„Ptaki i łasice”
– rozdział IX –
Lily Evans nabrała powietrza w płuca i przekroczyła próg
lochów.
Tego zadziwiająco ciepłego listopadowego popołudnia
przypadł jej najgorszy dyżur z możliwych – przez trzy godziny miała patrolować
parter i lochy, mając oczy i uszy otwarte na wszelkie przejawy łamania
szkolnego regulaminu. W tym samym czasie prefekt Hufflepuffu przemierzał
pierwsze i drugie piętro, ślizgoński prefekt trzecie i czwarte, Krukonka piąte
i szóste, natomiast para prefektów naczelnych rozglądała się po siódmym piętrze
i błoniach. Mieli za zadanie ulżyć nieco szkolnemu woźnemu, który ostatnio
częściej niż zwykle narzekał na artretyzm i ogrom obowiązków, który został
bestialsko zrzucony na jego sponiewieraną osobę.
Chociaż nigdy nie przyznałaby tego na głos, bała się tu
przychodzić sama. Po pierwsze, była mugolaczką, więc kiedy tylko pojawiała się
w pobliżu Pokoju Wspólnego Slytherinu, na własne życzenie narażała się na
złośliwe uwagi i groźby Ślizgonów. Po drugie, choć może najważniejsze, obawiała
się Severusa Snape’a.
Nie, nie bała się, że coś jej zrobi. Dobrze wiedziała, że
nigdy nie podniósłby na nią różdżki. Mimo to, pod koniec zeszłego roku w
Hogwarcie coś między nimi pękło i Lily instynktownie, choć nie bez bólu, czuła,
że powstała między nimi przepaść nie do przejścia. Czasami wciąż wydawało jej
się, że to tylko koszmarny sen – w końcu znali się z Sevem od tylu lat, byli ze
sobą tak blisko, aż nagle wszystkie niewypowiedziane słowa, wszystkie myśli,
które musiały pojawiać się w jego głowie, kiedy się jej przyglądał, wypłynęły z
jego ust i zawisły pomiędzy nimi, tworząc barierę silniejszą niż przyjaźń. W
chwilach najgłębszej i utajonej goryczy Lily zastanawiała się, jak często
wstydził się jej, kiedy spędzali razem czas, jak często słowo „szlama”
pojawiało się w jego myślach, kiedy patrzył jej w oczy. Bo że wtedy, tego
feralnego popołudnia nad jeziorem, nie mógł być to pierwszy raz, tego Lily była
zupełnie pewna.
Snape próbował o nią walczyć, prosił o rozmowy, które nie
mogły nic zmienić. Raz, przed wyjazdem na wakacje, zgodziła się go wysłuchać,
ale słowa, którymi wtedy przemówił, upewniły ją jedynie w przekonaniu, że nie
mogą już dłużej być przyjaciółmi. Severus poddał się władzy i dominacji swoich prawdziwych
przyjaciół w Slytherinie i nie brzmiał już jak ten kochany Sev, który
niezliczoną ilość razy ocierał jej łzy i pocieszał po kłótniach z Petunią. Ten
nowy, obcy Severus doprowadził nienawiść do rangi sztuki, a mimo to wciąż
próbował utrzymać Lily na piedestale, zupełnie jakby czymkolwiek różniła się od
innych mugolaków.
Od wakacji unikała go jak ognia, co było dość trudne, bo
oboje mieszkali w Cokeworth, a pierwszego września wrócili do Hogwartu. Snape
wciąż szukał okazji do wyjaśnień, ale nie było już czego tłumaczyć, więc każde
mniej lub bardziej przypadkowe spotkanie z nim niepokoiło ją i sprawiało ból,
wywołany zwykłą niesprawiedliwością losu – bo wszystko potoczyło się nie tak,
jak powinno.
Te wszystkie nieprzyjemne emocje sprawiły, że Lily zeszła
do lochów z palcami mocno zaciśniętymi na różdżce i zielonymi oczami
miotającymi zaniepokojone spojrzenia. Przez dłuższą chwilę przemierzała zawiłe
korytarze w kompletnej ciszy, nieco zbyt wyraźnie słysząc stukot własnych butów
na kamiennej posadzce, ale nie miała złudzeń – było kwestią czasu, kiedy
wreszcie natknie się na jakiegoś Ślizgona.
Różdżka w dłoni i błyszcząca odznaka na piersi bynajmniej
nie sprawiały, że czuła się bezpieczna.
Kiedy bladoniebieskie światełko uwydatniło cienie w
załomie skręcającego gwałtownie korytarza, chyba po raz pierwszy poczuła ulgę
na widok Huncwotów. Napięte ramiona opadły jej lekko, a z rozchylonych ust
wydobył się niewidoczny obłoczek ulgi. Zebrała się w sobie i żywo popatrzyła na
Petera i Remusa, którzy jak na komendę spletli ręce za plecami i zamrugali w
świetle tryskającym z jej różdżki.
— Co knujecie? — Wymawiając te słowa, rozglądała się wokół
w poszukiwaniu oznak dowcipu, ale korytarz wyglądał równie niewinnie, co twarze
obu Gryfonów.
— My? — Remus Lupin odgarnął jasnobrązowe kosmyki z czoła.
— My tylko spacerujemy, Lily.
— Spacerujecie. — Evansówna uśmiechnęła się z przekąsem i
założyła ramiona na piersiach. — Ze wszystkich możliwych atrakcji na piątkowe
popołudnie wybraliście akurat spacer po lochach?
— Obcięłaś włosy, Lily? — odezwał się Peter konwersacyjnym
tonem, pogrążając jej wszystkie nadzieje na wyciągnięcie z nich czegokolwiek
albo chociaż złapanie ich na gorącym uczynku. Pokręciła głową, zrezygnowana.
— Uciekajcie, pókim dobra. — Skinęła głową w kierunku
korytarza prowadzącego do wyjścia z lochów. — Muszę skończyć dyżur.
— Chętnie ci potowarzyszymy, no nie, Pete? W końcu możemy spacerować
we trójkę. — Remus spojrzał żywo na przyjaciela, który w odpowiedzi jedynie
wzruszył ramionami, ale serce i tak ścisnęło się jej w piersi. Lupin jedynie
przelotnie spojrzał jej w oczy, ale wyczytał z nich wszystko i bezinteresownie
zaproponował pomoc, chociaż wcale to tak nie zabrzmiało, więc nie musiała czuć
się zażenowana.
Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Huncwoci nigdy
nie przestaną jej zadziwiać – najpierw knują, a potem nagle wkraczają do akcji
jak rycerze na białych koniach. Gdyby tylko pozostała dwójka była bardziej
dojrzała!
* * * * *
Moon przerzuciła nogi przez podłokietnik fotela i ponownie
wycelowała różdżkę w gzyms kominka. Od dobrych dziesięciu minut próbowała
zmienić jego kolor na burgundowy, ale i tym razem jej różdżka okazała się
kapryśna, a zaklęcie odłupało niewielką grudkę kamienia. Grymas niezadowolenia
wykrzywił jej twarz.
Nic dziwnego, że zaklęcia działały tak marnie – kompletnie
nie mogła się skoncentrować. Na kanapie obok siedziała Patricia zaczytana w
mugolskim romansie. Jak Dominika zdążyła się zorientować, buntownicza latorośl
rodu nuworyszy chętnie przyjmowała wszystko, co było sprzeczne z nowymi,
rodzinnymi aspiracjami. Rodzina Macmillanów, pozbawiona imponującego,
czarodziejskiego rodowodu, robiła wszystko, by wkupić się w łaski starych
rodów, które nade wszystko ceniły tradycję. Patricia nie została zauroczona
przez blichtr i zgiełk czarodziejskich przyjęć i nader często pożyczała
nieprzychylne określenie „nuworysze”, które regularnie padało z ust członków
dawnych rodów, więc postanowiła biernie bojkotować politykę Macmillanów poprzez
eksponowanie tych elementów swojej osobowości, które jasno dawały jej rodzicom
do zrozumienia, jaki ma stosunek do ich poczynań. Nie było to tak stanowcze jak
w przypadku Syriusza Blacka, ale Patty nauczyła się kochać mugolskie romansidła
i hippisowskie stroje, co dostatecznie deprymowało członków jej rodziny.
Lily natomiast spędzała piątkowe popołudnie, odrabiając
dyżur w ramach swoich obowiązków prefekta. Dominika była pełna podziwu dla jej
zapału – sama nie miała żadnych interesujących planów i dlatego bawiła się
różdżką, ale mimo wszystko wydawało się to lepsze niż pilnowanie niesfornych
uczniów.
Z nadzieją spojrzała na gzyms kominka, który nagle
przybrał ceglastoczerwoną barwę, znacznie bardziej zbliżoną do zamierzonego
burgundowego niż dotychczas, gdy drzwi do Pokoju Wspólnego otworzyły się z
trzaskiem, a do środka wkroczyli Syriusz i James.
Przemoczone szaty do Quidditcha i zarumienione z zimna
policzki chłopaków sprawiły, że w ich kierunku pomknęły pełne współczucia i
podziwu spojrzenia. Moon zerknęła ku nim z ciekawością, z ochotą odwracając
uwagę od swej niesfornej różdżki.
Huncwoci bezceremonialnie przeszli przez Pokój Wspólny,
najwyraźniej desperacko łaknąc ciepła buchającego z kominka. Tym razem nie
zwracali żadnej uwagi na tęskne spojrzenia, które odprowadzały ich do samego
końca – ledwie dopadli wysłużonych mebli, wyciągali zziębnięte dłonie do ognia
wesoło trzaskającego w kominku.
Syriusz opadł na kanapę obok Patricii i energicznie
potrząsnął włosami. Dziewczyna w ostatniej chwili zasłoniła okładkę książki, na
której znalazło się kilka kropel, i popatrzyła na niego ze zgrozą.
— No wiesz? —
fuknęła, ocierając obwolutę rękawem szaty.
Syriusz uśmiechnął się ku niej półgębkiem i już otworzył
usta, by rzucić jakąś złośliwą ripostę, gdy nagle uprzedziła go Dominika.
— Czy to Nimbus 1000? — zapytała, wskazując miotłę, którą
James oparł pieczołowicie o podłokietnik fotela, na którym przysiadł.
— Taak — odparł Potter, nieudolnie symulując lekceważenie,
ukradkiem gładząc wypolerowaną rączkę miotły.
— Czy… Czy mogę ją potrzymać? — wyszeptała Moon, a nabożna
cześć w jej oczach nakłoniła Jamesa do wspaniałomyślnego przekazania jej
Nimbusa. Blondynka zacisnęła szczupłe palce na rączce miotły, wodząc
spojrzeniem od perfekcyjnej jesionowej rączki po idealnie wyprofilowane brzozowe
witki, i wydała z siebie westchnienie zachwytu.
Huncwoci popatrzyli na nią z pełnym politowania
zrozumieniem.
— Naprawdę osiąga sto mil na godzinę? — jęknęła, ostrożnie
przekazując miotłę Potterowi.
— Sto i ani furlonga mniej — odparł okularnik, a
chełpliwość w jego głosie dowodziła prawdziwości każdego słowa. Zapadło
milczenie, podczas którego wszyscy wpatrywali się nabożnie w Nimbusa.
— Ja wolę Zmiatacze — powiedział nagle Syriusz,
pieszczotliwie gładząc swoją miotłę. — Z całym szacunkiem dla Nimbusów, ale mają
większą zwrotność i lepsze zaklęcie poduszkujące. No nie, Jim? — dodał
prowokacyjnie.
Nie zawiódł się – Potter błyskawicznie podjął temat,
dowodząc wyższości Nimbusów nad Zmiataczami, a towarzyszące im biernie Gryfonki
wróciły do swoich zajęć. Patricia z entuzjazmem zaczęła śledzić kolejne losy
rodziny Huntingtonów, Moon natomiast skoncentrowała wzrok na przydługich
frędzlach ozdabiających proporzec Godryka Gryffindora i spróbowała je przyciąć.
Jako że, niestety, miała podzielną uwagę, wciąż słyszała
wymianę zdań Huncwotów.
— I bardzo dobrze — prychnął Syriusz, najwyraźniej
zbaczając z tematu sportowych mioteł. — Należy mu się.
— Heckmann jest cwany — mruknął James i pocierając
szczękę, zapatrzył się w pełgające płomienie. — Może coś podejrzewać.
