„Królowa Ślizgonów”
– rozdział XXIV –
— Wszystkiego najlepszego,
kochanie!
Przez chwilę widnokrąg wypełniły
jej rude włosy Lily, która uściskała ją serdecznie. Poczuła jak po ciele
rozlewa się jej błogie ciepło, niewiele mające wspólnego z lodowatymi palcami
Evans, które zacisnęły się na jej przedramieniu.
— Otwórz szybko! — Wcisnęła jej w
ręce czerwoną, papierową torebkę. Tego ranka gryfońska prefekt była jeszcze bardziej stanowcza i władcza niż zwykle, ponieważ niemal zaspała na śniadanie w drugim dniu obchodów Tysiąclecia Hogwartu. Zdaniem Dominiki było to wydarzenie godne odnotowania w szkolnych kronikach – punktualność i sumienność Evansówny były prawie legendarne, dlatego przeżyła prawdziwy wstrząs, kiedy na dwadzieścia minut przed planowanym śniadaniem zastała przyjaciółkę słodko zakopaną w pościeli, z błogim uśmiechem na ustach. Na szczęście Lily miała nerwy ze stali, więc szybko doszła do siebie i teraz najwyraźniej była w pełnej gotowości bojowej.
— Ojej, nie musiałaś — wymamrotała Moon,
podczas gdy na jej policzki występowały rumieńce. Ruda Gryfonka prychnęła tylko i
ponagliła ją. Czując przyspieszone bicie serca, Dominika sięgnęła do wnętrza
torebki i wydobyła z niej wspaniały blok karaluchowy.
— Aż tak jestem przewidywalna? — jęknęła blondynka i zaraz potem zachichotała, widząc jak z każdą sekundą cierpliwość
przyjaciółki zbliża się do wyczerpania. Czasem nawet rozumiała Pottera,
irytowanie Evansówny było po prostu świetną zabawą.
W torebce znajdowało się coś jeszcze. Zanim
Lily dostała palpitacji, Moon trzymała już w dłoni pękatą butelkę z ciemnego
szkła. Na pożółkłej etykiecie widniał obco brzmiący napis „Styccemælum*”.
— Ooch! Zawsze marzyłam o… — Rzuciła przyjaciółce szybkie spojrzenie. — No dobra, nie wiem co to jest. Ale…
Ale wygląda bardzo gustownie i w ogóle.
— Gustownie? — Lily zaśmiała
się złowieszczo. — To eliksir używany przez czarownice od setek lat. Teraz wprawdzie
trochę zapomniany, ale tym samym rzadki i cenny. Wystarczy, że wylejesz
odrobinę na płaską powierzchnię, najlepiej na talerzyk albo miseczkę. Jeśli
odpowiednio się skupisz, uzyskasz wizualny dostęp do czyjejś teraźniejszości.
— Co? — Do tej pory wydawało jej
się, że nadąża za przemówieniem Lily, ale słowa „wizualny dostęp” i „czyjaś teraźniejszość”
pozbawiły ją tego iluzorycznego przekonania. Niemniej jednak wpatrywała się w
butelkę z czcią. Gdyby zobaczyła ją w jakimś sklepie, prawdopodobnie nie
zwróciłaby na nią uwagi.
Evans przewróciła oczami.
— Możesz zobaczyć, co ktoś robi w
danym momencie.
— Teraz to ma sens. — Dominika z
zachwytem zważyła butelkę w dłoni. — Jesteś cudowna, Lily! Myślisz, że mogłabym
podejrzeć rodziców?
— Możliwe. Na pewno warto
spróbować. Naprawdę ci się podoba?
— Wspaniały prezent! — Mocno
uściskała przyjaciółkę, uśmiechając się od ucha do ucha. Nie mogła wymarzyć sobie lepszego podarunku, zwłaszcza teraz, kiedy zniknięcie rodzinnej fotografii spotęgowało jej tęsknotę. Troskliwie schowała
butelkę do swojego kufra i po chwili wahania przykryła ją swetrem. — Skąd ty
bierzesz te pomysły, Evans?
— Ma się ten rozum. — Gryfonka
postukała się palcem w skroń i obie wybuchnęły śmiechem. — Ale chodźmy już na
śniadanie. Wiesz, że kiedyś to był główny sposób komunikacji między
czarownicami? Cliodna podobno najczęściej używała kałuż, a Alberta Toothill
wolała atrament, bo był wygodniejszy.
— Cudowny wynalazek. — Moon, wciąż
będąca pod wrażeniem pomysłowości i wyczucia przyjaciółki, puściła wodze
fantazji, rozmyślając nad rychłym wypróbowaniem eliksiru.
Ledwie zdążyła przejść kilka stopni
i omieść spojrzeniem Pokój Wspólny, kiedy ich zobaczyła. Jedynie idąca tuż za
nią Lily mogła wiedzieć jak wiele kosztowało ją zatrzymanie na twarzy uśmiechu,
którym obdarzyła Huncwotów stojących nieopodal kominka. Wszyscy mieli ramiona
założone na piersiach i wyczekujące miny.
— Cześć — rzuciła mimo wszystko i
ruszyła w stronę portretu.
— Zaraz, zaraz! — Okrzyk Jamesa
Pottera zatrzymał ją w miejscu. Odwróciła się ku niemu, z ulgą rejestrując
obecność przyjaciółki tuż za swoimi plecami.
— Życzymy ci wszystkiego
najwspanialszego w dniu urodzin — odezwał się Remus, który zdobył się na
serdeczny uśmiech. Nie tracąc nawet sekundy, uważnie przyglądała się ich
twarzom w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki na temat tego, co zdążył im
powiedzieć Syriusz. Gorączkowo rejestrowała cienie na twarzy Lupina,
nieustanne poprawianie okularów przez Pottera i nerwową gestykulację Pettigrew.
