizną.
Och powiedział, profesor, zatrzymując się przy jej stanowisku i demonstracyjnie zatkał nos. Blondynka zmierzyła go ponurym spojrzeniem. Zapach nie był aż tak straszny, bez przesady. Piękny początek powiedział kwaśno, zaglądając do swoich zapisków. Panno Moon.
I odmaszerował dalej.
Dominika zagryzła wargi i odwróciła się w kierunku źródła chichotów, które od dłuższego czasu znajdowało się za jej plecami. Znajomy okularnik i jego towarzysz trzęśli się ze śmiechu, chowając się za swoimi kociołkami.
Zacisnęła pięści i spojrzała na smętnie bulgocącą zawartość swojego kociołka.
Tak właśnie rozpoczęła się jej burzliwa znajomość z tak zwanymi Huncwotami.

* * * * *

Nie przejmuj się powiedziała po raz nie wiadomo który Lily i posłała jej pokrzepiający uśmiech znad ziemniaczanego puree, które właśnie nałożyła sobie na talerz. Od kiedy profesor Slughorn odszedł na emeryturę, mnie też zdarza się nasłuchać nieprzyjemnych uwag.
Nie słuchaj jej ostrzegła Patricia, sięgając po tacę pełną duszonych żeberek. Zazwyczaj okazuje się, że jest genialna, a porażka w jej słowniku oznacza Powyżej Oczekiwań. To paskudna, kłamliwa prymuska, wspomnisz moje słowa.
Dominika parsknęła w swój puchar z sokiem dyniowym. Uśmiech jednak spełzł z jej twarzy, kiedy po przeciwnej stronie stołu rozsiedli się znajomi Gryfoni.
Jesteś mi winien dwudziestkę* powiedziała do czarnowłosego chłopaka, który zdążył nałożyć na swój talerz chyba połowę tacy z udkami kurczaka. Bardzo starała się nadać swojemu głosowi groźny ton. Na wszelki wypadek zmarszczyła też brwi.
Co jestem ci winien, kochanie? zapytał przesadnie uprzejmym tonem, wywołując nowy atak śmiechu u swoich przyjaciół.
Policzki nieznacznie jej poróżowiały, ale nie spuściła wzroku.
Jaka jest tu najwyższa ocena? zapytała dziewczyn, które przyglądały się jej z zaciekawieniem.
Wu. Patricia machnęła swoim widelcem na tyle zamaszyście, że odrobina sałaty wylądowała o stopę od jej talerza. Znaczy Wybitny.
Więc jesteś mi winien Wu oświadczyła stanowczo. Między jednym kotletem a drugim postanowiła, że nie pozwoli zrobić z siebie ofiary. Nie tym razem, kiedy miała okazję zacząć wszystko od nowa.
Mam tego dość, Łapo. – Siedzący obok niego okularnik demonstracyjnie wywrócił oczami. Ciągle słyszę, że jesteś coś winien jakiejś babie. Powinieneś to sobie notować czy coś.
Dlaczego mówią na ciebie Łapa? zapytała Moon bez mrugnięcia okiem. Wciąż zamierzała być śmiertelnie obrażona, ale trudno jej było zapanować nad ciekawością.
Chłopak o popielatych włosach, na którego nie zwróciła dotąd uwagi, poruszył się niespokojnie, ale pierwszy odezwał się okularnik.
Bo nie umie utrzymać łap przy sobie. Ej! zawołał, gdy jego ręka wylądowała w misce groszku, po tym jak przyjaciel trącił go łokciem.
Dlatego, że mam takie męskie dłonie powiedział brunet, uśmiechając się półgębkiem i rzucając jej długie spojrzenie. Tym razem nie wytrzymała i odwróciła wzrok.
Ach tak? Patricia zmrużyła oczy i wycelowała widelcem w chłopaka. A mnie Peter powiedział, że to dlatego, że kiedyś sir Cadogan nazwał cię nikczemnym łapserdakiem.
Bzdura prychnął Black i cała grupa wybuchnęła śmiechem.
Spotkamy się wieczorem powiedziała nagle Moon, zarzucając torbę na ramię i wstając od stołu.
Co masz teraz? zapytała Lily, oglądając się na nią z troską.
Opiekę nad magicznymi stworzeniami… Co oznacza „B”? zapytała, zaglądając do planu zajęć.
Błonia odparła natychmiast Patricia. Wystarczy, że wyjdziesz przed zamek, zajęcia są nieopodal lasu.
Dzięki. Posłała im uśmiech, który nieco przygasł, gdy spojrzała na Gryfonów, którzy bez cienia zażenowania przysłuchiwali się ich rozmowie. A z wami policzę się później.
Oooch, to na pewno powiedział chłopak z przydługimi włosami i przeciągnął się leniwie z kpiącym uśmiechem na ustach. Odprowadzał ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła we wrotach, prowadzących do Wielkiej Sali.
Nawet o tym nie myśl ostrzegła go Evans, nerwowo usiłując nabić na widelec kawałek pomidora. Musieliście być dla niej tacy okropni? Nie macie lepszych rzeczy do roboty?
Mamy całe mnóstwo zapewnił ją natychmiast Black.
Staraliśmy się okazać zainteresowanie nowej koleżance żachnął się James. Czy to zbrodnia?
Lily już otworzyła usta, aby mu odpowiedzieć, ale nagle przerwał jej milczący dotąd Remus.