— Bzdura. — Black machnął lekceważąco ręką i wygodniej
rozparł się w fotelu. — Tylko zgrywa takiego, sam zobaczysz…
Obaj spojrzeli nagle na Dominikę, która niewinnie
wpatrywała się w lewy rękaw swojego swetra i wyskubywała z niego niesforne
nitki.
— Aaależ jestem śpiący! — Syriusz rozciągnął się leniwie i
wydał z siebie teatralne ziewnięcie. — Chyba jestem już za stary na treningi
organizowane przez Middletona.
— Starość nie radość — dodał sentencjonalnie James i
potarł powieki skryte za szkłami okularów, chociaż minutę temu jego oczy
błyszczały bystro i czujnie. — Idziemy spać?
— W myślach mi czytasz, Rogaczu. Dobranoc! — Black
wyprostował się ze stęknięciem i obaj pomaszerowali w kierunku męskich
dormitoriów.
Moon patrzyła za nimi uważnie, dopóki rąbek szaty Pottera
nie zniknął za zakrętem klatki schodowej.
— Słyszałaś? — zapytała Patricię, odkładając różdżkę na
bok.
— Co takiego, kochana? — Macmillan zamrugała gwałtownie w
świetle trzaskających w kominku płomieni i popatrzyła na nią z roztargnieniem.
— Znowu coś knują. — Widząc niezrozumienie na twarzy
koleżanki, wskazała na przejście prowadzące do męskich dormitoriów. — Huncwoci.
Patricia uśmiechnęła się z pobłażaniem i niecierpliwie
machnęła ręką. W tym niepozornym geście było tyle niewymuszonej gracji
charakterystycznej dla arystokracji, że Patty równie dobrze mogła skazać kogoś
na ścięcie głowy i z pewnością jej postawa nie zmieniłaby się ani trochę.
— Och, oni stale to robią. Przyzwyczaisz się.
Macmillan wróciła do lektury, a Moon ponownie przewiesiła
nogi przez podłokietnik fotela i wpatrzyła się w sufit. Była w nie najlepszym
nastroju, bo powoli zaczynała się przekonywać, że propozycja Ragnaroka o
udzielaniu jej korepetycji z numerologii była jedynie wybiegiem, który miał
skłonić ją do milczenia. Za każdym razem, kiedy spotkali się na korytarzu czy w
Pokoju Wspólnym, chłopak nie podejmował kontaktu wzrokowego i nie odezwał się do
niej żadnym słowem od pamiętnej rozmowy w bibliotece. Naturalną koleją rzeczy,
uraza i rozczarowanie jeszcze bardziej rozbudziły jej ciekawość i zaczęła
intensywnie rozmyślać nad tym, dlaczego Ragnarok – skądinąd przystojny i
intrygujący chłopak – nie jest lubiany w Gryffindorze i samotnie wymyka się
nocami. Wprawdzie Huncwoci też to robili i choć najwyraźniej wyłącznie na niej
robiło to jeszcze jakieś wrażenie, to przecież oni robili to wszystko dla żartu
i w dodatku w grupie przyjaciół. Ragnarok nie żartował, to było pewne.
W pewnej chwili zerknęła na zaczytaną Macmillan, ale zaraz
sama skarciła się w duchu. Lepiej było nie pytać wprost – w końcu już poruszała
ten temat, ale Lily i Patricia zbyły ją, mówiąc to samo, co Black – żeby
trzymała się od Ragnaroka z daleka. Bardzo rozsądna rada, szkoda tylko, że
osiągała odwrotny efekt…
Moon westchnęła i powierciła się jeszcze trochę w fotelu,
kiedy wreszcie Macmillan przeciągnęła się i ziewnęła, podobnie jak Syriusz
niespełna dwie godziny wcześniej.
— Dość już tego dobrego. Idziemy do dormitorium?
— Ja jeszcze trochę posiedzę, nie jestem śpiąca — odparła
Dominika zgodnie z prawdą, i z cierpieniem wymalowanym na twarzy sięgnęła po
podręcznik.
— Nie siedź za długo. — Brunetka uśmiechnęła się do niej
ciepło i przeczesała palcami swe lśniące włosy. — Karaluchy pod poduchy!
— Eee, dobranoc — powiedziała Moon, nie bardzo wiedząc, co
to dziwaczne stwierdzenie ma oznaczać, po czym zajęła się lekturą. Przez
dłuższą chwilę bezmyślnie wpatrywała się w rycinę raptuśnika zanim zorientowała
się przerabiali go już dwa tygodnie temu. Potrząsnęła głową i zmarszczyła brwi,
próbując się skoncentrować, ale serce szybko biło w jej piersi, a krew szumiała
w uszach, jakby dopiero co przerwała forsowny bieg. Oparła policzek na dłoni i z
braku lepszego zajęcia zaczęła obserwować maleńkie pyłki, które odrywały się od
płonących drew i szybując w powietrzu jako drobne iskierki, wypalały się, po
czym lądowały tuż przed podłużnym dywanikiem jako delikatne płatki popiołu.
Pokój Wspólny powoli wyludniał się, a ogień stopniowo
wygasał. Przez chwilę koło dziury pod portretem mignęła jej ruda czupryna Lily,
ale Gryfonka szybko zniknęła na schodach prowadzących do dziewczęcych
dormitoriów. Dominika z determinacją tkwiła w fotelu, czekając na Huncwotów,
którzy wcześniej czy później musieli się pojawić. Wprawdzie w ich rozmowie nie
padł żaden konkretny termin, ale coś w ich teatralnym zachowaniu i czujnych
spojrzeniach mówiło jej, że to będzie właśnie dzisiaj.
W pewnym momencie musiała się zdrzemnąć, znużona
bezczynnym oczekiwaniem, bo kiedy otworzyła oczy, usłyszała za sobą
przytłumione szepty.
— Jak go upuścisz, to cię zabiję! — To złowrogie syknięcie
nie mogło należeć do nikogo innego poza Jamesem Potterem, więc Moon skuliła się
w fotelu przed wygasłym paleniskiem i czujnie nastawiła uszy.
— Po co nam taka ciężka klatka? — jęknął nadąsany głos.
