„Niewypowiedziane”
– rozdział VIII –
— Cyganisz!
Pełen niedowierzania okrzyk rozdarł nocną ciszę i odbił się od gustownych, perłowych kafelków. Zaraz po nim rozległ się znaczący syk, przypominający o trzymaniu emocji na wodzy. Dormitorium gryfońskich dziewcząt z siódmego roku pogrążone było w ciemności i błogim śnie, przerywanym czasem przez nieprzyjemny koszmar odbijający się na młodych twarzach lekkim zmarszczeniem brwi i drganiem powiek. Noc była pusta, bezksiężycowa, więc przez odsłonięte okno wpadało niewiele światła. Nie wszyscy jednak drzemali w łóżkach, czekając na nowy dzień i śniąc niestworzone historie – dowodziło o tym małe okienko w drzwiach toalety, jaśniejące mlecznobiałym blaskiem. Trzy uczennice debatowały tam o niebagatelnie ważnych sprawach, schronione pod osłoną nocy i kamiennego snu współlokatorek, który, swoją drogą, mógł mieć coś wspólnego z bałkańskimi kadzidełkami o działaniu silnie uspokajającym, przywiezionymi przez jedną z zaangażowanych Gryfonek.
— Cyganisz! — powtórzyła uporczywie ciszej jedna z dziewcząt, krótkowłosa brunetka o dużych, sarnich oczach.
— Nie cyganię, Patty, to prawda. — Niewysoka blondynka podciągnęła kolana pod brodę i szczelniej owinęła się szlafrokiem. — Już dawno chciałam wam o tym powiedzieć, ale, no… Obawiałam się.
— Co to tak naprawdę oznacza? — zapytała rzeczowo gryfońska prefekt naczelna, skubiąc paznokieć kciuka i czujnie błyskając szmaragdowymi oczami. — Nic mi to nie mówi. Nie wydaje mi się, żeby Binns mówił o tym na historii magii…
— No jasne, że nie, przecież on się zajmuje wyłącznie faktami, no nie? Trochę informacji jest w naszych legendach, ale ile z tego jest prawdą, nie wiem. Podobno białomagiczni unikają kontaktu ze zwykłymi czarodziejami i nie angażują się oficjalnie w żadne konflikty, więc niby kiedy miałby nam o tym opowiedzieć?
Zapadło milczenie, wywołane wyraźnym zdziwieniem pozostałych dziewcząt. Obie wytrzeszczyły oczy na brunetkę.
— Nie mówcie, że nie znacie żadnych czarodziejskich bajek. — Patricia Macmillan popatrzyła na przyjaciółki ze zgrozą, po czym pokręciła głową z niedowierzaniem. — Każdy dzieciak je zna. Mugole chyba rzeczywiście żyją w zupełnie innym świecie…
— Opowiedz coś więcej — poprosiła Moon, która podobnie jak Lily Evans wychowała się w mugolskiej rodzinie i nie miała pojęcia o tym, co czarodziejskie dzieci wiedziały od najmłodszych lat. — Sprawdzimy, co z tego jest prawdą.
— No cóż… — Macmillan konspiracyjnie przyciszyła głos i pochyliła się nieco do przodu. —Wszyscy wiedzą, że Biali Magowie są niezwykle rzadcy, chociaż tak naprawdę na co dzień korzystamy trochę z tej magii, która jest na przykład w zaklęciach leczących i obronnych. Wiadomo, że to trochę tak, jakby powiedzieć, że sprzątaczka i zawodnik Quidditcha mają coś wspólnego, bo oboje używają mioteł, no ale jakieś podobieństwo jest. W każdym razie podobno wieszczka Kasandra była Biała, bo z tego wynikał jej dar przepowiadania przyszłości…
Rude włosy Evans zsunęły jej się szybko po ramieniu, kiedy gwałtownie odwróciła głowę, żeby spojrzeć na Dominikę.
— Nie, no co wy — uprzedziła szybko pytanie Moon. — Nie potrafię tego. Chociaż fakt, niektórzy Biali podobno wieszczą.
— Wydaje mi się, że w bajkach są czasem utożsamiani z latem — ciągnęła swój wywód Patricia. — W sumie nie wiem, czy są też Biali Czarodzieje, ale w legendach i historyjkach dla dzieci zawsze są Białe Czarodziejki, które rozmawiają ze zwierzętami, opiekują się drzewami, a odciskach ich stóp rosną kwiaty.
