„Zakon Feniksa”
– rozdział XV –
James porozumiał się spojrzeniem z Syriuszem i w milczeniu skinął głową. Jednocześnie skupili ponury wzrok na znienawidzonej postaci, która leżała u ich stóp, na podobieństwo jakiegoś ohydnego kraba usiłując oddalić się od nich jak najbardziej. Okularnik skinął krótko różdżką, a niewidzialna siła chlasnęła w twarz Snape’a na tyle mocno, że tłuste włosy opadły mu na bladą twarz, a z jego ust wydobył się mimowolny syk.
— No dalej, Śmiecierusie. — Głos Blacka przepełniony był odrazą. Pochylił się nad Ślizgonem, celując w niego różdżką. James nie potrafił powiedzieć, co w tym momencie przeważało w przepastnych oczach Snape’a – strach czy nienawiść? — Wiesz dobrze, że możemy tak długo. Tym razem od ciebie zależy, ile to potrwa.
Przez chwilę chłopak dyszał ciężko, z dłońmi wczepionymi w kamienną posadzkę. Nagle otworzył usta i bluznął potokiem przekleństw, ale Potter powstrzymał go szybko, mruknąwszy Deprimo. Ślizgon jęknął, opadając na posadzkę i uderzając w nią głową. Jego długie, delikatne palce zadygotały konwulsyjnie.
Cofnął zaklęcie, a Syriusz zbliżył się do Snape’a i bez cienia współczucia spojrzał mu w twarz.
— Mów, Smarkerusie — powiedział cicho, a widząc brak reakcji przeciwnika, wykonał krótki gest różdżką. Ciało chłopaka gwałtownie przesunęło się w kierunku ściany i uderzyło w nią, podnosząc się do pozycji siedzącej. — Mów, bo nie ręczę za siebie! Który z was, padalców, przyczepił się do Petera i Remusa? I po co?
— Co tu się dzieje?
Wszystkie trzy spojrzenia niechętnie spoczęły na gryfońskiej pani prefekt, która ostrzegawczo celowała w nich różdżką. Potter z niejakim znużeniem po raz kolejny zdziwił się jak to się dzieje, że Evans zadaje pytania w trybie rozkazującym.
Jako że brak odpowiedzi irytował Lily równie bardzo, co głupkowate wytłumaczenia, ruszyła ku nim stanowczym krokiem, groźnie marszcząc brwi. Huncwoci bez entuzjazmu opuścili swoje różdżki, nie przestając jednak celować nimi w leżącego na podłodze chłopaka, który rzucał niespokojne spojrzenia na wszystkich obecnych.
— Nie mogę uwierzyć, że znowu to robisz, Potter. — Głos Evans drżał od nieudolnie skrywanej wściekłości. James zacisnął mocno palce na różdżce i mimowolnie odwrócił wzrok od jej soczyście zielonych tęczówek. Dopiero teraz zauważył, że za plecami rudej Gryfonki czai się Moon, która napotkawszy spojrzenie Rogacza, gwałtownie podniosła się z klęczek, chowając coś do kieszeni. Okularnik ze zdumieniem zobaczył leżącą u jej stóp przewróconą na lewą stronę torbę Smarkerusa, którą opróżnili na samym początku, ale nie zdążył poświęcić temu więcej niż jedną myśl, bo Evans kontynuowała swoją tyradę. — Jak możesz być takim egoistą!
Potter poczuł, że zalewa go fala gorąca. Z jego różdżki wystrzeliło kilka szkarłatnych iskier, na co Gryfonka tylko z lekceważeniem uniosła jedną brew.
— Proponuję, żebyś zajęła się swoimi sprawami, Evans — odezwał się chłodno Syriusz zza jego pleców.
Ruda nie poświęciła mu nawet sekundy uwagi, wciąż wpatrując się ze złością w coraz gorzej tłumiącego emocje Jamesa. Okularnik wziął głęboki oddech i podszedł do niej na tyle blisko, że prawie stykali się nosami. W innych okolicznościach pewnie czułby się w takiej sytuacji szczęśliwy, ale teraz czuł tylko złość na nią, na jej niezrozumienie, na jej nieskazitelną moralność, która zawsze pozostawała w bezsensownej opozycji do rzeczywistości.
— Nie masz pojęcia, Evans — powiedział cicho, zmrużywszy oczy za okrągłymi szkłami okularów. — Nawet nie masz pojęcia, jak mało egoistycznie dbam o swoich przyjaciół.
Lily cofnęła się o krok, a jej migdałowe oczy na moment rozszerzyły się ze zdumienia. Przez krótką chwilę, która rozciągnęła się niemożliwie, patrzyli na siebie z mieszaniną oburzenia i złości, z trudem wyciskając z piersi każdy oddech, kiedy Snape poruszył się pod ścianą i jednym ruchem różdżki zgarnąwszy swój dobytek, skorzystał z okazji i rzucił się do ucieczki. Kiedy już miał minąć róg korytarza, Syriusz krótkim gestem posłał ku niemu gwałtowny podmuch powietrza, który zadarł do góry jego szatę, wszystkim obecnym ukazując poszarzałą bieliznę i wychudłe łydki Ślizgona, który w odpowiedzi zaklął szpetnie.