W każdym, nawet najdrobniejszym geście doszukiwała się podejrzliwości albo
kpiny, w zależności od tego, w jakim mogli być humorze. Black z całą pewnością zdemonizował ją po ich nocnym spotkaniu i chociaż niepewnie przyznawała przed sobą, że w jego obecności bardzo trudno było jej panować nad emocjami i być może jej reakcja była nieco nieproporcjonalna do jego zachowania, to i tak wściekała się na samą myśl, co mógł im o niej nagadać. Doprawdy, biedny, wiecznie poszkodowany Syriusz...
Huncwoci patrzyli na nią życzliwie,
z lekkimi uśmiechami na ustach. Nagle poczuła wstyd, bo chociaż była jak wędrowiec, który przez
długie godziny stał zimnie, a teraz nagle został wpuszczony do wnętrza cudownie
ciepłego, bezpiecznego domu, wciąż doszukiwała się w nich jakichś złych intencji. Nerwowo splotła palce i przywołała na twarz nieśmiały
uśmiech.
— Pamiętaliście.
— Słuchaj, Moon. — Ton Jamesa nagle
stał się rzeczowy, jak zawsze, kiedy zwykł mówić o huncwockich planach. Wbrew
pozorom, tu nigdy nie było miejsca na żarty. — W prezencie urodzinowym
chcieliśmy dać ci możliwość uczestniczenia w naszym największym numerze.
— Wciąż tu jestem — zaoponowała Evans
zza jej pleców, ale chłopcy zdawali się tego nie zauważać, zajęci obserwowaniem
reakcji Dominiki, która oniemiała na moment.
Jej niespokojne palce przeniosły
się na granatowo-brązowy krawat oplatający jej szyję. W odpowiedzi na
propozycje Huncwotów zazwyczaj należało zachować pełną czujność, bo większość
ich ofert dla „ludzi z zewnątrz” posiadała, niestety, drugie dno. Nikt nie mógł
stać się pełnoprawnym „piątym Huncwotem” bez względu na zasługi, to pewne. Mimo
to, wiele jej hogwarckich wspomnień wiązało się z ich nocnymi wypadami i,
musiała przyznać, były to ze wszech miar miłe wspomnienia. Jednak coś w ich
spojrzeniach, coś w tonie Pottera podpowiadało jej, że tym razem będzie
inaczej.
— No, Moon. — Okularnik zniecierpliwił
się wyraźnie i nerwowo przeczesał palcami włosy, chociaż ani razu nie spojrzał
na stojącą w pobliżu Lily. — Oczekiwałem większej wdzięczności. To wielki
dar.
Rudowłosa Gryfonka prychnęła tak
głośno, że oddech zmierzwił jej włosy.
— Dziękuję — powiedziała Dominika i
uśmiechnąwszy się szeroko, kolejno ucałowała chłopców w oba policzki, nie mogąc pozbyć
się wrażenia, jakby jej usta były zdrętwiałe, zupełnie jak pod wpływem
znieczulenia. Kiedy dotarła do Syriusza, zatrzymała się gwałtownie. Spojrzenie
Blacka utkwione było w jego wypolerowanych butach, skinął jej jedynie głową.
Napięcie pomiędzy nimi nigdy, od czasu rozstania, nie wydawało się tak wielkie.
Przez moment zdawało się jej, że lada chwila w powietrzu zmaterializują się
bladoniebieskie błyskawice, kiedy Peter niespodziewanie ruszył na ratunek, wysuwając ku niej
tekturowe pudełko przewiązane sznurkiem.
— To od mojej mamy. — Jego policzki
zapłonęły jaskrawym rumieńcem. — Napisałem jej, że bardzo lubisz…
Dominika jednym ruchem rozwiązała
węzeł i odchyliła wieczko. W środku była chyba tona dyniowych pasztecików.
— Pete! — wykrztusiła tylko, czując
jak coś mocno wstrząsnęło nią od środka. Wsunęła pudełko pod pachę, po czym
mocno uścisnęła chłopaka, czując jak między nimi swobodnie przepływają fale
czułości. Nie znała słów, którymi mogłaby wyrazić wdzięczność i tkliwość, które
ogarnęły ją w jego objęciach. Zupełnie tak, jakby siła emocji, która łączyła ja
z Blackiem, przeniosła się na zupełnie inną sferę. Odsunąwszy go na odległość
ramion, wyrzuciła z siebie kilka słów.
— Muszę ci coś pokazać. Dziś po
południu.
— Oby to nie były cycki — westchnął
głośno Potter. Pod obstrzałem spojrzeń, które błyskawicznie pomknęły ku niemu
po tej niekonwencjonalnej wypowiedzi, wzruszył tylko ramionami i uniósł brwi
tak wysoko, że zniknęły pod jego kruczoczarną grzywką. — Wyluzujcie, po prostu
pomyślałem, że obecny tu Łapa bardziej…
Łokieć Syriusza tak gwałtownie
znalazł się pomiędzy żebrami Pottera, że ten zdołał wydusić z siebie niewiele
więcej niż przeciągły jęk.
— Najlepszego — warknął Black, jak
zwykle w sposób dystyngowany i pełen elegancji sygnalizując koniec rozmowy.
Moon wzruszyła ramionami, wydąwszy
wargi, i odeszła, demonstrując najwyższą obrazę. Syriusz czuł na sobie
spojrzenia Huncwotów, ale nie odwzajemnił żadnego z nich dopóki nie upewnił
się, że przyjaciółki przeszły przez dziurę pod portretem. Następnie skinął
głową w stronę odosobnionego kąta Pokoju Wspólnego, nieopodal okrągłego
stolika, pojedynczego krzesła i gobelinu przedstawiającego mieniącego się jednorożca. Reszta
uczniów przemieszczała grupkami od dormitoriów do wyjścia, więc ryzyko
podsłuchania było wyjątkowo niskie.
