„Czarny rycerz”
– rozdział VII –
Moon zamarła, z szeroko otwartymi oczami utkwionymi w
nieprzeniknionej ciemności korytarza.
— Kto tu jest? — zawołała w mrok, starając się nadać
swojemu głosowi tyle stanowczości, na ile było ją stać. Czuła jak kosmyki
jasnych włosów zsuwają się jej na czoło (a długie, samotne sesje przed lustrem
upewniały ją w przekonaniu, że wygląda w tym momencie wyjątkowo niedorzecznie)
i mimowolnie zdawała sobie sprawę z faktu, że nie powinna trzymać różdżki przed
sobą, gdy właśnie została przyłapana na gorącym uczynku, ale ręka jakoś nie
chciała słuchać i sterczała przed nią, niby prowizoryczna tarcza.
Ciemność przed nią zaszamotała się, wydając kilka
zduszonych odgłosów, po czym rozległ się szelest materiału, gdy James Potter
dramatycznym gestem zerwał z siebie srebrzystoszarą tkaninę i spojrzał na nią z
triumfalnym uśmiechem. Mógłby być w tym momencie Otellem, który z mieszaniną poczucia zadowolenia i ponurej rezygnacji
nakrywa żonę na domniemanej zdradzie... W każdym razie, przypominał aktora,
która właśnie odgrywa rolę swego życia i z upodobaniem ogląda reakcję
publiczności.
Moon stanęła prosto, ale nie opuściła różdżki. Łypnęła
wzrokiem na dumnego Jamesa Pottera, wyraźnie rozbawionego Syriusza Blacka i
chowającego się za ich plecami Petera Pettigrew, który posłał jej zachęcający
uśmiech.
Wiedziała, że wpadła w tarapaty.
— Może nikt ci nie mówił, że nie wolno…
Moon nie zamierzała go słuchać i wyrzuciła z siebie
pierwszą rzecz, która przyszła jej do głowy.
— Jeśli na mnie naskarżycie, jak wytłumaczycie się, że też
byliście poza Wieżą?
Zapadła krótka chwila milczenia, podczas której wszyscy
trzej Gryfoni najwyraźniej analizowali jej słowa i przyglądali się jej z
uniesionymi brwiami.
— My mielibyśmy naskarżyć na kogoś, kto łamie szkolny
regulamin? — zapytał powoli Syriusz, a z każdym wypowiedzianym słowem
niedowierzanie w jego głosie pobrzmiewało coraz wyraźniej.
— Czyżby nasza sława jeszcze do niej nie dotarła? —
zapytał z przestrachem Potter, oglądając się na przyjaciół.
— Najwyraźniej — odparł Black z podobną zgrozą, kompletnie
ignorując jej obecność.
— Skoro nie chcecie na mnie donieść, to może powiecie mi,
co tu robicie? — wtrąciła Moon, niezadowolona, że znowu wyszła na jaw jej
nieznajomość hogwarckich realiów.
— Dobra, koniec żartów, przynajmniej dla ciebie. —
Okularnik chwycił ją za ramię i odwrócił w
kierunku wylotu z korytarza. — Zmykaj.
— Ani mi się śni! — Blondynka założyła ramiona na
piersiach i zmierzyła ich groźnym spojrzeniem. — Macie mi powiedzieć, co jest
na tym korytarzu.
— To ty nic nie wiesz! — wyszeptał Black w uniesieniu, a
szyderczy uśmiech rozlał się po jego wargach.
— Nic a nic — zachichotał Peter.
— Nieświadoma jak chorbotek. — Potter uśmiechnął się,
patrząc czule jak dziewczynie czerwienieją policzki dzięki porównaniu jej do
grzyba. — Wiesz, jak się tak denerwujesz, robisz się coraz bardziej podobna…
Moon miała wielką ochotę zagrozić im, że z samego rana
wszystko opowie profesor McGonagall, ale doskonale wiedziała, że byłaby to
pusta groźba. Po pierwsze, musiałaby jakoś wyjaśnić, co robiła na trzecim
piętrze w środku nocy, a po drugie nie była typem donosiciela i wolałaby nie
podpadać Huncwotom, chociaż najwyraźniej świetnie bawili się jej kosztem.