Evans spojrzała na Blacka, starając się włożyć w to spojrzenie całą odrazę, gniew i pogardę, jakie czuła w tym momencie, ale chłopak tylko wyzywająco skrzyżował z nią wzrok i z kpiącym uśmiechem dmuchnął na koniec różdżki.
* * * * *
Na obiad w Wielkiej Sali Moon przyszła z wypracowaną w ciągu niekończących się nocnych godzin taktyką. Jak zwykle usiadła w pobliżu Lily Evans, jej najlepszej, a także od niedawna, jedynej przyjaciółki, jednak z niecierpliwością rozglądała się wokół w poszukiwaniu znajomych, półprzezroczystych sylwetek, które codziennie przepływały wśród uczniów. Paradoksalnie, wszyscy zasiadający przy stole Gryffindoru byli rozczarowująco materialni.
Spojrzenie Petera Pettigrew nieustannie błądziło w stronę posilających się Krukonów, wśród których prym wiodła czarująca, pełna energii Francuzka, której Moon zawzięcie unikała. Na moment skupiła wzrok na Syriuszu, który również zachowywał się dość nietypowo, bezmyślnie grzebiąc widelcem w ziemniaczanej zapiekance. Raz po raz rzucał jej ukradkowe, ponure spojrzenia, których nie byłaby w stanie zauważyć, gdyby nagle Potter nie szturchnął go w ramię, szepcząc ku niemu, a Syriusz nie wzruszyłby ramionami, patrząc na nią zrezygnowanym wzrokiem.
Moon ostentacyjnie wpatrzyła się w swój puchar wypełniony dyniowym sokiem. Humory Blacka tylko nieznacznie odwracały jej uwagę od rzeczywistego problemu, którym stały się dla niej okoliczności śmierci Patricii. Hogwartczycy zdawali się być wstrząśnięci tym faktem, jednak powoli wracali do codzienności, świadomi, że kelpie nie były czymś wyjątkowym w Wielkiej Brytanii. Moon była jednak przekonana, że taki wypadek mógł się przydarzyć każdemu, owszem, ale nie jej przyjaciółce, więc była zdeterminowana, aby odkryć wszystko, co za tym stało. Lily z całą pewnością cierpiała nie mniej niż ona, w końcu znała Patricię znacznie dłużej i znacznie lepiej, ale w jej bólu nie było tej obsesyjności. Owszem, bywały nawet momenty, gdy – tak jak oni wszyscy – chciała udawać przed samą sobą, że to się nie stało, że Patty gdzieś wyjechała, ale zaraz wróci ze śmiechem i jakąś niedorzeczną historią na ustach, ale były to jedynie drobne przebłyski światła wśród gęstniejących ciemności. Nawet Evansówna zdobywała się niekiedy na żart czy blady uśmiech, ale nie zmieniało to faktu, że zaraz potem pogrążała się na powrót w swoim cichym smutku, czego dowodziło puste spojrzenie i płacz, który od śmierci Patricii rozlegał się każdej nocy w dormitorium najstarszych Gryfonek.
Moon potarła skronie, usiłując opanować zniecierpliwienie. Wiedziała, że za bardzo zdradza się z trawiącymi ją negatywnymi emocjami, bo Syriusz patrzył na nią niekiedy wymownie, ale automatycznie odwracała wzrok, skupiona na czymś zupełnie innym, czymś, czego on nie był w stanie zrozumieć.
Nagle ożywiła się, widząc nieopodal znajomą, półprzezroczystą sylwetkę szlachcica w okazałej kryzie.
— Sir Nicolasie! — zawołała półgłosem.
Nick odwrócił ku niej swój wspaniały profil, wydobywając na twarz lekki uśmiech. Ewidentnie był nie w humorze, ale zbliżył się do niej, przy akompaniamencie kilku pełnych grozy okrzyków uczniów, kiedy przeniknął przez z nich swym lodowatym jestestwem.
— Witaj, Dominiko. Jak mija ci dzień? — zagadnął uprzejmie, z wyraźną tęsknotą spoglądając na parujące udka kurczaków. Moon nie okazała im żadnego zainteresowania, wczepiając się palcami w krawędź stołu i z zapałem patrząc na ducha.
— Sir Nicolasie, czy nie zauważyłeś ostatnio czegoś… nietypowego?
— Nietypowego? — zapytał słabo szlachcic, mimowolnie wpatrując się w Remusa, który entuzjastycznie pałaszował jego upragnioną pieczeń kurczęcą. — Och, nie sądzę. Wprawdzie jak zwykle zdarzają się wśród nas pewne nieokrzesane dusze, ale tak po prawdzie, co my możemy czuć w takiej sytuacji?
Dominika rzuciła gniewne spojrzenie w stronę Lupina, który wzruszył ramionami i z nieco większym wyczuciem uraczył się dyniowym sokiem.