— Wybacz mi, Glizdogonie — ponownie przemówił Potter. —
Naprawdę przepraszam, że nie dysponuję kolekcją ptasich klatek do wyboru…
To zdanie wystarczyło, żeby zdradziecka ciekawość Dominiki
zwyciężyła i zmusiła ją do wyjrzenia zza oparcia fotela, a więc, tym samym, porzucenia
konspiracji.
— Co jest w tej klatce? — zapytała żywo, próbując dojrzeć
coś w otaczającej ciemności. Na tle niezasłoniętych kotar widniały jedynie
niewyraźne sylwetki, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że
Huncwoci pojawili się właśnie w Pokoju Wspólnym, by zrealizować kolejny dowcip.
— Powinnaś już spać — zauważył z przekąsem Syriusz, który
jako pierwszy otrząsnął się ze zdumienia. — Pojutrze bal. Wiesz, jakie będziesz
miała wory pod oczami?
Moon nie zwróciła uwagi na ten bezczelny przytyk i wstała
z fotela, po czym powoli podeszła do Huncwotów, wciąż usiłując przyjrzeć się
czemuś, co chowali za plecami.
— Proszę, pokażcie mi! — jęknęła w końcu, zmęczona
podchodami. — Opieka nad Magicznymi Stworzeniami to mój ulubiony przedmiot…
W ciemności przed nią rozległo się stłumione parsknięcie,
ale nie była w stanie określić, z której strony zabrzmiało.
— W zeszłym tygodniu przy śniadaniu rozprawiałaś, jak to
strasznie kochasz numerologię, a zaledwie dwa dni temu zachwycałaś się
zielarstwem — zauważył James. Jego głos ociekał złośliwą uciechą.
Moon spochmurniała. Nie miała pojęcia, jak Huncwoci
gromadzili takie, wydawać by się mogło, bezużyteczne informacje, zwłaszcza że
nie uczęszczali na żadne z wymienionych zajęć.
— Nie boicie się, że wszystko rozpowiem? — zapytała
buntowniczym tonem, podczas gdy jej wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności
i wyławiał z niej poszczególne szczegóły sylwetek stojących przed nią.
Chichot rozległ się z kilku kierunków jednocześnie.
— Nie powiedziałabyś McGonagall. — Syriusz podszedł i
potargał jej jasne włosy. Moon gniewnie odtrąciła jego dłoń.
— Może i nie — odparła, nie bez triumfu. — Ale powiem
Lily.
Niemal instynktownie wyczuła jak stojący przed nią Gryfoni
zesztywnieli z grozy. Przez dłuższą chwilę rozkoszowała się tym uczuciem, kiedy
nagle James odezwał się ponurym, kompletnie pozbawionym wcześniejszej kpiny
tonem:
— Dobra. Ale sama się ukryjesz.
Dominika przytaknęła skwapliwie, choć nie miała pojęcia,
co to właściwie mogło oznaczać. Wkrótce jednak jej ciekawość została
zaspokojona – Huncwoci polecili jej czekać na korytarzu przed wejściem, dopóki
portret Grubej Damy nie uchylił się leniwie. Przez chwilę dziewczyna rozglądała
się niepewnie, widząc jedynie kamienne ściany i skąpe ozdoby.
— Tutaj — syknął Potter gdzieś z lewej strony, ale nie
mogła nic dostrzec.
— Oooch, ukrywamy się. — Gdy wreszcie dotarła do niej
prawda, niezwłocznie stuknęła różdżką w czubek własnej głowy i skrzywiła się
lekko – zaklęcie Kameleona było dość nieprzyjemne, ale w takich sytuacjach jak
ta, była wdzięczna poprzedniej szkole za gruntowne wykształcenie obejmujące
tworzenie wszelkich iluzji optycznych. Mimo wszystko.
Sądząc pod odgłosach kroków, które odbijały się między
kamiennymi ścianami mimo podjętych środków ostrożności, Huncwoci kierowali się
w dół przy pomocy bocznych schodów, więc Moon musiała wytężać słuch, by nie
stracić tropu. Rozumiała, że korzystanie z głównej klatki schodowej, a więc
schodów dowolnie zmieniających położenie i czyniących mnóstwo hałasu, nie
byłoby zbyt rozsądnym posunięciem. Wędrowali tak długo, że dziewczyna straciła
poczucie czasu i kiedy tylko napotykali niewielkie okienko w murze, zerkała w
nie, spodziewając się zastać pierwsze oznaki świtu.
Huncwoci wędrowali niewzruszenie, raz po raz czyniąc ukradkowe
uwagi, aż dotarli do sali wejściowej. Moon przystanęła, widząc znajome wnętrze
w zupełnie nowych, tajemniczych okolicznościach, ale energiczny stukot podeszew
upewnił ją w przekonaniu, że Huncwoci poszli prosto przed siebie i zniknęli w
korytarzu prowadzącym do lochów.
Dominika poczuła jak radosny dreszczyk drażni jej ciało.
Wprawdzie z rozmowy Huncwotów wynikało wyraźnie, że zamierzają dokuczyć
Heckmannowi, ale w pewnym sensie nie spodziewała się, że rzeczywiście
skonfrontują się z nauczycielem. Ona sama nie miała na to dość odwagi, chociaż
profesor ostatnio wstawił jej „N”, nie oglądając nawet eliksiru, twierdząc, że
na jej stanowisku pracy panował zbytni nieporządek. Nie odważyła się powiedzieć
ani słowa, choć niechęć pozostała w niej i była główną przyczyną tego, że
poszła za Huncwotami.
Kroki ustały i Moon także zatrzymała się, nasłuchując.
— Dobra — mruknął jakiś głos.
Nagle w wąskim, kamiennym korytarzu pojawiły się cztery
sylwetki. Jedna z nich odłożyła jakiś przedmiot pod przeciwległą ścianę i dołączyła
na pozostałych, które zgromadziły się przed prostymi, drewnianym drzwiami i
rzucały zaklęcia.
