„Nadmiar atrakcji”
– rozdział VIII –
Jak to się dzieje, że ilekroć bardzo zależy jej na
punktualności, prawie zawsze się spóźnia? Z Wieży Gryffindoru wyszła pół
godziny przed umówionym spotkaniem i cały ten czas spędziła na błąkaniu się po
zamku. Nie zgubiła się. To oznaczałoby zbyt wiele nieszczęścia na raz. Po
prostu... Po prostu zapomniała, gdzie jest ta przeklęta sala.
Korytarze przemierzała coraz szybszym krokiem, w którym
dało się wyczuć wzrastające zdenerwowanie. To musi być gdzieś tu! Poznawała ten
obraz z pompatycznym czarodziejem. Na szczęście lekcje skończyły się już dawno
i mogła po kolei otwierać wszystkie sale, mniej lub bardziej legalnie. Czasami,
jak i tym razem (niestety, w środku był tylko składzik na miotły) wystarczała
zwykła Alohomora, ale bywało i tak, że klamka nie chciała ustąpić, więc
musiała się posłużyć Białą Magią. Całkiem niedawno odkryła zupełnie nowe
zastosowanie swoich dziwacznych zdolności – podobnie jak dziś szukała sali
lekcyjnej i okazało się, że chwila koncentracji i dotyk działają znacznie
lepiej niż jakiekolwiek zaklęcia. Nie miała pojęcia, czy wszyscy Biali
Wojownicy byli też zarazem sprytnymi włamywaczami oraz czy ta umiejętność
działała tylko na mniej wyrafinowane zabezpieczenia, niemniej jednak było to
ciekawe odkrycie. Teraz, kiedy przemierzała zawiłe hogwarckie korytarze, kilka
razy przeszło jej przez myśl, że być może Cornelius znowu ją sprawdza, co tylko
potęgowało jej irytację. Szkoda, że jedyne, czego nauczyła się do tej pory to
oszukiwanie magicznych zamków.
Z następnymi drzwiami znowu było trudniej. Nie tylko nie
ustąpiły pod jej naporem, ale też kompletnie nie zareagowały na zaklęcie. Co
mogła zrobić? Przyłożyła końce palców do chłodnej, metalowej klamki i
natychmiast rozległo się ciche kliknięcie. Kiedy ciężki, drewniany blok odsunął
się z przenikliwym jękiem, Moon szybko za niego wyjrzała. I tym razem czekało
ją rozczarowanie – drzwi okazały się ślepe; wychodziły na kawałek solidnie
wyglądającej kamiennej ściany, zupełnie podobnej do tej obok. Już miała szpetnie
zakląć, kiedy za jej plecami odezwał się głos, który sprawił, że słowa zamarły
jej na ustach.
— Jak to zrobiłaś?
Odwróciła się powoli. Jak mogła być tak głupia! Tyle razy
zachowywała wszelką ostrożność, że tym razem zupełnie zapomniała sprawdzić czy
nikogo nie ma na korytarzu. A nie był to byle kto. Światło pochodni migotało w
jego czarnych okularach.
— Zrobiłam co? — spytała, siląc się na zdziwiony i niewinny ton.
Nawet nie musiała za bardzo udawać. Przecież to tylko drzwi, prawda?
— Otworzyłaś je. — Ragnarok skinął głową w tamtym kierunku. Trzymał
ręce skrzyżowane niedbale na piersiach, ale wyglądał na zaintrygowanego. — Myślałem, że to niemożliwe.
— No cóż — odezwała się wolno Dominika. — I tak nie ma za nimi nic ciekawego, więc chyba nie
było warto. — Machnęła lekceważąco ręką, ale
jemu najwyraźniej to nie wystarczyło. Wciąż wpatrywał się w nią z uporem, co
spowodowało, że serce biło jej jak oszalałe i wcale nie zapowiadało się na to,
że zwolni. — Powiedzmy, że znam… — Odchrząknęła nerwowo. —
Pewne drobne sztuczki.
Na wąskie usta chłopaka wypłynął chytry uśmiech. Swoją
drogą, jej ulubiony.
— Bardzo ciekawe — mruknął i, ku jej przerażeniu, ruszył w stronę
drzwi. Poczuła, że cała drętwieje, kiedy objął ją ramieniem. Od zmieszanego
zapachu tytoniu i wody kolońskiej zakręciło jej się w głowie.
— Słuchaj, mała...
McGonagall ostatnio skonfiskowała mojemu dobremu kumplowi pewną pamiątkę
rodzinną. Nie mam pojęcia, co on z tym robił, że mu zabrała, zresztą nie w tym
rzecz. Chodzi o to, że ona ma zamiar oddać to tylko jego rodzicom, a jego stary
strasznie się wkurzy, kiedy dowie się, że wpakował się w coś takiego. Dlatego
przydałoby się to odzyskać zanim wszystko dojdzie do skutku, rozumiesz?
— Mam włamać się do jej
gabinetu? — zapytała z niepokojem Dominika i
podniosła głowę, patrząc na niego badawczo.
Ragnarok wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— No co ty, mała, to nie
tak. Wystarczy, że otworzysz drzwi, weźmiemy tę pamiątkę i po sprawie. To jak
będzie? — Przysunął się tak blisko, że czuła
jego oddech na swojej skroni. Jej myśli przesuwały się mozolnie, z wyraźną
trudnością. Do stu piorunów, ledwie mogła sobie przypomnieć jak się oddycha.
— Skoro chodzi tylko o
zabranie jakieś rzeczy... Która i tak należy do niego... — odezwała się niepewnie, z niebywałą stanowczością
dusząc w sobie wszelkie sygnały alarmowe, którymi bombardowała ją jej
podświadomość. Czuła, że to nie w porządku, ale odmowa oznaczałaby
skompromitowanie się w jego oczach – na pewno potraktowałby ją jak tchórza.