— Żadnych zakłóceń, sir Nicolasie? — drążyła blondynka, intensywnie wpatrując się w bladą, półprzezroczystą sylwetkę swego rozmówcy, który westchnął głośno, pozornie niedbałym gestem przeczesując starannie ufryzowane włosy. — Żadnych nowych współmieszkańców?
Szlachcic wsunął dłoń pomiędzy kryzę a ledwo utrzymującą się w pionie szyję i spojrzał na nią męczeńskim wzrokiem.
— Prawdę mówiąc, moja droga, cierpimy ostatnio niedostatek spokoju. — Tym razem jego spojrzenie powędrowało w kierunku sterty ociekających tłuszczem ziemniaków. Westchnął teatralnie, wzbudzając serię wzdrygnięć wśród siedzących nieopodal uczniów. — Pewna nieokrzesana osobistość zakłóca nasz wieczny spoczynek. Czy to tak wiele, prosić o odpoczynek po ciężkim, pełnym utrapień życiu?
— Nie ściemniaj, sir Nicolasie, ciężkie życie znasz tylko z opowieści — odezwał się nagle Potter, z uśmiechem złośliwie kołyszącym się tuż ponad powierzchnią złoconego pucharu.
Duch złapał się gwałtownie za szatę na piersi, mierząc go oburzonym spojrzeniem.
Duch złapał się gwałtownie za szatę na piersi, mierząc go oburzonym spojrzeniem.
— Jak śmiesz! — zawołał cienkim głosem. — A moja tragiczna śmierć?! To już nic nie znaczy?
— Jasne — dodał Syriusz, zupełnie nie zważając na ostrzegawcze spojrzenia Moon. — A resztę życia z pewnością ciężko przepracowałeś, czy mam rację? Te wszystkie okropne obowiązki w szlacheckiej rodzinie…
Blondynka spojrzała na niego ostro. Gryfon rozkołysał się nonszalancko na tylnych nogach krzesła, pozwalając kpiącemu uśmiechowi na rozpłynięciu się po jego wargach. Przez moment pomyślała, jak bardzo nie pasował do tego miejsca. Dumne rysy twarzy, widoczna na pierwszy rzut oka pogarda, szlachetność ruchów wskazywały niezbicie na to, że powinien siedzieć wśród Ślizgonów, a nie tu, gdzie większość Gryfonów wykrzywiała usta z niesmakiem lub przyglądała mu się w z podziwem…
Sir Nicolas poderwał się ze swego miejsca, prężąc się dumnie, mimo głowy nerwowo kołyszącej się na jego barkach.
— Nigdy nie słyszałem podobnej zniewagi! — zawołał, zwracając na siebie spojrzenia wszystkich siedzących w pobliżu Gryfonów.
Nim zdążyła powiedzieć choćby słowo, duch odwrócił się do niej plecami i niebawem wsiąknął w pobliską ścianę. Zagryzła w ustach gorzkie słowa i do dna wypiła zawartość swego pucharu, zamykając oczy na cudze spojrzenia.
* * * * *
Pewnego jasnego poranka, który wydawał się być jednym z wielu, Moon usiadła przy stole Gryffindoru z niedowierzaniem rozglądając się wokół. Przy gigantycznych, kunsztownie tkanych proporcach domów znajdowały się wściekle różowe szarfy, a wszystkie stoły przyozdobione były pięknymi, świeżymi liliami. Kiedy na jej dłoń spłynęło bladoróżowe serduszko, które szybko stopniało na podobieństwo płatka śniegu, nagle wszystko zrozumiała – dziś były Walentynki!
Większość Gryfonek zdawała się być mniej zszokowana tym faktem. Mundurek zawsze obarczony był stosownymi przepisami, ale fryzury i delikatny makijaż, który wraz z tajemniczymi uśmiechami rozświetlał twarze dziewcząt, nie pozostawiały wątpliwości. Nawet Lily, która wraz z nią zabrała się za parującą jajecznicę, wyjątkowo splotła swe wspaniałe kasztanowe włosy w grubego warkocza, który spoczywał na jej ramieniu.
Moon z roztargnieniem przeczesała dłonią swoje jasne, nigdy przesadnie posłuszne włosy, kiedy do sali wkroczyli Huncwoci przy akompaniamencie dziewczęcych westchnień i śniadanie rozpoczęło się na dobre.
Syriusz i James wydawali się czymś bardzo zaabsorbowani. Dyskutowali półgębkiem, marszcząc czoła i raz po raz stukając palcami w kawałek pergaminu, w którym Dominika rozpoznała ich tajemniczą mapę. Gdy przyszedł czas na sowią pocztę, Gryfonka z rozgoryczeniem zauważyła także rosnący stosik kopert przy talerzu Blacka. Chłopak w milczeniu podniósł na nią wzrok, z którego jak zwykle niewiele potrafiła wyczytać. Nie pamiętała, kiedy ostatnio okazał jej jakąś czułość. Zazwyczaj Walentynki nie były dla niej dniem ważniejszym niż inne, prawdopodobnie dlatego, że nigdy jeszcze nie miała ich z kim obchodzić, ale Black ewidentnie je zlekceważył, nie okazując jej cienia zainteresowania i bez słowa akceptując stos pochlebstw, który rósł w oczach z każdą sową wlatującą do sali.