— Nie mów, że potrafiłaś dogadać się z Ciapkiem. — Lily uniosła brwi, widząc jak twarz Dominiki tężeje.
— Niee… Ale to by wiele wyjaśniało. Do zwierząt też chyba nie mam talentu, ale każdy Biały Mag czerpie energię wprost z natury, więc jest z nią bardzo związany. A co do odcisków stóp, cóż… Rozwaliłam ostatnio parę desek w naszym dormitorium, ale nie były to żadne piękne lilie czy choćby stokrotki, po prostu jakieś ohydne zielone pędy. Wcześniej tak nie było, nie wiem czemu akurat teraz… To się chyba rozwija stopniowo.
— No i to w sumie tyle. — Macmillan rozłożyła ręce. — Pamiętam obrazki pięknych kobiet w długich szatach, które rozmawiały z jelonkami, leczyły wieśniaków dotykiem dłoni i zamieniały się w jaskółki. Zawsze myślałam, że to opowieści dla dzieciaków, ale wygląda na to, że chyba każda ma w sobie ziarno prawdy.
— Nie jestem ponadprzeciętnie piękna, jedyna szata, jaką mam, jest czarna, szkolna i mało powłóczysta, nie rozmawiam z jelonkami, nigdy nie uleczyłam wieśniaka i nie zamieniłam w jaskółkę. — Dominika wyszczerzyła zęby. Czuła radosne podniecenie i przyjemny dreszcz na karku, bo wreszcie mogła podzielić się swoją tajemnicą z przyjaciółkami. Każdy dzień kolejnych małych oszustw, których wymagało utrzymanie sekretu, był męczarnią, zwłaszcza że zmuszał do okłamywania najbliższych osób. Teraz mogła im już powiedzieć wszystko, a i ciężar odpowiedzialności wydawał się znacznie mniejszy. — Chociaż nie ukrywam, że po ukończeniu szkoły chcę sobie wyrobić licencję animaga.
— No dobrze, to ja ponawiam pytanie. — Lily Evans roztarła kostkę zdrętwiałą od siedzenia w niewygodnej pozycji na chłodnej, łazienkowej podłodze. — Co to w takim razie znaczy? Mnóstwo plotek okazuje się nieprawdą, więc jaka jest prawda?
— Może po prostu wymienię najważniejsze rzeczy, których udało mi się dowiedzieć. — Moon podniosła oczy na sufit i zaczęła kolejno odginać palce. — Z łatwością używam zaklęć obronnych. Niektóre używają się same, kiedy tego potrzebuję. Uczę się uzdrawiać, ale generalnie słabo mi to idzie, bo to trudne i mało ćwiczę – brzmi trochę jak eliksiry, ale niestety taka jest prawda. Nie potrafię używać zaklęć niewybaczalnych. Krew nie krzepnie mi prawidłowo. To chyba tyle. A, i mogę się opiekować roślinkami, to jasne. Ostatnio nawet deski podłogowe myślą, że są drzewami, kiedy ich dotknę. Brzmi to strasznie głupio, ale teraz przynajmniej możemy pośmiać się razem.
— Ale bomba — zachwyciła się Patricia. — Będziesz mi pomagać na zielarstwie, dobra? Stara Sprout padnie z wrażenia.
— Chyba nigdy nie oszukiwałaś na jej lekcjach, prawda? — Lily spojrzała surowo na Dominikę wzrokiem, który oczekiwał tylko jednej możliwej odpowiedzi.
— Noo, nie, raczej nie… Może raz albo dwa… Ale na pewno nie był to żaden egzamin! — odpowiedziała szybko Moon, miażdżona stopniowo spojrzeniem przyjaciółki, oburzonej jakąkolwiek perspektywą szalbierstwa.
Evans wzruszyła ramionami.
— E tam… Tyle zwodzenia, wychodzenia po nocy, wymykania się ukradkiem, a tu nic o znaczeniu doniosłym dla Wszechświata. — Wygięła wąskie wargi w uśmiechu, który nocami nawiedzał Jamesa Pottera i zachichotała. — Mogłaś to z siebie wydusić wcześniej, Moon.
— No, no, Evans nie pozwalaj sobie. — Blondynka szturchnęła przyjaciółkę w ramię, nieudolnie udając urażoną. — Myślałam, że tylko nastoletni chłopcy są na etapie zwracania się do wszystkich po nazwisku.
