30 czerwca 2017

Rozdział XXV - część III


„Lew i wąż”
– rozdział XXV 

Wiosenne promienie słoneczne, przypominające długie i wychudłe palce, leniwie głaskały dachówki na rozmaitych wieżyczkach zamku. Stopniowo i niespiesznie blade światło zalało hogwarcki dziedziniec i okalający go krużganek wypełniony łukowatymi arkadami, a potem zajrzało w ostro sklepione okna, łagodnie wybudzając uczniów ze snu.
Mniej więcej.
Około godziny siódmej rano w jednej z wież, będącej zarazem siedzibą domu Gryffindor, rozległo się nieludzkie wycie. Na przerażający, mrożący krew w żyłach dźwięk składały się dwa głosy, wspomagane dodatkowo okazyjnymi jękami i odgłosami wyrażającymi najgłębszą odrazę. Huncwoci obudzili się w Dniu Slytherina.
— Może nie będzie tak źle — sapnął Remus Lupin bez przekonania. — Gdyby tak zapiąć szatę pod szyję i założyć szalik…
— Szaliki też są skażone. — Przekreślił jego nadzieje Peter, demonstrując własny.
Wycie nasiliło się.
— Musi być jakiś sposób. — Lunatyk zerwał się z łóżka i wysunął spod niego kufer wypełniony rozmaitymi butelkami i fiolkami. Zaczął je nerwowo przerzucać, mrucząc pod nosem. Peter apatycznie przyglądał się jego wysiłkom, bezmyślnie drapiąc się w głowę.
— Skażone — podchwycił ze zgrozą Syriusz, wytrzeszczając oczy na leżący u jego stóp krawat. — Zhańbione, zbezczeszczone, zszargane…
Szok Jamesa był natomiast zbyt głęboki, aby wyrazić go słowami.
— A mówiłem. — W głosie Remusa pobrzmiewała rozpacz, podczas gdy coraz gwałtowniej przeszukiwał kufer. — Mówiłem, żeby coś wymyślić na tę okazję, ale nieee, Rogacz koniecznie musiał się skupić na czymś innym…
— Na numerze życia — poinformował go surowo Potter, pomiędzy jednym a drugim pełnym odrazy jękiem.
— Numer numerem, ale jak my się w tym pokażemy? — Black z najwyższą ostrożnością wsunął różdżkę pod krawat i podniósł go do światła. Wzdrygnął się z obrzydzeniem.
— Nie pokażemy się — odparł stanowczo James. Siedział po turecku na swoim łóżku, bardzo blady, ale pełen determinacji. Jego orzechowe oczy błyszczały gorączkowo, a pierś unosiła się gwałtownie pod piżamą. Spojrzał na nich wyzywająco.
Syriusz upuścił krawat z wrażenia, Remus w ogóle nie zareagował, pochłonięty swoimi poszukiwaniami, natomiast Peter przygryzł wargę i popatrzył na przyjaciela z wahaniem.
— McGonagall nas zabije.
— To prawda. — Czarne oczy Łapy rozszerzyły się ze strachu.
— Nie zabije nas. — Ciągnął bohatersko Potter, zerwawszy się na równe nogi. Ze swymi lekko przekrzywionymi okularami i pałającym wzrokiem sprawiał wyjątkowo niepokojące wrażenie. — Wystarczy, że nie będziemy się jej rzucać za bardzo w oczy. Krawat, czy to takie ważne? Zobaczcie.
Zrzucił górną część piżamy i szybko wciągnął na siebie białą koszulę. Na wierzch zarzucił uniwersalną, czarną szatę szkolną, zaciągnął jej poły i z dumą spojrzał na resztę Huncwotów. Ze zdumieniem zarejestrował ich twarze wykrzywione w cierpieniu i zbiorowy jęk.
— Jim. — Syriusz z żalem wskazał palcem na jego prawe ramię. — Tarcza.
Chłopak spojrzał w tamtym kierunku i gwałtownie wciągnął powietrze. Na rękawie jego szaty widniał ohydny, zielonkawy herb Slytherinu.

* * * * *

Moon szeroko otwartymi oczami rejestrowała przyjście Huncwotów na śniadanie. Zazwyczaj wkraczali do Wielkiej Sali jak bohaterowie, z wypiętymi piersiami, nonszalanckim krokiem i lekkimi uśmieszkami na twarzach, ale dziś musiało stać się coś strasznego. Huncwoci byli cieniami samych siebie. Ukradkiem wsunęli się na swoje miejsca przy stole Gryffindoru, wokół rzucając niepewne spojrzenia.
— Numer życia nieaktualny! — wypaliła, wciąż patrząc na nich z mieszaniną zgrozy i zaciekawienia.
— Skąd! — oburzył się natychmiast Potter, po czym ponownie przybrał minę pokornego, zupełnie niewartego uwagi sługi. Rozejrzał się wokół i zmarszczył brwi na widok dzisiejszych potraw.
— Polecam omlet ze szpinakiem. — Moon wskazała jedną z tac. Nie mogła nic na to poradzić, dręczenie Huncwotów było rozkoszne, a tak rzadko trafiała się ku temu okazja. — Pycha.
Chłopcy z obrzydzeniem spojrzeli na omlet i wzdrygnęli się lekko. Z rosnącym zafascynowaniem Dominika spostrzegła, że wyglądają jakoś inaczej.
— Gdzie wasze mundurki? — Ostry ton głosu Lily rozdarł powietrze jak bicz. Huncwoci jakby skurczyli się w sobie i zaczęli intensywnie przyglądać się swoim pustym talerzom. Moon triumfalnie doszła do wniosku, że tym czymś, czego dziś brakowało chłopakom, była nie tylko ich zwykła buta, ale także krawaty, swetry i standardowa hogwarcka szata. Nie zdążyła jednak skomentować tego faktu ani jednym słowem, bo niedaleko rozległ się przerażający głos profesor McGonagall.
— Potter! Black!
Wspomniani Gryfoni zastygli na swoich miejscach z minami zdradzającymi winę tak wielką, że aż niemożliwą do ukrycia. Czarownica, w nieco przekrzywionym kruczoczarnym kapeluszu popatrzyła na nich ze złością.
— Gdzie wasze szaty? — warknęła, zupełnie nieczuła na ich pełne żalu spojrzenia. — Lupin, ty też?! Czy wyście postradali rozumy? Tylu gości, taka ważna okazja…
— Pani profesor — Czarne oczy Blacka wypełniały żal i cierpienie w czystej postaci. — Niech pani spróbuje zrozumieć… Nie mogliśmy
— Szlaban! — Kobieta pozostawała całkowicie niewzruszona. Jej mądre, siwe oczy rzucały gromy znad okularów. — Taki wstyd w moim domu!
Aż do momentu, kiedy profesor McGonagall ponownie zasiadła na swoim miejscu przy stole prezydialnym, Huncwoci byli uosobieniem skruchy. Później humor zaczął im powracać, bo z dumą odpowiadali na wyrazy uznania pozostałych Gryfonów. W końcu jako jedyni nie zbrukali się barwami Slytherinu!
Lily odwróciła od nich wzrok i z westchnieniem rozgrzebała jajecznicę ze szczypiorkiem, która leżała przed nią na złotym talerzu. Czuła się dziś trochę dziwnie. Powtarzała sobie, że to tylko mundurek i tylko w tym jednym dniu, ale wciąż nie mogła odpędzić natrętnych myśli, co by było, gdyby jednak zgodnie z nadziejami Severusa sześć lat temu trafiła do Slytherinu. Jak wtedy potoczyłoby się jej życie? Czy nadal przyjaźniłaby się ze Snapem? Czy James kiedykolwiek zwróciłby na nią uwagę? Czy byłaby teraz zupełnie inną osobą?
— Coś cię martwi, Lily? — Spojrzała szybko w lewo. Moon najwyraźniej od dłuższego czasu przyglądała jej się znad swojego pucharka z miętowym naparem.
— A, nic takiego. — Machnęła ręką lekceważąco i uśmiechnęła się lekko. Nie chciała zbywać przyjaciółki, ale tłumaczenie tego wszystkiego zajęłoby całe wieki i z pewnością nie poprawiłoby jej humoru.
Dominika przyglądała się jej jeszcze przez chwilę, ale nie powiedziała nic więcej, bo w tym momencie w Wielkiej Sali pojawiła się chmara sów. Wielu, niepokojąco wielu uczniów w tych dniach prenumerowało Proroka Codziennego. Przed Moon także wylądowała niepozorna płomykówka ze zwiniętym w rulon czasopismem.
Blondynka szybko przebiegła wzrokiem gazetę, a Lily podążała za jej spojrzeniem. Nie musiały szukać daleko. Na pierwszej stronie nagłówek krzyczał o pierwszym od lat potwierdzonym użyciu zaklęcia Imperius. Evans ze zgrozą pochłaniała wers za wersem, dowiadując się, że ofiarą niewybaczalnej klątwy padł jeden z najbliższych współpracowników Bartemiusza Croucha, szefa Depertamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Ponoć był poddawany działaniu zaklęcia już od jakiegoś czasu, a finałem miał być – w porę uprzedzony – zamach na samego Croucha. Służby zajmujące się tą sprawą nie chciały na razie ujawnić sprawcy.
— To jasne jak słońce, że to jeden ze zwolenników Lorda — odezwał się pogardliwie Black znad własnego egzemplarza. Cisnął Proroka na stół, tuż obok swojego talerza. Moon popatrzyła na niego z przerażeniem, ale wyraz jej twarzy nie zwrócił niczyjej uwagi, bo wypowiedź Syriusza przyciągnęła do niego pełne niedowierzania spojrzenia pobliskich Gryfonów. — Crouch trzyma się swojego stołka i blokuje jego genialne reformy.
— Szykuje się walka na szczycie — zauważył Potter, palcem wskazującym wsuwając okulary na nasadę nosa. — Dwaj mocni kandydaci na ministra… Chociaż nasz milord zaczął ostro przeginać, słyszeliście jak spadły jego sondaże po tym jak zapowiedział obozy dla mugolaków?
Lily chętnie przysłuchiwałaby się dłużej tej dyskusji, ale Moon pociągnęła ją dyskretnie za rękaw i zaproponowała, żeby poszły już do cieplarni, w której miały odbyć się pierwsze tego dnia zajęcia. Monolog Pottera wydawał się jej zaskakująco ciekawy, ale wystarczyło jej jedno spojrzenie na pobladłą twarz przyjaciółki, żeby zgodzić się bez słowa. Najwyraźniej obecność Syriusza wciąż była dla niej zbyt trudna do zniesienia...