Moon w milczeniu dopijała herbatę, bezmyślnie wpatrując się w plan zajęć. Miała ochotę uciec stamtąd jak najszybciej.
Siedząca obok niej Lily jak zwykle bez entuzjazmu przeglądała własne walentynki, które za pomocą usilnych rymów wyznawały jej miłość. Z lekceważeniem odłożyła je na kupkę obok własnego talerza, szukając spojrzenia Pottera, który najwyraźniej miał ważniejsze sprawy na głowie, bo półgłosem konsultował coś z Blackiem. Evans pospiesznie przejrzała zaadresowane do niej barwne kartki, ale żadna z nich nie skrywała w sobie znajomego podpisu. Nieznacznie zmarszczyła brwi.
* * * * *
— Dzień dobry. Nie przeszkadzam? — Przymilny głos dobiegł uszu Syriusza, a on odruchowo złożył mapę na pół. Podniósł spojrzenie, które miało wyrażać dwie rzeczy – tak, przeszkadzasz i tak, oddal się jak najszybciej.
Ze zdziwieniem zobaczył przed sobą nieznajomą twarz. Mężczyzna miał jasne, nieco przydługie włosy i granatową szatę czarodzieja. Uśmiech osadzony w kwadratowej szczęce lśnił bielą, ale to nie on przykuł jego wzrok – zrobiła to odznaka na jego piersi, przedstawiająca ośmioramienną gwiazdę i dwie skrzyżowane różdżki.
— O co chodzi? — zapytał spokojnie James, prostując się nad stołem, przechwytując pergamin i wsuwając go do wewnętrznej kieszeni szaty. Gest ten nie uszedł uwagi czarodzieja, który spoważniał nieco, ale po chwili uśmiechnął się równie promiennie co na początku.
— Och, mam tylko kilka pytań. Co powiecie na krótką pogawędkę na błoniach?
Syriusz i James porozumieli się zgodnym spojrzeniem. Sprawa śmierdziała z daleka i nie zamierzali pakować się w kolejne kłopoty, na nadmiar których zawsze cierpieli. Black już miał rzucić jakąś kąśliwą uwagę, jednoznacznie kończącą rozmowę, kiedy przy przeciwległym brzegu stołu zobaczył jak Moon podnosi się ze swojego miejsca w towarzystwie brunetki z identyczną odznaką a piersi.
— Czemu nie — powiedział cicho, śledząc ją wzrokiem i umyślnie nie patrząc w zdziwione oczy Pottera.
* * * * *
— Nie wiem — odpowiedziała po raz kolejny, czując jak długie, chłodne jeszcze promienie słońca wciskają jej się pod powieki, którymi uporczywie zasłaniała oczy.
Tracy, przysadzista brunetka z lśniącym warkoczem spływającym jej na ramię, okazała się detektywem. Mimo pełnego zrozumienia uśmiechu i dołeczków w policzkach, wywoływała w niej negatywne uczucia, głównie dlatego, że swoimi pytaniami zmuszała ją do ponownego powrotu do wydarzeń, które rozegrały się po zmroku nad jeziorem w Hogsmeade.
— Rozumiem — powiedziała pani Lawsford, notując coś zawzięcie w małym dzienniku, którego okładkę również zdobił symbol gwiazdy i różdżek. — Czy kiedykolwiek wcześniej widziała pani kelpię?
— Nie — niemal wyszeptała Moon, mrugając szybko i mierząc wzrokiem nieregularną linię drzew w Zakazanym Lesie. Czuła jak obie towarzyszące jej kobiety przyglądają się jej uważnie. Początkowo obecność Lily dodała jej odwagi, jednak w trakcie nieoficjalnego przesłuchania zaczęła jej ciążyć, ponieważ jej odpowiedzi wzbudzały wyraźną ciekawość nie tylko u pani detektyw, ale też u rudowłosej Evans, której nie było w Hogwarcie w momencie, kiedy zginęła Patricia.
— Jak więc domyśliła się pani, z czym ma do czynienia? — zapytała brunetka, skrobiąc coś zawzięcie w notatniku.
— Interesuję się magicznymi stworzeniami — odpowiedziała Moon chrapliwie, czując już do czego zmierza ta rozmowa. Mocno zacisnęła dłonie w kieszeniach szaty. — Widziałam je na rycinach w książce.
— To bardzo ciekawe. — Tracy spojrzała na nią zza eliptycznych szkieł, unosząc brwi. — I mimo to, nie znała pani przeciwzaklęcia?
Blondynka przystanęła w pół kroku, zmuszając się do kilku głębokich oddechów. Dłonie drżały jej w kieszeniach, zdradzając zdenerwowanie.
— Gdybym je znała — wysyczała przez zaciśnięte zęby, usilnie wpatrując się w pokryte błotem podłoże. — Jak pani myśli? Stałabym tam jak idiotka, patrząc jak umiera moja przyjaciółka?