Dominika zbliżyła się do przedmiotu i w rozbłyskach
światła błyskających z różdżek Huncwotów, rozpoznała klatkę skrywającą
niewielkiego ptaka, który swym wyglądem przypominał wychudzonego sępa. Z
zachwytem śledziła błyski ślizgające się po zielono-czarnych piórach lelka
wróżebnika, którego widziała po raz pierwszy w życiu, chociaż dość powszechnie
występował na Wyspach Brytyjskich. Ptak spojrzał na nią ponurym wzrokiem i
nieznacznie otworzył dziób, z którego jednak nie wydobył się żaden dźwięk. Moon
domyśliła się, że Huncwoci rzucili na niego Silencio.
Zerknęła na nich ukradkiem, ale wciąż wydawali się
pochłonięci otwieraniem drzwi do gabinetu profesora Heckmanna.
Ostrożnie uchyliła drzwiczki klatki i sięgnęła do środka.
Ptak cofnął się gwałtownie i dziobnął jej dłoń w ostrzegawczym geście. Moon
sięgnęła do kieszeni szaty, w której trzymała przysmaki, które zapobiegawczo
kupiła w Hogsmeade, z myślą o drapieżnej łasicy należącej do szkolnej woźnego,
po czym wysypała kilka na wyciągniętą dłoń. Lelek wahał się przez chwilę, po
czym połknął łakocie i posłusznie przeniósł szponiaste łapy na jej przedramię.
Dominika wyprostowała się ostrożnie, z zachwytem podziwiając
swoje osiągnięcie. Lelek gwałtownie odwracał łebek, najwyraźniej próbując
rozeznać się w okolicznościach.
— Patrzcie — wykrztusiła tylko, nie odrywając wzroku od
jego lśniących piór, które w blasku różdżek przybierały niesamowite odcienie.
Huncwoci odwrócili się gwałtownie.
— Czyś ty zgłupiała?! — Potter zbliżył się jako pierwszy,
a ptak zatrzepotał skrzydłami na jego widok. — Przecież on ma być w środku!
Moon wzruszyła ramionami i pogłaskała gładkie pióra.
— O ile otworzycie te drzwi.
Potter cofnął się do gabinetu profesora, chociaż wciąż
rzucał w jej kierunku niechętne spojrzenia. Wreszcie zamek kliknął obiecująco i
drzwi otworzyły się niemal zachęcająco.
— Daj go tu.
Moon z niechęcią zbliżyła się do Huncwotów i, ignorując
wyciągnięte ręce Syriusza i Jamesa, ostrożnie przekazała lelka Remusowi.
Chłopak uśmiechnął się do niej uspokajająco, po czym ostrożnie pogładził pióra
ptaka, ostatecznie wzbudzając jej zaufanie.
— Ruido — mruknął Lunatyk, przekraczając próg
gabinetu. W odpowiedzi Lelek wydobył z siebie charakterystyczny, niski i
drgający dźwięk. Wszyscy zesztywnieli na moment, po czym zaczęli wycofywać się z
korytarza, a Lupin uniósł przedramię, z którego ptak sfrunął gładko na jeden z
kamiennych parapetów w gabinecie Heckmanna.
— Załatwione — sapnął Remus, zamykając za sobą drzwi i
patrząc na nich roziskrzonym spojrzeniem swych mądrych, siwych oczu.
* * * * *
A niech to — myślała Moon, biegiem przemierzając
kamienne korytarze. — Znowu to samo.
Euforia z umieszczenia lelka wróżebnika w gabinecie mistrza
eliksirów dość szybko wyparowała, przynajmniej w jej przypadku. Jak zdążyli
wyjaśnić jej Huncwoci, Heckmann był złośliwy i niesprawiedliwy, ale też
niesamowicie przesądny, dlatego spodziewali się, że zastanie omenu nieszczęścia
w jego własnym gabinecie porządnie wyprowadzi go z równowagi. Dominika po raz
kolejny z uznaniem pomyślała o wszechstronnej wiedzy i zaradności Huncwotów,
ale zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek, lelek zaczął głośno okazywać swoje
niezadowolenie. Cała piątka z przestrachem popatrzyła na drzwi gabinetu, za
którymi ptak snuł swą melancholijną pieśń, od której zaczęły ciążyć im nogi i
myśli.
— Ja… myślę… że powinniśmy się zmywać — mruknął Lupin,
zatykając uszy i z trudem wyrywając się z otępienia.
James wyciągnął zza pazuchy jakąś srebrzystą plątaninę ni
to cieczy, ni to materiału, po czym zarzucił ją na Huncwotów i westchnął ze
smutkiem, wsłuchując się w pieść lelka. Ledwie zdążył to zrobić, gdzieś w głębi
korytarza rozległo się gderanie szkolnego woźnego.
Słysząc niepokojące odgłosy i nie mając pojęcia, gdzie
dokładnie znajdują się Huncwoci, Moon bez namysłu puściła się biegiem w
kierunku wyjścia z lochów. Stanąwszy w sali wejściowej, rozejrzała się
bezradnie, nie wiedząc, gdzie powinna uciekać. Ciężkie kroki za plecami
pozbawiły ją jednak wszelkich wątpliwości i Moon wbiegła na główne schody, nie
bacząc na swoją przewidywalność ani na fakt, że schody bywały kapryśne. Po
prostu biegła przed siebie, a szkolna szata plątała się jej między nogami.
Huncwoci oczywiście gdzieś zniknęli, ale nie miała czasu, by o tym myśleć. W
przypływie rozsądku skręciła w jakiś boczny korytarz i przemierzyła go lekkim
truchtem, wzrokiem szukając klatki schodowej. Jej spojrzenie nieuważnie
ślizgało się po portretach i gobelinach, które mijała w pośpiechu.
Serce mocno, niemal boleśnie zabiło w jej piersi, gdy
usłyszała szuranie butów tuż za swoimi plecami.
* * * * *
— Dobra, Łapo, zgarnij ją i wracaj. — James stanowczym
gestem wypchnął go spod peleryny-niewidki.
— Co? — obruszył się Black, wymownie zerkając na portret
Grubej Damy, który znajdował się w odległości zaledwie kilku stóp od nich. —
Niby dlaczego ja?
Potter ściągnął pelerynę ze swej rozczochranej czupryny i
przewrócił oczami.
— Jeśli Moon piśnie choć słówko, Evans nie odezwie się do
mnie do końca życia. — Zastanowił się przez chwilę. — A przynajmniej do końca
semestru, ale i tak wolałbym tego uniknąć.
— Niech Glizdogon idzie.