— Koniec tego dobrego — ucięła Patricia, przeciągając się jak kotka i rujnując uroczy efekt potężnym ziewnięciem. — Weekendy to dla mnie jedyna okazja, żeby porządnie się wyspać. Z całym szacunkiem dla ratowania drzew i w ogóle, Dominika, ale zaraz tu padnę.
Moon rozpromieniła się i ochoczo przytaknęła propozycji udania się na słuszny spoczynek. Była szczęśliwa, że udało się wyjaśnić wszystko bez nadmiernego dramatyzowania i wyolbrzymiania. Przez moment czuła, że od teraz wszystko będzie zupełnie inaczej, lepiej, a Biała Magia nie jest niczym niezwykłym, ot, zwykłą umiejętnością, zupełnie jak talent do Quidditcha. Bo czy miała powody, by myśleć inaczej?
— A, właśnie. — Lily Evans odwróciła się w jej stronę, przystając pośrodku puszystego dywanu w dormitorium. Blade światło księżyca skryło jej oczy w cieniu, a rude włosy nabrały granatowego połysku. — Zamierzasz powiedzieć Syriuszowi?
— Nie. — Jej głos zabrzmiał głucho wśród kamiennych ścian, zadrgało w nim zdumienie. — Nie, nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.
* * * * *
— Wkurza mnie to — rzucił Black, zakładając ramiona na piersiach, ledwo zerknąwszy na nowy pergamin wiszący na tablicy ogłoszeń. — Komu jak komu, ale mnie chyba powinna powiedzieć.
— Dramatyzujesz, Łapciu — odpowiedział nieprzytomnie James, zerkając raz po raz na zlekceważony przez przyjaciela afisz i pospiesznie notując. — Ty też chyba nie ze wszystkiego uczciwie się zwierzyłeś.
Widząc niezadowolone spojrzenie Huncwota, dodał szybko:
— Co oczywiście popieram, po co baby mają wszystko od razu wiedzieć? W końcu to nie małżeństwo. Ale nie sądzę, żeby Moon umawiała się z kimś na schadzki, jeśli o to chodzi. Widzielibyśmy to na Mapie. Chyba że… — Potter udał, że się zastanawia, wzbudzając tym samym wyraźną irytację u przyjaciela. — Chyba że podejrzewasz Smarkerusa, kto wie jakich czarnych sztuczek użył, żeby się ukryć…
— Jim, przestań wygadywać głupoty, nie widzisz, że Syriusz traktuje to poważnie? — skarcił okularnika Remus, który nagle pojawił się w pobliżu. — Zmieniając temat na bardziej wartościowy, wybieracie się oczywiście na pierwsze zebranie Klubu?
— Jasna sprawa — potwierdził Potter, upychając pergamin w kieszeni. — W życiu nie ominąłbym takiej zabawy. A ty, Łapo?
Ale Łapa nie odpowiedział, bo całą jego uwagę zaprzątnęła niewysoka dziewczyna, która za pomocą łokci przepchnęła się na tyle blisko tablicy ogłoszeń, żeby zobaczyć, co tym razem wzbudziło powszechną uwagę Gryfonów.
— Cześć — zagadnął obcesowo Black. — Brzmi ciekawie, prawda?
— Owszem — odparła Moon, nie patrząc na niego i zabierając się za przeszukiwanie torby w celu wydobycia odpowiedniego skrawka pergaminu. — Nigdy nie zaszkodzi nauczyć się paru nowych zaklęć, i to w praktyce. Czy taki Klub Pojedynków to w Hogwarcie tradycja?
— Nie — wtrącił się Lupin, uprzejmie użyczając jej swojego pióra. — Podejrzewamy, że ma to jakiś tajemniczy związek z doniesieniami prasowymi i nagłą popularnością naszej szkoły. — Uśmiechnął się do niej ciepło, a Dominika odpowiedziała tym samym, co najwyraźniej zmotywowało Blacka do zabrania stanowiska w dyskusji, dość niefortunnego zresztą.
— Wybierasz się tam z kimś? — zapytał znacznie ostrzej niż zamierzał, mierząc ją groźnym spojrzeniem zmrużonych oczu. Moon popatrzyła na niego, wysoko unosząc brwi.
— A to trzeba mieć osobę towarzyszącą? Nie napisali tego w ogłoszeniu.
Ich spojrzenia skrzyżowały się niebezpiecznie, ale zanim którekolwiek zdążyło rzucić kolejną uwagę, Lupin wtrącił się ponownie.