— Posłuchaj, Moony… — zaczął okularnik protekcjonalnym
tonem, ale urwał, bo nagle Peter schwycił go za przedramię.
— Plumpton — powiedział krótko. Spojrzenie jego
niebieskich oczu błąkało się niespokojnie po ścianach.
— Zmywamy się — zarządził Potter i wyminął ją, po czym
biegiem wspiął się po schodach, a za nim ruszyli pozostali Huncwoci. Dominika
wahała się przez chwilę, ale kiedy jej uszu dobiegł nasilający się dźwięk
ciężkich kroków, pobiegła za Gryfonami.
Nigdy nie miała przesadnie dobrej kondycji, więc kiedy
tylko Huncwoci stali się jedynie cieniami ciemniejącymi na horyzoncie,
usłyszała za sobą głuche stęknięcia i potężne kroki.
— Słowo daję — charczał coraz wyraźniej głos. – Już… Nie
daję… Rady… Ciapek!
Bardzo nie chcąc dowiedzieć się, kim lub czym jest Ciapek,
Dominika przyspieszyła, chociaż czuła jak ostry ból niemal rozrywa jej prawy
bok. Mocno chwyciła kamienną poręcz i pędziła po stopniach, zadzierając głowę
ku Gryfonom, którzy zdawali się przemieszczać w sprzeczności do czasu i
przestrzeni. Pojawiali się i znikali z jej pola widzenia, biegnąc po schodach
jak kozice, nie wyłączając pulchnego Petera Pettigrew. Strach dodał jej jednak
siły i już dzieliło ich zaledwie dziesięć jardów, kiedy klatka schodowa poruszyła
się nagle.
Moon wczepiła się kurczowo w poręcz, ze zdumieniem
obserwując przepaść, która otwarła się nagle pomiędzy nią a Huncwotami. Wszyscy
trzej przystanęli, zszokowani, po czym Syriusz Black, który stał najbliżej
krawędzi, wyciągnął ku niej dłoń. Dziewczyna wpatrzyła się w rękę, która
wydawała się być tak niedaleko, ale nie zdołała się powstrzymać i zerknęła w
dół. Tuż za krawędzią jej stóp rozpościerały się niekończące się klatki
schodowe i tysiące ton grubo ciosanego kamienia.
Przełknęła głośno ślinę, nie odrywając wzroku od
kamiennych głębin. Zerknęła krótko na Blacka i pokręciła głową, całym ciałem
przytulając się do poręczy. Nie mogła tego zrobić.
Huncwoci popatrzyli za nią niepewnie, ale gdy gderanie
woźnego rozległo się ponownie, ruszyli w górę, nie oglądając się za siebie.
Moon zacisnęła mocno usta i wyczekiwała momentu, kiedy schody znieruchomieją.
Wreszcie kamienne stopnie zgrzytnęły nieprzyjemnie i
zawroty w jej głowie zaczęły spowalniać. Obejrzała się przez ramię. Kondygnację
niżej otyły staruszek wspinał się ku niej powoli, ale systematycznie.
Przeczesała palcami włosy i zmusiła się do intensywnego myślenia. Powinna zejść
z głównego szlaku pościgu i spróbować znaleźć boczne przejście. Widziała, że
oprócz głównych i najwygodniejszych schodów, w Hogwarcie znajdują się także
mniejsze klatki schodowe. Uczniowie rzadko z nich korzystali, ponieważ schodki
były wąskie i zmuszały do nadkładania drogi. Tym razem wydawały się jednak
idealne, więc Moon skręciła ostro w lewo i pobiegła przed siebie z nadzieją
odnalezienia dodatkowego przejścia.
Przez dłuższą chwilę biegła nieprzerwanie, przerażona
stukotem własnych butów. Mijała milczące zbroje i pogrążone we śnie obrazy, nic
jednak nie przypominało portalu. Wreszcie napotkała z ulgą wielki gobelin przedstawiający
magiczną fontannę. Odchyliła go i znalazła się w kompletnych ciemnościach.