Ale Peter niepostrzeżenie wyślizgnął się już spod
peleryny-niewidki i w momencie, kiedy Syriusz wypowiadał te słowa, otwierał właśnie
przejście pod portretem. Black wbił w jego plecy mordercze spojrzenie, ale
Pettigrew kompletnie się tym nie przejął i zniknął w Pokoju Wspólnym
Gryffindoru.
— Masz Mapę — zauważył rozsądnie Lunatyk i bez zbędnych
ceregieli poszedł w ślady przyjaciela.
Po chwili na korytarzu zostali tylko on i James, który
przedstawiał sobą dość makabryczny widok, bo jego głowa samoistnie wisiała w
powietrzu i rzucała Syriuszowi wymowne spojrzenia.
Po krótkim wzrokowym pojedynku, Black burknął coś,
niezadowolony, i zawrócił w kierunku schodów, tupiąc głośno i niefrasobliwie.
Potter zerwał z siebie pelerynę i wyciągnął ją do przyjaciela, ale Łapa
najwyraźniej był święcie obrażony i nie obdarzył go nawet spojrzeniem.
James wzruszył ramionami i uśmiechnął się do siebie.
Za nic nie chciałby teraz być na jej miejscu.
* * * * *
Zanim zdążyła obejrzeć się i wypróbować jakąkolwiek
wymówkę, ktoś unieruchomił ją w miejscu i zasłonił dłonią usta. Przerażona,
zaczęła się szamotać i wyrywać, udało jej się nawet kopnąć napastnika w goleń,
ale po chwili popchnął ją na przeciwległą ścianę ozdobioną imponującym, starym
gobelinem przedstawiającym palenie czarownic. Moon zacisnęła powieki i skuliła
ramiona, gotowa na spotkanie z twardym murem, ale podobnie jak w przypadku
przechodzenia przez bramkę na dworcu King’s Cross, jej ciało napotkało pustą
przestrzeń. Zamrugała zdumiona, rozglądając się po niewielkiej wnęce, którą
skrywał gobelin. Wokół znajdował się jedynie goły, wygładzony przez lata
kamień, ale w tych okolicznościach to miejsce wydawało się jej jednocześnie
cudowne i zdumiewające.
Nie dane jej było jednak długo kontemplować widoków, bo do
wnęki wcisnął się za nią bardzo obrażony Syriusz Black.
— To ty! — wydyszała, odsuwając się od niego możliwie
najdalej, aż jej plecy natrafiły na zimną ścianę. — Zwariowałeś?!
— Ja? — Brwi Blacka powędrowały do góry. — Ratuję ci
tyłek, a ty jeszcze mnie kopiesz!
— Nikt ci nie kazał — burknęła Dominika, chociaż w głębi
duszy odrobinę pożałowała niewinnej, w gruncie rzeczy, łydki Syriusza.
— Mylisz się. — Chłopak parsknął kpiąco i usiadł pod
przeciwległą ścianą, wyciągając z kieszeni jakiś notatnik i pomięte pióro, po
czym zaczął coś energicznie notować. Przez chwilę Moon patrzyła na niego z
wysoko uniesionymi brwiami, po czym sięgnęła w kierunku brzegu gobelinu.
— Nie radzę — powiedział Black, nie podnosząc wzroku. —
Plumpton węszy w okolicy.
Blondynka poczerwieniała ze złości i stanęła naprzeciwko
niego, zakładając ramiona na piersiach. Postanowiła już nigdy nie odezwać się
do niego choć słowem, ponieważ nagle odkryła, że Lily miała rację co do
Huncwotów – byli aroganccy, zarozumiali, przesadnie pewni siebie, humorzaści i…
Wytrzymała trzy minuty.
— Co to? — zapytała wojowniczym tonem, wskazując na
notatnik spoczywający na podołku Syriusza. — Grafik randek?
— Całe szczęście, że niektórzy mają do nich okazje —
westchnął Black głosem tak niewinnym, że aż kłującym w uszy.
Moon odniosła silne wrażenie, że szansa na to, iż zaraz
eksploduje ze złości, zaczęła gwałtownie rosnąć, dlatego ukradkiem odsunęła rąbek
gobelinu i uważnie rozejrzała się po korytarzu.
— Cześć — powiedziała miękko do niewielkiej łasicy o
bladym, wyliniałym futerku i błyszczących w świetle księżyca oczach. — Zgubiłeś
się, malutki?
— Cholera. — Black wcisnął głowę w przerwę między sztywnym
materiałem a ścianą. — To Ciapek! Cofnij się, jakoś go…
— Zamknij się — powiedziała chłodno Moon i uśmiechnęła się
do łasicy. — Masz na imię Ciapek, tak? Jak ładnie. Mam coś dla ciebie…
Syriusz z mieszaniną zgrozy i fascynacji przyglądał się
jak Dominika wyciąga z kieszeni garść niewielkich kostek i podsuwa je łasicy
pod nos. Zwierzę obwąchało je czujnie i ostrożnie chwyciło w pyszczek jedną z
nich.
Różne nieprzyjemne uwagi cisnęły mu się na usta, ale jakoś
żadna z nich nie opisywała należycie tego, co rozgrywało się przed jego oczami.
W dodatku wyglądało na to, że kocie chrupki posmakowały Ciapkowi, bo po chwili
Moon zaczęła szperać po kieszeniach w poszukiwaniu kolejnej porcji.
— Zjadłeś wszystkie. — Wzruszyła ramionami i wyciągnęła
dłoń, by pogłaskać jego wyliniałe futerko, ale łasica kłapnęła jedynie ostrymi
jak szpilki zębami, po czym odwróciła się i w podskokach zniknęła za załomem
korytarza.
— W nogi — syknął Black, chwytając ją mocno za ramię i
wyciągając zza gobelinu. Moon otworzyła usta, by skomentować jego
impertynenckie zachowanie, ale Syriusz biegł już przed siebie, błyskawicznie
odnalazłszy drogę do bocznej klatki schodowej i pomknął w górę, przeklinając w
myślach Plumptona, Ciapka, tę wariatkę Moon, a przede wszystkim Rogacza, który
go na to wszystko naraził.
— Merlinie, co ci strzeliło do głowy? — wyszeptał, kiedy
zrównała się z nim krokiem.