* * * * *

Dominika stała przy swoim stanowisku z ponurą miną, wsparta łokciami o drewniany, nieheblowany blat. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, powinna właśnie tryskać radością i podekscytowaniem, w końcu zielarstwo było jej ulubionym przedmiotem, a dzisiejsza lekcja miała być wyjątkowa. Mimo to, poranny artykuł, a później reakcja Gryfonów bardzo ją przybiły. Już od jakiegoś czasu jej sumienie trawiły nieustanna niepewność i lęk, a zdarzenie przy śniadaniu tylko je spotęgowało. Czuła się rozdarta między regularnymi doniesieniami prasowymi, w których Lord Voldemort przedstawiany był jako bezwzględny polityk, niekiedy nawet dyktator, a własnymi doświadczeniami, według których jej Mistrz był jedyną osobą, która rzeczywiście zainteresowała się jej losem. Słowa Lily i Huncwotów pod jego adresem bolały, jakby były przeznaczone dla niej. Nie raz zastanawiała się, jak by zareagowali, gdyby poznali prawdę, ale ta myśl była zbyt straszna, żeby poświęcać jej wiele czasu. Ona sama myślała o nim jako o nieco bezkompromisyjnym, ale jednak reformatorze. Świat czarodziejów miał szansę pójść do przodu, wykorzystując cały swój potencjał dla dobra ogółu pod okiem czarodzieja, który przesunął granice magii tak daleko, jak nikt przed nim. To, co przedstawiał Prorok Codzienny, wydawało się straszne, ale czy rzeczywiście można ufać jakiejś gazecie?
Profesor Sprout weszła do cieplarni i przywitała zgromadzonych uczniów. Tego dnia było wyjątkowo tłoczno, bo wykład czarownicy o baśniowych magicznych roślinach wzbudził duże zainteresowanie we wszystkich domach. Profesor bez zbędnych ceregieli rozpoczęła opowieść o zaczarowanej fasoli, ale Moon zupełnie nie mogła się skupić.
Mimo wdzięczności, jaką czuła wobec Lorda, jego ostatnia wiadomość bardzo ją zmartwiła. Była nieco chłodniejsza niż poprzednie, takie przynajmniej odniosła wrażenie, i podkreślała jego niezadowolenie faktem, że za bardzo zwraca na siebie uwagę. Z pewnością nie było to jej zamysłem – nie czuła się pewnie w centrum wydarzeń i nigdy o to nie zabiegała, ale po namyśle stwierdziła, że rzeczywiście, para detektywów, Dumbledore, a może nawet ktoś jeszcze przyglądali się jej nieco zbyt uważnie. Nic jednak nie mogła poradzić na to, że była świadkiem śmierci Patricii albo że dyrektor nie ufał jej do tego stopnia, że zabronił jej wyjść do Hogsmeade i utrudniał udział w Klubie Pojedynków. Bo że wynikało to z braku zaufania, tego Moon była pewna.
Coś załaskotało ją w ucho, ale opędziła się niecierpliwie krótkim gestem. Czy Lordowi mogło chodzić o coś innego? Wprawdzie zauważyła, że Ślizgoni nieustannie czaili się gdzieś w pobliżu… Być może nie zwróciła na to wcześniej uwagi, ale sam fakt, że poprzedniego wieczora ustąpili jej zamiast wlepić szlaban, wydawał się co najmniej podejrzany. Nie miała pojęcia, skąd wzięło się w niej tyle bezczelności, żeby im rozkazywać, ale takiego efektu nie spodziewała się nawet w najśmielszych wyobrażeniach i wcale nie dziwiła się Huncwotom, którzy patrzyli na nią z głębokim zdumieniem, jakby nagle wyrosły jej rogi. Ona sama nie potrafiła tego racjonalnie wyjaśnić.
Coś zatrzepotało jej we włosach. Wzdrygnęła się i obejrzała szybko, ale zamiast spodziewanego zagubionego owada, zobaczyła papierowego ptaszka. Przez chwilę patrzyła jak zwierzątko trzepocze pergaminowymi skrzydełkami, po czym rozejrzała się ukradkiem. Profesor Sprout najwyraźniej było pochłonięta swoim wykładem, więc Moon szybko schwyciła wiadomość.
W momencie, gdy zamknęła zwierzątko w dłoni, ptaszek zamienił się w niewielki kawałek pergaminu.

Dziś przed kolacją, na drugim piętrze, damska toaleta.
Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz

Podniosła na nich wzrok, ale chłopcy zdawali się być całkowicie pochłonięci historią kwiatu paproci. Jeszcze raz przeczytała wiadomość i wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł przyjemny dreszczyk. Formalny podpis i waga, jaką Huncwoci zdawali się przypisywać do „numeru życia” były bardzo obiecujące.
— Co tam masz? — zagadnął szeptem Regulus, zajmujący miejsce po jej prawej stronie.
Uśmiechnęła się do niego, ze zdziwieniem zauważając jak wiele wysiłku musiała włożyć w ten gest. A może to Regulus był odpowiedzialny za to, że nagle Ślizgoni traktowali ją lepiej? Może wytłumaczył im, że czysta krew to nie wszystko? Cóż, nawet w jej głowie zabrzmiało to bardzo nieprawdopodobnie. Czy nie popadała przypadkiem w desperację, rozpaczliwie szukając oparcia i zrozumienia? Miała wrażenie, że przez brak odpowiedniego dystansu jej uwadze umyka jakiś ważny szczegół, jakiś drobiazg czający się na skraju świadomości, i ta myśl bardzo jej ciążyła. Gdyby tylko potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, czego wszyscy nagle od niej chcą! Wtedy na pewno czułaby się pewniej. Ale czy rzeczywiście chciała znać odpowiedź?
Wsunęła karteczkę do kieszeni i przeniosła spojrzenie na profesor Sprout.
— Takie tam — odszepnęła, zaciskając dłoń na skrawku pergaminu i unikając jego uważnego spojrzenia. — Interesy.

* * * * *

Po południu odbywały się zajęcia z Obrony przed Czarną Magią. Zajęcia profesora Rietdorfa, którego ponura powierzchowność i kompletny brak poczucia humoru nie przysparzały wielbicieli, tego dnia cieszyły się szczególną popularnością. Uczniowie byli tak stłoczeni wewnątrz sali, że nauczyciel, wywróciwszy oczami, musiał powiększyć ją za pomocą czarów.
— Nie wierzę, że ich tu nie ma! — zawołała Moon, stanąwszy na palcach, żeby zobaczyć coś ponad głowami uczniów.
— Mam złe przeczucia — mruknęła Lily i nerwowo nawinęła na palec kosmyk włosów. — Naprawdę nie wiesz, co to za numer życia?
— Nie mam pojęcia. — Zrezygnowana blondynka opadła na stopy i popatrzyła w stronę profesora, który znaczącym chrząkaniem zwracał na siebie uwagę zgromadzonych.
— Jak już z pewnością wiecie, na dzisiejszych zajęciach każdy ochotnik będzie mógł zaprezentować zaklęcie własnego wynalazku. — Głos nauczyciela brzmiał tak ponuro, jakby zamierzał ostudzić niepokojąco intensywny zapał uczniów. — Zakazane są formuły wywołujące trwałe uszkodzenia, a to dlatego, że…
— Masz jakieś zaklęcie? — zapytała szeptem Evansówny, która w milczeniu pokręciła głową. Najwyraźniej była zbyt zajęta ukradkowym obserwowaniem Snape’a, który stał niepozornie w rogu sali. Lily pamiętała doskonale, że Severus już dawno temu zajmował się wymyślaniem zupełnie nowych formuł. Czy dziś pokaże którąś z nich?
— Proszę ochotników o ustawienie się w rzędzie pod tablicą.
Moon była zdziwiona faktem, że zgłosił się aż tuzin uczniów. Już chciała zażartować, że to całkiem niepokojąca tendencja, bowiem za każdym rogiem mogło czekać nieznane zaklęcie, kiedy spostrzegła, na kogo patrzy Lily, i ugryzła się w język.
Z żywym zainteresowaniem przyglądała się jak ochotnicy kolejno prezentują swoje formuły, używając ich na sobie lub na wybranej osobie z tłumu. Mimo wszystko cieszyła się, że nie stoją zbyt blisko. Jakaś Ślizgonka z piątego roku pokazała zaklęcie, które w sekundę skręcało włosy w piękne loki (Moon ukradkiem zanotowała formułę), pewien Krukon zaprezentował czar wzmacniający działanie innych zaklęć, co wzbudziło niejakie zainteresowanie profesora Rietdorfa, chyba że jego lewa brew poruszyła się samoistnie w wyniku skurczu mięśni twarzy, ale to zaklęcie Puchona z siódmego roku wzbudziło prawdziwą furorę wśród zgromadzonych. Wypowiedziana przez niego formuła sprawiała, że nad głową ofiary pojawiała się miniaturowa chmura burzowa, ociekająca deszczem i ciskająca niewielkie pioruny.
— No pięknie — mruknęła Evans, patrząc jak Puchon wycofał się na swoje miejsce, szczerząc dumnie zęby. — Czuję, że mamy nowe Levicorpus.
— Co? — Moon z ulgą powitała fakt, że ruda wreszcie się odezwała. Wprawdzie nadal ukradkiem zerkała na stojącego w kącie Ślizgona, ale uspokoiła się wyraźnie. Nie zgłosił się do konkurencji.
— Och, czasem zapominam, że nie jesteś z nami od zawsze. — Spojrzała na nią ciepło. — W czwartej czy piątej klasie nagle bardzo modne zrobiło się zaklęcie Levicorpus, koszmar… Nie dało się przejść korytarzem, żeby ktoś nie wisiał pod sufitem.
Zanim skończyła wymawiać to zdanie, do przodu wysunął się Maksym Mulciber, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. Mruknął coś do wykładowcy, który wzruszył ramionami, po czym wskazał na Puchona, który dopiero co wynalazł najmodniejsze zaklęcie w Hogwarcie.
Lily obok niej poruszyła się lekko, zaciskając dłonie w pięści, a ona ledwie zdążyła zastanowić się, czy decyzja Mulcibera była spontaniczna, wynikająca z zazdrości o osiągnięcie rywala, czy może dokładnie zaplanowana, na długo przed starciem.
Ślizgon wycelował różdżkę w chłopaka, marszcząc brwi, a Moon mimowolnie rozpoznała zaklęcie niewerbalne, tuż po tym jak Lily niemo poruszyła ustami, nie wydając przy tym żadnego dźwięku.
Puchon, który zaledwie przed chwilą zdradzał zaniepokojenie faktem, że to jego właśnie wybrał Mulciber, upadł na kolana i krzyknął boleśnie. Jego ciało drżało spazmatycznie, kiedy chłopak stał nad nim z wyciągniętą różdżką i pozornie beznamiętną twarzą, okraszoną jednak ledwie zauważalnym uśmieszkiem.
— Stop! — Ostry głos profesora Rietdorfa zmusił chłopaka do cofnięcia zaklęcia i jakby przywołał do rzeczywistości zgromadzonych uczniów, którzy na czas trwania uroku całkowicie oniemieli i tylko obserwowali rozgrywającą się przed nimi scenę, zdumieni i niezdolni do jakiegokolwiek działania.
Puchon pozostał na klęczkach, ale podniósł zaczerwienioną z wysiłku twarz i spojrzał na Ślizgona.
— Jesteś nienormalny! — wysapał. — W co ty pogrywasz, Mulciber?
— Zaklęcie było bezpieczne, całkowicie legalne — powiedział szybko chłopak, nie zaszczyciwszy swojej ofiary nawet jednym spojrzeniem. Patrzył na profesora, który mimo szumu narastającego w sali, stał nieruchomo i przyglądał mu się ze zmarszczonymi brwiami.
— Domyślam się, że formuła działała na układ nerwowy, nie powodując fizycznych uszkodzeń ciała — powiedział powoli, a chłopak gorliwie pokiwał głową. — Ale świadome wywoływanie choćby iluzji bólu jest w tym zamku naganne, panie Mulciber. Myślę, że napisanie referatu na temat społecznej szkodliwości zaklęć oddziałujących na układ nerwowy człowieka pomoże panu w zrozumieniu, co mam na myśli.
— Referatu? Poważnie? — Puchon w końcu stanął na własnych nogach, wciąż czerwony na twarzy, choć teraz prawdopodobnie ze złości. — Profesorze, on…
— Jeśli czujesz taką potrzebę, udaj się do Skrzydła Szpitalnego, Summers — przerwał mu Rietdorf podniesionym głosem, nerwowym gestem przygładzając idealnie przyciętą brodę.
Chłopak założył ramiona na piersiach i ze zmarszczonymi brwiami stanął ponownie w szeregu. Przechylił lekko głowę, przysłuchując się temu, co szeptała do niego sąsiadka.
Moon zaryzykowała szybkie spojrzenie na twarz Lily. Evans zaciskała usta tak mocno, że pobielały i zamieniły się w cienką linię. Nie wyglądała jednak na przybitą, sprawiała wrażenie raczej rozdrażnionej, co Dominika zauważyła z niejaką ulgą.
Popatrzyła na Mulcibera, który stał spokojnie w szeregu, jak gdyby nic się nie stało. Wielkie, mięsiste dłonie wcisnął do kieszeni szaty i leniwie obserwował sufit.
— Nie wiem, na co on liczył — mruknęła Moon, nie siląc się nawet szept. Kolejne zaklęcia zostały zaprezentowane i pozostały niemal niezauważone. Uczniowie szeptali między sobą, pod wrażeniem popisu Ślizgona. — Przecież wiadomo było, że Rietdorfowi się to nie spodoba. No, ale Mulciber nigdy chyba nie grzeszył inteligencją. Aż jestem zdziwiona, że wymyślił takie zaklęcie.
Lily milczała przez chwilę. Blondynka przyjrzała się jej uważniej i zauważyła, że Evansówna jest wyraźnie spięta.
— Wydaje mi się… — powiedziała, wolno cedząc słowa, patrząc w jakiś punkt ponad jej ramieniem. Moon obejrzała się i ze zdziwieniem napotkała posępne spojrzenie Snape’a, który wciąż stał pod ścianą, ukrywając twarz pod kurtyną tłustych, czarnych włosów. — Wydaje mi się, że to wcale nie było jego zaklęcie.