— O co chodzi? — Orzechowe oczy
Jamesa błysnęły bystro za szkłami okularów. Pozostali Huncwoci też
instynktownie wyczuwali powagę tego, co zamierzał im powiedzieć Black, i
pogrążeni byli w pełnym wyczekiwania milczeniu. Łapa wrócił nad ranem w stanie głębokiego wzburzenia, ale nie udało im się skłonić go do wyduszenia choć słowa na temat spotkania z Moon. Teraz najwyraźniej zdołał przetrawić gnębiące go emocje i informacje, co jak na niego było tempem niemalże ekspresowym, z pewnością wartym uhonorowania chwilą powagi.
— Nie wydaje się wam, że Moon jest…
że mogłaby być… — Rozpaczliwie szukał słowa, które zabrzmiałoby mniej
dramatycznie, a bardziej adekwatnie do sytuacji, ale nic innego nie
przychodziło mu na myśl. Tym razem nie mógł sobie pozwolić na żadne eufemizmy,
musiał sprawić, żeby zrozumieli, co dokładnie ma na myśli, więc nie bez wysiłku
dokończył. — … opętana?
— Co takiego? — Znał Lupina zbyt
długo, żeby uwierzyć, że w jego parsknięciu nie było nic prócz wesołości.
Rzucił mu długie, pełne powagi spojrzenie, ale nie powtórzył tego, co
powiedział.
— Jak to? — Peter wydawał się być
szczególnie zaniepokojony – odsunął się o krok i wytrzeszczył na niego swoje
niewinne, niebieskawe oczy, jakby nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Jednak
dopiero James zadał pytanie, które paradoksalnie uspokoiło go, a przynajmniej
upewniło w przekonaniu, że nie wszyscy uważają go za fantastę.
— Przez kogo?
— Nie mam pojęcia — rzucił
szczerze, patrząc w wdzięcznością na Rogacza. — Ale od pewnego czasu zachowuje
się… dziwnie. Ma napady złości, a zaraz potem zachowuje się, jakby to nie była
ona. Nie potrafię się już z nią porozumieć. — Mimowolnie zachował dla siebie
spostrzeżenie dotyczące szkarłatnego błysku w jej oczach – bał się, że zabrzmi
to zbyt paranoicznie. Właściwie to nawet teraz, kiedy od jej wybuchu nie minęła
nawet doba, wcale nie był pewien czy zobaczył cokolwiek – jak więc reszta
mogłaby uwierzyć mu na słowo?
— Syriuszu. — Lunatyk kojącym
gestem położył mu rękę na ramieniu. — A nie pomyślałeś, że ona… Że po prostu ma
żal do ciebie i może już nigdy…?
— Wiem — przerwał mu nieco zbyt
opryskliwie, ledwie powstrzymując się od strząśnięcia jego dłoni. — Ale w tym
żalu jest coś nienaturalnego, przysięgam.
— Glizdek, a ty? — Spojrzenie
Jamesa powędrowało w stronę milczącego dotąd Glizdogona, który skromnie miął
rąbek szaty. Chłopak podniósł na nich wzrok, jakby zdziwiony, że ktoś pyta go o
zdanie.
Kilkakrotnie otwierał i zamykał
usta, jakby w ostatniej chwili rezygnował z wypowiedzenia tego, co myśli, po
czym pokręcił głową bezradnie.
— Nie zauważyłem niczego.
Black wcisnął ręce do kieszeni
szaty i odwrócił wzrok, tłumiąc falę rozczarowania. Miał nadzieję, że to
właśnie Peter powie coś, co zniweluje jego wątpliwości. Glizdogon — myślał ze
złością — Glizdogon, który jest bliżej Moon niż on kiedykolwiek będzie.
— Przyjrzymy się temu — zapewnił go
Lupin, wciąż tym irytująco uspokajającym tonem, w którym nieco zbyt wyraźnie
słychać było współczucie. — Ale opętanie to… To bardzo poważna sprawa, wiesz o
tym.
Skąd niby miał wiedzieć? Nigdy nie
miał z czymś takim do czynienia – cała jego wiedza opierała się na mglistych
wspomnieniach z zajęć Obrony Przed Czarną Magią. W głębi duszy był jednak
przekonany o swojej racji i chociaż chciał udowodnić to przyjacielowi,
jednocześnie miał wielką nadzieję, że myli się jak jeszcze nigdy w życiu.
Ociągając się, ruszyli śladem fali
Gryfonów w stronę wyjścia z wieży. Niezauważony przez nikogo, haftowany
jednorożec mrugnął okiem utkanym z lazurowej wełny i znieruchomiał.
*
* * * *
Obserwował ją przez całe śniadanie.
Mówiąc reszcie o swoich podejrzeniach, miał ku temu dobry powód, ale tylko
resztką siły woli tłumił w sobie rozważania o tym, jak było naprawdę. Czy rzeczywiście martwił go jedynie fakt, że tuż pod jego nosem dzieje się coś niepokojącego? Czy w jego życzliwej trosce nie było trochę za dużo okruchów zupełnie innych uczuć? Czy to
miało jakieś znaczenie? Chyba nie.
Moon siedziała w milczeniu, z
podbródkiem wspartym na dłoni. Na opiekuńcze pytanie Lily odparła tylko, że nie
lubi „tych małych owoców”. Jako że dzisiejszy dzień miał przebiegać pod znakiem
Roweny Rawenclaw, skrzaty zrobiły, co mogły, aby jedzenie na stołach możliwie
dokładnie odpowiadało barwom jej domu. A więc wokół spoczywały kopczyki
naleśników z jagodami, muesli z borówkami czy konfitura ze śliwek. Biedne
skrzaty musiały nieźle się napracować, żeby sprostać wyzwaniu, ale młody Black
ledwie to zauważył, zajęty innymi obserwacjami.
Dzisiejszy ranek był ponury i deszczowy.