Którym przecież była... Burza myśli szalała w jej głowie, gdy Ragnarok nieustannie
wodził dłonią po jej ramieniu.
— Świetnie — powiedział z zadowoleniem. — W takim razie jutro w porze kolacji spotkajmy się w Sali
Wejściowej, dobrze?
I nie czekając na odpowiedź, uścisnął ją szybko,
przelotnie muskając ustami jej skroń, i poszedł w stronę schodów, uśmiechając
się do niej przez ramię.
Moon wypuściła gwałtownie powietrze, a kąciki jej ust
mimowolnie powędrowały do góry. Przez chwilę stała nieruchomo, z nieco
nieprzytomnym wyrazem twarzy wpatrując się w ścianę, po czym potrząsnęła lekko
głową i wróciła do poszukiwań. Oby Cornelius wybaczył jej to spóźnienie.
* * * * *
Syriusz z beznamiętnym wyrazem twarzy skończył składać
kolejny samolocik i wprawnym ruchem wykonał krótki gest. Przyglądał się jak
płomienie trawią maleńki odrzutowiec, zupełnie tak jak wszystkich jego
poprzedników. Nie wiedzieć czemu, sprawiało mu to dużą satysfakcję.
Poza tym, nie było przy nim Remusa, więc nikt nie mógł
powiedzieć mu „marnujesz pergamin” albo „może powinieneś skończyć wypracowanie
dla Heckmanna”. Tyle że fakt ten jakoś Syriusza nie cieszył. Lupin siedział w
kącie Pokoju Wspólnego i czytał jakąś książkę, znad której rzucał mu przeciągłe
spojrzenia. Black doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale udawał, że ich nie
widzi. Niby co miał mu powiedzieć? Ta cała sytuacja z Elisabettą była
absurdalna. Sam właściwie nie wiedział, kiedy i dlaczego zaczęła się kłótnia,
ale wciąż nie mógł wybaczyć Remusowi gorzkich słów i skompromitowania go na
oczach całej szkoły. Teraz była to już wyłącznie kwestia dumy.
Właśnie odrywał kolejny kawałek pergaminu, gdy usłyszał
trzask dziury pod portretem. Obejrzał się, by zobaczyć wyjątkowo zadowolonego z
siebie Charliego Gordona, który lekkim krokiem przemknął przez Pokój Wspólny i
zniknął na schodach prowadzących do męskich dormitoriów. Syriusz zmarszczył
brwi, wciąż patrząc w miejsce, gdzie przed chwilą znajdował się rąbek jego
szaty. Wiedział o nim dość, by spodziewać się, że jego zadowolenie zwiastuje
coś nieprzyjemnego. Nawet wśród swojego rocznika Gordon miał zszarganą opinię i
to nie tylko dlatego, że chętniej zadawał się ze Ślizgonami niż z osobami ze
swojego domu. Musiało się coś wydarzyć. Ale co?
Odpowiedź niemal od razu pojawiła się w zasięgu jego
wzroku. Moon wsunęła się przez dziurę pod portretem i przeszła wzdłuż ściany,
najwyraźniej kierując się prosto do dormitorium. Szła energicznym krokiem,
nieco zbyt sprężystym jak na koniec dnia i niedawną wizytę w bibliotece, na co
wskazywała obciążona książkami torba obijająca się o jej biodro. W pewnym
momencie chyba wyczuła jego spojrzenie, bo obejrzała się i uśmiechnęła do niego
promiennie. Pomachała mu i po chwili już jej nie było, zniknęła na klatce
schodowej. Nie wydarzyło się nic ciekawego, żaden inny Gryfon niczego nie
zauważył, ale Syriusz czuł, jakby do żołądka opadło mu coś ciężkiego.
Instyntownie wyczuwał, że działo się coś niepokojącego.
Ze złością zgarnął z kolan skrawki pergaminu i wrzucił je
do ognia, który buchnął jasnym płomieniem. Szarpnięciem poderwał z ziemi torbę,
po czym ciężkim krokiem przemierzył Pokój Wspólny, odprowadzany zdziwionymi
spojrzeniami Gryfonów.
* * * * *
Dominika obudziła się gwałtownie, rozpierana radosnym
podnieceniem. Chyba śniło jej się coś miłego, ale nawet nie próbowała sobie
tego przypomnieć – bo po co, skoro rzeczywistość prezentowała się znacznie
lepiej niż senne mary. Przez chwilę leżała nieruchomo, nasłuchując, ale zza
kotary nie dobiegał jej żaden dźwięk. Musiało być dość wcześnie.
Odsunęła brzeg aksamitnej zasłony i namacała gałkę
szuflady przy swojej szafce nocnej. Wychyliła się nieco do przodu, kiedy jej
palce natrafiły na szorstki, płaski przedmiot. Dziewczyna chwyciła go i
umieściła na swojej poduszce, po czym szybkim ruchem zaciągnęła kotary. Nie
chciała, żeby ktoś to widział.