Zapaliła różdżkę i, nie tracąc czasu, pognała w górę, z trudem ignorując
narastający ból w boku. Schodki były wąskie i strome, a wiszące tu i ówdzie
imponujące pajęczyny upewniały ją w przekonaniu, że rzadko ktoś tu zaglądał.
Grube nici gobelinu skutecznie tłumiły wszelkie dźwięki, więc niemal od razu
spłynęła na nią niespodziewana ulga, a serce przestało rozpaczliwie tłuc się w
piersi. Wcześniej czy później musiała jednak wyjść na zewnątrz, żeby
zorientować się, na którym piętrze wylądowała. Nie mogło to być zbyt daleko od
trzeciego piętra, bo wyraźnie słyszała okrzyki woźnego, ale nie było też coś
marzyć o jednej z wyższych kondygnacji – schody Huncwotów poszybowały wysoko
ponad jej głową.
Schody zdawały się kończyć tuż przed litą ścianą. Moon
zmartwiła się nieco, spodziewając się jakieś zagadki wymagającej wiedzy, w
którą cegłę należy stuknąć różdżką, jednak pozytywnie się rozczarowała – gdy
tylko zbliżyła się do muru, ten zaczął migotać i prześwitywać nieznacznie,
ukazując zarys korytarza.
Ostrożnie wysunęła się z przejścia, rozglądając się
uważnie. Rekonesans okazał się dla niej korzystny – nie było już słychać jęków
woźnego, a przy tym od razu rozpoznała drzwi prowadzące do łazienki prefektów,
którą kiedyś pokazała jej Lily. To oznaczało, że znajduje się w nienajgorszej
pozycji, a więc na piątym piętrze. Ruchome schody musiały ściągnąć ją na drugie
piętro, z którego dojrzała woźnego, narzekającego tak donośnie, że echo
roznosiło jego głos. Później, w tajemnym przejściu, pokonała dwa piętra i tak
znalazła się teraz zaledwie o dwie kondygnacje od Pokoju Wspólnego Gryffindoru.
Mogło, ale wcale nie musiało być gorzej, więc wróciła na
palcach do głównej klatki schodowej i pomknęła w górę wzdłuż poręczy. Lekkie
podekscytowanie zastąpiło strach, bowiem nic nie dowodziło faktu, że woźny nie
porzucił pościgu i nie wrócił zrezygnowany do swojego gabinetu. Wielu uczniów
przebąkiwało, że stary Plumpton jest już zbyt leniwy i wiekowy na ten zawód, a
swoje obowiązki traktuje niefrasobliwie. Najwyraźniej w tych plotkach znajdowało
się również ziarno prawdy.
Gładko minęła szóste piętro i aż uśmiechnęła się na widok
krótkiego, jasno oświetlonego korytarza prowadzącego do Wieży Gryffindoru. Już
nie mogła doczekać się aż znajdzie się w ciepłym, bezpiecznym łóżku i wyobrazi
sobie, że cała ta głupkowata wyprawa to tylko sen. Niemal czuła gładki materiał
poduszki na swoim policzku, gdy nagle żołądek podjechał jej do gardła, a noga
zapadła się gwałtownie.
Spojrzała w dół. Prawa kończyna po kolano znajdowała się w
kamiennym stopniu, który zamiast zwykłej, gładkiej powierzchni zaczął nagle
przypominać bagno. Szarpnęła mocno, ale noga tylko zapadła się o kolejne kilka
cali.
Dominika oparła spocone dłonie na stopniu powyżej i
usiłowała zebrać myśli pomimo łez bólu i upokorzenia, które cisnęły się jej do
oczu. Dlaczego musiało się to trafić akurat jej? Wprawdzie kierowała nią
paskudna i godna nagany ciekawość, ale takie rzeczy z pewnością nie zdarzały się
zwykłym Hogwartczykom, a już na pewno nie Huncwotom. Oni bez wątpienia ominęli
wszystkie przeszkody i teraz leżeli sobie w ciepłych łóżkach, śmiejąc się z jej
głupoty. Ona natomiast musiała czekać tu na niezadowolonego woźnego, który –
wyciągnięty z sypialni w środku nocy – na pewno nie okaże jej litości ani
zrozumienia.