Imponującą przestrzeń sali oświetlały setki świec unoszące się w powietrzu, ale
z zaczarowanego sklepienia i tak spływał deszcz kropel, które na kilka stóp
ponad stołami wyparowywały i znikały bezpowrotnie. Mimo to, Moon zadzierała
głowę i w momencie, kiedy kropla miała rozbić się na jej twarzy, mrużyła
odruchowo oczy i mrugała zawzięcie, jakby zdziwiona tym zjawiskiem. Działo się
tak raz po raz i trudno było mu określić uczucia, jakie wzbudziło w nim to
odkrycie.
Była miękka. Owszem,
ostatnio bardziej niż kiedykolwiek próbowała udowodnić całemu światu, ile jest
warta, jaka może być groźna, ale nie dla niego było to udawanie.
Doskonale wiedział, co kryje się pod fasadą kpiącego uśmiechu i lekceważąco
uniesionych brwi, widział jak drżała jej ręka, kiedy celowała w kogoś różdżką,
widział jak oczy rozszerzały jej się ze strachu, kiedy odpyskowywała na tę czy
inną zaczepkę. Znał już ją całkiem nieźle i ta świadomość niemal doprowadzała
go do obłędu.
Nagle dziewczyna rozejrzała się,
jakby zaniepokojona, a on błyskawicznie utkwił wzrok w swoim talerzu.
— Zjedz coś — mruknął James,
rzucając mu spojrzenie, w którym było wszystko: zrozumienie, wsparcie, troska.
Ta niewidzialna nić porozumienia, słowa, których nigdy nie musieli wypowiadać
na głos, były ich największą siłą. Syriusz, nie bez wahania, nałożył sobie
solidną porcję jajecznicy z lazurowym serem pleśniowym i skupił się
na tym, co działo się nieco bliżej. Potter wymownie uśmiechnął się do niego
półgębkiem i, jakby nigdy nic, zagadał do rudowłosej prefekt.
— Dzień dobry, Evans. Piękny poranek,
prawda? Jak ci się spało? Śniło ci się może coś miłego?
— Ty — odpowiedziała bez wahania
Lily i natychmiast zasłoniła sobie usta ręką. Jej intensywnie zielone oczy
wyrażały wyłącznie zgrozę.
— Naprawdę? — Potter znakomicie
odegrał rolę zdumionego. Najwyraźniej Godryk Gryffindor pozwolił mu odkryć
nieznane talenty. — A jak konkretnie?
— Poszliśmy nad jezioro — wypaliła
Evans, najwyraźniej przerażona słowami, które same wypływały z jej ust. — Świtało. A
wtedy ty… Ty… Potter!
Znajomy dźwięk rozdarł spokój
porannego posiłku. Black z podziwem popatrzył czerwoną ze wstydu panią prefekt
– nie miał pojęcia, że moc eliksiru była możliwa do zwalczenia bez antidotum.
— Przykro mi, Lily — powiedział
szybko James, prostując się na swoim miejscu i nerwowo bawiąc się widelcem. — To znaczy, nie jest mi przykro, że miło ci się przyśniłem, ale zapewniam cię,
że nie mam z tym nic wspólnego…
Rudowłosa Gryfonka zacisnęła usta w
wąską linię i z rozpaczą spojrzała na swoją przyjaciółkę. Moon również
zesztywniała i zafrasowała się wyraźnie.
— No, Potter… Ale skoro mówi, że to
nie on…
Lily niepewnie odsunęła dłoń od ust,
ale wciąż zerkała na niego oskarżycielsko.
— Naprawdę mu wierzysz?
Nastąpiła chwila milczenia. Rogacz
uniósł wymownie brwi i wytrzeszczył oczy za szkłami okularów, przynaglając Moon
do jedynej słusznej odpowiedzi. Dziewczyna czuła się nieco urażona, że nikt nie
wtajemniczył jej w ów tajny plan, więc grała na zwłokę, nawijając kosmyk włosów
na palec i patrząc na chłopaka ze zmarszczonymi brwiami.
— Taak — powiedziała powoli,
spoglądając Potterowi prosto w oczy. — On nie kłamie.
— No! — W okrzyku okularnika być
może nieco zbyt wyraźnie pobrzmiewała ulga, ale na szczęście Lily nie miała
czasu się nad tym zastanowić. Dominika pociągnęła ją za łokieć i skinieniem
głowy wskazała wyjście z sali. Ruda Gryfonka rzuciła Jamesowi ostatnie
podejrzliwe spojrzenie i powędrowała za przyjaciółką.
— Wiesz, co mi właśnie przyszło do
głowy, Lils?
— Jeśli mnie oszukałaś, to zabiję i
jego, i ciebie — zagroziła jej Evans i narzuciła na głowę kaptur. Sklepienie w
Wielkiej Sali nie kłamało – niebo zasnute było ołowianoszarymi chmurami, z
których wysypywały się drobne krople.
— Nigdy! Ale posłuchaj. Pamiętasz
eliksir Blacka?
— Aha. Nieudany Eliksir Słodkiego
Snu. Miał za to niespodziewaną zaletę, był całkiem smaczny.
— Lily! — Moon przystanęła pośrodku
drogi między zamkiem a skrajem lasu. W jej ciemnozielonych oczach coś
pobłyskiwało gorączkowo, a w głosie słychać było podekscytowanie. Evansówna
zaniepokoiła się. — A co jeśli to od początku nie miał być Eliksir Słodkiego
Snu?
*
* * * *
— Kocham cię, stary. — Dwadzieścia
minut temu, zaraz po tym jak dziewczyny opuściły Wielką Salę, a oni sami dołączyli do grona uczniów na błoniach, na ustach Pottera wciąż kwitł szeroki, przepełniony błogością uśmiech i aktualnie zapowiadało się na
to, że zostanie mu tak na zawsze. Ponadto, częstotliwość czochrania słynnej czupryny
wzrosła do maksymalnego poziomu, osiąganego zazwyczaj wyłącznie po wygranym
meczu. Cóż, wyznanie Evans też było swego rodzaju zwycięstwem, prawda?