— Nie to miałam na myśli — powiedziała szybko urzędniczka, mimowolnie spuszczając wzrok na swój granatowy notatnik. Chłodny podmuch wiatru zmierzwił im włosy, sprawiając wrażenie, jakby temperatura na błoniach spadła o kilka stopni.
— Jestem już zmęczona, przepraszam — rzuciła Moon, zawracając w stronę zamku i z trudem tłumiąc łzy. Lily powędrowała za nią bez słowa.
— Do zobaczenia! — zawołała za nimi Tracy, upewniając je w przekonaniu, że to jeszcze nie koniec.
* * * * *
Kiedy wróciła do dormitorium siódmorocznych Gryfonek, od razu usiadła na swoim łóżku i szczelnie zasunęła atłasowe zasłony. Po chwili jej uszu dobiegł dźwięk otwieranych drzwi i ciche skrzypnięcie posadzki, kiedy najprawdopodobniej Lily Evans stanęła w progu, nie wiedząc co powiedzieć.
Jej również nic sensownego nie przychodziło do głowy, więc milczała, usilnie wstrzymując oddech, aby nie zabrzmiał zbyt głośno w zastałym, ciężkim powietrzu.
— Wiesz, że ci wierzę. — Rozległ się w końcu cichy głos z przedsionka dormitorium. — Nie mogłaś nic zrobić. To po prostu się stało i powinnyśmy przejść przez to razem.
Moon zacisnęła mocno usta, nie pozwalając wypłynąć słowom, które od dłuższego czasu pozostawały niewypowiedziane. Mogła coś zrobić, to oczywiste. Nie potrafiła, chociaż bardzo chciała, a śmierć Patricii nie mogła być przypadkowa, dlaczego nikt inny tego nie rozumiał? Tak bardzo skupiła się na tym, żeby nie powiedzieć niczego niewłaściwego, że chwilę później drzwi zaskrzypiały ponownie i Lily bez słowa wyszła z dormitorium.
Moon opadła na poduszki, wreszcie pozwalając swobodnie popłynąć łzom, który zsuwały się wzdłuż kącików, rozpalając skronie. Dlaczego nikt inny tego nie rozumiał? Dlaczego to właśnie Patricia musiała umrzeć?
Dominika podniosła się do pozycji siedzącej i zdecydowanym ruchem wytarła łzy. Nie zamierzała siedzieć bezczynnie. Straciła brata, straciła przyjaciółkę, ale na tym koniec. Przychyliła się w stronę swojej nocnej szafki i w jej szufladzie namacała podłużną, oprawioną w płótno książkę. Mrugając zawzięcie oczami i czując jak skóra wokół naciąga się nieprzyjemnie, zaczęła wertować książkę aż natrafiła na rozdział, którego szukała. Pogładziła znajomy w dotyku pergamin i starając się zebrać myśli, spojrzała na główek, który cienkimi, pająkowatymi literami głosił: Odbieranie bólu.
Nieważne jak wiele razy powtarzała inkantacje, nieważne, w jaki sposób akcentowała nieznane jej słowa. Formuła nie działała zupełnie. Moon przewertowała całą, skąpą w treść książkę, w nadziei, że znajdzie coś wartościowego, jakąś wzmiankę, która pozwoli jej uporać się z uciążliwymi emocjami, która pozwoli jej być zwykłą, racjonalną sobą, ale kartki zdawały się milczeć, wypełnione suchymi, nic już nie znaczącymi słowami. Objęła się ramionami i raz jeszcze spróbowała osiągnąć równowagę, enigmatycznie wspominaną przez książkę. Pomyślała, że Patricia mogła nie być ostatnią ofiarą. Pomyślała, że potrzebuje jakiejś wskazówki, która naprowadzi ją na właściwy trop.
Nic się nie stało.
Kiedy poczuła, że nie czuje znajomej obecności Mocy, że jest w dormitorium zupełnie sama, z ledwie tłumioną złością zacisnęła powieki. Razem ze łzami, które popłynęły spomiędzy nich, pojawiło się blade, fioletowawe światło, ale Moon zignorowała je resztką sił.
Usiadła na brzegu łóżka i odetchnęła ciężko, z wysiłkiem zmuszając płuca do bardziej wytężonej pracy i odruchowo ocierając łzy, które w niemożliwy do zniesienia sposób piekły jej policzki.
Jej wzrok mimowolnie przyciągnął gruby zwój pergaminu, niedbale porzucony na blacie jej szafki nocnej, ale nietknięty przez nikogo innego. Patrzyła na niego, z premedytacją spychając myśli o śmierci Patricii w tył głowy, tam, gdzie w świetle dnia nie zmrażały jej płuc obezwładniającym chłodem, ale zarazem tam, gdzie tylko czekały, aż ogarnie ją sen i osłabnie jej jedyna tarcza – pełna skupienia codzienność, wymagająca twardego stąpania po ziemi. Kiedy Moon sięgała po zwój, ten zwyczajny gest nie wydawał się jej niczym dziwnym. Kiedy miała go w rękach, było już za późno, by się wycofać.