Do jutra wychowam tych dzikusów powiedział uspokajającym tonem, posyłając rudej lekki uśmiech, który ta mimowolnie odwzajemniła. Przyjaciele spojrzeli na niego z oburzeniem, ale ich także uprzedził. A teraz zbieramy się, mamy robotę do wykonania.
Gryfoni pomstowali pod nosem, ale podnieśli się posłusznie i pomaszerowali za szatynem w kierunku wrót, którymi wcześniej wyszła Moon.
Lily patrzyła za nimi, zafascynowana. Co takiego miał w sobie niepozorny Remus Lupin, żeby przy pomocą paru słów i jednego uśmiechu uśpić cały jej gniew na tych pacanów, a później bez żadnego widocznego wysiłku nimi zarządzać? Znała go już sześć lat, ale wciąż pozostawał dla niej zagadką.

* * * * *

To małe kłamstewko sprawiało, że czuła się głupio, maszerując po niekończących się kamiennych stopniach, ale nic nie mogła na to poradzić potrzebowała chwili spokoju od tych paskudnych chłopaczysk.
I pomyśleć, że zrobili na niej takie dobre pierwsze wrażenie! Dobre, ale mylne. Nigdy, przenigdy nie wybaczy im zmarnowania szansy zaprezentowania się na eliksirach. Pełne politowania spojrzenie profesora do tej pory nawiedzało jej myśli i dawało jedynie niewielkie nadzieje na poprawę. A tak się starała!
Zwolniła kroku, czując, że jej płuca zaraz eksplodują. Czy te schody nie mają końca? Z nudów zaczęła patrzeć pod nogi i uważnie liczyć stopnie.
Piętnaście.
Co za upokorzenie. Może i nie zasługiwała na najwyższą ocenę, ale na dopuszczającą z pewnością. Pierwsze zajęcia i pierwsza porażka. Piękny początek, panno Moon.
Trzydzieści trzy.
Co prawda, nigdy nie rzucała słów na wiatr. Na pewno im teraz nie odpuści, nie po tym, jak lekceważąco ją potraktowali. Myśleli, że onieśmielą ją kpiącymi uśmiechami i bystrymi spojrzeniami? No, może i tak, ale to niewiele zmieniało. Zemści się. Zemści się na nich tak, że popamiętają!
Pięćdziesiąt dwa i jest. Wieża Wschodnia.
Nie musiała nawet zerkać na maleńką mapkę szkoły, którą wręczyła jej życzliwa prefekt naczelna. Liczne żerdzie zajmowane przez najprawdziwsze sowy upewniały ją w przekonaniu, że nie zabłądziła.
Z zachwytem spojrzała na ptaki. Tylko nieliczne zerkały na nią żółtymi, bystrymi oczami, jakby oceniając jej zamiary; reszta drzemała z łebkami ukrytymi pod brunatnymi skrzydłami, wyczekując nocy. Zawsze marzyła o sowie, choć niespecjalnie miała do kogo słać listy. Nie tęskniła za koleżankami z Beauxbatons, a mama bała się wszystkiego, co było związane z magią, nie wyłączając jak często myślała Dominika własnego dziecka.
Wygrzebała z torby niewielki zwój pergaminu, kałamarz i nieco pogięte jastrzębie pióro. Oparła się o parapet i szybko naskrobała parę zdań do rodziców, oczywiście nie wspominając ani słowem o swojej porażce na eliksirach, ani o niezbyt ciepłym przyjęciu, którym powitała ją nowa szkoła. W gruncie rzeczy, list składał się z głównie z poematów pochwalnych na cześć bakłażana w pomidorach, którego miała okazję skosztować na wczorajszej uczcie, oraz wesołej wzmianki o Lily i Patricii, z którymi zdążyła się zapoznać. O Marion, z którą również dzieliła dormitorium, nie wspomniała. Dziewczyna wróciła do wieży dość późno i nie zaszczyciła jej nawet spojrzeniem, więc Dominika postanowiła nie uwzględniać jej w swojej skromnej epistole.
Zwinęła list w rulonik i rozejrzała się niepewnie po sowach. Nie wiedziała, które z nich należą do szkoły i którą mogłaby ewentualnie wykorzystać na małą wycieczkę do Bedworth. Jej uwagę zwróciła śliczna, kruczoczarna sowa, która jednak zaczęła gniewnie trzepotać skrzydłami, gdy tylko się zbliżyła.
Pomóc? rozległ się głos za jej plecami.
Obróciła się na pięcie. Na pierwszy rzut oka chłopak wyglądał dość dziwnie, bo na jego nosie spoczywały czarne okulary przeciwsłoneczne. Jego ubranie też było ciemne – czarne spodnie i koszula; właściwie jedynie emblemat na jego piersi zapewniał ją, że znajdują się w jednym domu. Sam w sobie był dość blady, a jego jasne włosy jedynie pogłębiały kontrast pomiędzy nim samym a jego prezencją.
Jak daleko zamierzasz wysłać list? zapytał wolno, nie doczekawszy się odpowiedzi. Policzki Dominki zapłonęły, gdy zrozumiała, że traktuje ją, jakby była niespełna rozumu.
Jakieś 90 mil mruknęła, mocniej zaciskając pergaminowy rulonik. Od Londynu.
Weź tę. Chłopak podszedł do dużej, pstrej sowy, która siedziała na najbliższej żerdzi. To szkolna uszatka, na pewno da sobie radę z odległością.