Obrzuciła książkę przeciągłym spojrzeniem. Oprawiona była
w lniane płótno, ale poza tym wyglądała dość przeciętnie. Raczej cienka, w
dobrym stanie, choć okładki i grzbietu nie zdobiły żadne napisy. W
rzeczywistości jednak Dominika bez namysłu oddałaby wszystkie swoje książki,
byle posiadać tę jedną. Dostała ją wczoraj od Corneliusa, którego najwyraźniej
ubawiła jej dramatyczna i pełna grozy opowieść o poszukiwaniu sali, nie musiała
go więc błagać o przebaczenie, ale i tak uraczył ją swoją zwykłą przemową o
odpowiedzialności i samokontroli. Nie słuchała go zbyt uważnie, ale kiedy z
pewnym oporem wręczył jej ową książkę i powiedział, co zawiera, spijała już
każde słowo z jego ust. Imnifay najwyraźniej postanowił nieco wykroczyć poza
filozoficzno-etyczne rozważania na temat Białej Magii i wprowadzić na zajęcia
odrobinę praktyki, co spotkało się ze zdecydowaną aprobatą ze strony Moon. Może
profesor nie był zbyt zachwycony jej entuzjazmem, ale kto przejmowałby się tym
teraz, kiedy miała w rękach okazję na odpowiednie wykorzystanie swoich
umiejętności! Czuła jak magia w niej krąży, jak pulsuje i rwie się do
działania. Bardzo chciała ją wypróbować.
Ręce drżały jej lekko, kiedy przewracała sztywne kartki, a
jej wzrok ślizgał się po drukowanym tekście i biało-czarnych rycinach. Szybko
pominęła wersy o czczeniu Matki Natury i kulcie żywiołów, wyszukując pomiędzy
nimi formuły leczniczych zaklęć i gestów. Poczuła cień rozczarowania, kiedy
zorientowała się, że na terenie Hogwartu trudno byłoby niepostrzeżenie
wykorzystać większość z nich. Po chwili jednak odsunęła od siebie te myśli, by
ponownie zagłębić się w prastarych inkantacjach. Były tam zaklęcia
uspokajające, wzmagające wzrost roślin, zsyłające deszcz i mgłę, było Zaklęcie
Światła, które leczyło wszelkie mniej poważne obrażenia, były formuły
wchłaniające, dezorientujące i wymagające różnorakich kontaktów z naturą.
Jednak jej szczególną uwagę zwróciło zaklęcie oznaczone jako wyjątkowo
niebezpieczne i przeznaczone dla magów o najwyższym stopniu zaawansowania.
Powodowało efekt podobny do czarów feniksów – z oczu czarodzieja płynęły łzy
będące w stanie uleczyć nawet śmiertelne rany.
Dominika westchnęła tęsknie. Cornelius ostrzegł ją, że
przed rozpoczęciem edukacji w Zakonie ogromnym osiągnięciem byłoby dla niej
wykonanie zaledwie kilku najprostszych uroków, wiedziała więc dobrze, że to
ostatnie zdecydowanie jest poza jej zasięgiem. Z drugiej strony pozostałe też
były niczego sobie, a musiała od czegoś zacząć, skoro zawartość tej książki
obejmowała jedynie ułamek umiejętności prawdziwych Białych Wojowników.
Wróciła do pierwszych stron. Które zaklęcie mogłaby teraz
wypróbować? Spróbowała podrapać się w nos, ale zamiast miękkiej skóry o jej
twarz otarło się coś szorstkiego. No tak, ten bandaż. Zaraz – bandaż.
Czując jak serce tłucze się jej pod flanelową koszulą, niecierpliwie zaczęła
odwijać białą wstęgę aż jej oczom ukazały się zaczerwienione końce palców, na
których wciąż widniał wypalony herb Blacków. Cmoknęła z dezaprobatą. Paskudnie
to wyglądało.
Złączyła delikatnie dłonie i starając się ignorować
narastające pieczenie, zaczęła nimi o siebie pocierać. Po chwili spomiędzy jej
palców błysnęła iskra. Wyglądało to, jakby trzymała świetlika w stulonych
dłoniach. Przymknęła oczy i skupiła się jeszcze mocniej, czując jak jej oddech
staje się coraz cięższy. Iskra powiększała się powoli, a po upływie kolejnych
kilkudziesięciu sekund między jej palcami sączyło się już jasne, pewne światło.
W końcu jej dłonie znieruchomiały, a blask między nimi przygasał, by
ostatecznie zniknąć zupełnie. Blondynka przysunęła rękę do twarzy i przyjrzała
się jej uważnie. Wyglądała zupełnie normalnie, pomijając cienkie, perłowe linie
na końcach palców, układające się w niewyraźne ogniwka i litery.
Uśmiechnęła się szeroko i zmusiła, by nie krzyknąć
triumfalnie. Jej pierwsze świadome białe zaklęcie! Zadziałało. Ono... Ono...
Kartki przed jej oczami zachybotały się gwałtownie, a w
ustach pojawił się gorzki posmak. Udało się, ale była taka zmęczona...
Zakryła twarz dłońmi, próbując opanować wirowanie w
głowie.
Takie podstawowe zaklęcie nie powinno jej chyba tak
wyczerpać. Zdecydowanie będzie musiała jeszcze poćwiczyć.
Drżącymi rękami wcisnęła książkę pod poduszkę i pozwoliła
sobie bezwładnie opaść na pościel. Może uda się jej jeszcze trochę zdrzemnąć...
* * * * *
Tego dnia w jednej z chłodnych i wilgotnych sal, znajdujących
się w podziemiach Hogwartu, było stosunkowo cicho. Nie oznacza to jednak, że na
lekcji panowała atmosfera spokoju i błogiego rozleniwienia – wręcz przeciwnie,
mogłoby się wydawać, że pomiędzy oparami unoszącymi się znad kociołków i
ukradkowymi przekleństwami rzucanymi przez uczniów, w powietrzu krąży niepokój.
— Tylko uważaj, żeby cię
nie zobaczył.