— Syriusz pewnie miał na myśli, czy nie miałybyście ochoty pójść z nami na pierwsze spotkanie, prawda, Syriuszu? Jak widzisz, ma odbyć się w Sali Założycieli, rzadko jest używana, więc razem będzie nam łatwiej trafić.
— Och, jasne. — Dominika zafrasowała się wyraźnie i nerwowo zmięła pergamin, który dotąd bezwiednie obracała w palcach. — Świetny pomysł. No, na mnie już czas. Do zobaczenia!
Oddawszy Remusowi jego jastrzębie pióro, wycofała się z tłumu gromadzącego się wokół tablicy ogłoszeń i ruszyła w stronę dziury pod portretem Grubej Damy.
— Dzięki — mruknął Black tak cicho, że tylko Lupin mógł to usłyszeć. — Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale dlaczego ona nie może mi po prostu powiedzieć, po co chodzi sama do Zakazanego Lasu…
— Dlaczego sam jej o to nie zapytasz? — Siwe oczy przyjaciela zmrużyły się w uśmiechu. — W końcu masz równie zakazaną okazję…
— O nie! — Potter pacnął się otwartą dłonią w czoło, gestem najwyższej bezradności i rozpaczy. — Tylko nie to! Znowu?!
* * * * *
Było grubo po północy, kiedy kompletnie ubrana i wyposażona do drogi Moon wychyliła się zza wysokiego oparcia fotela w Pokoju Wspólnym Gryffindoru.
— Psst! — syknęła i pomachała energicznie ręką. — Tutaj!
Trzech chłopców niemal bezszelestnie pojawiło się tuż przy niej. Nie widziała ich twarzy, bo po ogniu w kominku zostały już tylko pozostałości żaru, ale nie miała żadnych wątpliwości, kim są. W końcu byli umówieni.
— Po co ci to torbiszcze? — rozległ się kpiący głos. — Wyjeżdżasz z powrotem?
— Bynajmniej. — Moon podniosła się z fotela i dumnym ruchem odrzuciła włosy do tyłu. — Po prostu korzystam z niepowtarzalnej okazji.
— My chodzimy tam regularnie, ale torba zawsze się przyda. — Ciepły głos należał do młodzieńca o gładko zaczesanych włosach, które lśniły w bladej łunie bijącej od okna. Na dowód potrząsnął własnym bagażem.
— Pod pelerynę — zarządził krótko Syriusz i gestem przywołał ją bliżej. Po chwili migotliwy, srebrzysty i cienki jak pajęczyna materiał zaszumiał nad ich głowami i skrył ich przed ciekawskimi spojrzeniami nocnych marków.
— Kto to? Kto tu jest? — spytała zaniepokojona Gruba Dama, kiedy usiłowali niezauważenie przemknąć przez przejście. Przemykanie okazało się na tyle skomplikowane, że bardziej pasowałoby tu słowo „tratowanie” lub „toczenie się” ze względu na fakt, że pod peleryną znajdowały się cztery osoby, w tym trzy o stosunkowo wysokim wzroście. Dominika była w komfortowej sytuacji, bo nie musiała garbić się w niewygodnej pozycji w obawie przed tym, że spod peleryny wychyną nagle jej buty, jednak jej towarzysze mieli z tym poważne problemy.
— Aua! — rozległ się syk Syriusza. — Czy ty w każdej postaci musisz być taki toporny, Jim?!
Obaj zachichotali szaleńczo, podczas gdy Remus chrząknął z zakłopotaniem rzucając nerwowe spojrzenie w stronę Moon, która wykręciła szyję w nadziei, że w twarzach Huncwotów znajdzie wyjaśnienie tego enigmatycznego stwierdzenia. Niestety, twarze Blacka i Pottera prezentowały w tym momencie jedynie gremlinie uśmiechy i wesołość, w której próżno szukać przesadnej inteligencji, więc szybko się znudziła.
— Moon, nie wlecz się, opóźniasz tempo — burknął wiecznie poirytowany jej obecnością James i dla zachęty szturchnął ją łokciem.
— To przestań mi dyszeć w kark — odparła Moon, również używając łokcia. — Pod tą peleryną wyglądasz jak wielgachny, chudy pająk.
— Cicho bądźcie, dochodzimy do Terytorium Pince — ostrzegł ich Lupin i pochylił się jeszcze bardziej. Fakt, że był najwyższy z całej czwórki bardzo mu doskwierał.