Kąciki jego ust powędrowały do góry, ale trudno było to nazwać pełnowartościowym uśmiechem. Czuła na sobie jego spojrzenie, gdy drżącymi palcami przywiązywała kopertę do nóżki ptaka, który podczas tej czynności nie poruszył się nawet o cal.
- Dzięki powiedziała, gdy sowa zerwała się do lotu, trzepocząc ogromnymi skrzydłami. Oboje odprowadzali ją spojrzeniami, aż zniknęła z pola widzenia.
Moon poprawiła torbę na ramieniu i zerknęła w stronę nieznajomego. Był od niej znacznie wyższy, ale to akurat nie było jakimś szczególnym wyczynem. Wciąż zdumiewał ją kontrast pomiędzy jego włosami i cerą a ubraniem, które było smoliście czarne. Była przekonana, że nawet skarpetki i bielizna muszą być w tym samym kolorze.
Zarumieniła się. Chłopak odwrócił nieznacznie głowę od okna, więc mogła zgadywać, że on również rzucił ciekawskie spojrzenie w jej kierunku. Poprawiła torbę na ramieniu i już miała ewakuować się w kierunku spiralnych schodów, gdy blondyn przemówił nagle.
 Jestem Ragnarok powiedział, wyciągając ku niej bladą dłoń.
Dominika Moon mruknęła zamiast dziesiątek pytań, które kłębiły się jej w głowie, walcząc o pierwszeństwo. Dlaczego mi pomagasz? Jak nazywasz się naprawdę? I dlaczego nosisz okulary przeciwsłoneczne wewnątrz zamku? Po krótkiej chwili zrozumiała, że nie zada żadnego z nich chłopak uśmiechał się teraz nieznacznie, a chłód jego skóry sprawiał, że wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej przyjemny dreszcz.

* * * * *

Za łukowato zwieńczonymi oknami zapadał już zmierzch, gdy dotarła do Pokoju Wspólnego. Rozejrzała się, wciąż pozostając w cieniu portretu. Gryfoni rozsiedli się na wszystkich możliwych powierzchniach dyskutując, grając lub odrabiając pierwsze prace domowe. Dostrzegła Lily i Patricię zajmujące niewielką, wysłużoną kanapę tuż przed kominkiem. Ruszyła pewnym krokiem w ich kierunku.
Jak zajęcia? zagadnęła, przysiadając na podłokietniku.
Super odparła Evans, przesuwając się nieco na kanapie, aby zrobić jej miejsce. Blask płomieni liżących kłody drewna w kominku prześlizgnął się po jej włosach. Uwielbiam starożytne runy. Są niesamowicie przydatne.
Siedząca obok niej Patricia przewróciła oczami, chociaż jej usta samoistnie wyginały się w uśmiechu.
Niby w czym?
Na każdym kroku można napotkać runiczne inskrypcje ofuknęła ją ruda, po czym obrzuciła Dominikę czujnym spojrzeniem.
Wszystko w porządku? Dziwnie wyglądasz.
Moon oparła się ciężko o szorstkie, bordowe poduszki spoczywające na kanapie i wpatrzyła się w pełgające płomienie. Nie wiedziała, czy powinna powiedzieć prawdę. W końcu znała te dziewczyny niewiele ponad dobę. Czy rzeczywiście chciała im się zwierzać?
Opieka nad magicznymi stworzeniami była nudna powiedziała w końcu, uważnie ważąc słowa. Profesor stwierdził, że na egzaminach większość uczniów wykłada się na najprostszych zagadnieniach, więc całą lekcję pokazywał nam jak odróżniać zwierzęta z kategorii X i XX według klasyfikacji Ministerstwa Magii. Myślałam, że usnę między memrotkiem a lunaballą, poważnie.
Patricia i Lily wybuchnęły śmiechem.
Nie wyobrażam sobie, żebym kolejny rok musiała znosić starego Horseberga. Macmillan przeciągnęła się leniwie i przysunęła stopy bliżej kominka. Współczuję ci.
Dominika rzuciła im długie spojrzenie, skubiąc nerwowo pasek torby. A co jeśli ją wyśmieją? Nawet w jej głowie brzmiało to głupio. Wróciła myślami do chłopaka, którego spotkała w sowiarni. Na samo wspomnienie poczuła się, jakby coś dużego i gorącego spłynęło jej do żołądka.
Dziewczyny?  odezwała się rozmarzonym głosem, patrząc niewidzącym wzrokiem na trzaskające w kominku płomienie. Wciąż zastanawiała się, jakie sekrety mogły ukrywać się za tymi ciemnymi okularami. Mogłaby zapytać dziewczyny o tajemniczego chłopaka, w końcu był Gryfonem, ale… Sama nie wiedziała od czego zacząć. Oprócz cudownego uniesienia czuła mimo wszystko dziwny niepokój, ale szybko, niemal odruchowo stłumiła to uczucie. Wierzycie w miłość od pierwszego wejrzenia?


* We Francji skala ocen funkcjonuje w zakresie od 0 do 20, gdzie 20 jest najwyższą oceną.
 

14 sierpnia 2015

Rozdział II


„W drodze”
– rozdział II –

 Chodź, kochanie, musimy się spieszyć, nie wiedziałam, że tutaj mugolskie metro jest aż tak powolne  jęknęła wysoka kobieta w długim, szarym płaszczu.
Mugolskie   pomyślała sarkastycznie Dominika.  I kto to mówi.
Pani Moon przeżywała właśnie drugą stresującą sytuację podróży w krótkim okresie, co znacząco wpływało na jej zdrowy rozsądek.