Syriusz machnął lekceważąco ręką na znak, że sędziwa
przyczyna udręki hogwartczyków przechadzająca się między ławkami, nie robi na
nim większego wrażenia. Odszedł od swojego stanowiska, upychając w kieszeni
kilka nadprogramowych par oczu diabła morskiego i skierował się w kierunku
szafki z zapasowymi składnikami. Szedł leniwym, nonszalanckim krokiem i
rozglądał się po klasie, mrużąc oczy, próbując dojrzeć coś między obłokami
różnokolorowej pary. Wokół unosił się ciężki, drażniący nozdrza zapach, który
sprawiał, że ruchy uczniów stawały się coraz bardziej gwałtowne i niezdarne.
Syriusz dzielił stanowisko z Jamesem, a że ilość niszczycielskich myśli w ich
głowach kiełkowała wprost proporcjonalnie do narastającej ciężkiej atmosfery,
postanowili zrobić komuś drobnego psikusa.
Black rozglądał się niespiesznie w poszukiwaniu Ofiary
Idealnej. Minął stanowisko Evans, która na eliksirach zachowywała się równie
nieprzyzwoicie i obsesyjnie co Smarkerus. Syriusz nie do końca wiedział, czego
może się po niej spodziewać w takiej sytuacji, więc tym razem wolał zostawić ją
w spokoju. Po wymianie nienawistnych spojrzeń z rudowłosym Rabastanem, jeszcze
bardziej zwolnił kroku. Utkwił drapieżny wzrok w pobliskim kociołku i
rozejrzawszy się ukradkiem, sięgnął do kieszeni. Wtem jego spojrzenie
ześlizgnęło się w dół i spoczęło na Moon, która pochylała się nisko nad ławką i
z ogromnym skupieniem na twarzy kroiła korzenie stokrotek na idealnie równe
kawałki. Syriusz zrobił minę wyrażającą absolutną dezaprobatę, ale litość
zwyciężyła w nim złośliwość i pomaszerował dalej.
Ciekawe, dlaczego tak jej zależy na tych eliksirach
— zastanawiał się, wrzucając oczy diabła do
bulgoczącego kociołka pierwszego z brzegu Ślizgona. —
Przecież Heckmann i tak nie zostawia na niej suchej nitki.
Wziął z szafki buteleczkę z krwią skrzypłocza i energicznie
wycofał się w kierunku Jamesa, za plecami słysząc coraz głośniejszy syk. Rogacz
poklepał go z uśmiechem po plecach i przesunął po ławce menzurkę z gotowym
eliksirem.
— Za chwilę będzie gorąco
— poinformował go Black, ostrożnie przelewając
płyn do butelki ze swoim nazwiskiem. Była to niepotrzebna uwaga, bowiem
kociołek Ślizgona wypluwał już strumyczki wrzącej cieczy, a uczniowie nieśmiało
ewakuowali się z miejsca zdarzenia. Heckmann dotarł do feralnego kociołka w
momencie, kiedy na wysokość trzech stóp tryskała z niego żrąca fontanna
wypalająca imponujące dziury w ławce i podręcznikach uczniów, którzy nie byli
na tyle zapobiegliwi, by usunąć je z pola rażenia.
— Dervey! Do mnie — zażądał profesor, jednym ruchem różdżki usuwając
zawartość kociołka. Po chwili stanął przy nim ciemnowłosy chłopak, którego mina
wyrażała głęboką wątpliwość w życiową sprawiedliwość.
— Masz szczęście, że
nikomu nie stała się krzywda. — Kolejne
machnięcie różdżką i ku rozczarowaniu Huncwotów, wszystkie zniszczenia
zniknęły. Ślizgon otworzył usta, by przedstawić swoją wersję wydarzeń, ale Heckmann
uciszył go gestem ręki.
— Oczywiście, chłopcze,
oczywiście. Jutro chcę mieć na swoim biurku twoje wyczerpujące wypracowanie na
temat poprawnego sporządzania eliksiru zapomnienia. —
I ruszył ku tablicy krokiem, który, jak twierdził James, do złudzenia
przypominał chód znudzonego pawiana.
Black i Potter parsknęli triumfalnie i nie siląc się nawet
na neutralność, przybili piątki, co zwróciło uwagę starego profesora.
— Black — warknął. — Twój
eliksir.
— Mam go tutaj, panie
profesorze — powiedział Syriusz i uniósł
zakorkowaną butelkę, otwierając przy tym szeroko oczy, jakby polecenie
nauczyciela dotkliwie go zraniło.
Heckmann spojrzał ponuro na idealnie niebieski wywar i bez
słowa odwrócił się w stronę biurka.
— Pamiętaj o
wypracowaniu, Dervey — rzucił jeszcze i gestem
dał im do zrozumienia, że mogą opuścić klasę.
Kiedy włączyli się w tłum uczniów wychodzących z sali,
Potter wydobył z kieszeni zwitek pergaminu i zaczął przyglądać mu się w zamyśleniu.
— Co to za rozpiska? — zapytał z ciekawością Syriusz, zaglądając przyjacielowi przez
ramię.
— Tegoroczny plan dyżurów prefektów — odparł James z pokrętnym uśmieszkiem. — Wysępiłem od Luniaczka, kiedy był zajęty wkuwaniem transmutacji i chciał się mnie pozbyć. — Syriusz pokiwał głową
z uznaniem. — No dobra, Łapo, pędzę
potowarzyszyć mojej damie w obchodzie. Dasz sobie radę beze mnie? Nie
będziesz płakał, jesteś pewien?
Black zaśmiał się krótko, jak zwykle życzył przyjacielowi
powodzenia i wolno ruszył przed siebie.