* * * * *
Lekcje historii magii, zbyt bogate w treść i zbyt ubogie w uczniowskie skupienie, od lat były swoistą odmianą przerwy dla Huncwotów. Podczas gdy Binns beznamiętnym głosem streszczał mrożące krew w żyłach dzieje magii, oni albo ucinali sobie krótką drzemkę, albo zwoływali huncwockie posiedzenie, dzięki któremu mogli znacznie szybciej realizować potencjalne dowcipy. Nie inaczej było tego chłodnego popołudnia.
Syriusz Black uśmiechnął się znacząco i umiejętnie stopniując napięcie przesunął kawałek pergaminu po ławce. Spojrzał wyczekująco na Jamesa Pottera.
— Bal? — Brwi okularnika powędrowały do góry i zniknęły pod rozczochraną strzechą kruczoczarnych włosów. — Przecież miało go nie być. I to jeszcze w takich okolicznościach! Z jakiej to niby okazji?
— Rogasiu, czytaj, czytaj. — Nagląco postukał palcem w połyskujący wyzywająco pergamin. — Ja wiem, ja rozumiem, historia magii nie sprzyja wysiłkom umysłowym, ale żeby tak od razu zostać analfabetą…
— Uważaj na słowa, pchlarzu — odgryzł się Potter, z uwagą analizując tekst, a Black zachichotał cicho. Wreszcie mruknął z aprobatą i poprawił okulary, które zsunęły mu się na czubek nosa. — Tysiąclecie Hogwartu? Akurat teraz?
— Dokładnie tak. — Syriusz porwał pergamin i wsunął go za pazuchę. — Lata siedemdziesiąte dziesiątego wieku.
— A niech mnie, nigdy o tym nie pomyślałem — westchnął Potter, nie mogąc uwierzyć, że nie skojarzył faktu pochodzącego z jego ulubionej lektury, Historii Hogwartu. Pokręcił głową.
— To nasz wielki obowiązek — powiedział Black, a jego wargi wolno rozciągnęły się w szerokim, niepokojącym uśmiechu.
— Największy — dorzucił okularnik z egzaltacją, jedną ręką chwytając się za szatę na piersi, a drugą zaciskając na ramieniu przyjaciela. — Dla zwykłych tańców pewnie nie kiwnęliby teraz palcem, ale cała reszta...
— Będzie trzeba podkręcić tę imprezę, bo jak znam nasze ciało pedagogiczne… — Tu Black zerknął złośliwie na profesora Binnsa, który jako duch pozostał na posadzie nauczyciela, nie zauważywszy własnej śmierci. — … To można liczyć tylko na grobową atmosferę.
Potter zaczął krztusić się ze śmiechu, po czym spoważniał nagle.
— Ale to jeszcze mnóstwo czasu, ponad dwa miesiące. Musimy dokładnie wszystko zaplanować. Wzywam resztę zespołu kryzysowego na zebranie podczas przerwy obiadowej. — James oddarł solidny kawałek leżącego przed nim pergaminu i naskrobawszy naprędce kilka słów, rzucił go na ławkę za swoimi plecami.
— Wszystko dzięki moim kontaktom. — Black wypiął dumnie pierś, żądny pochwały. — Ta informacja jest na razie poufna ze względu na ostatnie wydarzenia.
Potter pokiwał poważnie głową. Ich radość ponownie opadła na wspomnienie śmierci koleżanki, o której dodatkowo przypominała teraz obecność pary detektywów węszących po Hogwarcie. Black wytężył mózg w poszukiwaniu jakiegoś tematu zastępczego, zupełnie jakby pogrążenie się na nowo w ponurych myślach miało sprawić, że już nigdy nie będzie w stanie się ich pozbyć.
— Wiem, co poprawi ci humor, Rogaczu. Gnębienie Smarka! Mam doskonały pomysł.
— Zamieniam się w słuch. — Okularnik wycelował koniec różdżki w Puchonkę siedzącą w przeciwległym kącie sali. Dziewczyna pisnęła, łapiąc się za ucho, które przynajmniej trzykrotnie zwiększyło swój rozmiar i wciąż rosło. Black pokiwał głową z uznaniem. — Evans nic nie widziała?
— Na pewno nas podejrzewa — powiedział, rozejrzawszy się dyskretnie. — Ale nie widziała, że to ty, chyba usiłowała wtedy słuchać Binnsa. A to się dobrze składa, bo to jej dotyczy mój genialny plan!
— Nie ma mowy, nie będę jej już dokuczać.
— Ale posłuchaj — upierał się Syriusz. Oczy błyszczały mu niepokojąco, znajomo. — Co ty na to, żebyśmy w imieniu Smarka wysłali jej zaproszenie na ten bal?
Potter odetchnął ciężko i wywrócił oczami.
— Nie ma mowy — powtórzył znudzonym tonem.
Na usta Blacka wypłynął nieprzyjemny grymas, a jego oczy pociemniały nieznacznie.