— Mówiłem ci, że wiem, co robię — mruknął Black, patrząc gdzieś ponad jego ramieniem. — Jesteś moim dłużnikiem do
końca swoich marnych dni.
— Może wcale nie będą takie marne. — Chłopak odetchnął głęboko wilgotnym powietrzem, a Syriusz mimo woli parsknął
śmiechem. Potter obejrzał się przez ramię.
— Niezbyt się kryją, co? — zauważył, unosząc brew i niepewnie zerkając na przyjaciela. Black jednak dla
odmiany nie zdradzał zamiaru interwencji – po prostu stał z rękami w
kieszeniach, pozwalając by mokra grzywka przylepiała mu się do czoła, i patrzył
jak Moon prowadzi nadzwyczaj ożywioną dyskusję z jego bratem. Stali w pewnym
oddaleniu od reszty, ale nie zwracali na siebie specjalnej uwagi – tłum uczniów
i gości aż huczał od rozmów, niecierpliwie oczekując przybycia Newtona Skamandera.
W pewnym momencie mięśnie Syriusza
zesztywniały silnie, kiedy postacie zbliżyły się do siebie gwałtownie, a
lewa ręka Regulusa uchwyciła prawą dłoń Dominiki. Wpatrzony w tę scenę, nie
zauważył jak brwi Jamesa powędrowały jeszcze wyżej, a Remus odchrząknął nerwowo
i mruknął coś o zajęciu lepszego miejsca. Chwilę później odsunęli się od
siebie, młody Black pochylił się i powiedział coś, czego Huncwoci nie mieli
szans dosłyszeć, a Moon skinęła głową i oboje zniknęli gdzieś w tłumie.
— On jej coś dał — powiedział nagle
Syriusz, gorączkowo przeszukując wzrokiem zgromadzonych.
— Oby nie… — Na ustach Potter
niespodziewanie wykwitł złośliwy uśmiech, ale Peter przerwał mu szybko,
wykazując się doskonałym wyczuciem chwili.
— Skąd wiesz?
— Wiem — odparł uparcie Black. Od
razu zauważył, że kiedy odsunęli się od siebie, jej prawa dłoń zaciśnięta była
w pięść. Musiał jej coś podać ukradkiem. Ale co? Znając szlachetny ród Blacków,
to mogło być coś naprawdę paskudnego. — Peter! Umówiłeś się z nią dziś po
południu, no nie?
— Aha. — W spochmurniałym nagle
tonie głosu Pettigrew pobrzmiewało przeczucie, co do treści prośby przyjaciela.
Ale co mógł zrobić? Huncwoci to Huncwoci i nie było na to żadnej rady…
*
* * * *
— Cześć! — Udawanie zwykle
przychodziło Peterowi z niepokojącą łatwością, ale tym razem czuł się, jakby
stawał oko w oko z profesor McGonagall, która wiedziała, że coś
zmalował. Uśmiechnął się z wysiłkiem, a rumieniec lekko zaróżowił jego
policzki, ale Moon zdawała się niczego nie zauważać.
— Hej, Pete. — Przez chwilę
patrzyła na niego, promieniejąc, a potem skinęła głową ku wyjściu z korytarza.
Ruszył za nią, mimowolnie powłócząc nogami. Po raz pierwszy wydała mu się
piękna – zazwyczaj bez problemu widział jej nieco przydługi nos, nerwową
gestykulację i mimikę twarzy, która zmieniała się jak w kalejdoskopie, ale dziś
niemal zahipnotyzował go blask jej ciemnozielonych oczu i szeroki uśmiech,
który przywołała na jego widok, zupełnie niewymuszenie. Poczuł falę wyrzutów
sumienia, które stłumił niemal odruchowo. Huncwoci wiedzieli, co jest
priorytetem, a co zwykłą grzecznością.
— Chciałam pokazać ci coś
niesamowitego — zagadnęła Moon i poprowadziła go na błonia, które o tej porze
roku były jednocześnie i rozmokłe, i przekłute igiełką mrozu, wyraźnie
wyczuwalną w powietrzu. Jej jasne włosy powiewały za nią, nieco sztywne i
matowe na chłodnym powietrzu. Obejrzała się tuż przed taflą jeziora, wymuszając
na nim pełen zażenowania i czułości uśmiech. Kochał ją, na swój niewinny
sposób, i wiedział, że zrobiłby dla niej wszystko. A esencją tego „wszystkiego”
był dla niego Syriusz – to on zdawał się wiedzieć, czego Moon najbardziej
potrzebuje i co należałby w tej sytuacji zrobić. On sam był tylko wykonawcą –
nawet nie wyobrażał sobie możliwości, że mógłby przedsięwziąć cokolwiek – no bo
i co?
— Popatrz — szepnęła Moon i
wyciągnęła zza pazuchy butelkę, której odrobinę zawartości wylała na
powierzchnię jeziora. Płyn, przypominający tłusty kleks atramentu, rozlał się w
niewielką, dość spójną plamę. Peter patrzył na to szeroko otwartymi oczami.
Przez chwilę widział na wodzie
tylko odbicia ich twarzy, napiętych w oczekiwaniu i wstrzymujących oddechy w
obawie przed zaburzeniem lustrzanej tafli. Nagle wewnątrz plamy, która
pozostawała nieznacznie ciemniejsza niż granatowa toń jeziora, coś zaczęło się
poruszać. Obraz stopniowo wyostrzał się, aż Peter wydał zduszony okrzyk.
W środku zawiesiny poruszali się
Huncwoci, chłopak nie miał co do tego żadnych wątpliwości. I bez tajemniczego
eliksiru Peter wiedział, co powinni robić w danym momencie, a fakt, że oglądał
to razem z Moon wydał mu się nieco niezręczny, zupełnie jakby sam zdradził
tajemnicę.