Dominika poczuła radosne podniecenie. Oto całkowicie dla niej niedostępna część biblioteki miała stanąć przed nią otworem. Szeregi starych, tajemniczych, niebezpiecznych, pachnących burzliwą historią książek czekały i przywoływały ją do siebie, a kto jak kto, ale Dominika Moon nie potrzebowała innej zachęty.
— Wiemy, czego szukamy — kontynuował Remus ledwie słyszalnym szeptem. — Bierzemy, co trzeba i spadamy. Moon, rozumiem, że Syriusz wtajemniczył cię w procedury?
— Tak, tak. — Blondynka westchnęła z rezygnacją i przewróciwszy oczami, zaczęła kolejno odginać palce. — Nie brać dużo, bo nikt nie może zauważyć braków, nie brać tego, co mi niepotrzebne, bo i tak nie wykorzystam, nie dłubać w książkach na miejscu, bo mogą robić dziwne rzeczy, nie stać i nie gapić się na półki, bo nie mam czasu. Wszystko wiem.
— Wspaniale. Do akcji, panowie. I, eee, pani.
Rzeźbiona, mosiężna klamka drzwi prowadzących do szkolnej biblioteki została naciśnięta, a drewno poruszyło się gładko w zawiasach. Cztery pary stóp przemaszerowały szybko po kamiennej posadzce i ruszyły w stronę działu oddzielonego od reszty biblioteki złotym plecionym sznurem i tabliczką z napisem „Dział Ksiąg Zakazanych. Nieupoważnionym WSTĘP WZBRONIONY”.
Moon poświęciła chwilę na zapoznanie się z ostrzeżeniem, które Huncwoci całkowicie zlekceważyli. Nietrudno było zauważyć, że już wiele razy sami siebie mianowali upoważnionymi i przekraczali granicę wyznaczaną przez sznur.
W głowie dziewczyny pojawiła się nagle niezbyt czysta i niezbyt ładna myśl o skorzystaniu z bliższych relacji z Syriuszem i namówieniu go na częstsze nocne randki w okolicach biblioteki. Była w stanie usprawiedliwić się jedynie tym, że żaden rozsądnie myślący nauczyciel nie da jej przepustki do Działu Ksiąg Zakazanych, ponieważ nie byłaby w stanie uzasadnić, do czego taka przepustka jest jej właściwie potrzebna.
Kiedy Huncwoci na dobre zajęli się własnymi sprawami, Moon wysunęła się spod peleryny-niewidki i najmniejszym światłem, jakie była w stanie wyczarować, oświetlała grzbiety dziwnych i starych książek, które samym wyglądem zdawały się demonstrować, dlaczego znajdują się w tym dziale. Zerknęła z ciekawością w stronę szepczących w nicości głosów, ale Huncwoci niestety bardzo cenili sobie prywatność i za nic nie zdradziliby, czego szukają tej nocy. Wzruszyła ramionami i rozejrzała się z mocnym postanowieniem, że ona także znajdzie tu coś cennego.
Zadanie nie było proste, bo rzadko zdarzało się, aby któraś z książek miała na grzbiecie wytłoczony tytuł, a jeszcze rzadziej, żeby dało się go odczytać. Woluminy były stare, niepokojące, a także wydzielały charakterystyczny zapach kurzu, stęchłego papieru i skóry, w którą były oprawione. Dominika obejrzała kilka z nich, powstrzymując się, aby nie zajrzeć do środka. Oglądanie ich jak zwykłych przedmiotów, bez możliwości natychmiastowego zapoznania się z treścią, wydawało się zupełnie nienaturalne. Wsunęła za pazuchę jeden z mniej okazałych woluminów, na którego okładce wytłoczona była mandragora i księżyc, co wzbudzało niejaką nadzieję na treść dotyczącą zielarstwa. Tytułu nie udało jej się odczytać – wprawdzie na powycieranej skórze lśniły cienkie wstążki srebra, które zapewne kiedyś były literami, ale teraz wyglądały jedynie na przypadkowe smużki inkaustu. Przesunęła się dalej, przyświecając sobie różdżką, i natrafiła na oryginalne skupisko zwojów i kart, które – podniszczone i pozbawione okładek – trudno było zidentyfikować jako książki. Dominika zabrała się za wertowanie luźnych kart, które najwyraźniej zostały kiedyś wyrwane z ksiąg, a których zawartości nie chroniły skórzane obwoluty. Skrzywiła się z niesmakiem widząc, że właściwie samej treści było niewiele, ale za to pełno były sugestywnych obrazków przedstawiających zdeformowane ciała i cierpienie ludzi poddanych nieopisanym torturom. Odłożyła karty na miejsce i skupiła się na związanych wyblakłymi wstążkami zwojach, kiedy za jej plecami rozległo się znajome chrząknięcie.