— Więc jednak zamierzasz stać się przykładnym obywatelem dla tej rudej jędzy? Wiesz, jaki by to był ubaw?
— Nie — odpowiedział spokojnie James, bazgrząc po reszcie pergaminu, co zdarzało mu się w chwilach największej skrywanej nerwowości i ekscytacji. Tym razem spod jego ręki wyszły złote znicze, jakby jego myśli samoistnie spływały na papier. — Nie o wszystkim musi wiedzieć, ale gdyby dowiedziała się o tym żarciku, a dowiedziałaby się na pewno, nie odezwałaby się do mnie do końca szkoły.
— Do dupy — oznajmił filozoficznie Black, z obrażoną miną zakładając ręce za kark i odchylając się na krześle.
James zacisnął lekko usta, ale po chwili uśmiechnął się nieznacznie do swoich myśli, wygładzając linie układające się w drobne, pierzaste skrzydełka.
* * * * *
W niespełna dwie godziny później Dominika błąkała się po sali wejściowej, rozglądając się uważnie wokół w poszukiwaniu hogwarckich duchów. Jak na złość, żadnego nie było w pobliżu, podczas gdy na co dzień kontakty z ich przeszywającym chłodem były aż za częste. Dziewczyna nie miała pojęcia, gdzie przebywają duchy poza posiłkami, więc spacerowała niespiesznie, mając nadzieję natrafić na któregoś przypadkiem. Kiedy po raz kolejny cofnęła się od Wielkiej Sali do drzwi wejściowych, w oczy rzucili jej się James i Syriusz, z poważnymi minami kierujący się w stronę lochów. Black przystanął niepewnie na jej widok i z wyraźnym zażenowaniem przeczesał palcami opadającą mu na czoła grzywkę. Mruknął coś do stojącego obok Pottera, który wzruszył ramionami i wetknął nos w duży zwój pergaminu. Moon wpatrzyła się w niego, rozpoznając Mapę Huncwotów.
Ciekawe, co znowu knują — pomyślała, bojąc się podnieść wzrok na idącego ku niej Syriusza. W końcu jednak, kiedy chłopak zbliżył się na odległość wyciągniętego ramienia, nie mogła dłużej udawać i rzuciła szybkie spojrzenie na jego twarz.
Black przyglądał jej się z góry bez cienia uśmiechu. Nigdy nie potrafiła rozszyfrować jego spojrzeń, ale miała wrażenie, że to, które jej teraz rzucił, nie było już tak boleśnie obojętne jak ostatnio. Przez chwilę wpatrywali się w siebie w milczeniu. Moon nerwowo skubała końcówkę krawata w barwach Gryffindoru w niemym oczekiwaniu. Wciąż była bardzo zażenowana tym jak bardzo ten chłopak na nią działał – nie mogła złapać oddechu i miała wrażenie, że serce zaraz wyrwie jej się z piersi, kiedy on po prostu patrzył na nią, jakby otworzyła się przed nimi przepaść nie do przejścia.
— Moony — mruknął, przestępując z nogi na nogę i tym jednym słowem potwierdzając jej podejrzenia. — Wiem, że dzisiejszy dzień powinniśmy spędzić razem, ale…
— Ale masz ważniejsze sprawy na głowie — przerwała mu blondynka, czując nagle, że musi jakoś zapobiec słowom, które mogą zaraz paść. Teraz już nie bała się na niego spojrzeć, przyglądała się zachłannie każdej zmarszczce, każdemu grymasowi na jego twarzy, jakby chciała wyczytać z nich to, czego nie pozwoliła mu powiedzieć. Syriusz zacisnął usta i przełknął ślinę, skupiając wzrok na podrdzewiałej zbroi, która stała nieopodal.
Zapragnęła, żeby ją dotknął. Żeby ją objął, pocałował, a jeśli nie, żeby chociaż złapał ją za rękę i wiedziała, że wtedy znalazłaby w sobie dość siły, żeby uśmiechnąć się i powiedzieć, że nic nie szkodzi, może innym razem, a potem przejść się znowu po zamku, znaleźć jakiegoś ducha i wypytać o wszystko, co było jej potrzebne.
Ale Syriusz uparcie trzymał ręce w kieszeniach szaty, może dlatego, że nie patrzył na nią i nie mógł wyczytać z jej oczu tego rozpaczliwego pragnienia, potrzeby wsparcia, które było jej teraz potrzebne, jak nigdy wcześniej.
Nagle poruszył się, jakby jakaś myśl wpadła mu do głowy. Spojrzał na nią, a z jego ciemnych jak węgiel tęczówek na moment zniknął ów ponury wyraz, który napotykała za każdym razem, kiedy ich spojrzenia się krzyżowały.
— Musimy pomóc Peterowi — powiedział przyciszonym głosem, pochylając się nad nią i sprawiając, że jej myśli chaotycznie zawirowały i zgubiły się pod wpływem jego zapachu. — Te siniaki, o których wspominałaś… Mamy pewne podejrzenia.