* * * * *

Syriusz bezceremonialnie naparł barkiem na drzwi damskiej toalety. Nie było czasu na żadne ceregiele – musieli przygotować wszystko, póki uczniowie i nauczyciele korzystali z przerwy między obiadem a kolacją. On sam dźwigał wielki, mosiężny kocioł i chciał pozbyć się go jak najszybciej.
Zerknął do wnętrza toalety i zaklął pod nosem. Powitało go podejrzliwe spojrzenie jasnych, ukrytych za widmowymi okularami oczu.
— To łazienka dla dziewcząt — powiedziała Marta nadąsanym tonem i założyła ramiona na piersiach. Black wywrócił oczami.
— Jim — powiedział krótko i przesunął się nieco, aby przepuścić przyjaciela.
Potter minął go, przywołując na twarz uroczy uśmiech.
— Dzień dobry, Marto — odezwał się dźwięcznym, głębokim głosem. Syriusz stłumił chichot. — Jak się dziś miewasz?
— Och! — Srebrzyste policzki dziewczynki pociemniały wyraźnie, a na usta wypłynął rozmarzony uśmiech. — Cześć, James! Dawno mnie nie odwiedzałeś…
— Obowiązki, Marto, obowiązki. — Korzystając z zakłopotania rozmówczyni, Potter wsunął się do pomieszczenia. — Miałabyś coś przeciwko, gdybyśmy skorzystali z twojej toalety? Nawiasem mówiąc, pięknie dziś wyglądasz. Zmieniłaś fryzurę?
Kiedy Marta zaniemówiła, Syriusz burknął coś pod nosem i wszedł do toalety. Kocioł był naprawdę ciężki. Za nim weszli obładowany książkami Remus i grzechoczący butelkami Peter.
— No cóż. — Dziewczyna była wyraźnie rozdarta pomiędzy zadowoleniem z usłyszanego komplementu a zdecydowaną niechęcią wobec towarzyszy okularnika.
— Nie będziemy ci przeszkadzać, usiądziemy sobie tu, przy umywalkach, dobrze? — Głos Jamesa ociekał słodyczą, ale on sam nie patrzył na Martę, zajęty wypakowywaniem składników eliksiru z kieszeni spodni.
— Ostatnio cała łazienka była brudna — odezwał się duch oskarżycielskim tonem. — Zielona maź wszędzie, nawet w mojej kabinie…
— To był wypadek — pospieszył z wyjaśnieniami Lupin, ale Marta tylko uniosła wyniośle brew i pociągnęła nosem.
— A on zawsze jest dla mnie niemiły — zajęczała, wskazując Blacka widmowym palcem. Chłopak już otworzył usta, żeby jej odpowiedzieć, ale Potter kopnął go w kostkę.
— Dziś nie ośmieli się powiedzieć ci nic przykrego, Marto. — Rzucił jej wymowne spojrzenie, o którym nieśmiało marzyło wiele dziewcząt w Hogwarcie. — Osobiście o to zadbam.
— Och, no dobrze. — Dziewczyna zasrebrzyła się ponownie i zniknęła w jednej z kabin.
James wywrócił oczami i odegrał krótką pantomimę, w której udawał, że wymiotuje do umywalki. Syriusz zaśmiał się głośno, a Peter rzucił ich standardowe zaklęcia na drzwi. Remus w tym czasie metodycznie układał w rzędzie wszystkie potrzebne ingrediencje.
Black wziął się pod boki i machając rzęsami przemaszerował po pokrytej kafelkami posadzce, uwodzicielsko kręcąc biodrami.
— Och, Marto, jesteś taka piękna — zapiszczał falsetem. — Martwa Marta to partia w sam raz dla mnie…
Okularnik próbował jednocześnie zdusić wybuch śmiechu i na migi pokazać przyjacielowi, co mu zrobi, jeśli w tej chwili się nie zamknie. W tym momencie z drugiej kabiny od okna rozległ się rozedrgany głos, a chłopcy znieruchomieli.
— Jaaames? — Figlarny, nieco wstydliwy ton wskazywał na to, że albo niczego nie słyszała, albo postanowiła całkowicie zlekceważyć zachowanie Syriusza. — Gdybyś kiedyś, no wiesz, na przykład umarł, to zawsze będziesz mile widziany w mojej toalecie. Będziesz pamiętał?
— Tak, Marto — odparł Potter z kamienną twarzą, usilnie starając się nie patrzeć na zwijających się ze śmiechu przyjaciół.