Zerknął na nią szybko. Blondynka
unosiła jedną brew w wyrazie ostrożnego zainteresowania, uważnie przypatrując
się jak Huncwoci pakują różnokolorowe butelki do przepastnej torby Syriusza.
Remus siedział na łóżku i odhaczał wszystko według listy.
— Przygotowujecie coś na jutro? — zapytała luźnym tonem, choć nadal uważnie patrzyła w taflę jeziora.
— Tak — odpowiedział ostrożnie
Peter, z ulgą spostrzegając, że właściwie nie było to kłamstwo. Jego myśli
biegły w zupełnie innym kierunku. Miał wielką ochotę zapytać, dlaczego akurat tę scenę
chciała zobaczyć, ale zabrakło mu odwagi. Zamiast tego wyobrażał sobie, jak
powie reszcie Huncwotów, że Moon została wyposażona w nową, bardzo
niebezpieczną broń.
— Zastanawiam się, czy za pomocą
tego eliksiru mogłabym zobaczyć rodziców — powiedziała niespodziewanie Moon,
obejmując kolana ramionami i unosząc wzrok do nieba. Peter zauważył, że obraz
wewnątrz plamy rozmył się niemal natychmiast.
Oparł lekko spocone dłonie na
kolanach i popatrzył na nią ze współczuciem.
— Dlaczego nie spróbujesz?
Dziewczyna zaśmiała się krótko.
Pettigrew bardzo dobrze znał ten pozbawiony wesołości, pełen goryczy śmiech.
Słyszał go często, już od swojego pierwszego dnia w Hogwarcie, i wychwycał go
bez omyłki.
— Boję się — przyznała krótko Moon
i udała, że fascynuje ją przepływająca obok kłębiasta chmura.
*
* * * *
— Już jestem — powiedziała na
wydechu, kiedy dotarła na szczyt Wieży Astronomicznej. Wprawdzie umawiały się z
Lily, że pójdą na wszystkie specjalne zajęcia oferowane przez profesorów z
okazji tysiąclecia Hogwartu, ale ostatecznie Moon stwierdziła, że woli spotkać
się z Peterem niż iść na test wiedzy na temat szkoły. Otwarcie przyznała się do
haniebnego zaniedbania w postaci nieprzeczytania Historii Hogwartu, a
Evansówna machnęła na to ręką, zrzucając wszystko na karb jej obcego
pochodzenia.
— Trudny był? — zapytała blondynka,
ustawiając swój miedziany teleskop według przewidzianych współrzędnych.
— Kawał testu — mruknęła Evans,
wciąż dobrotliwie obrażona, ustalając azymut. — Wiedziałam, że plan zamku i
ruchome schody wymyśliła Ravenclaw, ale wahałam się, co do roku, w którym zatwierdzono,
że uczniowie będą dojeżdżać do szkoły pociągiem…
— Nigdy nie byłam dobra w
strzelaniu. — Moon parsknęła w swój okular i zadarła głowę, żeby spojrzeć w
ciemnogranatowe, upstrzone gwiazdami niebo. Czuła lekki niepokój, bo
zapowiadało się na to, że Peter nie przyjdzie na zajęcia. Prawdę mówiąc, żaden
z Huncwotów na razie nie pofatygował się na szczyt wieży, ale tylko Pettigrew
był tak naprawdę zainteresowany astronomią.
Profesor Sinistra, właścicielka
pięknych, kruczych loków, rozpoczęła zajęcia, ale nikt już nie przyszedł. Moon
przytknęła oko do teleskopu, wypatrując komety, którą mieli oglądać tego
wieczora, ale jej myśli błądziły zupełnie gdzie indziej.
Pół godziny później zapakowała swój
teleskop do skórzanego pokrowca i razem z resztą uczniów ruszyła schodami w
dół. Czuła przyjemne ciepło, mając po swojej prawej stronie podekscytowaną
Lily, na wpół zjedzone pudło domowej roboty pasztecików w dormitorium i odbyte spotkanie
z Newtem Skamanderem, najsławniejszym w świecie magizoologiem. Czegóż chcieć
więcej?
— Muszę siusiu — oświadczyła nagle,
tęsknie patrząc na drzwi pobliskiej łazienki.
— Poczekam — postanowiła Lily
wspaniałomyślnie, poprawiając pasek torby, który wpijał się jej w ramię.
— Chyba zgłupiałaś. — Moon stłumiła
potężne ziewnięcie. — Jutro rano masz dyżur, nie myśl, że nie pamiętam. Zaraz
wracam, trafię przecież.
Evans z wahaniem spojrzała w górę.
Tylko piętro wyżej i kilkanaście stóp w lewo znajdowało się gryfońskie
dormitorium.
Dominika klepnęła przyjaciółkę w
ramię i rozkazała jej iść dalej, a sama skręciła w stronę damskiej toalety.
Szła niespiesznie, rozmyślając błogo o komecie, którą udało im się zobaczyć.
Czerwonawy rozbłysk na tle atramentowoczarnego okulara, zupełnie jak dziś nad
jeziorem.
Ciekawe co by na to powiedziały
centaury — pomyślała z rozbawieniem i ziewnęła znowu. Hogwarckie toalety
nigdy nie wzbudzały w niej zbyt miłych wrażeń. Tu i ówdzie białe kafelki były
popękane albo – co gorsza – pożółkłe. Wysokie na długość ściany lustra bez
namysłu pokazywały twoją niewyraźną minę i nieułożoną fryzurę, podczas gdy
łazienki w Beauxbatons lśniły złotem i klejnotami, a zwierciadła zawsze tak czy
owak podwyższały samoocenę.
Kiedy z powrotem wyszła na
korytarz, jej uszu dobiegły znajome głosy.
— To na pewno nie tak! Trzeba
dodawać stopniowo!
— Co za różnica — prychnął głos,
niewątpliwie należący do Petera Pettigrew. — Dwanaście kropel to dwanaście
kropel, no nie?