Skinęła w milczeniu głową, czując falę wyrzutów sumienia. Jak mogła być tak samolubna, kiedy biedny Petera cierpiał, kiedy ktoś się nad nim znęcał? Miała wobec niego ogromny dług wdzięczności, nie powinna była o tym zapominać. Kiedy została zupełnie sama i zamierzała nie wrócić już nigdy do Hogwartu, to właśnie Pete wstawił się za nią i mimowolnie przekonał, że jednak nie jest na straconej pozycji. Dał jej wtedy wiele do myślenia i między innymi dzięki niemu odważyła się wrócić i naprawić wszystko, co zostawiła za sobą w Hogwarcie.
— Chcę pomóc — powiedziała stanowczo, prostując się i bezwiednie dotykając kieszeni, w której tkwiła jej wierzbowa różdżka.
Black uśmiechnął się lekko i nagle, jakby nie myśląc o tym, położył dłoń na jej ramieniu. Był to bardzo niezobowiązujący gest w stosunku do tego, co łączyło ich wcześniej, ale w momencie kiedy to zrobił, jego palce zacisnęły się mocniej, a ich spojrzenia zabłysły w rozświetlonym pochodniami półmroku sali.
— Uważaj na siebie — powiedział jej do ucha i krótko pocałował ją w policzek. Zaraz potem odwrócił się i razem z Jamesem poszedł do lochów, nie oglądając się ani razu i zostawiając ją ze ściśniętym gardłem i mętlikiem w głowie.
* * * * *
— Obiło mi się o uszy, że ponoć Gryfoni są honorowi — powiedział Heckmann, nawet nie próbując ukryć kpiny, kiedy prowadził ich zawiłymi korytarzami prosto do gabinetu dyrektora.
Syriusz i James nie odpowiedzieli, wpatrując się nienawistnie w jego plecy i marząc o tym, żeby wypróbować jakieś zaklęcie niewerbalne w ramach pracy domowej do Flitwicka. Mistrz eliksirów maszerował przed nimi dumnym krokiem, unosząc głowę i uśmiechając się triumfalnie pod swym haczykowatym nosem, tylko pogłębiając ich desperację.
— Dwóch na jednego? — ciągnął Heckmann, najwyraźniej rozkoszując się sytuacją. — Profesor Dumbledore na pewno będzie bardzo rozczarowany.
James usłyszał jak Syriusz idący tuż obok niego zgrzyta zębami. Sam miał ochotę rozwalić tego padalca na miejscu, ale ostatecznie nigdy nie posunąłby się do czegoś takiego. Co do Łapy miał poważne wątpliwości – ostatnio wybuchał z byle powodu i ewidentnie dusił coś w sobie, wyśmiewając każdą rozmowę na temat. Kiedy kątem oka obserwował jak Black wbija uporczywy wzrok w plecy Heckmanna, jego ręka powędrowała do kieszeni w poszukiwaniu różdżki na wypadek, gdyby jego przyjaciel stracił nad sobą panowanie. Jednak Syriusz nie robił nic poza zaciskaniem pięści i miotaniem wściekłych spojrzeń, aż do momentu, kiedy stanęli przed gargulcem strzegącym przejścia do gabinetu dyrektora.
Mistrz eliksirów pochylił się nad spiczastym uchem figury i wyszeptał hasło. Najwyraźniej uznał, że uczniowie nie powinni go znać. Po chwili znajdowali się już w przedsionku, od okrągłego pomieszczania dzieliło ich już tylko kilka rzeźbionych stopni i dębowe drzwi. Kiedy przejście zatrzasnęło się za nimi dobiegły ich podniesione głosy.
— Nie zgadzam się — oznajmiła McGonagall ostrym tonem, na dźwięk którego chłopcy porozumieli się zdumionymi spojrzeniami.
— Minerwo. — Za kunsztownie ozdobionym drewnem zabrzmiał głos samego dyrektora. Huncwoci wytężyli słuch, podczas gdy Heckmann zaczął wyszarpywać różdżkę z kieszeni szaty, mrucząc przekleństwa pod nosem — Rozmawialiśmy już o tym wielokrotnie. Klub Pojedynków miał wyselekcjonować uczniów. Potrzebujemy ich jak nigdy wcześniej.
— Musisz to skonsultować z innymi opiekunami domów, Albusie — powiedziała nauczycielka transmutacji, a jej głos zadrgał lekko. — Osobiście nie uważam, żeby którykolwiek z uczniów był gotów, by wstąpić do Zakonu Feniksa.
W tym momencie Heckmann machnął zamaszyście różdżką, tłumiąc wszelkie dźwięki wydobywające się z gabinetu dyrektora, ale było już za późno. James i Syriusz patrzyli na siebie z mieszaniną fascynacji i zdumienia.
Hej, rybki! Wyrobiłam się w sam raz przed świętami, żeby ze spokojnym sumieniem móc opychać się pierogami i życzyć Wam najweselszych, najcieplejszych, najserdeczniejszych chwil spędzonych z najbliższymi :) Oby nadchodzący rok był tym najlepszym!