* * * * *

Lily i Dominika stanęły przed wejściem do Wielkiej Sali, z której płynęły smakowite aromaty. Moon tęsknie zerknęła do środka. A niech to, koło nosa przejdzie jej okazja, aby przekonać się czy brytyjskie toad-in-the-hole rzeczywiście ma w środku ropuchę. Albo te warzywne koktajle, przygotowane przez skrzaty z okazji Dnia Slytherina…
— Powodzenia. — Evans klepnęła ją w ramię.
Moon westchnęła cierpiętniczo. Wcześniej uczestniczenie w numerze życia Huncwotów wydawało jej się dobrym pomysłem, ale teraz nie była tego już taka pewna. Nie miała pojęcia, co takiego przyszło im do głowy, ale była pełna obaw. Na współczucie Lily nie mogła tym razem liczyć, w końcu świadomie zgodziła się na coś, co najprawdopodobniej zakładało złamanie szkolnego regulaminu – właściwie to powinna być jej wdzięczna, że nie próbowała im przeszkodzić.
— Widzimy się po kolacji. — Po raz ostatni odetchnęła smakowitym powietrzem i wycofała się w kierunku marmurowych schodów. Popatrzyła w górę, zastanawiając się dlaczego, do stu piorunów, Huncwoci wybrali damską toaletę.
— Dominika!
Odwróciła się w stronę znajomego głosu. Regulus szedł w jej kierunku, rozglądając się ukradkiem. Kiedy znalazł się obok, zmierzył ją wzrokiem i uśmiechnął się półgębkiem.
— Do twarzy ci w naszych barwach. Jesteś pewna, że dobrze ci w Gryffindorze?
Moon zerknęła w dół na zielono-srebrzysty krawat. Wzruszyła ramionami.
— Teraz to już nie ma znaczenia. O co chodzi?
— Posłuchaj. — Uśmieszek spełzł z jego twarzy, kiedy przysunął się do niej bliżej, miotając wokół ukradkowe spojrzenia. Zdziwiła ją ta ostrożność, niby kto mógłby chcieć ich podsłuchiwać? — Pamiętasz naszą rozmowę o… o tym sabotażyście?
— Aha. — Moon przygryzła wargę, wytężając mózg. Rzeczywiście, kiedyś obiecała mu pomóc. Ale Regulus wybrał wybitnie nieodpowiedni moment. Musiała go szybko spławić, inaczej Huncwoci ją zamordują.
— Wiem już, kto to. — Jego oczy były niesamowicie podobne do oczu Syriusza, ale jednocześnie w jakiś sposób kompletnie inne. Tęczówki Regulusa wydawały się chłodniejsze niż u brata, podobnie jak czerń zimowego nocnego nieba jest zupełnie inna niż ta podczas letniego przesilenia.
— Tak? — zapytała głupio, rzucając nerwowe spojrzenie w górę. Gdzieś tam czekali na nią Huncwoci.
— Tak. — Lekko dotknął jej ramienia, zwracając na siebie jej uwagę. — Proszę, bądź jutro przed zamkiem o dziewiątej wieczór.
— Ale o ósmej zaczyna się bal.
— No właśnie, chciałbym to załatwić bez świadków, sama rozumiesz. — Uśmiechnął się smutno. To uwydatniło kolejną różnicę między nim a bratem – w jego twarzy była jakaś melancholia, dziwna, odległa tęsknota. — Bardzo na ciebie liczyłem, ale jeśli nie możesz, to… To rozumiem.
— Nie — powiedziała szybko. Poczuła się nieco zażenowania swoją niechęcią – dlaczego nie miałaby mu pomóc? Przecież obiecała. Jedna mała przysługa i po kłopocie. — I tak nie zamierzałam iść na ten bal. To… to do jutra.
— Do zobaczenia! — zawołał za nią Black, kiedy była już w połowie wysokości marmurowych schodów. Szybko, unikając zbędnych atrakcji takich jak stopnie-pułapki czy schody zmieniające miejsce według własnego uznania, dotarła na drugie piętro i pobiegła do toalety, przed którą kiedyś przestrzegała ją Lily. Nacisnęła klamkę, ale drzwi były zamknięte. Rozejrzała się, ale korytarz był pusty.
— To ja! — zawołała i kilkakrotnie uderzyła pięścią w drzwi.
Usłyszała jakiś świst, a już po chwili w progu stał Potter i uśmiechał się z przekąsem.
— Ach tak, już pamiętam, dlaczego nie współpracujemy z tobą na stałe. — Orzechowe oczy za szkłami okularów zwęziły się złośliwie. — Brak ci dyskrecji.
— Nieprawda, nie współpracujemy, bo wasze dowcipy wystawiały na szwank moją reputację. — Moon przecisnęła się obok niego i z niesmakiem rozejrzała po pomieszczeniu. Nienawidziła hogwarckich toalet, sprawiały wrażenie, jakby korzystali z nich jeszcze sami Założyciele, chociaż Lily twierdziła, że łazienki prefektów są znacznie bardziej komfortowe.
— Tak to sobie tłumacz — sarknął James, ale Moon nie zdołała mu nic odpowiedzieć, bo akurat zobaczyła Syriusza. Black stał niedbale oparty o popękaną ścianę, z lewą nogą zgiętą w kolanie pod kątem prostym. Nie miał na sobie krawata ani czarnej szaty, co oznaczało, że ubrany był jedynie w czarne dżinsy i wpuszczoną w nie białą koszulę. Wyglądał znacznie bardziej męsko niż zwykle, co doprowadziło Moon do logicznego wniosku, że przepisowe szaty powinny pozostać obowiązkowe, jako że sprawiają, iż chłopcy wyglądają jak chłopcy. Black rzucił jej krótkie spojrzenie znad notatnika, który lubił ze sobą nosić, i skrzywił się lekko.
— Zielony to nie twój kolor — powiedział, patrząc wymownie na jej strój.
Moon poczuła jak zalewa ją fala złości.
— Ach tak? Twój brat powiedział mi dziś co innego.
Być może ta dyskusja rozwinęłaby się w jakiś interesujący sposób, bo Syriusz stanął prosto i zmarszczył brwi, a Moon zacisnęła dłonie w pięści, ale Remus interweniował jak zwykle w odpowiednim momencie.
— Zamknijcie się — ofuknął ich. — Mamy robotę do wykonania.
Huncwoci spoważnieli w jednej chwili i kolejno zaczęli dorzucać składniki do kociołka, który stał pośrodku łazienki. Blondynka z ciekawością przyjrzała się najpierw składnikom, które w większości były już innymi eliksirami lub półproduktami, a potem zawartości kotła.
— Co to będzie?
Chłopcy wymienili podekscytowane spojrzenia. W końcu Potter odchrząknął uroczyście i spojrzał na nią roziskrzonym wzrokiem.
— Poltergeist.
— Co? — Moon poczuła, że czegoś tu nie rozumie. Przyszło jej do głowy, że może opary z kociołka w egzotycznym połączeniu ze specyficznym zapachem toalety na moment odebrały jej zdolność logicznego rozumowania.
— Poltergeist! — Potter był wyraźnie poirytowany jej reakcją. — Zjawa, która…
— Wiem, co to jest, ale… To poltergeista można zrobić? — Dziewczyna nie mogła uwierzyć własnym uszom. Huncwoci byli znacznie bardziej stuknięci niż myślała.
— Można! — Remus, zazwyczaj rozsądny i spokojny chłopak, sprawiał w tym momencie wrażenie najbardziej stukniętego, bo uśmiechał się radośnie jak małe dziecko.
Moon była pod wrażeniem. Myślała, że zapowiada się kolejny dowcip w stylu wybuchowego budyniu, ale to… to naprawdę był numer życia.
Nie powiedziała tego wszystkiego na głos, ale część musiała odbić się w jej oczach, bo Potter był wyraźnie udobruchany i nawet poklepał ją przyjacielsko po plecach.
— Dla ciebie zostawiliśmy zadanie specjalne — powiedział, jakby udzielał jej wielkiej łaski.
— To znaczy? — Poczuła jak zalewa ją fala podejrzliwości. Od początku wiedziała, że we wspaniałomyślności Huncwotów musi być jakiś haczyk. Urodzinowy prezent? Dobre sobie.
— No… — Potter zafrasował się wyraźnie i poczochrawszy włosy spojrzał na Blacka, który rzucił Remusowi niepewne spojrzenie, który z kolei spojrzał z desperacją na Petera. Pettigrew zarumienił się i upuścił na podłogę garść rdestu ptasiego.
— Ktoś musi go… ożywić.
— Właśnie — podjął radośnie James i uderzył ją w plecy tak mocno, że myślała, że wypluje płuca.
— Nie jestem nekromantą, żeby ożywiać trupy — oburzyła się Moon, kiedy już odzyskała oddech.
— Technicznie on nie będzie trupem. — Ostatnie słowo Remus wymówił, poruszając bezgłośnie ustami i mrugając dziwnie okiem.
— O co chodzi? Czemu nie można mówić słowa „trup”?
Potter pacnął się dłonią w czoło, jęcząc coś o dyskrecji, ale nikt nie musiał odpowiadać na jej pytanie, bowiem odpowiedź zawisła tuż przed nią i miała przy tym bardzo zagniewaną minę.
— Co to za dziewucha? Przyszła nabijać się z mojej śmierci? Bardzo zabawne, że nie żyję, naprawdę!
Dominika otworzyła usta ze zdumienia i zaczęła się cofać, aż natrafiła plecami na drzwi. Przed nią wisiał duch pulchnej dziewczyny w grubych okularach.
— Marto, to jest Moon. — James pospieszył z wyjaśnieniem. — Jest tutaj, bo… Bo bardzo chciała cię poznać. Prawda, Moon?
Blondynka bezgłośnie poruszyła ustami. Okularnik uśmiechnął się przepraszająco do Marty, podszedł szybkim krokiem do Gryfonki i ukradkiem uszczypnął ją w ramię.
— Auu! To znaczy, dzień dobry, Marto. Jak, eee, jak się miewasz?
— Jak się miewam? — Dziewczyna zmrużyła widmowe oczy i wydęła pogardliwie usta. — A jak może się miewać biedna, samotna, nic nie warta, MARTWA MARTA?
— Świetne rymy, Marto, ale trochę nieżyciowy tekst. — Syriusz zaśmiewał się w głos, równowagę utrzymując jedynie dzięki opieraniu się o pobliską ścianę. Moon patrzyła ze zgrozą jak duch unosi się w powietrze, wrzeszcząc ze złości, po czym nurkuje głową w dół do jednej z kabin. Rozległ się sugestywny plusk.
— Czy ona… — wychrypiała Dominika, ale szybko urwała, niezdolna do wypowiedzenia dalszej części pytania.
— Pewnie siedzi gdzieś w rurze odpływowej — mruknął James, ostrożnie dolewając skondensowany Eliksir Euforii do kotła. — Mogło być gorzej.
Moon oparła się o jedną z umywalek, czując, że wystarczy jej wrażeń jak na jeden dzień. Słusznie przewidywała, że spotkanie z Huncwotami będzie bardzo… emocjonujące. A jeszcze czekała na nią największa atrakcja.
— To chyba już — powiedział uroczyście Remus po jakichś dziesięciu minutach. Przebiegł wzrokiem listę po raz setny.
— Już? — zdziwiła się Moon, która spodziewała się, że takie przedsięwzięcie jak stworzenie poltergeista powinno wiązać się z większym trudem, tajemniczymi inkantacjami i może jakimiś wybuchami.
— Już! — Potter spojrzał na nią z mieszaniną politowania i oburzenia. — Od miesięcy warzymy półprodukty, żeby je dziś połączyć. Ale nic z tego nie wyjdzie, jeśli nie rozruszasz trochę naszego Irytka.
— Daliście mu imię? — zaśmiała się, trochę zbyt piskliwie. Miała ochotę prowadzić tę rozmowę w nieskończoność, obawiając się tego, co nastąpi po jej zakończeniu.
— No pewnie. — Okularnik z czułością pogładził kocioł.
Przygryzła wargę.
— Ja… Ja nie wiem jak. — Stanęła przy jego boku, zerkając do środka. Eliksir miał niesamowitą konsystencję, przypominał płynny ołów opalizujący głębokim fioletem. Aromat także był dość przyjemny – przypominał zapach ozonu unoszący się w powietrzu tuż po burzy.
— Pomyśleliśmy, że… że twoje umiejętności mogą być tu pomocne — powiedział Remus, rzucając jej nieśmiałe spojrzenie. Nigdy otwarcie nie rozmawiała z nimi o Białej Magii – całą prawdę powiedziała jedynie Syriuszowi, ale domyślała się, że przekazał wszystko Huncwotom. Nie miała do niego o to żalu – trudno o lepszych powierników niż ta czwórka.
— Nie musisz tego robić — odezwał się nagle Black, który nie wiadomo kiedy znalazł się tuż obok. Patrzył na nią z góry, z niepokojem w czarnych oczach.
Zarumieniła się gwałtownie. Pewnie po jej kompromitacji podczas ostatniego spotkania Klubu Pojedynków uważał ją za słabeusza. Był świadom jej kłopotów z Mocą o wiele bardziej niż ktokolwiek inny, a także o wiele bardziej niż byłoby jej na rękę.
Nie odpowiedziała i pochyliła się nad kotłem, odgarnąwszy włosy na jedno ramię. Oparła dłonie o jego brzegi i zamyśliła się głęboko. Nie miała pojęcia, jak to zrobić, możliwość bezpośredniego przekazywania energii życiowej nie była też wspomniana w książce, którą dał jej Cornelius Imnifay. Musiała spróbować działać intuicyjnie. Przypomniała sobie jak pomagała rosnąć roślinom w Zakazanym Lesie – wtedy też przekazywała im energię do wzrostu, może więc tu będzie podobnie? Skupiła się na tamtym wrażeniu i wyobraziła sobie karłowate żyjątko, które potrzebuje tylko małego impulsu do życia. Wstrzymała oddech i wolno wyciągnęła rękę. Zanurzyła koniuszek palca w opalizującej cieczy, a wtedy…
BUM!
Siła wybuchu odrzuciła ją do tyłu. Uderzyła plecami o pokrytą kafelkami ścianę i jęknęła głucho, rozcierając potylicę. Wnętrze komnaty błyskawicznie wypełniło się gęstym, gryzącym dymem. Zakaszlała, macając dłońmi posadzkę w poszukiwaniu punktu oparcia.
Niespodziewanie, punktem oparcia okazał się Syriusz, który podpełzł do niej od lewej, nerwowo wymawiając jej imię. Zanim zdążyła się zorientować, podparł ją do pozycji siedzącej i zaczął nawoływać pozostałych Huncwotów. Dominika nasłuchiwała razem z nim, a kiedy chłopcy odpowiedzieli takim czy innym jękiem lub przekleństwem, zaczęła rozglądać się wokół. Dym przerzedzał się z wolna, na co z pewnością niebagatelny wpływ miał fakt, że Huncwoci przezornie otworzyli małe, porządnie zabrudzone okienko. Zaczęła dostrzegać kontury kociołka i niewyraźnych postaci, które poruszały się ze szczególną ostrożnością. Na koniec zauważyła Blacka, który wciąż sterczał tuż obok ze zmartwioną miną.
— Nic mi nie jest — powiedziała ostrzegawczym tonem, po czym wysunęła się z jego niepewnego uścisku i odczołgała się w stronę buta, którego najwyraźniej straciła w ferworze walki. W dodatku z zażenowaniem odkryła, że wybuch urwał jej dwa górne guziki koszuli. Syriusz najwyraźniej też to zauważył, bo bardzo szybko odwrócił wzrok. Poprawiła poły koszuli i wcisnęła je w spódnicę. Po drodze nerwowo zerkała na kocioł, z którego wciąż buchały kłęby dymu. W zamyśleniu nasunęła but na stopę. Teraz obłoki wydawały się bardziej fioletowawe niż czarne. Zakręciło się jej w głowie, więc automatycznie podparła się ręką.
— Moony. — Black wciąż mruczał coś po jej lewej stronie, chociaż, chcąc nie chcąc, musiała przyznać, że jego ramię znacząco ułatwiało jej utrzymanie odpowiedniej pozycji. — Na pewno wszystko w porządku?
— Przecież mów… Ueee… — Jedno spojrzenie i nie mogła powstrzymać grymasu. Kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli Blacka był solidnie nadpalony, ale to miejsce tuż między jego szyją a obojczykiem wzbudziło jej niepokój. Znajdowało się tam poważne oparzenie, przypominające paskudną mieszaninę krwi i ropy.
Chłopak, jakby podążając za jej spojrzeniem, sięgnął ku ranie i wzdrygnął się mimowolnie.
— To nic — powiedział szybko, przykrywając spieczoną skórę resztkami kołnierzyka. — Jesteś pewna, że wszystko z tobą w porządku? Wyglądasz…
— Dość tych komplementów. — Podpierając się o zimną ścianę, zdołała się podnieść do pozycji stojącej. Wiedziała, że Syriusz krąży wokół tylko ze względu na jej słabość. Tym razem nie będzie żadnej słabości, postanowiła. Jestem silniejsza niż ci się wydaje. Uśmiechnęła się triumfalnie i odrzuciła włosy do tyłu. — No i co, Huncwoci? Waszym numerem życia było zasmrodzenie zamku czy co?
— N-nie. — Po przeciwległej stronie komnaty stał Potter, który chwiał się wyraźnie na nogach i wykonywał dziwaczne gesty. Po dłuższej chwili Moon zrozumiała, że pokazuje w stronę kociołka i zmartwiała. Kłęby dymu zaczęły z wolna formować się w coś… w kogoś
Putain! — szepnęła Moon, idealnie synchronizując się z pozostałymi okrzykami. Nigdy w życiu nie widziała czegoś takiego. Z kociołka z trudem podnosiła się człekokształtna postać, z wyraźnym wysiłkiem opierając ociekające ektoplazmą dłonie na krawędziach naczynia. Kiedy uniosła się na wysokość ramion, można było dostrzec wymyślnie ufryzowane włosy, spiczasty nos i pretensjonalne szaty. Uniosła dłonie i wolno uniosła się w powietrze, wciąż opływając zielonkawą, lśniącą substancją.
— Juuuuhuuuu! — wrzasnęła nagle postać  i poszybowała przed siebie, czubkami palców przebijając kamienny sufit i w ułamku sekund znikając z łazienki. Przez kilka chwil Gryfoni wpatrywali się bezmyślnie w parujący kociołek.
— Chyba się udało — wyszeptał w końcu Lupin, a Dominika napotkała jego zdumione spojrzenie. — To chyba rzeczywiście był…
— Poltergeist! — wykrzyknął Peter, wypowiadając tym samym myśli wszystkich obecnych. Jedno po drugim, każde z nich zaczynało się uśmiechać, początkowo niepewnie, a stopniowo z coraz większym triumfem i samozadowoleniem.
— Co teraz? — zapytał Potter, gestem różdżki podrywając puste butelki w powietrze i umieszczając je w swojej torbie. — Impreza z okazji duszka?
— To byłoby dobre… — zaczął Remus, porozumiawszy się błyskawicznie spojrzeniem z Syriuszem. — Ale… Czy nie lepiej byłoby, gdyby wszyscy sami go… poznali…?
— Racja.
Huncwoci zaczęli porządkować swoje rzeczy. Moon stała tylko i patrzyła na nich, pocierając ręce. Okropnie kręciło się jej w głowie, ale chyba nikt nie zauważył, a efekt był zachwycający. Własny poltergeist!  Czy jakikolwiek uczeń mógł w ogóle na to liczyć? Niesamowite osiągnięcie, a przy tym wieczysta pamiątka, coś, co pozostanie po nich na zawsze, nawet jak już dawno umrą i…
Mimowolnie uchwyciła spojrzenie Blacka, który popatrzył na nią i wymownie uniósł ramię. Cóż, może jednak nie wszyscy byli tak zaaferowani sytuacją…
— To było wow! — Peter nie posiadał się z radości. — Naprawdę stworzyliśmy coś, co żyje!
— Coś, co po nas zostanie — westchnął James, rozglądając się po sali, jakby spodziewał się zobaczyć nowego ducha.
— To cudowny pomysł — odezwała się Moon z ciepłym uśmiechem, mając wielką nadzieję, że nikt nie zauważy, że idzie wzdłuż ściany, ukradkiem wspierając się ręką. — Nie podejrzewałam was o coś takiego, naprawdę. Cudowny!
— To prawda, ale lepiej się stąd zmywajmy. — Lupin wystawił głowę za drzwi i rozejrzał się szybko. — Ten dym rzeczywiście cuchnie.
Chwilę później damska toaleta była pusta. Huncwoci i Moon wysunęli się korytarz, rzucając wokół nerwowo spojrzenia. Każdy wziął jakiś pakunek i tylko Dominika nie niosła niczego, czując się jak ostatnia, zdemaskowana w dodatku, idiotka. Kiedy Syriusz po raz kolejny w milczeniu podstawił jej ramię, przyjęła je bez słowa. Zazwyczaj starała się być niezależna tak długo jak to możliwe, ale teraz czuła wyraźnie, że zawroty głowy brały górę, a ona niewiele mogła na to poradzić.
— Idź do Skrzydła Szpitalnego — rzuciła, zerkając z przestrachem na jego oparzenie. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł jej nieprzyjemny dreszcz – rana wyglądała bardzo poważnie. Chłopcy mruknęli coś z aprobatą, ale Black tylko pokręcił głową.
— Żeby być żywym dowodem na to, ze poltergeist to nasza sprawka? Dobre sobie, chciałbym skończyć tę szkołę. Zresztą to nic takiego, zaraz się zagoi.
Wbrew tym słowom, jego twarz zdradzała wyraźne napięcie. Poruszał się nieco sztywno, z Dominiką uwieszoną jego ramienia i ze zgrozą wpatrującą się w oparzenie. Zanim uszli kilka kroków, odezwał się niepewnie.
— Eee, Moon, mogłabyś… — Skinął głową w stronę swojego drugiego ramienia. Blondynka szybko stanęła przy jego prawym boku, zbyt zaaferowana, żeby protestować i udawać doskonałe samopoczucie.
Zaczęli iść szybciej. Musieli wrócić do Pokoju Wspólnego zanim wszyscy zaczną wychodzić z Wielkiej Sali – o ile Gryfoni nie stanowili większego problemu, przyłapanie ich z obciążającymi dowodami przez uczniów z innych domów lub nauczycieli mogłoby mieć katastrofalne skutki.
Odetchnęła z ulgą, kiedy doszli do portretu Grubej Damy. Rola martwego ciężaru nie była szczególnie przyjemna, więc puściła ramię Syriusza i nerwowo poprawiła koszulę. W głowie trochę jej się przejaśniło i zaczęła odczuwać lekki niepokój w związku z numerem życia Huncwotów. Gdzie poleciał duch? Do czego jest zdolny? Czy zostawili za sobą jakieś ślady, które mogłyby ich zdemaskować?
— Hokus-pokus. — Jej rozmyślania przerwał głos Remusa i szuranie przesuwanego portretu. Weszli do Pokoju Wspólnego, a chłopcy od razu skierowali się w stronę dormitoriów. Sądząc po szerokich uśmiechach, nie trawiły ich podobne wątpliwości.
— Dzięki za wsparcie, Moon — rzucił Potter przez ramię. — Tylko pamiętaj, o niczym nie wiesz!
— Yhy. — Stanęła niepewnie pośrodku pomieszczenia, a jej myśli biegły własnym torem. Zaciskała palce na zaciągniętych połach koszuli, jakby próbowała osłonić nie tylko dekolt, ale także serce, które wyrywało się jej z piersi.
— Eee, Black? — Syriusz odwrócił się, zdziwiony. — Pozwól na moment.
Zbiegł lekko po krętych schodach. Moon sztywnym krokiem podeszła do stojącego w kącie okrągłego stolika i usiłowała nie panikować. Pomysł był głupkowaty, ale w tym momencie wydawał się lepszy niż patrzenie na jego ból w ciągu najbliższych tygodni.
— Siadaj — rzuciła, kiedy spojrzał na nią pytająco. Na jego ustach zakołysał się lekki uśmieszek, ale nic nie powiedział i posłusznie zajął miejsce przy stoliku. Moon ze zgrozą czuła, jak na jej policzki wypełza zdradziecki rumieniec. Cóż, teraz już nie mogła się wycofać.
Zatarła ręce i zmusiła się do skupienia. W Pokoju Wspólnym było dość ciemno – za łukowato zwieńczonymi oknami widać było ciemnogranatowe niebo, a jednym źródłem światła był ogień płonący w kominku, oświetlający rozbawiony wyraz twarzy Blacka.
— Z czego się śmiejesz? — Spojrzała na niego podejrzliwie. — Wiesz, zrobiło mi się ciebie żal. Jak będziesz jutro tańczył z taką paskudną raną? — Jako że kpiący uśmieszek nie znikał z jego twarzy, przeciwnie, poszerzył się, zwiastując rychły wybuch śmiechu, Moon dodała szybko: — A poza tym dawno nie ćwiczyłam. No, co tak patrzysz?
Syriusz spoważniał w jednej chwili. Wyprostował się nieznacznie, a z jego postawy znikła cała nonszalancja, kiedy patrzył na nią spod lekko zmarszczonych brwi.
— Nie rób tego. To tylko oparzenie, naprawdę, nie ma potrzeby…
— Przymknij się i zsuń trochę koszulę, bo tak nie dosięgnę.
Black zawahał się, po czym wolno pokręcił głową.
— Jesteś osłabiona, wiesz o tym.
— Czuję się doskonale. Jak się boisz, to powiedz od razu, a nie jakieś bzdury wymyślasz…
Syriusz prychnął i niespiesznie zaczął rozpinać koszulę. Moon domyślała się, że w tej sytuacji kulturalnym byłoby odwrócenie wzroku, ale czuła co do tego pewien opór i patrzyła na niego bez mrugnięcia. Chłopak zacisnął usta i ostrożnie zsunął poszarpaną koszulę z ramienia.
— Moony?
— Hmm? — Blask płomieni wspaniale podkreślał szczegóły jego sylwetki. Każde załamanie, mięsień, ale także głębokie oparzenie szerokie na jakieś pięć cali, otoczone pierścieniem zaczerwienionej skóry. Przygryzła lekko wargę, w zamyśleniu przyglądając się ranie.
— Kiedyś mówiłaś, że nie możesz tego zrobić, kiedy czujesz nienawiść.
Dominika przesunęła się nieznacznie, stając plecami do kominka. Miała wielką nadzieję, że cienie skutecznie zakryją przed nim wyraz jej twarzy i rumieniec, który zdawał się palić jej policzki żywym ogniem.
— Nie wiem wszystkiego — powiedziała niepewnie, zbita z tropu jego słowami. Nie spodziewała się, że to pamiętał ani że tak szybko skojarzy fakty. Prawdę mówiąc, myślała, że tekst o jego prezencji na balu załatwi sprawę. Na pewno nie miała zamiaru potwierdzić, że mu wybaczyła albo, co gorsza, że jej uczucia do niego są tak dalekie od nienawiści jak to tylko możliwe. — Mam przeczucie, że tym razem się uda. No wiesz, trochę się rozbudziłam przy okazji ducha i w ogóle…
— Rozumiem — odparł krótko i przechylił głowę w stronę ściany, całkowicie odsłaniając oparzenie.
Poczuła dreszcz podekscytowania. Już dawno tak silnie nie odczuwała obecności Mocy. Wyciągnęła przed siebie dłoń i jak najdelikatniej położyła ją na jego ranie. Chłopak wzdrygnął się mimowolnie.
— Boli? — zapytała nerwowo, ale nie cofnęła ręki.
Black uśmiechnął się półgębkiem.
— Masz paskudnie zimne ręce.
— O, przepraszam cię bardzo, następnym razem je ogrzeję zanim cię dotknę — zaśmiała się, chociaż wiedziała, że kłamie – kiedy dotknęła jego oparzenia, mięsień przy szczęce drgnął mu nerwowo, a prawa dłoń mocno zacisnęła się na kolanie.
Przymknęła oczy, zbierając wszystkie swoje siły. Zacisnęła usta i spróbowała uspokoić oddech, który nagle stał się szybki i płytki. I wtedy to poczuła. Fala ciepła, boleśnie rozkoszna, popłynęła wzdłuż jej prawego ramienia. Palce jej wolnej ręki rozczapierzyły się samoistnie, ale nie rozluźniła uścisku. Spod półprzymkniętych powiek widziała jak między jej dłonią a szyją Syriusza pojawiła się iskra oślepiająco białego światła. Uśmiechnęła się triumfalnie.
Nagle chłopak podniósł prawą rękę. Powolnym, ale pewnym ruchem sięgnął jej dłoni i uchwycił ją. Krawędzie ich palców, po spotkaniu z przeraźliwie jasnym światłem, stały się różowe i jakby przejrzyste. Szukał spojrzeniem jej wzroku, ale w tym momencie stały się dwie rzeczy.
Dziura pod portretem otworzyła się z trzaskiem, ukazując drobną szatynkę z burzą drobnych loków sięgającą ramion.
Moon zachwiała się w tył i przód, po czym upadła wprost na niego, kompletnie nieprzytomna.