— Ciapek jest biedny. — Dziewczyna spojrzała na niego
surowo, w pośpiechu odgarniając włosy, które opadały jej twarz. — Widziałeś,
jakie ma wyliniałe futerko? Plumpton na pewno wcale o niego nie dba…
Syriusz potrząsnął głową, czując się jak w wyjątkowo
irracjonalnym śnie.
— Ta łasica to wcielenie koszmarów! Jest wredna, cwana i
cholernie szybka…
— To dlatego, że nikt jej nie lubi. — Moon najwyraźniej
poważnie zaangażowała się w analizę psychologiczną Ciapka. — Wystarczyłaby
odrobina dobroci i…
Black przestał śledzić ten potok bzdurnych rozmyślań i
wyciągnął zza pazuchy Mapę. Na planie niemal pustego zamku nietrudno było
odszukać Plumptona, który wprawdzie znajdował się dwa piętra niżej od nich, ale
z pewnością znał przynajmniej część tajnych przejść, z którymi zaznajomieni byli Huncwoci, więc musieli jak najszybciej znaleźć się w Pokoju Wspólnym.
— Dlatego gdybyś był łasicą, postąpiłbyś tak samo —
zakończyła uroczyście Gryfonka i popatrzyła na niego triumfalnie. Black bez
słowa pociągnął ją za sobą.
Kilka jardów przed nimi majaczył już portret Grubej Damy.
Syriusz odetchnął z ulgą i podbiegł do niego lekko, w biegu wypowiadając hasło.
— Mam już tego dość! — pisnęła dama w uderzająco różowej
sukni i założyła ramiona na imponujących piersiach. — Ciągle tylko wchodzicie i
wychodzicie! Tak nie można!
— Wybacz mi, madame. — Syriusz skłonił się z galanterią i
teraz to Dominika popatrzyła na niego ze zdumieniem. — To się więcej nie
powtórzy.
— Ja myślę — mruknęła Gruba Dama, ale ukradkiem poprawiła
papiloty pod czepkiem nocnym i stłumiła uśmieszek. — Wchodźcie, tylko szybko.
Bez ociągania się przekroczyli próg Pokoju Wspólnego i jak
na komendę odetchnęli z ulgą. Black potarł twarz dłońmi i rozmarzył się na myśl
o ciepłym łóżku, które czekało na niego w dormitorium. Bez słowa ruszył w
kierunku schodów.
— Dziękuję, że po mnie wróciłeś — bąknęła Moon. Wciąż
stała na środku pomieszczenia i skubała rękaw szaty. — Sama nie wiedziałabym
jak.
Syriusz odwrócił się w jej kierunku i zdobył się nawet na
przyjazny uśmiech. Bądź co bądź, ta wścibska, niezrównoważona, dokarmiająca
łasice Moon była całkiem zabawna. W dodatku podsunęła mu pewien pomysł, który
musiał jak najszybciej skonsultować z resztą Huncwotów.
— Drobiazg. — Wzruszył ramionami, mimo wszystko czując
pewien opór przed spojrzeniem w te zielone oczy i przyznaniem, że to przecież
Jim zmusił go do tego wszystkiego.
* * * * *
Następnego dnia przy śniadaniu Lily mimowolnie poddała się
radosnej atmosferze, która panowała w Wielkiej Sali. Nawet ktoś zupełnie
niezorientowany w hogwarckich realiach, musiałby domyślić się, że tego dnia
działo się coś niezwykłego. Uczniowski gwar było głośniejszy niż zwykle,
spojrzenia bardziej roziskrzone, a uwaga wszystkich koncentrowała się na
czternastu osobach, które mniej lub bardziej spokojnie spożywały śniadanie.
Lily nigdy nie mogła się nadziwić, że Potter i Black,
pomimo ciążącej na nich ogromnej presji objawiającej się w setkach par oczu, które
obserwowały każdy ich ruch, nie denerwowali się na tyle, żeby nie zjeść
porządnego śniadania. Niczym w transie obserwowała jak Black nakłada sobie na
talerz piątego naleśnika i obficie polewa go miodem. Jej spojrzenie mimowolnie powędrowało do siedzącego po jego prawicy Pottera.
— Dzieńdoberek, Evans. — Najwyraźniej przyglądała mu się
trochę zbyt długo, bo chłopak odwzajemnił spojrzenie i uśmiechnął się do niej
szeroko. — Trzymaj dzisiaj za mnie kciuki!
— Zawsze kibicuję Gryffindorowi — odparła wymijająco i
skupiła wzrok na własnym talerzu, wciąż czując na sobie jego wzrok.
Siedząca obok Moon nieustannie wierciła się na miejscu i
na przemian rozplątywała, to zwijała szalik w barwach Domu Lwa. Lily jeszcze
nigdy nie widziała jej tak podekscytowanej – wiedziała, oczywiście, że Dominika
interesuje się Quidditchem, ale jeszcze nie miała okazji się o tym przekonać.
Po jej prawiej stronie siedziała Patricia i ze znawstwem rozprawiała o
najnowszym skandalu w Lidzie Quidditcha, zamaszyście wymachując widelcem.
Ledwie udało jej się uchylić przed szybującym w jej stronę kawałkiem szynki.
Ona sama nie miała zielonego pojęcia o żadnym sporcie, więc atmosfera radosnego
oczekiwania udzielała się jej niemal instynktownie – patrząc na roześmianych
przyjaciół i znajomych, wdychając woń cudownego, hogwarckiego śniadania,
omijając wzrokiem lekki, prawie niezauważalny uśmieszek na ustach Jamesa
Pottera – czuła się zupełnie jak w domu.
Drużyny wstały od stołów pierwsze – najpierw Puchoni,
potem Gryfoni. Do samych drzwi odprowadziły ich gromkie oklaski i wiwaty.