 Hélène, spokojnie, zdążymy  powiedział średniego wzrostu mężczyzna o jasnych, przeplatanych nitkami siwizny włosach. Jemu nie udzielał się nastrój paniki – ze stoickim spokojem pchał kufer przez zatłoczoną stację i ciekawie rozglądał się, pochłonięty wypatrywaniem czarodziejów w tłumie.  Jak myślisz? Ta kobitka?  zapytał konspiracyjnym szeptem, wskazując korpulentną damę ubraną w zaskakująco purpurowe futro.
Pokręciła głową.
 To raczej brak gustu.
 Który to miał być peron?
 9 i 3/4  odpowiedziała natychmiast Dominika, zerkając z niepokojem w kierunku żelaznej barierki oddzielającej perony 9 i 10. Wcześniej dostali dokładne instrukcje od urzędnika brytyjskiego Ministerstwa Magii, więc wiedziała, co powinni zrobić, ale mimo wszystko wiedza ta nie sprawiała, że stresowała się mniej.
Kobieta prychnęła i wzniosła oczy do nieba, mrucząc coś w rodzaju „wymysły”.
 Nie martw się  powiedział pan Moon, widząc wzrok córki.  Wszystko będzie w porządku. Jasne?
 Pewnie  powiedziała dziwnie piskliwym głosem i z zamkniętymi oczami przekroczyła barierkę.
Gdy znalazła się po drugiej stronie, zamrugała oczami ze zdziwienia. Stacja wypełniona była kłębami pary wydobywającymi się ze staroświeckiej, czerwonej lokomotywy. Sprawiała, że sylwetki ludzi przechadzających się postaci przypominały nieco duchy błądzące bez celu. Wokół rozlegało się pokrzykiwanie uczniów oraz piski, syki i miauknięcia zwierząt.
Obejrzała się i spojrzała z wyrzutem na rodziców. Wiedziała, po prostu wiedziała, że Hogwart musi być bardziej cywilizowany od Beauxbatons i można mieć w nim zwierzątko, ale nie, skąd, nikt jej nie słuchał.
Niestety, żadne z nich nie poczuło nawet cienia zakłopotania, ponieważ oboje byli pochłonięci rozglądaniem się po stacji. Pani Moon stała niepewnie, spoglądając nieufnie na dziwnie ubranych ludzi, którzy odwdzięczali się równie zaciekawionymi spojrzeniami, bezbłędnie rozpoznając w niej mugolkę. Pan Moon natomiast, zdawał się być w swoim żywiole – zdążył już nawet zaczepić jakąś wysoką uczennicę i zapytać ją, czy mógłby potrzymać jej miotłę. Czerwona ze wstydu Dominika przeprosiła dziewczynę, która patrzyła na nich dziwnie, i odciągnęła rodziców na bok.
 Muszę już iść do pociągu, bo będę musiała siedzieć na podłodze.  Właściwie nie było to kłamstwo – chwilę po tych słowach pociąg wydał z siebie przeciągły gwizd, a ruch na stacji wyraźnie się zwiększył.
Mama rzuciła się jej na szyję i zaczęła swoją tradycyjną podróżną tyradę.
 Błagam, uważaj na siebie, nie zadzieraj z nikim, jedz wszystkie posiłki, ubieraj się cieplej, tu jest taka okropna pogoda…
Dominika popatrzyła na nią sceptycznie – miała na sobie dwa swetry i długi, ciepły szal. Nawet jej nie było zimno.
 Wyślesz nam sowę? Wyślij  poprosił pan Moon sponad ramienia żony i ucałował córkę na pożegnanie.
 Przecież mama nie lubi  zauważyła rozsądnie dziewczyna i nie bez przyjemności obserwowała wewnętrzną walkę, która odbijała się na twarzy kobiety – dostać list z raportem od dziecka, narażając się na dziwne pytania sąsiadów, czy może wieść na pozór spokojne, pozbawione dzikich ptaków życie, nie wiedząc kompletnie, co dzieje się z córką?
 Napisz  powiedziała w końcu i jeszcze raz mocno ją uścisnęła.
 Dobra, nic mi nie będzie. Pa!  zawołała i z trudem wciągnęła kufer po wąskich metalowych schodkach. Kiedy znalazła się w pociągu, sapnęła i popchnęła kufer wgłąb korytarza, aby nie blokować przejścia tłoczącym się za jej plecami uczniom. Wszyscy mijali ją pospiesznie, zajęci poszukiwaniem znajomych i wolnych przedziałów. Ona sama przystanęła przy uchylonym oknie i pomachała rodzicom, którzy wymachiwali szaleńczo rękami. Zaśmiała się na ten widok, ale gardło ścisnęło się jej nieprzyjemnie, gdy pociąg wydał z siebie potężny zgrzyt i ruszył z miejsca. Po chwili zniknęli jej z oczu.
Przeklinając własny sentymentalizm i opieszałość, ruszyła korytarzem. Nie mogła już liczyć na wolny przedział, co oznaczało, że będzie musiała dosiąść się do kogoś, co było pierwszym, stresującym testem. Kufer był koszmarnie ciężki i ciągnęła go z ledwością.
 Przepraszam!  usłyszała za sobą. Szybko poprawiła uchwyt na rączce kufra i spróbowała przeciągnąć go na bok, aby przepuścić osobę stojącą za nią, ale zamiast ustawić go ładnie pod ścianą, przewróciła go na swoją stopę.
 Auć!  syknęła, rzucając kufrowi nieprzyjazne spojrzenie.