* * * * *

Rudowłosa Gryfonka przemierzała szkolne korytarze w buntowniczym nastroju. Znowu to samo. Jej najlepsza przyjaciółka wsiąknęła gdzieś z Huncwotami. Owszem, uprzedziła ją, że nie będzie na kolacji, ale nie powiedziała nic więcej, a Lily znała tych chłopaków znacznie lepiej niż ona. Wiedziała na pewno, że to nie mogło skończyć się dobrze. Kiedy tylko dotrze do dormitorium, zażąda wyjaśnień. Dokładnych!
Jednak kiedy przekroczyła próg sypialni, przystanęła zaskoczona. Leżąca na łóżku Moon poderwała się na jej widok, a jej mina i fryzura wyrażały istną rozpacz.
— Lily! — zawołała dramatycznie, wyciągając do niej ręce. — Zrobiliśmy coś okropnego! Ja i Huncwoci! A potem leczyłam Blacka, rozumiesz? Co za wstyd! Nie mogę iść jutro na śniadanie! Przyniesiesz mi tosty, ale nie z dżemem truskawkowym? Merlinie, ja UMRĘ!
Na to wyznanie Evansówna musiała zmienić taktykę. Obrażanie się i pretensje nie wchodziły w rachubę. Zamiast tego usiadła obok roztrzęsionej przyjaciółki, objęła ją ramieniem i rzeczowo zaczęła rozmowę.
— Jeszcze raz. Po kolei. I dokładnie!





Cześć i czołem! Przesyłam najserdeczniejsze pozdrowienia i podziękowania dla tych bardzo nielicznych, którzy dotrwali do tego momentu. Dzięki Wam wciąż mam dość zapału, by skończyć tę historię :) Mam nadzieję, że rozdział przypadł Wam do gustu, zwłaszcza że było w nim całe mnóstwo Huncwotów, którzy nieco rozluźnili atmosferę, trochę niepokoju i nawet odrobina miłości, ale przede wszystkim la grande finale, czyli Numer Życia :D Bardzo jestem ciekawa, co o nim myślicie i jakie były Wasze podejrzenia. Pomyślałam też, że sympatia Marty do Harry'ego mogła mieć głębsze podłoże... To taka moja łatka do kanonu, no bo czemu nie xD Jeszcze raz dziękuję i życzę udanych wakacji!