Miał teraz godzinę przerwy, co z nią zrobić? Nie chciało
mu się pisać wypracowania na opiekę nad magicznymi stworzeniami, na kolejną
partię Gargulków z Peterem też nie miał ochoty. Spojrzał w zadumie na ogromne,
rzeźbione drzwi wejściowe. Może by tak odwiedzić Hagrida? Pobiegł szybko do
dormitorium, zostawił torbę z książkami, chwycił płaszcz i po chwili znów stał
przed kunsztownym portalem. Naparł ramieniem na wrota, a chłodny podmuch owiał
mu twarz, co było cudowną odmianą po zatruwaniu się tymi wszystkimi wyziewami w
lochach. Przeszedł zaledwie kilka kroków i stanął jak wryty.
Na schodach, tuż przy masywnej kolumnie, siedział Remus w
towarzystwie Elisabetty. Rozmawiali przyciszonymi głosami i, jak natychmiast
zauważył Syriusz, ukradkiem trzymali się za ręce.
Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, uczynił
kilka kolejnych kroków w ich kierunku. Przystanął, a Lisa płochliwie odwróciła
głowę i spojrzała na niego z przestrachem. Nastąpiło kilka sekund nieznośnego
milczenia, po upływie których dziewczyna wstała, mruknęła coś pospiesznie do
Lupina i błyskawicznie udała się do zamku, nie podnosząc wzroku znad ziemi.
Obaj patrzyli na nią w milczeniu.
— Jak wam się układa? — spytał w końcu Syriusz, przyglądając się jak wrota
zamykają się z trzaskiem. Przez chwilę słychać było tylko świst wiatru
ocierającego się o kamienne mury Hogwartu.
— W porządku — odezwał się Remus ostrożnie i wstał, otrzepując
płaszcz z drobnych płatków śniegu. Nie odwracał czujnego spojrzenia od profilu
Syriusza, jakby w tych czterech słowach usiłował doszukać się kpiny lub groźby.
Na próżno.
Black odwrócił się ku niemu powoli, wsunął ręce do
kieszeni płaszcza i utkwił w nim uważny wzrok. Przez chwilę stali całkowicie
nieruchomo, pozwalając, by wiatr targał im włosy i szaty.
— A więc... — zaczął Syriusz zdawkowo, choć Remus widział w jego
oczach, że dokładnie wie, o co chce zapytać. —
Zależy ci na niej?
Lupin przygryzł wargę. Nie miał pojęcia, do czego zmierza
przyjaciel i ważył w myślach każde słowo, nie chcąc go sprowokować. Chyba wolałby,
żeby Syriusz pokazał mu swoje prawdziwe uczucia, nawet te najbardziej
negatywne, bo wtedy przynajmniej wiedziałby, na czym stoi. Teraz jednak z
twarzy i głosu Gryfona nie dało się wyczytać niczego, a nie mógł tak przecież
stać przez wieczność.
— Chyba... Chyba tak. Tak
sądzę — powiedział w końcu może trochę zbyt
wyzywającym tonem. Nie wiedział, co tymi pytaniami chce osiągnąć Syriusz, ale
po tym wszystkim nie miał zamiaru uciekać z podkulonym ogonem.
— No cóż — westchnął Black i wyciągnął rękę z kieszeni. Lupin
skrzywił się lekko, myśląc, że wyciąga różdżkę, ale ten tylko strzepnął śnieg
ze swojego ramienia i mówił dalej. — W takim
razie winien ci chyba jestem przeprosiny,
Remus wytrzeszczył na niego oczy. Syriusz Black
przeprasza? Przeprasza jego, mimo że przed chwilą przyłapał go z Lisą?
Coś tu było zdecydowanie nie w porządku.
Chłopak wyglądał na zafrasowanego milczeniem przyjaciela.
— Ja naprawdę nie
wiedziałem, że tak ją lubisz. Nic nam nie mówiłeś. Gdybym wiedział, sam bym ci
pomógł! — Teraz Lupin słyszał wyraźnie jak
przez zapalczywość Syriusza przebrzmiewa szczerość. Poczuł falę ulgi i sympatii
do tego wysokiego Gryfona, który przecież był jedną z najbliższych mu osób.
Zamrugał szybko.
— W porządku. Chyba obaj
zachowaliśmy się głupio. — Posłał mu niepewny
uśmiech. Black odetchnął ciężko i wywrócił oczami.
— Nigdy więcej — sapnął dramatycznie i przyjacielsko objął go
ramieniem. — Chwileczkę. Czy ty nie powinieneś
być teraz na runach?
Lupin uśmiechnął się szerzej i podchwycił zmieniony
błyskawicznie temat. Znał Syriusza na tyle dobrze, że doskonale wiedział, ile
kosztowała go ta rozmowa, nawet jeśli później będzie ją parodiował na
kilkanaście różnych sposobów.
— Stwierdziłem, że ten
jeden raz mogę sobie odpuścić. Swoją drogą, nieźle załatwiliście Derveya na
eliksirach. Na waszym miejscu spodziewałbym się teraz arszeniku w soku
dyniowym.
Roześmiali się i wciąż dowcipkując, ruszyli do drzwi
wejściowych. Obaj czuli w duszach lekkość, której tak bardzo brakowało im przez
ostatnie dni.
* * * * *
Przez hogwarcki korytarz na drugim piętrze wolno posuwał
się tłum uczniów. Dopiero co przebrzmiał brzęk dzwonu oznaczający koniec
lekcji, a młodzież wysypała się z sal. Przez sam środek rzeki młodych adeptów
magii kroczyła niewysoka blondynka z długim nosem wciśniętym w podręcznik do
Obrony przed Czarną Magią. Była tak pochłonięta rozdziałem na temat
śmierciotul, że nie rozglądała się wokół i pozwalała się prowadzić leniwemu
tłumowi. Nie od razu zauważyła więc, że zbiorowisko przed nią zaczęło gęstnieć
i coraz wolniej przesuwać się do przodu.