Noga i wola walki zdążyły jej już porządnie zdrętwieć, gdy
usłyszała niespieszne kroki na korytarzu po lewej stronie. Pewnie, po co woźny
miał się spieszyć, mając przed sobą ofiarę złapaną na gorącym uczynku? Moon
podparła się nieznacznie o poręcz i założyła ramiona na piersiach, rzucając
przy tym wyzywające spojrzenie w kierunku zakrętu. Może i była winna, ale była
również z pewnością śpiąca i zaspana, niewiele zostało więc miejsca na jakiekolwiek
wyrzuty sumienia. Niech się stanie, co musi.
Noga zapadła jej się o kolejne dwa cale, gdy wreszcie
rozpoznała sylwetkę, która zbliżała się do niej wolno, otaczana przez blade
promienie księżyca, wyglądające zza małego okienka przy załomie korytarza.
Miękki blask prześwietlał butelkę z lazurowym płynem, którą ściskała postać.
Wzrok Dominiki prześlizgiwał się jednak z jasnoblond nastroszonych włosów,
które za sprawą księżyca wydawały się prawie białe, do połyskujących czarnych
okularów spoczywających na nosie chłopaka.
Co on tu robi w środku nocy? – pytała samą siebie,
tłumiąc jęk narastający w gardle. Ragnarok rzucił jej przelotne spojrzenie i
pieczołowicie ukrył butelkę za połą skórzanej kurtki. Zniknął za załomem
korytarza, najwyraźniej zmierzając prosto do Pokoju Wspólnego.
Moon przygryzła wargę, z ledwością tłumiąc łzy, które
kołysały się na krawędzi jej rzęs. Tępy ból w udzie narastał stopniowo, ale
sama nie wiedziała, czy przerastał ten, który poczuła na widok obojętności
chłopaka. W duchu modliła się o pośpiech woźnego – wolała mieć już to wszystko
za sobą niż czekać na jego łaskę. Jak na złość, żaden dźwięk nie dobiegał jej
uszu.
Ku jej najwyższemu zdumieniu, po dłuższej chwili Ragnarok
wrócił się ze zrezygnowaną miną. Po raz pierwszy w życiu miała pewność, że
patrzył prosto na nią – no bo chyba nie na porcelanową wazę, malowaną w
niebieskie kwiaty, albo na zardzewiałą zbroję, jakich wiele w Hogwarcie?
— No dobra — mruknął, jakby przekonując samego siebie i
szybkim krokiem pokonał dzielący ich dystans. Otoczył ją ramionami i skinął
wyczekująco. — Trzymaj się.
Ogarnął ją zmieszany zapach piżma i dymu papierosowego, od
którego jeszcze bardziej zakręciło się jej w głowie. Nie mogła uwierzyć, że
dotyka chłodnego materiału jego kurtki, a tuż obok znajduje się jego pulsująca
rozkosznym ciepłem szyja i skupiona twarz. Zamknęła oczy.
Niemal krzyknęła, kiedy szarpnął nią mocno, wyrywając jej
nogę ze stopnia-pułapki. Chwyciła się kurczowo jego szyi, wciąż nie czując
zdrętwiałej kończyny. Czując się bardziej niedorzecznie niż kiedykolwiek
zwykle, spróbowała stanąć na własnych nogach, które dygotały pod nią jak
oszalałe.
— Możesz iść? — Ragnarok sceptycznie przyglądał się tym
wyczynom.
— No pewnie. — Moon pokuśtykała kilka kroków wzdłuż
poręczy, kiedy stanęła oko w oko z niezwykłym stworzeniem.
Na pierwszy rzut oka była to łasica. Mimo to, niezwykły
błysk inteligencji w jej oczach sygnalizował wyraźnie, że nie jest to zwykłe,
leśne zwierzątko, które zabłąkało się w murach szkoły. Patrzyła z fascynacją na
małą, nieco wyliniałą istotkę, dopóki chłopak nie złapał jej mocno za ramię.