2 czerwca 2017

Rozdział XXIV - część III


„Królowa Ślizgonów”
– rozdział XXIV 


 Wszystkiego najlepszego, kochanie!
Przez chwilę widnokrąg wypełniły jej rude włosy Lily, która uściskała ją serdecznie. Poczuła jak po ciele rozlewa się jej błogie ciepło, niewiele mające wspólnego z lodowatymi palcami Evans, które zacisnęły się na jej przedramieniu.
 Otwórz szybko!  Wcisnęła jej w ręce czerwoną, papierową torebkę. Tego ranka gryfońska prefekt była jeszcze bardziej stanowcza i władcza niż zwykle, ponieważ niemal zaspała na śniadanie w drugim dniu obchodów Tysiąclecia Hogwartu. Zdaniem Dominiki było to wydarzenie godne odnotowania w szkolnych kronikach – punktualność i sumienność Evansówny były prawie legendarne, dlatego przeżyła prawdziwy wstrząs, kiedy na dwadzieścia minut przed planowanym śniadaniem zastała przyjaciółkę słodko zakopaną w pościeli, z błogim uśmiechem na ustach. Na szczęście Lily miała nerwy ze stali, więc szybko doszła do siebie i teraz najwyraźniej była w pełnej gotowości bojowej.
 Ojej, nie musiałaś  wymamrotała Moon, podczas gdy na jej policzki występowały rumieńce. Ruda Gryfonka prychnęła tylko i ponagliła ją. Czując przyspieszone bicie serca, Dominika sięgnęła do wnętrza torebki i wydobyła z niej wspaniały blok karaluchowy.
 Aż tak jestem przewidywalna?  jęknęła blondynka i zaraz potem zachichotała, widząc jak z każdą sekundą cierpliwość przyjaciółki zbliża się do wyczerpania. Czasem nawet rozumiała Pottera, irytowanie Evansówny było po prostu świetną zabawą.
W torebce znajdowało się coś jeszcze. Zanim Lily dostała palpitacji, Moon trzymała już w dłoni pękatą butelkę z ciemnego szkła. Na pożółkłej etykiecie widniał obco brzmiący napis „Styccemælum*”.
 Ooch! Zawsze marzyłam o…  Rzuciła przyjaciółce szybkie spojrzenie.  No dobra, nie wiem co to jest. Ale… Ale wygląda bardzo gustownie i w ogóle.
— Gustownie Lily zaśmiała się złowieszczo.  To eliksir używany przez czarownice od setek lat. Teraz wprawdzie trochę zapomniany, ale tym samym rzadki i cenny. Wystarczy, że wylejesz odrobinę na płaską powierzchnię, najlepiej na talerzyk albo miseczkę. Jeśli odpowiednio się skupisz, uzyskasz wizualny dostęp do czyjejś teraźniejszości.
 Co?  Do tej pory wydawało jej się, że nadąża za przemówieniem Lily, ale słowa „wizualny dostęp” i „czyjaś teraźniejszość” pozbawiły ją tego iluzorycznego przekonania. Niemniej jednak wpatrywała się w butelkę z czcią. Gdyby zobaczyła ją w jakimś sklepie, prawdopodobnie nie zwróciłaby na nią uwagi.
Evans przewróciła oczami.
 Możesz zobaczyć, co ktoś robi w danym momencie.
 Teraz to ma sens.  Dominika z zachwytem zważyła butelkę w dłoni.  Jesteś cudowna, Lily! Myślisz, że mogłabym podejrzeć rodziców?
 Możliwe. Na pewno warto spróbować. Naprawdę ci się podoba?
 Wspaniały prezent!  Mocno uściskała przyjaciółkę, uśmiechając się od ucha do ucha. Nie mogła wymarzyć sobie lepszego podarunku, zwłaszcza teraz, kiedy zniknięcie rodzinnej fotografii spotęgowało jej tęsknotę. Troskliwie schowała butelkę do swojego kufra i po chwili wahania przykryła ją swetrem.  Skąd ty bierzesz te pomysły, Evans?
 Ma się ten rozum.  Gryfonka postukała się palcem w skroń i obie wybuchnęły śmiechem.  Ale chodźmy już na śniadanie. Wiesz, że kiedyś to był główny sposób komunikacji między czarownicami? Cliodna podobno najczęściej używała kałuż, a Alberta Toothill wolała atrament, bo był wygodniejszy.
 Cudowny wynalazek.  Moon, wciąż będąca pod wrażeniem pomysłowości i wyczucia przyjaciółki, puściła wodze fantazji, rozmyślając nad rychłym wypróbowaniem eliksiru.
Ledwie zdążyła przejść kilka stopni i omieść spojrzeniem Pokój Wspólny, kiedy ich zobaczyła. Jedynie idąca tuż za nią Lily mogła wiedzieć jak wiele kosztowało ją zatrzymanie na twarzy uśmiechu, którym obdarzyła Huncwotów stojących nieopodal kominka. Wszyscy mieli ramiona założone na piersiach i wyczekujące miny.
 Cześć  rzuciła mimo wszystko i ruszyła w stronę portretu.
 Zaraz, zaraz!  Okrzyk Jamesa Pottera zatrzymał ją w miejscu. Odwróciła się ku niemu, z ulgą rejestrując obecność przyjaciółki tuż za swoimi plecami.
 Życzymy ci wszystkiego najwspanialszego w dniu urodzin  odezwał się Remus, który zdobył się na serdeczny uśmiech. Nie tracąc nawet sekundy, uważnie przyglądała się ich twarzom w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki na temat tego, co zdążył im powiedzieć Syriusz. Gorączkowo rejestrowała cienie na twarzy Lupina, nieustanne poprawianie okularów przez Pottera i nerwową gestykulację Pettigrew. W każdym, nawet najdrobniejszym geście doszukiwała się podejrzliwości albo kpiny, w zależności od tego, w jakim mogli być humorze. Black z całą pewnością zdemonizował ją po ich nocnym spotkaniu i chociaż niepewnie przyznawała przed sobą, że w jego obecności bardzo trudno było jej panować nad emocjami i być może jej reakcja była nieco nieproporcjonalna do jego zachowania, to i tak wściekała się na samą myśl, co mógł im o niej nagadać. Doprawdy, biedny, wiecznie poszkodowany Syriusz...
Huncwoci patrzyli na nią życzliwie, z lekkimi uśmiechami na ustach. Nagle poczuła wstyd, bo chociaż była jak wędrowiec, który przez długie godziny stał zimnie, a teraz nagle został wpuszczony do wnętrza cudownie ciepłego, bezpiecznego domu, wciąż doszukiwała się w nich jakichś złych intencji. Nerwowo splotła palce i przywołała  na twarz nieśmiały uśmiech.
 Pamiętaliście.
 Słuchaj, Moon.  Ton Jamesa nagle stał się rzeczowy, jak zawsze, kiedy zwykł mówić o huncwockich planach. Wbrew pozorom, tu nigdy nie było miejsca na żarty.  W prezencie urodzinowym chcieliśmy dać ci możliwość uczestniczenia w naszym największym numerze.
 Wciąż tu jestem  zaoponowała Evans zza jej pleców, ale chłopcy zdawali się tego nie zauważać, zajęci obserwowaniem reakcji Dominiki, która oniemiała na moment.
Jej niespokojne palce przeniosły się na granatowo-brązowy krawat oplatający jej szyję. W odpowiedzi na propozycje Huncwotów zazwyczaj należało zachować pełną czujność, bo większość ich ofert dla „ludzi z zewnątrz” posiadała, niestety, drugie dno. Nikt nie mógł stać się pełnoprawnym „piątym Huncwotem” bez względu na zasługi, to pewne. Mimo to, wiele jej hogwarckich wspomnień wiązało się z ich nocnymi wypadami i, musiała przyznać, były to ze wszech miar miłe wspomnienia. Jednak coś w ich spojrzeniach, coś w tonie Pottera podpowiadało jej, że tym razem będzie inaczej.
 No, Moon.  Okularnik zniecierpliwił się wyraźnie i nerwowo przeczesał palcami włosy, chociaż ani razu nie spojrzał na stojącą w pobliżu Lily.  Oczekiwałem większej wdzięczności. To wielki dar.
Rudowłosa Gryfonka prychnęła tak głośno, że oddech zmierzwił jej włosy.
 Dziękuję  powiedziała Dominika i uśmiechnąwszy się szeroko, kolejno ucałowała chłopców w oba policzki, nie mogąc pozbyć się wrażenia, jakby jej usta były zdrętwiałe, zupełnie jak pod wpływem znieczulenia. Kiedy dotarła do Syriusza, zatrzymała się gwałtownie. Spojrzenie Blacka utkwione było w jego wypolerowanych butach, skinął jej jedynie głową. Napięcie pomiędzy nimi nigdy, od czasu rozstania, nie wydawało się tak wielkie. Przez moment zdawało się jej, że lada chwila w powietrzu zmaterializują się bladoniebieskie błyskawice, kiedy Peter niespodziewanie ruszył na ratunek, wysuwając ku niej tekturowe pudełko przewiązane sznurkiem.
 To od mojej mamy.  Jego policzki zapłonęły jaskrawym rumieńcem.  Napisałem jej, że bardzo lubisz…
Dominika jednym ruchem rozwiązała węzeł i odchyliła wieczko. W środku była chyba tona dyniowych pasztecików.
 Pete!  wykrztusiła tylko, czując jak coś mocno wstrząsnęło nią od środka. Wsunęła pudełko pod pachę, po czym mocno uścisnęła chłopaka, czując jak między nimi swobodnie przepływają fale czułości. Nie znała słów, którymi mogłaby wyrazić wdzięczność i tkliwość, które ogarnęły ją w jego objęciach. Zupełnie tak, jakby siła emocji, która łączyła ja z Blackiem, przeniosła się na zupełnie inną sferę. Odsunąwszy go na odległość ramion, wyrzuciła z siebie kilka słów.
 Muszę ci coś pokazać. Dziś po południu.
 Oby to nie były cycki  westchnął głośno Potter. Pod obstrzałem spojrzeń, które błyskawicznie pomknęły ku niemu po tej niekonwencjonalnej wypowiedzi, wzruszył tylko ramionami i uniósł brwi tak wysoko, że zniknęły pod jego kruczoczarną grzywką.  Wyluzujcie, po prostu pomyślałem, że obecny tu Łapa bardziej…
Łokieć Syriusza tak gwałtownie znalazł się pomiędzy żebrami Pottera, że ten zdołał wydusić z siebie niewiele więcej niż przeciągły jęk.
 Najlepszego  warknął Black, jak zwykle w sposób dystyngowany i pełen elegancji sygnalizując koniec rozmowy.
Moon wzruszyła ramionami, wydąwszy wargi, i odeszła, demonstrując najwyższą obrazę. Syriusz czuł na sobie spojrzenia Huncwotów, ale nie odwzajemnił żadnego z nich dopóki nie upewnił się, że przyjaciółki przeszły przez dziurę pod portretem. Następnie skinął głową w stronę odosobnionego kąta Pokoju Wspólnego, nieopodal okrągłego stolika, pojedynczego krzesła i gobelinu przedstawiającego mieniącego się jednorożca. Reszta uczniów przemieszczała grupkami od dormitoriów do wyjścia, więc ryzyko podsłuchania było wyjątkowo niskie.
 O co chodzi?  Orzechowe oczy Jamesa błysnęły bystro za szkłami okularów. Pozostali Huncwoci też instynktownie wyczuwali powagę tego, co zamierzał im powiedzieć Black, i pogrążeni byli w pełnym wyczekiwania milczeniu. Łapa wrócił nad ranem w stanie głębokiego wzburzenia, ale nie udało im się skłonić go do wyduszenia choć słowa na temat spotkania z Moon. Teraz najwyraźniej zdołał przetrawić gnębiące go emocje i informacje, co jak na niego było tempem niemalże ekspresowym, z pewnością wartym uhonorowania chwilą powagi.
 Nie wydaje się wam, że Moon jest… że mogłaby być…  Rozpaczliwie szukał słowa, które zabrzmiałoby mniej dramatycznie, a bardziej adekwatnie do sytuacji, ale nic innego nie przychodziło mu na myśl. Tym razem nie mógł sobie pozwolić na żadne eufemizmy, musiał sprawić, żeby zrozumieli, co dokładnie ma na myśli, więc nie bez wysiłku dokończył.  … opętana?
 Co takiego?  Znał Lupina zbyt długo, żeby uwierzyć, że w jego parsknięciu nie było nic prócz wesołości. Rzucił mu długie, pełne powagi spojrzenie, ale nie powtórzył tego, co powiedział.
 Jak to?  Peter wydawał się być szczególnie zaniepokojony – odsunął się o krok i wytrzeszczył na niego swoje niewinne, niebieskawe oczy, jakby nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Jednak dopiero James zadał pytanie, które paradoksalnie uspokoiło go, a przynajmniej upewniło w przekonaniu, że nie wszyscy uważają go za fantastę.
 Przez kogo?
 Nie mam pojęcia  rzucił szczerze, patrząc w wdzięcznością na Rogacza.  Ale od pewnego czasu zachowuje się… dziwnie. Ma napady złości, a zaraz potem zachowuje się, jakby to nie była ona. Nie potrafię się już z nią porozumieć.  Mimowolnie zachował dla siebie spostrzeżenie dotyczące szkarłatnego błysku w jej oczach – bał się, że zabrzmi to zbyt paranoicznie. Właściwie to nawet teraz, kiedy od jej wybuchu nie minęła nawet doba, wcale nie był pewien czy zobaczył cokolwiek – jak więc reszta mogłaby uwierzyć mu na słowo?
 Syriuszu.  Lunatyk kojącym gestem położył mu rękę na ramieniu.  A nie pomyślałeś, że ona… Że po prostu ma żal do ciebie i może już nigdy…?
 Wiem  przerwał mu nieco zbyt opryskliwie, ledwie powstrzymując się od strząśnięcia jego dłoni.  Ale w tym żalu jest coś nienaturalnego, przysięgam.
 Glizdek, a ty?  Spojrzenie Jamesa powędrowało w stronę milczącego dotąd Glizdogona, który skromnie miął rąbek szaty. Chłopak podniósł na nich wzrok, jakby zdziwiony, że ktoś pyta go o zdanie.
Kilkakrotnie otwierał i zamykał usta, jakby w ostatniej chwili rezygnował z wypowiedzenia tego, co myśli, po czym pokręcił głową bezradnie.
 Nie zauważyłem niczego.
Black wcisnął ręce do kieszeni szaty i odwrócił wzrok, tłumiąc falę rozczarowania. Miał nadzieję, że to właśnie Peter powie coś, co zniweluje jego wątpliwości. Glizdogon  myślał ze złością  Glizdogon, który jest bliżej Moon niż on kiedykolwiek będzie.
 Przyjrzymy się temu  zapewnił go Lupin, wciąż tym irytująco uspokajającym tonem, w którym nieco zbyt wyraźnie słychać było współczucie.  Ale opętanie to… To bardzo poważna sprawa, wiesz o tym.
Skąd niby miał wiedzieć? Nigdy nie miał z czymś takim do czynienia – cała jego wiedza opierała się na mglistych wspomnieniach z zajęć Obrony Przed Czarną Magią. W głębi duszy był jednak przekonany o swojej racji i chociaż chciał udowodnić to przyjacielowi, jednocześnie miał wielką nadzieję, że myli się jak jeszcze nigdy w życiu.
Ociągając się, ruszyli śladem fali Gryfonów w stronę wyjścia z wieży. Niezauważony przez nikogo, haftowany jednorożec mrugnął okiem utkanym z lazurowej wełny i znieruchomiał.