Lily czuła się przyjemnie rozluźniona – między
Hufflepuffem i Gryffindorem próżno było szukać takiego napięcia jak w relacjach
ze Slytherinem, dlatego nadchodzący mecz zapowiadał się ciekawie, choć nie
przesadnie emocjonująco. Jednym uchem słuchała rewelacji Patricii na temat
znakomitego przygotowania Puchonów, którzy – znani ze swojej pracowitości –
rzekomo trenowali przez całe lato, by teraz pokazać, co potrafią. W tej kwestii
żywiła pewną obawę – wyglądało na to, że mecz rozegra się pomiędzy sumienną,
uczciwą pracą Puchonów a butą Gryfonów, bo szczerze wątpiła w to, żeby Potter i
Black na tyle poważnie podchodzili do treningów. Spojrzała na szalik
Gryffindoru oplatający jej szyję i stanowczym gestem poprawiła węzeł.
Patricia i Dominika niemal siłą zmusiły ją do biegu przez
błonia, żądając zajęcia najlepszych miejsc na trybunach. Kiedy Lily
przyspieszyła, a wiatr rozdmuchał jej ciemnorude włosy, zaśmiała się w głos i
przymknęła oczy. Tego dnia czuła się, jakby nikt i nic nie mogło zrujnować jej
szczęścia.
Pierwsze rzędy okazały się zajęte, więc Moon oświadczyła
stanowczo, że postoi przy barierkach. Lily oplotła palcami metalowe pręty i z
ciekawością zerknęła na płytę boiska. Powierzchnię między trybunami pokrywała
zielona, miejscami żółknąca już trawa, z której wyrastało sześć wysokich pętli.
Po niespełna połowie godziny rozległ się upragniony głos
komentatora.
— Witam wszystkich na pierwszych w tym roku rozgrywkach
Quidditcha! Dziś zmierzą się ze sobą wytrawni gracze – pełni zapału Puchoni
oraz nieustraszeni Gryfoni! Gryffindor postawił na swój stały skład, ale
zwróćcie proszę uwagę na taktyczne zmiany w drużynie Hufflepuffu…
Evans poczęstowała się ślimakiem-gumiakiem, którego
podsunęła jej Macmillan i bez większego zainteresowania przyglądała się
postaciom w żółtych szatach, które kolejno pojawiały się na boisku. Ożywiła się
nieco dopiero, gdy zapowiedziano wejście Gryfonów.
— Kapitan i zarazem obrońca, Malcolm Middleton!
Niepokonani ścigający, czyli James Potter, Hazel Kaolin… Ach, ta dziewczyna ma
parę w rękach!... i Jasper Woodbury! Wojowniczy pałkarze, Syriusz Black i
Gabriel Rough! A na koniec nasz mały, dzielny szukający Carl Kidney!
Kidney pokazał obraźliwy gest w kierunku komentatora, za
co został natychmiast skarcony przez sędzinę.
— I zaczęło się! Wygląda na to, że to prawda, co mówią na
szkolnych korytarzach i nie mam tu wcale na myśli plotki o tym, że Syriusz Black
ma na plecach tatuaż w kształcie bazyliszka! Nie, moi drodzy, spójrzcie tylko
na Puchonów – jak oni grają! Od razu weszli w posiadanie kafla i Middleton
będzie miał ciężki orzech do zgryzienia, jeśli będzie chciał stawić czoło ich
świetnie zsynchronizowanym ścigającym!
— Ej. — Lily pociągnęła Moon za kołnierz szaty, kiedy za
jej plecami rozległy się głośne oklaski w odpowiedzi na bramkę obronioną przez
gryfońskiego obrońcę. — Nie wychylaj się tak, bo wypadniesz.
— Nic nie widzę — jęknęła Dominika, stając na palcach i
wyciągając szyję.
Evans ukradkiem rozejrzała się po boisku. Gryfońscy
ścigający raz po raz przechodzili do ofensywy, więc miała dobry pretekst, żeby
popatrzeć na Pottera. Nawet na torturach nie przyznałaby się, że lubi
przyglądać mu się, kiedy lata. Wydawał się wtedy zupełnie inną osobą – lot
sprawiał mu wyraźną przyjemność, ale jednocześnie na jego twarzy widać było
głębokie skupienie i powagę, które tak rzadko zastępowały u niego łobuzerski
uśmiech i kpiąco uniesione brwi. Podczas meczu wyglądał znacznie dojrzalej niż
zwykle, a sprawność i wyczucie, którymi wykazywał się w powietrzu, nie raz już
jej zaimponowały. Czasami żałowała, że z chwilą, gdy jego stopy ponownie dotkną
murawy, znowu stanie przesadnie pewnym siebie durniem, ale przez ten krótki
czas, kiedy był odpowiedzialny za losy drużyny, kiedy Gryfoni wodzili za nim
spojrzeniami pełnymi nadziei, mogła podziwiać go razem z innymi.
Nawet nie zauważyła, kiedy komentator ogłosił trzeci gol
dla Hufflepuffu, co dawało wynik czterdzieści do trzydziestu dla Gryffindoru.
Gryfoni byli wyraźnie zdziwieni dobrą passą Puchonów, którzy zwykle byli
traktowani z dużą dozą pobłażliwości i nikt na poważnie nie wierzył w ich zwycięstwo.
Najwyraźniej ciężka praca opłaciła im się i teraz gryfońska drużyna musiała
naprawdę się natrudzić, by utrzymać prowadzenie.
— Zauważył znicza! — krzyknęła Moon i niemal do połowy
przewiesiła się przez barierkę.
Rzeczywiście, obaj szukający zanurkowali gwałtownie, a
widzowie na moment wstrzymali oddech. Gra nie zatrzymała się jednak – ścigający
prowadzili nieustanny bój z obrońcami, otoczeni przez pałkarzy, którzy robili,
co mogli, by wpłynąć na bieg rozgrywki. Szukający wciąż pikowali po przeciwległej
stronie boiska, kierując się do stóp puchońskich trybun.
— No dalej! — Dominika wychyliła się do przodu, wymachując
energicznie szalikiem. Nagle, jakby kierowana intuicją, odwróciła głowę i
skierowała wzrok w prawo – wprost na zabłąkanego tłuczka, który leniwie rozdarł
powietrze i zderzył się z jej skronią.
---
Tak, wiem, jestem najokropniejsza! Przepraszam Was serdecznie za to paskudne spóźnienie, ale pocieszę Was, że miałam kryzys na wszystkich polach... Nie tylko tu. W zamian oddaję w Wasze ręce długaśny rozdział i obiecuję nadrobić wszelkie zaległości na Waszych blogach do końca tygodnia. Dziękuję za cierpliwość!