Miała niejasne wrażenie, że Ragnarok zaklął cicho za jej plecami.
— Teraz — wyszeptał. — Bardzo powoli pójdziemy do portretu
Grubej Damy. Jeśli się poruszy, biegniemy. Jasne?
Skinęła głową, nie mogąc oderwać wzroku od czerwonawych
oczu zwierzęcia.
Gryfon szarpnął ją za ramię, a ona pokuśtykała za nim,
wciąż zerkając na łasicę. Zwierzątko spoczywało grzecznie na posadzce, z
przednimi łapkami nieco skierowanymi do środka, przy czym sprawiało wrażenie
niezwykle skupionego na odprowadzaniu ich wzrokiem. Nagle zerwało się do biegu,
który przypominał raczej serię podskoków, i zniknęło na rogiem.
— No pięknie — burknął Ragnarok, wsuwając rękę za pazuchę.
Dominika przypuszczała, że poprawia tajemniczą butelkę, ale starała się udawać,
że kompletnie jej to nie obchodzi. Spojrzała za to w kierunku portretu Grubej
Damy, który majaczył w oddali, na końcu korytarza.
— Wybacz, ale nie mam wyboru. — Nie zabrzmiało to jak
najwspanialsze wyznanie miłosne, ale w momencie, kiedy Ragnarok chwycił ją
powyżej kolan i w talii, po czym bez widocznego wysiłku uniósł ponad posadzkę,
Moon kompletnie zapomniała, dlaczego właściwie opuściła dormitorium. Łapczywie
wdychała jego zapach i przytrzymała się śliskiej, skórzanej kurtki, oszołomiona
wrażeniami.
— Allium ursinum — powiedział do Grubej Damy, która
przebudziła się teatralnie i łaskawie machnęła swoim boa z różowych piórek.
Przekroczyli próg Pokoju Wspólnego zanim ktokolwiek –
człowiek czy łasica – zdołał ich przyłapać. Moon, wciąż rozmarzona, żałowała
trochę, że wszystko trwało tak krótko, ale Ragnarok najwyraźniej czuł ulgę, bo
jeszcze raz sprawdził butelkę za pazuchą, po czym skinął jej krótko głową i
zniknął na schodach prowadzących do męskich dormitoriów.
Wciąż oszołomiona Moon pomaszerowała do sypialni
szóstorocznych Gryfonek i, nie zdejmując ubrań, zanurzyła się w miękkim łożu
otoczonym kolumienkami. Wszelkie przemyślenia zepchnęła na kolejny dzień,
chociaż kiedy zasypiała, na jej ustach błąkał się lekki, nieprzytomny uśmiech.
* * * * *
Poniedziałek okazał się wyjątkowo pracowitym dniem.
Nie dość, że z zasady był poniedziałkiem, więc powinien
być trudny z powodu samej idei swojego istnienia, to jeszcze czekały ją
podwójne eliksiry, tona nieodrobionych prac domowych oraz szlaban. Nic dodać,
nic ująć.
Dlatego tym razem bezwzględnie skupiła się na swoich
obowiązkach i skrupulatnie zjadła solidną porcję owsianki, po czym powędrowała na
eliksiry i prawie wcale nie reagowała na żabie wątroby, które raz po raz
lądowały na stanowisku jej partnera, Severusa Snape’a. Bynajmniej nie odnosiła
wrażenia, że jest to zachowanie właściwe i na miejscu, ale nagły nawał
zobowiązań wydatnie zmniejszył jej zakres współczucia dla kogokolwiek poza sobą.
Po prostu miała plan, który mógłby nagle runąć, gdyby choć dziesięć minut
wkradło się weń niepożądanie i pogrążyło wszystko – dlatego właśnie, gdy tylko
dzwon wybił nieuchronny koniec lekcji, Moon miała już przygotowaną fiolkę ze
swoimi nazwiskiem na etykietce, którą pospiesznie napełniła przygotowanym
eliksirem, i wybiegła z klasy.