— Znalazłaś coś ciekawego? — zapytał Syriusz cichym, głębokim głosem.
— Całe mnóstwo rzeczy. — Moon przycisnęła zwój do oka jak lunetę, usiłując dowiedzieć się, co jest w środku bez odpieczętowywania go. — Głównie wyrafinowane tortury dla czytelników, którzy wolą oglądać ryciny. A wy?
— Jak zawsze — odparł lakonicznie Black, ku jej spodziewanemu, ale jednak rozczarowaniu. Stał nieruchomo z rękami w kieszeniach i patrzył jak dziewczyna przekłada zwoje z miejsca na miejsce. — Możesz tu przychodzić częściej, jeśli chcesz.
— Jasne — parsknęła Dominika, przyglądając się notatce na brzegu jednego z pergaminów. — A Potter dostanie apopleksji i zostanę oskarżona o wyeliminowanie naszego bohaterskiego kapitana. Dzięki.
— Jim mógłby pożyczyć mi niewidkę. Przyszlibyśmy sami. — Przeniósł wzrok na jej twarz, ale nie udało mu się uchwycić jej spojrzenia. W wątłym świetle bijącym z jej różdżki widział jedynie jak pochyla się nad kolejnym zwojem, marszcząc lekko czoło. — Chyba, że zamierzasz być zajęta.
Moon poderwała głowę, nieco zbyt gwałtownie jak na udawane zdziwienie, które szybko przywołała na twarz.
— Nie, dlaczego? — zapytała wyższym niż zwykle głosem i odchrząknęła. — Czym miałabym być zajęta?
Spodziewała się tłumionego od dłuższego czasu wybuchu Syriusza, który ostatnio zdawał się zbliżać wielkimi krokami. Zamiast tego Black westchnął z rezygnacją i zbliżył się do niej na tyle poufale, że Dominika zaczęła odczuwać niepokój. Jej żelazne postanowienie o nie zdradzeniu się nawet słówkiem przed Łapą zdawało się chwiać w posadach, podczas gdy wspaniałe, piżmowe perfumy chłopaka zakręciły jej w głowie, jego czoło oparło się o jej skroń, a ramię owinęło się wokół talii.
— Ty mi to powiedz — zamruczał i pocałował ją w szyję. Moon zesztywniała pod jego dotykiem i z wrażenia upuściła zwój. Rozejrzała się nerwowo, ale Huncwotów nie było nigdzie w pobliżu. W międzyczasie Syriusz spoufalał się coraz bardziej, nie przestając szeptać, a najbardziej oszałamiający ze wszystkiego był łatwo wyczuwalny smutek w jego głosie.
— Moony, nie możesz mieć przede mną tajemnic — mówił między pocałunkami, które stawały się coraz bardziej namiętne i rozpaczliwe. Gryfonka czuła, że z każdą sekundą jest coraz bardziej gotowa nie tylko wyjawić mu, gdzie znika nocami, ale też jak miała na imię jej pierwsza złota rybka, że nie umie pływać i że kiedy mama próbowała ją nakarmić ślimakami, wyrzuciła je do pobliskiej doniczki i ślad po nich zaginął. Ale Syriusza najwyraźniej nie obchodziły rybki, ani tym bardziej ślimaki, bo jego okrutne manipulacje krążyły wciąż wokół jednego tematu.
— Nie możesz, rozumiesz? Na tym to wszystko polega. Nie może być żadnych tajemnic. Żadnych.
Moon otworzyła oczy i zamrugała.
— Syriuszu, ja… — Odsunęła się lekko, żeby na niego spojrzeć i poczuła, że jej obcas trafia na coś miękkiego, co odpowiedziało cichym szelestem. I wtedy rozległ się alarm.
Pulsujący i niemal ogłuszający sygnał wypełnił bibliotekę, a oni jęknęli zgodnie, zakrywając uszy. Tuż obok rozległ się nerwowy tupot stóp i pojawili się Remus i James, obaj ze zdumionymi minami i niewielkimi naręczami książek.
— Co się stało? — zapytał Remus, patrząc jak Dominika schyla się gwałtownie i podnosi z podłogi jakiś rulon, klnąc pod nosem.