— Auć! — syknęła, kiedy książka odbiła się od pleców
chłopaka znajdującego się tuż przed nią i ugodziła ją prosto w oko. Otworzyła
usta, by zwrócić nieznajomemu uwagę, że mimo wszystko mógłby jednak iść trochę
szybciej, kiedy zauważyła, że wszyscy obok stoją w miejscu. Zmarszczyła lekko
brwi i nie przestając trzeć piekącej powieki, na oślep wcisnęła książkę do
torby i uważnie rozejrzała się wokół. Rozlegały się zniecierpliwione mruknięcia
oraz ponaglające okrzyki, niektórzy nawet stawali na palcach, by dojrzeć co
spowodowało korek. I wtedy właśnie usłyszała znajomy głos.
— Proszę was, dajcie mi
już spokój! Ja naprawdę nie... Och, błagam was, tylko nie Klementyna!
Bezceremonialnie zaczęła przeć do źródła dźwięku,
rozpychając tłum łokciami. Zabrzmiał czyjś śmiech, potem gniewny okrzyk tuż
obok, ale już ich nie słuchała. Głos był stłumiony i zniekształcony przez
wibrujące w nim łzy, ale niewątpliwie należał do jednego z przyjaciół Petera,
których poznała w pociągu.
Jeszcze kilka stanowczych ruchów i już znajdowała się na
samym brzegu półokręgu gapiów bezmyślnie wpatrujących się w całą scenę. Na
kamiennej posadzce klęczał pulchny chłopiec o pofalowanych kasztanowych
włosach, rozpaczliwie usiłujący jednocześnie pozbierać rozrzucone dookoła
książki i złapać ropuchę, którą ktoś wylewitował nad jego głowę.
Sprawcy zdarzenia stali pod ścianą i zaśmiewali się z
bezużytecznych prób pierwszoklasisty. Dwóch z nich Dominika natychmiast
przypomniała sobie z pociągu do Londynu. Był to muskularny brat małego
okularnika i jego rybiooki przyjaciel. Trzeci samozwańczy dręczyciel tak jak
dwaj pozostali nosił na piersi herb Domu Węża. Półdługie rude włosy opadały mu
na twarz o ostrych rysach, rozedrganych nerwowym chichotem.
— Accio ropucha — powiedziała zdecydowanym tonem i wyciągnęła
różdżkę w kierunku wirującego bezwładnie zwierzęcia, zdziwiona faktem, że dźwięk
jednak wydostał się przez ściśnięte wściekłością gardło. Ropucha posłusznie
wylądowała w jej ramionach, wytrzeszczając i tak już wyłupiaste, żółtawe oczka.
Kilka dziewcząt stojących tuż obok jęknęło z obrzydzeniem, ale zanim Moon
zdążyła zareagować, spod ściany rozległ się gniewny głos:
— Hej! Kto to zrobił? Kto
pomógł tej ciamajdzie?!
Ktoś dźgnął ją w plecy i wypchnął naprzód. Zawrzała ze
złości, ale wymusiła na sobie tyle samokontroli, by nie zmiażdżyć ropuchy,
którą wciąż ściskała w ręku. Oczywiście i tak miała zamiar się przyznać,
chociaż zabłysła w niej iskierka nadziei na jakąś solidarność żądnego krwi
tłumu, która jednak zgasła równie szybko jak się pojawiła.
— No tak — powiedziała i rzuciła szybkie spojrzenie w stronę
klęczącego chłopca, który gapił się na nią z otwartymi ustami. Po chwili
wahania ostrożnie odesłała zaklęciem ropuchę do właściciela. — To ja.
— Och, rzeczywiście. — Muskularny Ślizgon zmrużył oczy w uśmiechu i
pieszczotliwie przesunął palcami po różdżce. —
Wy, szlamy, nigdy nie przepuszczacie okazji na odrobinę rozgłosu, czy nie tak?
Torba Dominiki z hukiem uderzyła o posadzkę.
— Detractio!
Chłopak cofnął się gwałtownie i złapał za usta, w których
zwijał się jakiś poskręcany kształt. Koledzy natychmiast ruszyli mu na pomoc.
Rudowłosy machnął zamaszyście różdżką w jej stronę.
Uchyliła się przed zielonkawym promieniem, ale nogi zachwiały się pod nią lekko,
a to wystarczyło, by na moment straciła koncentrację, co chłopak o zimnych
oczach skrzętnie wykorzystał.
— Alaparius!
Coś chlasnęło ją mocno w policzek, który zapiekł boleśnie.
Otarła szybko łzawiące oczy i wycelowała w płomiennowłosego Ślizgona, który w
tym samym momencie podnosił różdżkę do ataku.
— Affigo.
Zaklęcie odrzuciło chłopaka do tyłu i mocno przygwoździło
do ściany kilka stóp nad posadzką. Twarz pojaśniała jej w wyrazie triumfu,
kiedy szarpnął się bezskutecznie, a tuż obok kurczył się drugi młodzieniec,
który wyglądał, jakby dławił się własnym językiem. Chyba nie powinno jej to
sprawiać tyle przyjemności... Chociaż czemu nie, to oni znęcali się nad małym
chłopcem i jego ropuchą.
Ręka drżała jej od nadmiaru emocji, kiedy kątem oka
dojrzała jakiś ruch po prawej stronie; było już jednak za późno.
— Opprefunis. — Przez ułamek sekundy uchwyciła jego spojrzenie.