Miała TONĘ wypracowań do napisania.
Chociaż być może „tona” nie jest tu najlepszą miarą, bo
pergaminy nie są zbyt ciężkie. Z pewnością miała jednak solidną stertę rolek
pergaminu do zapełnienia. Przerwę między zajęciami musiała więc spędzić w
bibliotece, w miejscu skądinąd przyjemnym i sprzyjającym nauce.
Praca, co nie zaskoczyło jej zbytnio, okazała się żmudna i
nużąca. Raz po raz przypominała sobie słowa Lily o konieczności dobrej
organizacji czasu i w duchu przyznawała jej rację, a także przysięgała zawsze
systematycznie odrabiać prace domowe. Istniało nikłe prawdopodobieństwo, że tak
właśnie się stanie, ponieważ Moon wprost nie znosiła robić wszystkiego na
bieżąco, bo wtedy wszystko nieprzyjemnie się mnożyło. Weźmy na przykład takie
eliksiry – po dwóch godzinach tortur w lochach kompletnie nie miała ochoty
więcej o nich myśleć, a pisanie zadanego wypracowania wytwarzało jakby
dodatkową lekcję tego samego dnia. Okropność.
Dlatego właśnie musiała teraz spędzać wolny czas z nosem w
podręcznikach zamiast wybrać się na spacer po błoniach, oświetlanych łaskawym i
ciepłym jesiennym słońcem.
Udało jej się stworzyć całe wypracowanie na temat udziału
trolli w wojnach goblińskich oraz przebrnąć przez połowę wykazu roślin o najsilniejszych
właściwościach halucynogennych, kiedy poczuła znajomy zapach.
Nie odrywając pióra od pergaminu, Moon zastanowiła się czy
samo pisanie o odurzających roślinach może u człowieka wywołać halucynacje. To
ciekawe zagadnienie, będzie musiała o to zapytać profesor Sprout.
— Ehem — rozległo się całkiem realnie nad jej głową.
Podniosła wzrok, a pióro wysunęło się jej z ręki, ozdabiając pergamin pokaźnym
kleksem.
Ragnarok stał nad nią, przestępując z nogi na nogę.
Chociaż jak zwykle nosił swoje ciemne okulary, wyraźnie widziała, że na jego
twarzy malowała się mieszanina irytacji i niepewności. Niestety, chociaż
wielokrotnie wyrzucała to sobie w przyszłości, nie zdobyła się na żadną
błyskotliwą uwagę i po prostu gapiła się na niego z niedowierzaniem.
— Słuchaj — zaczął chłopak rzeczowym tonem, przysuwając
sobie krzesło i siadając na jego brzegu. — Pamiętasz może ten wieczór, kiedy,
eee, wpadliśmy na siebie w pobliżu portretu Grubej Damy?
Masz na myśli tę noc, kiedy uratowałeś mi życie niczym
mroczny rycerz? — miała ochotę zapytać, ale zamiast tego zdobyła się
jedynie na:
— Aha. Nie miałam okazji ci podziękować, to było…
— Drobiazg. — Ragnarok niecierpliwie machnął ręką. — Po
prostu, gdybyś mogła nie wspominać nikomu, że byłem wtedy poza Wieżą, byłoby
świetnie.
— Och. — Moon spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Nie ma
sprawy.
Smutna prawda była taka, że nawet nie miała komu o tym
powiedzieć. Kusiło ją, żeby opowiedzieć wszystko Lily i Patricii, ale wtedy
musiałaby się przyznać, że szwendała się w nocy po zamku, a tego Evans mogłaby
jej nie wybaczyć. Zwłaszcza, gdyby dowiedziała się o celu tej eskapady.
— Wspaniale. — Gryfon odsunął głośno krzesło i wstał.
Wydawał się bardzo wysoki, kiedy tak nad nią górował, czarny i biały
jednocześnie. — Muszę lecieć. Gdybyś, eee, potrzebowała pomocy w numerologii
czy coś, to mów.
Z tymi słowami odwrócił się, przemierzył bibliotekę
kilkoma długimi krokami i zniknął za drzwiami, zostawiając po sobie obłok
zapachu i piżma i papierosów.