Zaciekawiona Moon podeszła bliżej i
nastawiła uszu.
— Nienawidzę tych starych
woluminów. — Burknął Potter nieco stłumionym głosem. — Nie mogliby tego napisać
konkretniej?
Jej mięśnie zesztywniały mimowolnie,
kiedy zza przeciwległego zakrętu rozległy się głosy, również nieprzyjemnie
znajome.
— Mam nadzieję, że niedługo będzie
po wszystkim — sapnął Mulciber, który – jak Moon nagle sobie przypomniała – był
jednocześnie idiotą i ślizgońskim prefektem. — Ile czasu można tracić nerwy,
to nawet nie są prawdziwe rzeczy.
Rozmowa Huncwotów nadal była
wyraźnie słyszalna i Dominika, nie myśląc więcej, wsunęła się za drzwi komnaty.
Gryfoni stężeli na jej widok. Pośrodku
sali stał kociołek, wokół którego się stłoczyli, wyposażeni w rozmaite
ingrediencje.
— Pod pelerynę — warknęła przez
zęby. — Już!
Ledwie Huncwoci, których uratował
jedynie instynkt samozachowawczy, skupili się pod peleryną niewidką, przez uchylone
drzwi zajrzała trójka Ślizgonów.
— A co tu się dzieje? — zapytał
Mulciber, błyskawicznie lustrując wzrokiem komnatę.
Moon przesunęła się nieco, jakby
zamierzała zasłonić sobą dowody zbrodni.
— Nic — powiedziała, celując
podbródkiem w kamienny sufit. — Poćwiczyć nie można?
— To twoje? — zapytał z
powątpiewaniem drugi Ślizgon, którego nie znała, przyglądając się uważnie
porozrzucanym butelkom i resztom składników. Snape stał, rzucając wokół szybkie
spojrzenia, ale nie powiedział ani słowa.
— Tak — powiedziała bez namysłu,
sama mając ochotę rzucić okiem na to, co pozostawili Huncwoci. — Trenuję do
OWUTEMów.
— To lepiej trenuj w ciągu dnia. — Mulciber westchnął z rezygnacją i odwrócił się do wyjścia.
— Zaraz — rzucił nagle Severus,
patrząc na coś za jej plecami. — Czy to nie jest torba Blacka?
Moon obejrzała się niechętnie.
Istotnie, w prawym górnym rogu sali spoczywała torba z czarnego płótna,
opatrzona charakterystycznymi naszywkami. Zacisnęła usta i popatrzyła na
delegację Ślizgonów z rozbrajającym uśmiechem.
— Może i tak. Ale czy nie lepiej
byłoby pójść już spać? Padam z nóg.
Po tym stwierdzeniu po obu stronach
zapadła głęboka cisza. Muciber wpatrywał się w nią wściekle, a Severus nie
zaszczycił jej nawet spojrzeniem, błądząc wzrokiem po każdym calu komnaty.
— W porządku — rzucił w końcu
nieznany jej Ślizgon, rzucając wymowne spojrzenie pozostałym dwóm. — Chodźmy
spać. Wszyscy.
Ku jej zdumieniu, trójka Ślizgonów
odwróciła się na pięcie i, z mniej lub bardziej niezadowolonymi minami,
wycofali się z sali. Odczekała jeszcze kilka minut, zanim ich głosy przestały
odbijać się echem od kamiennych ścian.
— Moon, od kiedy jesteś królową
Ślizgonów? — zapytał Potter oskarżycielskim tonem, nie siląc się nawet na
podziękowanie czy choćby szept.
— No cóż — wyszeptał Remus pod
peleryną, tuż na granicy słyszalności. — Teraz to już jest naprawdę
podejrzane, przyznaję.
* (staroangielski) Tu i tam, w różnych miejscach; A
Thesaurus of Old English: Introduction and thesaurus, s. 277
To faktycznie było mocno podejrzane, ze Mulciber sie jej posłuchał. On wie, ze Moon uczy Voldemoet, jestem tego pewna. Mlze nawet uznał,ze o takie ćwiczenia chodzi? Nie wiem, jak skończy Dominika. Uratowała tutaj Huncwotow, ale jednocześnie i tak sie oddała. Syriusz nie pomaga. Zastanawiam sie, dlaczego tak oschle ja potraktował podczas składania tych życzeń. On nie wie, ze to w ogole nie pomaga. To takie skomplikowane. Komentarz Jamesa o cyckach mnje rozwalił i az sie dziwie, ze on naprawdę powiedział to przy Lily, ale to moze dlatego, ze wiedział, ze ona wziela ten eliksir, który wcale nke był eliksirem słodkiego snu... moze chodzi o jakis eliksir prawdy?to ciekawe, te Twoje eliksiry. Az mnie zastanawia, wlasciwie jak to działa - wystarczyło ze Peter popatrzył i Dom juz mogła zobaczyc, co robili Huncwoci? Nie do konca zrozumiałam. Ale zrozumiałam za to, ze połączenie Jily coraz bliżej i nie mogę się doczekać ;)
OdpowiedzUsuńCześć!
UsuńMocno podejrzane to dobre sformułowanie :) Takie właśnie miało być, nagłe i niezrozumiałe, zwłaszcza dla Huncwotów. Bardzo cieszę się, że zauważyłaś obie strony tej sceny.
Syriusz potraktował Dominikę dość sucho, bo zaledwie kilka godzin wcześniej to ona postawiła mu wyraźną granicę,
za którą nie powinien się pojawiać. Sprawa jest dosyć świeża, ale po raz pierwszy Moon powiedziała, że już dość, że każde następne działanie będzie atakiem. Black wreszcie bezpośrednio doświadczył tego dystansu, który tyle czasu nad nim spoczywał. Dopiero teraz naprawdę go odczuwa.