 Czekaj, pomogę ci.  Zza jej pleców wyłoniła się wysoka dziewczyna o ciemnobrązowych, lśniących włosach sięgających linii podbródka oraz dużych, sarnich oczach. Moon poczuła się zawstydzona – tysiąc razy bardziej wolałaby dać się poznać w jakiejś mniej kompromitującej sytuacji, na przykład opowiadając jakąś luźną i zabawną historię, ale cóż, taki był jej smutny los. Uśmiech na twarzy dziewczyny nie miał w sobie jednak nic z kpiny ani politowania – błysnęła jedynie białymi, nieco zbyt dużymi zębami i już pomagała jej podnieść kufer.
 Dzięki  wysapała Moon, kiedy skrzynia stanęła prosto.  Kiedy się pakowałam, skupiłam się na upychaniu, a nie funkcjonalności.
Dziewczyna zaśmiała się krótko. Miała  przyjemny, szczery śmiech, który od razu dodał jej otuchy.
 Znam ten ból, dlatego poprosiłam rodziców, żeby doprawili mi kółka. Szukasz konkretnego przedziału?  zapytała, bezceremonialnie chwytając rączkę kufra i pomagając jej ciągnąć go przez wąski korytarz.
 Właściwie  mruknęła Dominika, zakładając za ucho kosmyk jasnych włosów.  To nie znam tu nikogo.
 Mogłam się domyślić!  Głos dziewczyny brzmiał, jakby nie marzyła o podobnie ekscytującym wydarzeniu jeszcze przed formalnym rozpoczęciem roku szkolnego.  Nie widziałam cię tu wcześniej, a nie wyglądasz mi na pierwszoroczną. Jestem Patricia Macmillan.  Wyciągnęła ku niej rękę, którą blondynka skwapliwie uścisnęła.
 Dominika Moon. Miałaś rację, mam szesnaście lat, ale jestem tuż po przeprowadzce. Wcześniej mieszkałam w Marsylii.
Zanim zatrzymały się przy jednym z przedziałów, Patricia wypytała ją już niemal o wszystko, zaczynając od żabich udek po imię jej pierwszej złotej rybki. Była przyjemnie zaskoczona bezpośredniością koleżanki, która z takim wdziękiem wojowała z jej nieśmiałością.
 Więc jest szansa, że będziemy w jednym domu! Byłoby wspaniale, gdybyś trafiła do Gryffindoru!  powiedziała, puszczając na moment rączkę kufra, aby odsunąć drzwi przedziału.
 Gdzie?  zapytała Moon, która na temat Hogwartu wiedziała tyle co nic, nie licząc tego, co znalazła w liście, który otrzymała razem z biletem na pociąg.
 Do Gryffindoru, to jeden z czterech domów. Cześć, dziewczyny!
Blondynka zajrzała jej przez ramię. Jej oczom ukazał się prawie pusty przedział, zajęty jedynie przez dwa bezpańskie kufry oraz dwie uczennice, które spojrzały ku nim z ciekawością.
— To jest Dominika, przyjechała z Francji. Powiedziała, że nigdy nie jadła żabiego udka, dacie wiarę?  zapytała zdawkowo, rzucając się na jedno z miejsc i sięgając po paczkę jakichś słodyczy.
 Jestem Marion  przywitała się dziewczyna ze strzechą drobniutkich loczków kasztanowej barwy. Druga, sprawiając wrażenie jakby wyblakłej ze względu na jasne włosy i błękitne oczy, przedstawiła się jako Jess. Kiedy Dominika ostrożnie zajęła miejsce naprzeciwko Patricii, obie zagłębiły się w przyciszonej i bardzo entuzjastycznej dyskusji. Moon uniosła brwi.
 Nie przejmuj się.  Patricia wyciągnęła ku niej rękę z dziwnym, pięciokątnym opakowaniem.  Chcesz czekoladową żabę?
 Dziękuję.  Dominika uważnie przyjrzała się żabie.  Chyba nie jest prawdziwa?
 Coś ty  odparła Macmillan z pełnymi ustami.  Zaczarowana. Poważnie, nigdy nie jadłaś czekoladowej żaby?
Pokręciła głowę i otworzyła pudełeczko. Żaba w środku poruszyła się w jej dłoni, a spanikowana Moon upuściła ją podłogę. Po krótkiej chwili zwierzątko zniknęło pod siedzeniami.
 To nic  zapewniła ją dziewczyna, grzebiąc w kufrze, najwyraźniej w poszukiwaniu zapasów.   Karty są najważniejsze. Co wylosowałaś?
Dominika sięgnęła do opakowania i wyciągnęła papierowy kartonik. Widniała na nim groźna, niebieskoskóra wiedźma o czarnych włosach i metalicznych pazurach. Na jej oczach odpełzła wolno za ramę obrazka, skąd błyskała żółtawi ślepiami.
 Czarna Annis  przeczytała podpis. Nigdy wcześniej o niej nie słyszała, musiała więc pochodzić z brytyjskiej historii. Podniosła rozbawione spojrzenie na koleżankę.  A mówią, że to Francuzi jedzą żaby!
Patricia zaśmiała się. Po chwili spojrzała na nią bystro, choć jej oczy wciąż się śmiały.
 Powiedz, podoba ci się w Anglii? A tu? Jest całkiem przyjemnie, prawda? Nie ma tłoku, ani gorąca. Nie daj się jednak zwieść pozorom.  Wskazała na ostatni, opuszczony kufer.  Jego właścicielka ciągnie za sobą kłopoty, dlatego nikt się nie dosiada.