Moon patrzyła za nim, oszołomiona. Część jej mózgu piała z
zachwytu – uratował jej nogę i honor przed woźnym i szaloną łasicą, a teraz
jeszcze chciał jej pomóc w lekcjach! Czy on nie jest cudowny? Druga, znajdująca
się aktualnie w niełasce, ale czyniąca zaskakujące spostrzeżenia część mózgu
zastanawiała się natomiast, co takiego robił tamtej nocy Ragnarok, że przyszedł
dziś do niej, rok młodszej, ledwie znajomej dziewczyny, i zaproponował pomoc.
* * * * *
Szlaban zaczynał się o godzinie siedemnastej, już po
skończonych lekcjach, kiedy zamek pustoszał stopniowo, a słońce czerwieniało za
oknami.
Szkolny woźny, Edgar Plumpton, powitał ich karcącym
spojrzeniem. Dominika po raz pierwszy miała okazję, by przyjrzeć mu się bliżej.
Był to pulchny staruszek o okrągłej, rumianej twarzy przyozdobionej małym, siwym
wąsikiem i parą błękitnych, łagodnych oczu. Ponoć regularnie odgrażał się, że
jest już za stary na ganianie za uczniami i odchodzi na emeryturę. Był dość
pobłażliwy i niekiedy przymykał oko na uczniowskie wybryki, ale wprost nie
znosił, gdy ktoś brudził w zamku lub wyrywał go nocą z łóżka.
Zalała ją fala wyrzutów sumienia, gdy tak patrzyła w tę
rumianą, szczerą twarz. Stojący obok James i Syriusz nie zdradzali się z takimi
humanitarnymi przebłyskami, a ich twarze wyrażały głównie butną wesołość.
— Profesor Heckmann zdecydował, że posprzątacie dziś w
Izbie Pamięci — powiedział Plumpton, wskazując na stojące u jego stóp wiadro
wypełnione szmatami i środkami czystości. — Ale najpierw poproszę o wasze
różdżki.
Moon z wahaniem podała mu swoją. Nie lubiła rozstawać się
z różdżką, z przyzwyczajenia miała ją zawsze przy sobie. Kiedy Syriusz
wykonywał polecenie, zagadnął woźnego konwersacyjnym tonem.
— Jak tam Ciapek, Ed?
— Dziękuje, dobrze — burknął mężczyzna, łypiąc na niego
spod oka.
— To dobrze, że dobrze
— dodał James, wyjmując z wiadra parę rękawic.
— Po ostatnim razie bałem się, że wykituje.
Plumpton zabulgotał gniewnie, otworzył drzwi Izby Pamięci
i wepchnąwszy ich bezceremonialnie do środka, zatrzasnął je za nimi.
— Jesteście paskudni — oświadczyła Moon, patrząc jak
chichoczący Huncwoci udają się pod jedną ze ścian i siadają na kamiennej
posadzce.
Rozejrzała się z ciekawością. Izba Pamięci była podłużnym
pomieszczeniem, po brzegi wypełnionym szklanym gablotami, w których połyskiwały
szkolne odznaczenia. Niezliczone tarcze, medale, talerze i statuetki lśniły
łagodnym, złotym blaskiem. Przez chwilę przyglądała się im z żywym
zainteresowaniem, ale jej entuzjazm szybko opadł, kiedy zdała sobie sprawę z
faktu, że będzie musiała je wszystkie wyczyścić.
Spojrzała z wyrzutem na Gryfonów, którzy nie wykazywali
żadnej chęci do pracy i pochylali się właśnie na jakimś kawałkiem pergaminu.
— Nie zamierzam sprzątać tu sama — poinformowała ich,
zakładając ramiona na piersiach.
— Im szybciej weźmiesz się do roboty, tym szybciej stąd
wyjdziesz — rzucił Potter obojętnie, nawet na nią nie patrząc.
— Jesteście okropni! — wybuchnęła nagle. — Lekceważycie
wszystkich dookoła, uprzykrzacie mi życie, a w piątek zostawiliście mnie
całkiem samą na pastwę losu! Jeśli myślicie, że teraz odwalę za was szlaban, to
grubo się mylicie!