Przejęło ją chłodem do szpiku kości, odrętwiło i jednocześnie zaniepokoiło, nie
zdążyła jednak do końca sformułować tej myśli, bo jej oczy po raz kolejny
napełniły się łzami, a ona sama zgięła się wpół. Nie mogła złapać oddechu.
Wydawało jej się, że otoczyła ją półprzezroczysta, mlecznobiała zasłona, kiedy
gardło zacisnęło się nie przepuszczając powietrza. Dźwięki i obrazy docierały
dziwnie stłumione. Poczuła, że uderza kolanami o posadzkę, ale było to
śmiesznie nierealne w porównaniu z bólem rozsadzanych płuc. Odruchowo złapała
się za gardło, ale pod palcami wyczuła tylko gładką skórę. Zacisnęła kurczowo
powieki, obawiając się świata, który przed jej oczami wirował coraz szybciej i
szybciej...
Nagle wszystko się skończyło. Mięśnie przestały drżeć, a
świst wpływającego do płuc powietrza wydał jej się najpiękniejszym dźwiękiem na
świecie. Podparła się ręką i dysząc ciężko, otworzyła oczy. Kontury wyostrzały
się powoli. Tuż obok leżała jej szkolna torba, nienaturalnie powypychana przez
ostre krawędzie książek. Nieco dalej na podłodze wciąż siedział mały Bodney,
który trzymał swoją ropuchę w morderczym uścisku i najwyraźniej wył
wniebogłosy. Tak, dźwięki też stawały się coraz głośniejsze...
Poderwała głowę i zobaczyła nad sobą dumną postać Minerwy
McGonagall wykrzykującej urywane zdania. Gestykulowała zawzięcie, a żyła na jej
skroni pulsowała gwałtownie, jednak wcale nie patrzyła na nią, a na kogoś, kto
musiał znajdować się za jej plecami. Zacisnęła usta i odpełzła powoli w
kierunku torby, ale kiedy chwytała za pasek, głos nauczycielki ponownie rozciął
powietrze jak bicz:
— A panienka gdzie się
wybiera?
Dominika wstała błyskawicznie i stanęła na baczność przed
czarownicą, starając się nie wyglądać na zbyt przerażoną; chociaż, do licha,
jak ma wyglądać człowiek na drodze kogoś, kto sprawia wrażenie groźniejszego
niż rozwścieczony hipogryf?!
Westchnęła głęboko, rozkoszując się cudowną czynnością
oddychania.
— Teraz już nigdzie.
— Czy zdaje sobie
panienka sprawę, że pojedynki w Hogwarcie są absolutnie zabronione? — wycedziła McGonagall, a Moon poczuła przemożną
potrzebę rozejrzenia się dookoła. Ruch na korytarzu został wznowiony, tylko co
odważniejsi uczniowie ośmielali się rzucać w ich stronę zaciekawione spojrzenia.
Dominika wcale im się nie dziwiła.
— Przepraszam, ale...
Mogę wyjaśnić...
— Jestem pewna, że
miałaby mi pani mnóstwo do opowiedzenia, panno Moon —
przerwała jej czarownica, a stalowe oczy zamigotały groźnie za okularami. — Nie będzie to jednak konieczne, bo inni już panią
wyręczyli. – Spojrzała ostro na jednego ze Ślizgonów, który stał nieopodal z
buntowniczą miną i ramionami założonymi na piersiach.
Dominika łypnęła na niego ponuro, ale milczała.
— No już, panie Bodney,
proszę się uspokoić i zmykać na lekcje —
odezwała się łagodniejszym tonem i kiedy chłopiec z ropuchą zniknął za rogiem,
zwróciła się do Ślizgona. — Slytherin traci
dziesięć punktów za każdego z was za znęcanie się nad innym uczniem. Ponadto
pan, panie Avery, przez miesiąc będzie pomagał panu Filchowi w jego
obowiązkach. Takie zaklęcie... — Wargi
zadygotały jej ze złości, ale szybko odzyskała panowanie nad sobą i rzuciła
sucho. — Pański szlaban zaczyna się dziś o
godzinie siedemnastej. Może pan odejść.
Chłopak skinął krótko głową, ale jego wargi wykrzywiły się
w okropnym grymasie. Odszedł zgarbiony, rzucając Dominice kpiące spojrzenie
przez ramię. Moon powoli przeniosła wzrok na ściągniętą twarz czarownicy.
— Naprawdę mi przykro,
pani profesor. Dałam się sprowokować. Mam stawić się na szlaban z tym Ślizgonem
czy...
— Szlaban? — McGonagall uniosła brwi. —
Rzeczywiście, naruszyła pani regulamin szkoły, ale jak już zostałam
poinformowana przez bezstronnych świadków, zrobiła to pani w obronie młodszego
kolegi. Niestety, regulamin jest regulaminem i nie mogę nagrodzić pani inaczej
niż przyznając, że godnie reprezentuje pani dom Godryka Gryffindora. — Jej twarz pozostała surowa, ale oczy za okularami
spoglądały na nią znacznie cieplej niż przed chwilą.
Dominika zarumieniła się lekko, a uśmiech sam wypłynął na
jej usta.
— Dziękuję — bąknęła, wciąż mnąc w ręku pasek torby.
— Jeśli nie czuje pani
potrzeby udania się do Skrzydła Szpitalnego, proszę wracać na lekcje. — Wyminęła ją zręcznie i oddaliła się szybkim
krokiem.
Moon patrzyła przez chwilę za czarownicą, w zamyśleniu
przyglądając się jak fałdy jej ciemnofioletowej szaty układają się w miękkie
fale. Radość i duma szybko przygasły, zostawiając po sobie niejasne poczucie
winy.