Zanim Moon zdążyła zareagować w jakichkolwiek sposób, do przedziału wtargnęła średniego wzrostu dziewczyna o ciemnorudych włosach. Bez słowa opadła na jedno z wolnych miejsc i zamknęła oczy.
 Ostatni rok to robię  oświadczyła, zasłaniając się rękawem szaty. Dominika zauważyła odznakę z literą „P” błyszczącą na jej piersi.  Wiesz, co zrobił Archie MacLellan? Założył się o galeona, że zeżre pieprznego diabełka. Na raz.
 Wstrząsające. Eee, Lily…  Macmillan ostrożnie usiłowała zwrócić na siebie uwagę dziewczyny.  Mamy gościa.
Rudowłosa odsunęła rękaw z twarzy i spojrzała na nią błędnym wzrokiem. Dominika pomachała jej niepewnie.
 O Boże.  Dziewczyna wyprostowała się gwałtownie, po czym zerwała się z miejsca i popędziła ku niej z wyciągniętą dłonią.  Przepraszam! Po prostu… Jestem Lily Evans.
 Dominika Moon  przedstawiła się ponownie, z uśmiechem patrząc na zakłopotaną twarz dziewczyny.  Co to są pieprzne diabełki?
Lily i Patricia wymieniły się spojrzeniami.
 Francja  powiedziała krótko Macmillan, jakby to wyjaśniało sprawę.
Blondynka postanowiła stanowczo, że przy pierwszej okazji wyposaży się zarówno w czekoladowe żaby jak i pieprzne diabełki.
W międzyczasie zaczęły grać w gargulki, rozmawiając jednocześnie o Marsylii i Hogwarcie. Dominika nawet nie zauważyła, kiedy miejski krajobraz za oknem zamienił się w całe połacie domów jednorodzinnych, a następnie w opustoszałe, łagodne wzgórza. Do tego czasu zdążyła już kupić wspomniane słodycze od miłej sprzedawczyni z wózkiem i teraz była dumną posiadaczką wizerunków nie tylko Czarnej Annis, ale także Merlina, Kaliope i Joanny d’Arc. Postanowiła namiętnie zbierać karty, które raz po raz oglądała pieczołowicie i z powrotem odkładała na niewielki stosik.
Zielony śluz oblał ją po raz trzeci, gdy do przedziału wkroczyło czterech chłopców. Marion i Jess na nowo pogrążyły się w dyskusji, a Lily automatycznie przybrała nieprzyjemny wyraz twarzy.
 O tym właśnie mówiłam  mruknęła Patricia śpiewnym tonem, z uwagą przyglądając się swoim gargulkom. Dominika przenosiła wzrok z Lily na nieznajomych, zupełnie jakby sunęła spojrzeniem po linii wysokiego napięcia.
 Czego chcesz, Potter?  odezwała się w końcu rudowłosa.
 Jeju, Evans.  Chłopak z rozczochranymi włosami i okularami, które przekrzywiły się lekko na jego nosie, obejrzał się na kolegów, którzy zachichotali zgodnie.  Myślałby kto, że się za mną stęsknisz. Jak ci minęły wakacje?
 Byłyby idealne, gdyby nie twoje durne epistoły  odparowała dziewczyna, choć jej policzki zarumieniły się lekko.  Kiedy w końcu oduczysz się zwracania do mnie po nazwisku?
 Zadajesz trudne pytania, Evans.  Okularnik wzruszył ramionami, po czym spojrzał na Dominikę, która zamarła z gargulkiem w ręku.  A to co za jedna?
 Nasza dobra koleżanka – oznajmiła Lily z naciskiem, wzbudzając w Moon falę wdzięczności.  Więc bądź łaskaw i odwal się.
Dominika nie przysłuchiwała się dalszej dyskusji, zbyt zajęta przyglądaniem się nowym przybyszom. Rozczochrany chłopak najwyraźniej z przyjemnością prowadził z rudą szermierkę słowną, raz po raz zatapiając dłoń w swoich kruczoczarnych włosach i uśmiechając się półgębkiem. Po prawej stronie stał chłopak, na którym dłużej zatrzymała wzrok. Jego usta wyginał lekki, niewymuszony uśmiech, ale siwe oczy pozostawały czujne, uważnie rejestrując wszystko, co działo się w przedziale. Tuż obok niego stał nieco niższy, pulchny chłopak, który tak jak ona z uwagą przypatrywał się wymianie zdań pomiędzy Lily a jej rozmówcą. Ostatni był uczeń stojący po prawicy Pottera, chłopak z ciemną grzywką opadającą na czoło i niesamowitymi, czarnymi oczami, którymi wodził leniwie po przedziale, aż wreszcie spoczęły na niej.
Spłonęła rumieńcem. Nagle poczuła, że jednak dwa swetry to przynajmniej o jeden za dużo. Wolno, ukradkiem poruszyła dłonią, aby zetrzeć z siebie zielonkawy śluz.
W pewnym momencie zachciało jej się śmiać z własnej głupoty i oparła ręce na kolanach. Podniosła wzrok. Chłopak o czarnych oczach wciąż na nią patrzył, choć tym razem na jego twarzy widniał lekki, nieco kpiący uśmieszek.
Hogwart zaczął prezentować się od zupełnie nowej strony, musiała to przyznać.