James szarżował przez ten rozdział, nie ma co :) Ale chyba odegrał dość pozytywną, niepoważną i zabawną rolę. Nie ma obaw, jeszcze postara się zabłysnąć przed Lily. W dość pokrętny sposób, ale jednak ;)
Jeśli chodzi o nowy nabytek Dominiki, to nie ma tu zbyt wielu sekretów na tym etapie - po prostu eliksir pokazuje to, co chce zobaczyć właściciel. Moon kilkukrotnie obawiała się zobaczyć rodziców, więc ostatecznie zdecydowała się na Huncwotów, a to z kolei dało Peterowi do myślenia.
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam
Eskaryna
No, no Syriusz się postarał jednak. A to przebiegły huncwot ;P. James na pewno mu podziękuje. A Lily w końcu nie mogła się obronić przed prawdą i to takie miłeee. Chociaż Lily coraz częściej okazuje mu jakieś zainteresowanie.
OdpowiedzUsuńCoraz bardziej mnie zaskakuje reakcja Ślizgonów na Dominikę. Tak jakby się jej posłuchali od tak... I to wszyscy.
Hm Dominika chyba boi się, że zobaczy nie tych rodziców, których chciałaby zobaczyć. Ona boi się, że nie jest tym, kim myślała, że jest. Niemniej jednak całkiem oryginalny prezent sprezentowała jej Lily. Może właśnie pomyślała o rodzicach, których Dominice brakuje. Tylko nie zna drugiego dna tej sprawy.
Trochę nie rozumiem dlaczego właśnie Peterowi to pokazało. Chyba, ze uważa go za przyjaciela i chciała aby się nieco "domyślił" czy coś w tym stylu... No bo chyba nie pokazać, że wie co robią huncwoci.
A Black w sidła zazdrości i zarazem troski o Dominikę. Zazdrosny o brata i o kogokolwiek innego, kto ma z nią kontakt i chyba jako jedyny zauważa zmiany w jej zachowaniu. Czuję, że będzie miał udział w rozwikłaniu zagadki, kto stoi za dziwnymi zmianami Dominiki.
Pozdrawiam serdecznie :)
Coś tam jednak kiełkuje w tej huncwockiej łepetynie :) No właśnie, wydaje mi się, że takie uświadomienie prawdy samemu sobie to moment kulminacyjny - bo zwykle o ważnych rzeczach dowiadujemy się na końcu, kiedy dla innych to już takie oczywiste :)
UsuńMożemy śmiało zgodzić się ze słowami Remusa, że cała sytuacja jest podejrzana. Aby lepiej ją zrozumieć, wystarczy przyjrzeć się Ślizgonom - co, jak i dlaczego ostatnio robią - to jest klucz do wszystkiego.
Cieszę się, że tak zgłębiłaś wątek tajemniczego eliksiru - oczywiście nie mogę powiedzieć, czy trafnie czy nie, ale nic tu nie jest podane "na tacy", więc słusznie można doszukiwać się drugiego dna :) Co do Petera, to już było wspominane, że jest "ulubionym" Huncwotem Dominiki - Remus jest zbyt wnikliwy i małomówny, James z kolei zbyt wylewny i impulsywny, Syriusza - wiadomo - łączy z nią smutna, pełna żalu i urazów miłosna przeszłość, a Peter potrafi zachować się jak prawdziwy przyjaciel, i to zawsze, kiedy trzeba.
Masz rację. Syriusz zdecydowanie jest poza kręgiem zaufania, ale jednocześnie bardzo uważnie obserwuje całą sytuację i nie bagatelizuje jej, dzięki czemu może zauważyć coś, co umknie uwadze innych... Ale czy w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie? Czy będzie potrafił być obiektywny? Czy będzie umiał pracować inaczej niż w pojedynkę? To są kwestie, które na pewno mogą zaważyć na najbliższej przyszłości i zdradzam je w ramach podziękowania za kolejny przemiły, regularny komentarz ;)
Pozdrawiam serdecznie
Eskaryna
Rozdział przeczytany ale z komentarzem pojawię się w ciągu kilku następnych dni :)
OdpowiedzUsuńPrzepraszam za zwłokę i pozdrawiam :*
cześć :) przepraszam z całego serca że znowu tak się spóźniam ale ostatnie tygodnie stały pod znakiem egzaminów i szukaniu pracy i nie miałam na nic czasu
UsuńAle pojawiam się teraz żeby skomentować go przed tym najnowszym.
Ulalal :D Syriusz to ma jednak łeb. Super wymyslił z tym Eliksirem, Jim powinien mu pomnik postawić :D szkoda tylko, że ze swoimi uczuciami nie umie sobie poradzić.
Czyżby Ślizgoni bali się Dominiki? Mimo wszystko byłoby to przerażające bo znaczyłoby że jej moc ma na serio ogromną siłę.
Biedna ta nasza Moon. Nie mam pojęcia co bym zrobiła na jej miejscu, ale mam nadzieję że dziewczyna w końcu dowie się wszystkiego o sobie i swoim pochodzeniu. Bo na razie chodzi we mgle i nie jest to przyjemne
Pozdrawiam, przepraszam i do usłyszenia niedługo pod najnowszym rozdziałem ;) :*
O, to widzę, że sporo dzieje się u Ciebie :) I co, udało się znaleźć coś ciekawego?
UsuńFakt, zdarza mu się użyć mózgu w sposób zaskakująco skuteczny :D Masz rację w tej kwestii - Syriusz najwyraźniej znacznie lepiej radzi sobie z rozwiązywaniem cudzych problemów.
Tu nic nie zdradzę, ale powiedzmy, że zachowanie Ślizgonów nie jest zagadką tylko dla Huncwotów - trochę więcej w najnowszym rozdziale!
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam
Eskaryna
Na razie nic konkretnego ale co nie co mam na oku
UsuńPozdrawiam i lecę czytać następny rozdział
Zapraszam do mnie :D będziesz miała 2 rozdziały do czytania