— Później. Pod pelerynę — zarządził krótko James i po chwili znaleźli się pod lśniącą płachtą, wciskając się w kąt i wstrzymując oddechy, kiedy w bibliotece rozległ się stukot obcasów panny Pince.
Moon przełknęła ślinę, w jednej ręce ścisnąwszy pergaminowy zwój, a w drugiej rękę Syriusza. Zamknęła oczy, modląc się w duchu, aby nikt nie usłyszał głośnego bicia jej serca.
* * * * *
— Ale ubaw! — rzucił James zupełnie niepotrzebnie, zatrzaskując za sobą drzwi do dormitorium. — Nigdy mi się to nie znudzi.
Syriusz śmiał się głośno, jego śmiech przypominał znajome szczekanie psa. Potter przymknął oczy i przeciągnął się, wsłuchując się w ten dźwięk i rozkoszując się uczuciem szczęścia i triumfu.
— Pete, śpisz już? — Nawet Remus uśmiechał się szeroko, podniecony adrenaliną i niebezpieczeństwem, przed którym wzbraniał się zazwyczaj jak mógł, a później wspominał całymi godzinami wypełnionymi nauką i niezbyt przyjemnymi filozoficznymi rozważaniami, do których skłaniała go Ognista Whisky i zbliżająca się pełnia. Pochylił się z udawaną nonszalancją i zajrzał za kotarę łoża należącego od kilku lat do jego przyjaciela, Glizdogona. Ale czwarty Huncwot spał kamiennym snem, odwrócony twarzą do ściany, więc Lupin machnął ręką i opadł na własny materac.
— Będzie mi tego brakowało — odezwał się sentencjonalnie Syriusz, przeczesawszy dłonią swe kruczoczarne włosy. — W sensie, kiedy skończymy Hogwart.
— Nie bluźnij, Łapo — odpowiedział poważnie James. — Nawet boję się o tym myśleć.
— Więc korzystajmy, panowie, korzystajmy — zagaił Remus niespodziewanie optymistycznie i dziarsko, klepiąc się po torbie, wypchanej skradzionymi książkami. — Nasze największe dzieło czeka na realizację. Nie ma czasu do stracenia. Może zaczniemy już dziś?
— Chyba księżyc nam się zaokrągla, bo zaczynasz straszliwie bredzić, Lunatyku — powiedział Black z przerwą na potężne ziewnięcie i demonstracyjnie opadł na poduszki. — Żegnam, panowie.
Rozległo się szuranie, szeleszczenie pościelą i wymamrotane w poduszkę „dobranoc”, kiedy trzech hogwarckich wichrzycieli postanowiło oddać się objęcia Morfeusza. Nie minęło dziesięć minut, kiedy w pokoju zaczęło brzmieć rytmiczne pochrapywanie.
Peter Pettigrew otworzył oczy. Gdyby ktoś w tym momencie miał okazję przedrzeć się przez zasłonę snu i ciemności, gdyby zainteresował się dziwnie cichym Glizdogonem, wiedziałby, że na twarzy chłopca nie widać było nawet śladu senności. Peter leżał odwrócony plecami do reszty pokoju, jego nieruchome spojrzenie było utkwione w ścianie, a dłonie przykryte kołdrą zaciskały się w pięści.
Glizdogon czuł się zdradzony. Zdradzony znacznie dotkliwiej i bezlitośniej niż zwykle przez swoich trzech najlepszych przyjaciół, którzy na kolejną wyprawę wzięli tę... tę dziwaczkę Moon zamiast niego. To ona zajęła jego miejsce, bo przecież peleryna była za mała, żeby ukryć pięć osób. Jeden rok znajomości z nią okazał się być ważniejszy niż sześć lat przyjaźni z nim, pełnoprawnym Huncwotem. Ale czy na pewno? Czy śpiący teraz w dormitorium chłopcy rzeczywiście traktowali go jako równego sobie? Peter poważnie w to wątpił.
Zacisnął powieki, pod którymi zaczęły przewijać się obrazy Huncwotów pokonanych, Huncwotów żebrzących o jego, Petera, litość. Zamykając oczy, mały, niepozorny Glizdogon mógł doświadczyć tej władzy, której od zawsze zazdrościł swoim najlepszym przyjaciołom. Dziś jednak przepełniła się czara goryczy. Od dziś Glizdogon nie chciał już zamykać oczu.
Wtulił twarz w poduszkę, przysięgając sobie, że kiedy nadejdzie stosowna okazja, wykorzysta ją. A że taka okazja nadejdzie, tego Peter Pettigrew był pewien.