Ciekawe, co by powiedziała, gdyby dowiedziała się, co
mam zamiar zrobić dziś wieczorem —
pomyślała ponuro, czując, że wcale nie chce znać odpowiedzi.
* * * * *
Na błoniach zapadał zmrok, kiedy Lily wróciła do Pokoju
Wspólnego, dźwigając torbę z książkami. Miała już serdecznie dość biblioteki,
wypracowań i wciąż narzucających się chłopaków, więc z ulgą przekroczyła dziurę
pod portretem i odetchnęła głośno. Marzyła teraz tylko o ciepłym fotelu i
niewymagającym myślenia odpoczynku. Zrobiła kilka kroków naprzód, ale po chwili
stanęła jak wryta. Przy kominku zostało już tylko jedno wolne miejsce. Połowę
niewielkiej dwuosobowej kanapy, którą dawno temu ktoś przeniósł tu przez cały
Pokój Wspólny, zajmowała osoba, z którą teraz Lily nie chciała mieć nic do
czynienia. Nie żeby kiedykolwiek miała na to ochotę.
Przygryzła wargę i nerwowo przestąpiła z nogi na nogę.
Nie ma co, Evans, doskonale pozbyłaś się natrętnych
chłopaków. Ta czarna, rozczochrana czupryna nie pozostawiała wątpliwości. Ale
miała taką ochotę usiąść przy kominku... Mebel był już stary i gdzieniegdzie
poprzecierany, ale wciąż bardzo wygodny. A Potter był sam i siedział
nieruchomo, zupełnie nie przejawiając swojej zwykłej nadpobudliwości.
No tak, ale to może się zmienić, kiedy zobaczy ją obok
siebie. Nie miała ochoty na kolejną sprzeczkę.
Jednakże wszystko – jej zmęczenie, ciepło bijące z
kominka, przytulna kanapka, przyjemny trzask płomieni – wszystko zdawało się
przemawiać na korzyść Huncwota, dlatego po chwili już ostrożnie siadała na
miękkim, bordowym obiciu.
Na wszelki wypadek zdążyła zrobić wyniosłą minę, była więc
przygotowana na kolejną durną odzywkę Pottera. Która nie nastąpiła.
Lily łypnęła podejrzliwie w jego stronę.
Siedział rozparty na swojej części kanapy i wydawał się
być całkowicie pogrążony w lekturze jakiejś opasłej księgi. Chyba wyczuł jej
spojrzenie, bo zerknął na nią krótko przez te swoje lekko przekrzywione
okulary, ale po chwili wrócił wzrokiem do gładkich kart zapisanych drobnym
druczkiem.
Dziewczyna pospiesznie oblizała wargi i popatrzyła
pożądliwie na księgę.
Co to może być? – zastanawiała się gorączkowo.
Potter to czyta. Czyta. Tak rzadko widywała go publicznie z książką, że
czasem zastanawiała się, czy nie jest analfabetą.
Ostrożnie przysunęła się bliżej.
W porządku, ona też nie chwaliła się światu każdą czytaną
powieścią, ale mimo wszystko... Och, zaraz chyba umrze z ciekawości, jeśli nie
dowie się co to takiego!
Nieznacznie pokonała kolejny cal. Wyciągnęła szyję i
spróbowała przeczytać choć fragment tekstu. Już prawie... No tak! Przecież
to...
— Evans, pomóc ci w
czymś? — zapytał Potter kpiąco i uniósł brwi.
Odsunęła się od niego gwałtownie, czując jak płoną jej policzki.
— Nie, dzięki — odpowiedziała najbardziej wyniosłym tonem, na jaki
pozwalało jej zakłopotanie. Utkwiła wzrok w płomieniach.
— W porządku — rzekł, ale wciąż nie spuszczał z niej rozbawionego
spojrzenia. — Lubię Historię Hogwartu.
Jest bardzo ciekawa.
— Naprawdę? — spytała ruda z uprzejmym zdziwieniem, choć
przeczytała tę książkę pięć razy zanim pierwszy raz pojechała do Hogwartu, a
potem nawet już nie liczyła.
Chłopak skinął głową.
— To niesamowite, że
Godryk...
Nie dane mu było jednak dokończyć, bo w tym samym momencie
do Pokoju Wspólnego wkroczył Syriusz ze śmiechem na ustach i butelką Ognistej
Whiskey w dłoni, na dodatek w towarzystwie nie mniej rozbawionego Remusa.
— Wygląda na to, że w
końcu się pogodzili — zauważyła Lily,
odwracając się w ich kierunku.
— Tak, chyba już na dobre
— mruknął, rozdarty między szczęściem
przyjaciół a rozczarowaniem z powodu przerwanej rozmowy. Uśmiechnął się do niej
przepraszająco.
— W porządku — zaczęła, sama nie wiedząc czemu, Evans. Słowa same
wydobywały się z jej ust, a ona nie miała siły ich powstrzymać. — Może jeszcze kiedyś opowiesz mi, co takiego
niesamowitego jest w Gryffindorze, a tymczasem... —
Wzruszyła ramionami i zmrużyła oczy w uśmiechu.
James spojrzał na nią czule i w zamyśleniu poczochrał włosy.
Dlaczego zawsze nie mogło być tak wspaniale...?
---
Wię, wię, to moje najgorsze spóźnienie jak dotąd, ale mam ostatnio wielki kryzys na polach wszelakich. Już nie będę, robaczki, obiecuję :) Nowe zaklęcia w tym rozdziale to efekt moich eksperymentów z łaciną, były potrzebne, żeby trochę zdynamizować pojedynek. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że rozdziału nie czytało się w takich mękach, w jakich się go pisało!