* * * * *

Pierwszy poważny szok przeżyła na widok olbrzymiego mężczyzny, który zwoływał do siebie pierwszoroczniaków. Na tle niewielkiej stacji kolejowej, oświetlonej wątłymi okręgami światła sączącego się ze staroświeckich lamp, widziała jedynie kontur jego sylwetki na tle wieczornego nieba, na którym pojawiły się już pierwsze gwiazdy. To jednak wystarczyło, aby porządnie ją zaniepokoić.
 Wolę jechać z wami  oświadczyła stanowczo, chwilowo mając swoją reputację w głębokim poważaniu. Olbrzym o krzaczastej brodzie i basowym głosie po prostu ją przerażał. Może to jakiś test? Niby miała większe szanse niż gromadzący się wokół niego pierwszoklasiści, ale czy na pewno?
 Idź.  Rudowłosa dziewczyna dźgnęła ją boleśnie w plecy.  To Hagrid, jest w porządku. Poza tym to tradycja, że nowi uczniowie trafiają do zamku przez jezioro.
Dominika miała wielką ochotę, żeby raz na zawsze wypowiedzieć się na temat tradycji i jej znaczenia dla przetrwania ludzkości, ale powstrzymał ją głos Patricii, która zawołała do niej już z wnętrza powozu, zaprzęgniętego w niewidzialne konie.
 Pamiętaj, żeby trafić do Gryffindoru!
Lily skomentowała to karcącym tonem, ale powóz już odjechał. Dominika spojrzała z wahaniem do olbrzyma. Zbliżyła się o kilka kroków.
 A ty co tu robisz? Wyrośnięta jesteś jak na pierwszaka!
Blondynka poczuła się mile połechtana. Nigdy nikt jej nie powiedział, że jest ponadprzeciętnie wysoka. Wręcz przeciwnie, zwykle była uważana za dość niską jak na swój wiek. Spojrzała dumnie na grupkę stłoczonych jedenastolatków.
Wsiadła do jednej z łódek, postanawiając nie wyprowadzać olbrzyma z błędu. W oddali majaczyły maleńkie żółtawe światełka, wyróżniające się wyraźnie spomiędzy zimnego światła gwiazd i sierpa księżyca, które lśniły nad ich głowami. Drewniany pokład zachybotał się pod jej stopami, więc usiadła szybko.
Po chwili wszyscy zajęli miejsca w łódkach. Obok niej znalazło się dwóch chłopców – jeden pulchny i rudowłosy, a drugi nieco wyższy i szczuplejszy.
W momencie, gdy łódki zaczęły samoistnie sunąć przez atramentowoczarne jezioro, zaczęła doceniać zalety tej przejażdżki. Ciemniejąca na tle nocnego nieba sylwetka zamku sprawiała przytłaczające wrażenie, wręcz chwytała za gardło. Myśli uczniów miotały się pomiędzy lękiem a podziwem, tworząc głęboką, pełną czci ciszę.
Poczuła coś na kształt żalu, gdy dziób jednostki z chrzęstem zatrzymał się na brzegu. Chwiejnym krokiem opuściła łódkę i szybko podążyła za Hagridem, którego solidne kroki zostawiały ich w tyle.
Wreszcie zatrzymali się przed imponującymi, dębowymi wrotami. Gdy olbrzym w nie zastukał, nastąpiła chwila ciszy, po czym drzwi uchyliły się niemal bezszelestnie.
Na tle oślepiająco jasnego blasku stała wysoka kobieta ciemnozielonej szacie i czarnej tiarze. Gdy ich oczy przyzwyczaiły się do światła, szybko zarejestrowali surowy wyraz jej twarzy i ostatnie, pełne entuzjazmu szepty, zamilkły w jednej chwili.
 Pirszoroczni, profesor McGonagall  huknął olbrzym, a wszystkie spojrzenia zogniskowały się na czarownicy przed nimi.
 Dziękuję, Hagridzie  powiedziała krótko i gestem wskazała, by poszli za nią.
 Za chwilę rozpocznie się Ceremonia Przydziału  zaczęła stanowczym tonem, skręcając w lewo. Dominika odwróciła się w przeciwną stronę, w kierunku gwaru zmieszanych głosów, po czym szybko zrównała się z resztą grupy. Sala wejściowa wyglądała imponująco, choć nieco masywniej niż w Beauxbatons. Zamiast wiotkich, bladych świec, całość oświetlały płonące pochodnie, a w górę prowadziły gładkie, marmurowe stopnie.  Wówczas traficie do domu, który w najbliższych latach stanie się dla was rodziną – będziecie wspólnie uczęszczać na zajęcia, zdobywać punkty, aby zdobyć Puchar Domów oraz spędzać wolny czas. Są cztery domy  kontynuowała, stanąwszy naprzeciwko kominka w przestronnym, słabo oświetlonym pomieszczeniu, w którego rogu stały cztery wielkie, marmurowe posągi. Wskazywała je kolejno.  Gryffindor, Hufflepuff, Ravenclaw i Slytherin. Z każdego z tych domów wywodzi się warta zapamiętania historia oraz znakomite czarownice i niezrównani czarodzieje. Mam nadzieję, że każde z was odegra zaszczytną rolę w dziejach swojego domu. Tymczasem przygotujcie się, Ceremonia Przydziału odbędzie się za kilka minut.
Spojrzeli w kierunku źródła stłumionych rozmów i nerwowymi gestami zaczęli przygładzać włosy i szaty.