Huncwoci popatrzyli na nią z nowym zainteresowaniem.
— Z całym szacunkiem, droga Moony, ale po pierwsze, to
przez ciebie tu jesteśmy, a po drugie, sama chciałaś szwendać się po zamku w
nocy, co, nawiasem mówiąc, popieram i pochwalam — oznajmił James Potter z
pokrętnym uśmieszkiem.
— Widziałem jak ostatnio potraktowała Glizdogona — odezwał
się nagle Black, patrząc jej prosto w oczy. Chociaż właściwie nie miała czego
się wstydzić, lekki rumieniec samoistnie wypłynął na jej policzki.
Syriusz wstał, otrzepał szatę i podszedł do niej powoli.
Zatrzymał się dopiero wtedy, kiedy dzieliło ich zaledwie kilka cali. Nie był
tak wysoki jak Ragnarok, ale wyraźnie górował nad nią wzrostem. Moon spróbowała
się cofnąć, ale w plecy wbiła się jej krawędź jednej z gablotek.
— Coś ci pokażę — powiedział cichym, głębokim głosem i
pochylił się nad nią nieznacznie. Moon jak zahipnotyzowana patrzyła jak chłopak
wolno odchyla połę szaty. Jej serce bezwzględnie należało do Ragnaroka, co
jednak nie zmieniało faktu, że żadna rozsądnie myśląca dziewczyna w Hogwarcie
nie odwróciłaby wzroku w sytuacji, kiedy Syriusz Black zamierzał jej pokazać,
co ma pod szatą.
Udało mu się ją zaskoczyć.
Otóż pod szkolną szatą Blacka znajdował się niechlujnie
skompletowany mundurek. Owszem, na pierwszy rzut oka widać było, że okrywa
ciało o dość ładnym kształcie, ale z pewnością nie było to nic ciekawego.
Dominika posłała mu zdziwione spojrzenie, a chłopak odetchnął z rezygnacją.
— Kieszeń.
Moon przyjrzała się wewnętrznej stronie szaty Gryfona i
zdziwiła się jeszcze bardziej. W kieszeni znajdowała się różdżka.
— Przecież je oddaliście? Sama widziałam.
Wąskie wargi Syriusza rozciągnęły się w przebiegłym
uśmiechu.
— Oddaliśmy fałszywki. A że przyjaciele naszych przyjaciół
są naszymi przyjaciółmi, nie musisz wcale sprzątać. Za godzinę machnie się
różdżką i po sprawie.
— To dobrze. — Widząc, że Black wyraźnie oczekuje na
pochwałę, dodała: — Bardzo sprytne. Prawie już wam wybaczyłam porzucenie mnie.
— Skoro już o tym mówimy… — wtrącił Potter, który wciąż
siedział z pergaminem w dłoni. — Może udałoby ci się namówić Evans na coś
podobnego? Moim największym marzeniem jest przyłapanie jej na łamaniu
regulaminu. — Zastanowił się przez moment. — No dobra, drugim największym.
— Eee… — Moon zafrasowała się wyraźnie. — Wolałabym,
żebyście przy niej o tym nie wspominali.
Huncwoci wytrzeszczyli na nią oczy.
— Nawiałaś z dormitorium pod nosem groźnej pani prefekt? —
zdumiał się Syriusz. — No, no…
— Zadziwiasz mnie, moja droga Moon. — Potter pokiwał z
uznaniem głową. — Masz w sobie potencjał, wiesz? Wujek James to sobie
zapamięta.
— W ramach pierwszej lekcji mam dla ciebie radę. — Głos,
którym Syriusz wypowiedział te słowa, był wyraźnie zmieniony, więc Dominika
odwróciła głowę w jego kierunku. Black opierał się nonszalancko o gablotkę, w
której połyskiwała duża, złota tarcza. Jego twarz była jednak dziwnie poważna,
a czarne oczy błyszczały czujnie. — Trzymaj się z daleka od Ragnaroka.