* * * * *

Obserwował ją przez całe śniadanie. Mówiąc reszcie o swoich podejrzeniach, miał ku temu dobry powód, ale tylko resztką siły woli tłumił w sobie rozważania o tym, jak było naprawdę. Czy rzeczywiście martwił go jedynie fakt, że tuż pod jego nosem dzieje się coś niepokojącego? Czy w jego życzliwej trosce nie było trochę za dużo okruchów zupełnie innych uczuć? Czy to miało jakieś znaczenie? Chyba nie.
Moon siedziała w milczeniu, z podbródkiem wspartym na dłoni. Na opiekuńcze pytanie Lily odparła tylko, że nie lubi „tych małych owoców”. Jako że dzisiejszy dzień miał przebiegać pod znakiem Roweny Rawenclaw, skrzaty zrobiły, co mogły, aby jedzenie na stołach możliwie dokładnie odpowiadało barwom jej domu. A więc wokół spoczywały kopczyki naleśników z jagodami, muesli z borówkami czy konfitura ze śliwek. Biedne skrzaty musiały nieźle się napracować, żeby sprostać wyzwaniu, ale młody Black ledwie to zauważył, zajęty innymi obserwacjami.
Dzisiejszy ranek był ponury i deszczowy. Imponującą przestrzeń sali oświetlały setki świec unoszące się w powietrzu, ale z zaczarowanego sklepienia i tak spływał deszcz kropel, które na kilka stóp ponad stołami wyparowywały i znikały bezpowrotnie. Mimo to, Moon zadzierała głowę i w momencie, kiedy kropla miała rozbić się na jej twarzy, mrużyła odruchowo oczy i mrugała zawzięcie, jakby zdziwiona tym zjawiskiem. Działo się tak raz po raz i trudno było mu określić uczucia, jakie wzbudziło w nim to odkrycie.
Była miękka. Owszem, ostatnio bardziej niż kiedykolwiek próbowała udowodnić całemu światu, ile jest warta, jaka może być groźna, ale nie dla niego było to udawanie. Doskonale wiedział, co kryje się pod fasadą kpiącego uśmiechu i lekceważąco uniesionych brwi, widział jak drżała jej ręka, kiedy celowała w kogoś różdżką, widział jak oczy rozszerzały jej się ze strachu, kiedy odpyskowywała na tę czy inną zaczepkę. Znał już ją całkiem nieźle i ta świadomość niemal doprowadzała go do obłędu.
Nagle dziewczyna rozejrzała się, jakby zaniepokojona, a on błyskawicznie utkwił wzrok w swoim talerzu.
 Zjedz coś  mruknął James, rzucając mu spojrzenie, w którym było wszystko: zrozumienie, wsparcie, troska. Ta niewidzialna nić porozumienia, słowa, których nigdy nie musieli wypowiadać na głos, były ich największą siłą. Syriusz, nie bez wahania, nałożył sobie solidną porcję jajecznicy z lazurowym serem pleśniowym i skupił się na tym, co działo się nieco bliżej. Potter wymownie uśmiechnął się do niego półgębkiem i, jakby nigdy nic, zagadał do rudowłosej prefekt.
 Dzień dobry, Evans. Piękny poranek, prawda? Jak ci się spało? Śniło ci się może coś miłego?
 Ty  odpowiedziała bez wahania Lily i natychmiast zasłoniła sobie usta ręką. Jej intensywnie zielone oczy wyrażały wyłącznie zgrozę.
 Naprawdę?  Potter znakomicie odegrał rolę zdumionego. Najwyraźniej Godryk Gryffindor pozwolił mu odkryć nieznane talenty.  A jak konkretnie?
 Poszliśmy nad jezioro  wypaliła Evans, najwyraźniej przerażona słowami, które same wypływały z jej ust.  Świtało. A wtedy ty… Ty… Potter!
Znajomy dźwięk rozdarł spokój porannego posiłku. Black z podziwem popatrzył czerwoną ze wstydu panią prefekt – nie miał pojęcia, że moc eliksiru była możliwa do zwalczenia bez antidotum.
 Przykro mi, Lily  powiedział szybko James, prostując się na swoim miejscu i nerwowo bawiąc się widelcem.  To znaczy, nie jest mi przykro, że miło ci się przyśniłem, ale zapewniam cię, że nie mam z tym nic wspólnego…
Rudowłosa Gryfonka zacisnęła usta w wąską linię i z rozpaczą spojrzała na swoją przyjaciółkę. Moon również zesztywniała i zafrasowała się wyraźnie.
 No, Potter… Ale skoro mówi, że to nie on…
Lily niepewnie odsunęła dłoń od ust, ale wciąż zerkała na niego oskarżycielsko.
 Naprawdę mu wierzysz?
Nastąpiła chwila milczenia. Rogacz uniósł wymownie brwi i wytrzeszczył oczy za szkłami okularów, przynaglając Moon do jedynej słusznej odpowiedzi. Dziewczyna czuła się nieco urażona, że nikt nie wtajemniczył jej w ów tajny plan, więc grała na zwłokę, nawijając kosmyk włosów na palec i patrząc na chłopaka ze zmarszczonymi brwiami.
 Taak  powiedziała powoli, spoglądając Potterowi prosto w oczy.  On nie kłamie.
 No!  W okrzyku okularnika być może nieco zbyt wyraźnie pobrzmiewała ulga, ale na szczęście Lily nie miała czasu się nad tym zastanowić. Dominika pociągnęła ją za łokieć i skinieniem głowy wskazała wyjście z sali. Ruda Gryfonka rzuciła Jamesowi ostatnie podejrzliwe spojrzenie i powędrowała za przyjaciółką.
 Wiesz, co mi właśnie przyszło do głowy, Lils?
 Jeśli mnie oszukałaś, to zabiję i jego, i ciebie  zagroziła jej Evans i narzuciła na głowę kaptur. Sklepienie w Wielkiej Sali nie kłamało – niebo zasnute było ołowianoszarymi chmurami, z których wysypywały się drobne krople.
 Nigdy! Ale posłuchaj. Pamiętasz eliksir Blacka?
 Aha. Nieudany Eliksir Słodkiego Snu. Miał za to niespodziewaną zaletę, był całkiem smaczny.
 Lily!  Moon przystanęła pośrodku drogi między zamkiem a skrajem lasu. W jej ciemnozielonych oczach coś pobłyskiwało gorączkowo, a w głosie słychać było podekscytowanie. Evansówna zaniepokoiła się.  A co jeśli to od początku nie miał być Eliksir Słodkiego Snu?

* * * * *

 Kocham cię, stary.  Dwadzieścia minut temu, zaraz po tym jak dziewczyny opuściły Wielką Salę, a oni sami dołączyli do grona uczniów na błoniach, na ustach Pottera wciąż kwitł szeroki, przepełniony błogością uśmiech i aktualnie zapowiadało się na to, że zostanie mu tak na zawsze. Ponadto, częstotliwość czochrania słynnej czupryny wzrosła do maksymalnego poziomu, osiąganego zazwyczaj wyłącznie po wygranym meczu. Cóż, wyznanie Evans też było swego rodzaju zwycięstwem, prawda?
 Mówiłem ci, że wiem, co robię  mruknął Black, patrząc gdzieś ponad jego ramieniem.  Jesteś moim dłużnikiem do końca swoich marnych dni.
 Może wcale nie będą takie marne.  Chłopak odetchnął głęboko wilgotnym powietrzem, a Syriusz mimo woli parsknął śmiechem. Potter obejrzał się przez ramię.
 Niezbyt się kryją, co?  zauważył, unosząc brew i niepewnie zerkając na przyjaciela. Black jednak dla odmiany nie zdradzał zamiaru interwencji – po prostu stał z rękami w kieszeniach, pozwalając by mokra grzywka przylepiała mu się do czoła, i patrzył jak Moon prowadzi nadzwyczaj ożywioną dyskusję z jego bratem. Stali w pewnym oddaleniu od reszty, ale nie zwracali na siebie specjalnej uwagi – tłum uczniów i gości aż huczał od rozmów, niecierpliwie oczekując przybycia Newtona Skamandera.
W pewnym momencie mięśnie Syriusza zesztywniały silnie, kiedy postacie zbliżyły się do siebie gwałtownie, a lewa ręka Regulusa uchwyciła prawą dłoń Dominiki. Wpatrzony w tę scenę, nie zauważył jak brwi Jamesa powędrowały jeszcze wyżej, a Remus odchrząknął nerwowo i mruknął coś o zajęciu lepszego miejsca. Chwilę później odsunęli się od siebie, młody Black pochylił się i powiedział coś, czego Huncwoci nie mieli szans dosłyszeć, a Moon skinęła głową i oboje zniknęli gdzieś w tłumie.
 On jej coś dał  powiedział nagle Syriusz, gorączkowo przeszukując wzrokiem zgromadzonych.
 Oby nie…  Na ustach Potter niespodziewanie wykwitł złośliwy uśmiech, ale Peter przerwał mu szybko, wykazując się doskonałym wyczuciem chwili.
 Skąd wiesz?
 Wiem  odparł uparcie Black. Od razu zauważył, że kiedy odsunęli się od siebie, jej prawa dłoń zaciśnięta była w pięść. Musiał jej coś podać ukradkiem. Ale co? Znając szlachetny ród Blacków, to mogło być coś naprawdę paskudnego.  Peter! Umówiłeś się z nią dziś po południu, no nie?
 Aha.  W spochmurniałym nagle tonie głosu Pettigrew pobrzmiewało przeczucie, co do treści prośby przyjaciela. Ale co mógł zrobić? Huncwoci to Huncwoci i nie było na to żadnej rady…