 Chodźmy  powiedziała profesor McGonagall, otaksowawszy uważnym wzrokiem wszelkie zsuwające się z ramion szaty i gorączkowe spojrzenia. Ruszyli za nią, a wokół rozległa się fala szeptów dotyczących ewentualnych zadań, które nowi uczniowie mieli wykonać w zamian za miejsce w którymś domu. Moon mocniej zacisnęła dłoń na wierzbowej różdżce, którą trzymała w kieszeni, i z podniesioną głową weszła do Wielkiej Sali.
Ciepłe światło sączące się z setek świec i pochodni oraz niezliczone ciekawskie spojrzenia przytłoczyły ją w jednej chwili. Zgarbiła się nieco, spuszczając wzrok na czubki tenisówek, które nieznacznie wystawały spod jej szaty, ale po chwili skarciła się w duchu – bądź co bądź nie miała wpływu na fakt, że uwaga wszystkich skupiała się na grupce nowych uczniów; mogła się tego spodziewać. Spróbowała odnaleźć w tłumie oczy koleżanek z pociągu, ale profesor McGonagall wskazała wiekową, poszarzałą tiarę czarodzieja spoczywającą na stołku. Wypowiedziała czyjeś imię i nazwisko, po czym wyczytany uczeń zasiadł na stołku i wciągnął na głowę tiarę, która po chwili rozdarła się w okolicy ronda i zawołała:
 Hufflepuff!
A więc tak to wygląda. Przez resztę czasu rejestrowała uważnie, dokąd zmierzali uczniowie przypisani do poszczególnych domów, żeby nie popełnić gafy. Po każdym przydziale rozlegały się gromkie brawa, wywołujące szeroki uśmiech na twarzy świeżo upieczonego Hogwartczyka. Co będzie, jeśli nie rozlegną się dla niej? W Beauxbatons taki przydział determinował resztę szkolnego życia. Czy tak będzie tutaj?
Podobne myśli wypełniały jej umysł w momencie, gdy profesor McGonagall wypowiedziała słowa „Moon Dominika”. Poczuła dreszcz, słysząc wreszcie swoje nazwisko i szybkim krokiem przemierzyła dystans dzielący ją od stołka. Usiadła pospiesznie i naciągnęła na głowę kapelusz. Kiedy tiara zsunęła się jej na oczy, usłyszała głos w swojej głowie.
 Niezwykle interesujące połączenie odwagi i strachu! Nie miałam wcześniej nikogo z twojej rodziny.
Nic dziwnego  pomyślała, opierając spocone dłonie na kolanach.  Proszę, chcę do Gryffindoru!
 Do Gryffindoru?  zdziwiła się Tiara.  Jest w tym racja, ale moim zdaniem równie dobrze pasowałabyś do Slytherinu. Ten strach, widzę go w twojej głowie…
Muszę trafić do Gryffindoru!  myślała gorączkowo, mocno zaciskając dłonie. —  Proszęproszęproszę…
 GRYFFINDOR!  krzyknęła Tiara.
Zsunęła kapelusz i uśmiechnęła się triumfalnie. Jej wzrok automatycznie powędrował do stołu, przy którym rozległy się najgłośniejsze oklaski. Wreszcie udało jej się wypatrzyć zielone spojrzenie Lily i sarnie oczy Patricii. Po chwili zasiadała już na jednej z ław, a jej uszy wypełniały gratulacje i ciekawskie pytania. Starała się odpowiadać na wszystkie.
Zanim się obejrzała, Ceremonia Przydziału dobiegła końca i głos zabrał dyrektor. Dominika automatycznie wstała, przyzwyczajona do obyczajów panujących w Beauxbatons, widząc jednak, że nikt inny tego nie uczynił, ponownie zajęła swoje miejsce, czując jak rumieniec wypełza na jej twarz. Ignorując chichoty i ciekawskie spojrzenia innych uczniów, skupiła wzrok na dyrektorze, który zdawał się do niej mrugnąć.
 Witam was ponownie i po raz pierwszy! Zanim zatopicie zęby w przepysznych potrawach, chciałem przypomnieć wam o bezwzględnym zakazie wstępu do Zakazanego Lasu oraz innych niedozwolonych praktykach, których dokładny spis znajduje się w gabinecie naszego ulubionego woźnego, Edgara Plumptona…
Wokół rozległ się niski szmer głosów dowodzący raczej niezbyt imponującej popularności woźnego. Kątem oka zarejestrowała wyraźną kpinę ze strony czterech chłopców, których poznała w pociągu. Nie tylko ona przyglądała się im uważniej – zielone oczy Lily zamieniły się w szparki, gdy spojrzała w ich kierunku.
 A teraz…  Dyrektor uśmiechnął się i zapraszającym gestem otworzył ramiona.  Wcinajcie!
Nagle na złotych talerzach, paterach i tacach pojawiły się gorące, pachnące potrawy. Dzbany wypełniły się herbatą i sokiem dyniowym, a olbrzymie, porcelanowe wazy aromatyczną zupą. Dominika wahała się przez moment, aż w końcu jej wzrok padł na półmisek pełen bakłażanów w sosie pomidorowym.
Hogwart od razu stał się znacznie bardziej przyjaznym miejscem.

---
Cześć :)
Chciałabym bardzo podziękować za tak duże zainteresowanie i wszystkie słowa zachęty, które od Was dostałam. Jesteście super :) Po prawej stronie na górze znajdziecie Dział Ksiąg Zakazanych, w którym stworzyłam trochę bardziej przyjazne archiwum niż to, które oferuje nam Blogspot. Do następnego razu!