* * * * *

 Cześć!  Udawanie zwykle przychodziło Peterowi z niepokojącą łatwością, ale tym razem czuł się, jakby stawał oko w oko z profesor McGonagall, która wiedziała, że coś zmalował. Uśmiechnął się z wysiłkiem, a rumieniec lekko zaróżowił jego policzki, ale Moon zdawała się niczego nie zauważać.
 Hej, Pete.  Przez chwilę patrzyła na niego, promieniejąc, a potem skinęła głową ku wyjściu z korytarza. Ruszył za nią, mimowolnie powłócząc nogami. Po raz pierwszy wydała mu się piękna – zazwyczaj bez problemu widział jej nieco przydługi nos, nerwową gestykulację i mimikę twarzy, która zmieniała się jak w kalejdoskopie, ale dziś niemal zahipnotyzował go blask jej ciemnozielonych oczu i szeroki uśmiech, który przywołała na jego widok, zupełnie niewymuszenie. Poczuł falę wyrzutów sumienia, które stłumił niemal odruchowo. Huncwoci wiedzieli, co jest priorytetem, a co zwykłą grzecznością.
 Chciałam pokazać ci coś niesamowitego  zagadnęła Moon i poprowadziła go na błonia, które o tej porze roku były jednocześnie i rozmokłe, i przekłute igiełką mrozu, wyraźnie wyczuwalną w powietrzu. Jej jasne włosy powiewały za nią, nieco sztywne i matowe na chłodnym powietrzu. Obejrzała się tuż przed taflą jeziora, wymuszając na nim pełen zażenowania i czułości uśmiech. Kochał ją, na swój niewinny sposób, i wiedział, że zrobiłby dla niej wszystko. A esencją tego „wszystkiego” był dla niego Syriusz – to on zdawał się wiedzieć, czego Moon najbardziej potrzebuje i co należałby w tej sytuacji zrobić. On sam był tylko wykonawcą – nawet nie wyobrażał sobie możliwości, że mógłby przedsięwziąć cokolwiek – no bo i co?
 Popatrz  szepnęła Moon i wyciągnęła zza pazuchy butelkę, której odrobinę zawartości wylała na powierzchnię jeziora. Płyn, przypominający tłusty kleks atramentu, rozlał się w niewielką, dość spójną plamę. Peter patrzył na to szeroko otwartymi oczami.
Przez chwilę widział na wodzie tylko odbicia ich twarzy, napiętych w oczekiwaniu i wstrzymujących oddechy w obawie przed zaburzeniem lustrzanej tafli. Nagle wewnątrz plamy, która pozostawała nieznacznie ciemniejsza niż granatowa toń jeziora, coś zaczęło się poruszać. Obraz stopniowo wyostrzał się, aż Peter wydał zduszony okrzyk.
W środku zawiesiny poruszali się Huncwoci, chłopak nie miał co do tego żadnych wątpliwości. I bez tajemniczego eliksiru Peter wiedział, co powinni robić w danym momencie, a fakt, że oglądał to razem z Moon wydał mu się nieco niezręczny, zupełnie jakby sam zdradził tajemnicę.
Zerknął na nią szybko. Blondynka unosiła jedną brew w wyrazie ostrożnego zainteresowania, uważnie przypatrując się jak Huncwoci pakują różnokolorowe butelki do przepastnej torby Syriusza. Remus siedział na łóżku i odhaczał wszystko według listy.
 Przygotowujecie coś na jutro?  zapytała luźnym tonem, choć nadal uważnie patrzyła w taflę jeziora.
 Tak  odpowiedział ostrożnie Peter, z ulgą spostrzegając, że właściwie nie było to kłamstwo. Jego myśli biegły w zupełnie innym kierunku. Miał wielką ochotę zapytać, dlaczego akurat tę scenę chciała zobaczyć, ale zabrakło mu odwagi. Zamiast tego wyobrażał sobie, jak powie reszcie Huncwotów, że Moon została wyposażona w nową, bardzo niebezpieczną broń.
 Zastanawiam się, czy za pomocą tego eliksiru mogłabym zobaczyć rodziców  powiedziała niespodziewanie Moon, obejmując kolana ramionami i unosząc wzrok do nieba. Peter zauważył, że obraz wewnątrz plamy rozmył się niemal natychmiast.
Oparł lekko spocone dłonie na kolanach i popatrzył na nią ze współczuciem.
 Dlaczego nie spróbujesz?
Dziewczyna zaśmiała się krótko. Pettigrew bardzo dobrze znał ten pozbawiony wesołości, pełen goryczy śmiech. Słyszał go często, już od swojego pierwszego dnia w Hogwarcie, i wychwycał go bez omyłki.
 Boję się  przyznała krótko Moon i udała, że fascynuje ją przepływająca obok kłębiasta chmura.

* * * * *

 Już jestem  powiedziała na wydechu, kiedy dotarła na szczyt Wieży Astronomicznej. Wprawdzie umawiały się z Lily, że pójdą na wszystkie specjalne zajęcia oferowane przez profesorów z okazji tysiąclecia Hogwartu, ale ostatecznie Moon stwierdziła, że woli spotkać się z Peterem niż iść na test wiedzy na temat szkoły. Otwarcie przyznała się do haniebnego zaniedbania w postaci nieprzeczytania Historii Hogwartu, a Evansówna machnęła na to ręką, zrzucając wszystko na karb jej obcego pochodzenia.
 Trudny był?  zapytała blondynka, ustawiając swój miedziany teleskop według przewidzianych współrzędnych.
 Kawał testu  mruknęła Evans, wciąż dobrotliwie obrażona, ustalając azymut.  Wiedziałam, że plan zamku i ruchome schody wymyśliła Ravenclaw, ale wahałam się, co do roku, w którym zatwierdzono, że uczniowie będą dojeżdżać do szkoły pociągiem…
 Nigdy nie byłam dobra w strzelaniu.  Moon parsknęła w swój okular i zadarła głowę, żeby spojrzeć w ciemnogranatowe, upstrzone gwiazdami niebo. Czuła lekki niepokój, bo zapowiadało się na to, że Peter nie przyjdzie na zajęcia. Prawdę mówiąc, żaden z Huncwotów na razie nie pofatygował się na szczyt wieży, ale tylko Pettigrew był tak naprawdę zainteresowany astronomią.
Profesor Sinistra, właścicielka pięknych, kruczych loków, rozpoczęła zajęcia, ale nikt już nie przyszedł. Moon przytknęła oko do teleskopu, wypatrując komety, którą mieli oglądać tego wieczora, ale jej myśli błądziły zupełnie gdzie indziej.
Pół godziny później zapakowała swój teleskop do skórzanego pokrowca i razem z resztą uczniów ruszyła schodami w dół. Czuła przyjemne ciepło, mając po swojej prawej stronie podekscytowaną Lily, na wpół zjedzone pudło domowej roboty pasztecików w dormitorium i odbyte spotkanie z Newtem Skamanderem, najsławniejszym w świecie magizoologiem. Czegóż chcieć więcej?
 Muszę siusiu  oświadczyła nagle, tęsknie patrząc na drzwi pobliskiej łazienki.
 Poczekam  postanowiła Lily wspaniałomyślnie, poprawiając pasek torby, który wpijał się jej w ramię.
 Chyba zgłupiałaś.  Moon stłumiła potężne ziewnięcie.  Jutro rano masz dyżur, nie myśl, że nie pamiętam. Zaraz wracam, trafię przecież.
Evans z wahaniem spojrzała w górę. Tylko piętro wyżej i kilkanaście stóp w lewo znajdowało się gryfońskie dormitorium.
Dominika klepnęła przyjaciółkę w ramię i rozkazała jej iść dalej, a sama skręciła w stronę damskiej toalety. Szła niespiesznie, rozmyślając błogo o komecie, którą udało im się zobaczyć. Czerwonawy rozbłysk na tle atramentowoczarnego okulara, zupełnie jak dziś nad jeziorem.
Ciekawe co by na to powiedziały centaury  pomyślała z rozbawieniem i ziewnęła znowu. Hogwarckie toalety nigdy nie wzbudzały w niej zbyt miłych wrażeń. Tu i ówdzie białe kafelki były popękane albo – co gorsza – pożółkłe. Wysokie na długość ściany lustra bez namysłu pokazywały twoją niewyraźną minę i nieułożoną fryzurę, podczas gdy łazienki w Beauxbatons lśniły złotem i klejnotami, a zwierciadła zawsze tak czy owak podwyższały samoocenę.
Kiedy z powrotem wyszła na korytarz, jej uszu dobiegły znajome głosy.
 To na pewno nie tak! Trzeba dodawać stopniowo!
 Co za różnica  prychnął głos, niewątpliwie należący do Petera Pettigrew.  Dwanaście kropel to dwanaście kropel, no nie?
Zaciekawiona Moon podeszła bliżej i nastawiła uszu.
 Nienawidzę tych starych woluminów.  Burknął Potter nieco stłumionym głosem.  Nie mogliby tego napisać konkretniej?
Jej mięśnie zesztywniały mimowolnie, kiedy zza przeciwległego zakrętu rozległy się głosy, również nieprzyjemnie znajome.
 Mam nadzieję, że niedługo będzie po wszystkim  sapnął Mulciber, który – jak Moon nagle sobie przypomniała – był jednocześnie idiotą i ślizgońskim prefektem.  Ile czasu można tracić nerwy, to nawet nie są prawdziwe rzeczy.
Rozmowa Huncwotów nadal była wyraźnie słyszalna i Dominika, nie myśląc więcej, wsunęła się za drzwi komnaty.
Gryfoni stężeli na jej widok. Pośrodku sali stał kociołek, wokół którego się stłoczyli, wyposażeni w rozmaite ingrediencje.
 Pod pelerynę  warknęła przez zęby.  Już!
Ledwie Huncwoci, których uratował jedynie instynkt samozachowawczy, skupili się pod peleryną niewidką, przez uchylone drzwi zajrzała trójka Ślizgonów.
 A co tu się dzieje?  zapytał Mulciber, błyskawicznie lustrując wzrokiem komnatę.
Moon przesunęła się nieco, jakby zamierzała zasłonić sobą dowody zbrodni.
 Nic  powiedziała, celując podbródkiem w kamienny sufit.  Poćwiczyć nie można?
 To twoje?  zapytał z powątpiewaniem drugi Ślizgon, którego nie znała, przyglądając się uważnie porozrzucanym butelkom i resztom składników. Snape stał, rzucając wokół szybkie spojrzenia, ale nie powiedział ani słowa.
 Tak  powiedziała bez namysłu, sama mając ochotę rzucić okiem na to, co pozostawili Huncwoci.  Trenuję do OWUTEMów.
 To lepiej trenuj w ciągu dnia.  Mulciber westchnął z rezygnacją i odwrócił się do wyjścia.
 Zaraz  rzucił nagle Severus, patrząc na coś za jej plecami.  Czy to nie jest torba Blacka?
Moon obejrzała się niechętnie. Istotnie, w prawym górnym rogu sali spoczywała torba z czarnego płótna, opatrzona charakterystycznymi naszywkami. Zacisnęła usta i popatrzyła na delegację Ślizgonów z rozbrajającym uśmiechem.
 Może i tak. Ale czy nie lepiej byłoby pójść już spać? Padam z nóg.
Po tym stwierdzeniu po obu stronach zapadła głęboka cisza. Muciber wpatrywał się w nią wściekle, a Severus nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem, błądząc wzrokiem po każdym calu komnaty.
 W porządku  rzucił w końcu nieznany jej Ślizgon, rzucając wymowne spojrzenie pozostałym dwóm.  Chodźmy spać. Wszyscy.
Ku jej zdumieniu, trójka Ślizgonów odwróciła się na pięcie i, z mniej lub bardziej niezadowolonymi minami, wycofali się z sali. Odczekała jeszcze kilka minut, zanim ich głosy przestały odbijać się echem od kamiennych ścian.
 Moon, od kiedy jesteś królową Ślizgonów?  zapytał Potter oskarżycielskim tonem, nie siląc się nawet na podziękowanie czy choćby szept.
 No cóż  wyszeptał Remus pod peleryną, tuż na granicy słyszalności.  Teraz to już jest naprawdę podejrzane, przyznaję.


* (staroangielski) Tu i tam, w różnych miejscach; A Thesaurus of Old English: Introduction and thesaurus, s. 277