* * * * *
— Szybciej — jęknęła Lily, gorączkowo poprawiając włosy przed lustrem. Moon wysoko uniosła brwi, oparta o framugę drzwi prowadzących do dormitorium dziewcząt. Założyła ręce na piersi i uśmiechnęła się kpiąco. — Szybciej, bo UMRĘ, jeśli się spóźnimy.
— Lil, wyglądasz świetnie — powiedziała beznamiętnie Patricia, kilkakrotnie wkładając i wyjmując różdżkę z kieszeni szaty, żeby sprawdzić, czy prędkość jest wystarczająca. W końcu z rezygnacją wcisnęła ją do dżinsów. — Potter zawsze pada z wrażenia na twój widok, więc nie ma potrzeby tak się starać.
— Zwariowałaś? — Evans odwróciła się do niej na moment z szaleństwem w oczach, po czym, zarumieniwszy się po cebulki rudych włosów, rzuciła się w stronę swojej szafki i chwyciła szkolny krawat, wciąż jednak zerkając w stronę lustra. — Po prostu… Jestem prefektem.
— Chodźmy już. — Moon spojrzała w stronę upiornej klepsydry w kształcie kota, którą Macmillan postawiła na swojej szafce nocnej podczas pierwszych świąt w Hogwarcie, czego, rzecz jasna, blondynka nie mogła wiedzieć. — Nigdy jeszcze nie byłam w tej sali, nie zaprowadzę was.
— Oooch, to bardzo wyjątkowa komnata. — Lily uspokoiła się wyraźnie, mogąc podzielić się z otoczeniem kolejną cenną ciekawostką. — Widziałyśmy ją tylko raz, prawda, Pat? Trzy lata temu, podczas święta Założycieli Hogwartu. Na co dzień podobno trzymają w niej księgę, do której zapisuje się wszystkich uczniów.
— Naprawdę? — Moon poczuła przyjemne ciepło. Wciąż zdarzały się momenty, kiedy czuła się w Hogwarcie wyobcowana; fakt, że jej imię i nazwisko widnieje w takiej księdze razem z innymi sprawił, że poczuła się bardziej na miejscu. Była też wyraźnie podenerwowana. Obawiała się publicznego sprawdzianu własnych umiejętności, bo ostatnio ilekroć używała magii w towarzystwie większej liczby osób, przypadkowo kończyło się to katastrofą. Tym razem presja była nawet większa – po pierwsze ze względu na niepodlegającą wątpliwości obecność Syriusza. Po drugie – zbyt długo znała Josephine, żeby nie podejrzewać, że Francuzka nie wykorzysta takiej okazji, żeby dać poznać się nowej szkole.
Lily rzuciła ostatnie niepewne spojrzenie w stronę lustra. Dominika i Patricia uśmiechnęły się, spotkawszy się wzrokiem. Naczelna prefekt Hogwartu wyglądała wspaniale – starannie wyszczotkowała swoje miedziane włosy i spięła je ozdobną spinką na karku, usta pociągnęła transparentnym błyszczykiem, a jasne rzęsy pokryła tuszem. Nawet prosta bluzka wystająca spod czarnej, przepisowej szaty znakomicie podkreślała kolor jej oczu. Nie było wątpliwości, przez kogo Lily chciała być dzisiaj podziwiana. Za to jej przyjaciółki czuły niezawodnie, że to wielki i godny zapamiętania przełom – Lily Evans zamierzała uwodzić Jamesa Pottera.
Zeszły szybko do jasno oświetlonego i wypełnionego entuzjazmem Pokoju Wspólnego, w którym pobrzmiewały podekscytowane rozmowy, pospieszne kroki i nerwowe śmiechy. Nigdzie nie widać było Huncwotów. Przeszły przez Portret Grubej Damy i ruszyły schodami w dół.
— To komnata przyległa do Wielkiej Sali — zagaiła Lily, idąc pewnie przed siebie. — Warta zobaczenia, naprawdę. Nie bez powodu nazywana jest Salą Założycieli.
— Jak myślicie — przerwała jej Patricia, marszcząc lekko brwi nad zamyślonym spojrzeniem, które zdawało się ignorować mijające je grupki uczniów zmierzających najwyraźniej w tym samym kierunku. — Dlaczego Dumbledore założył ten klub?
Evans wzruszyła lekko ramionami, a Moon odezwała się niespodziewanie.
— To proste — powiedziała ostro, wbijając wzrok w swoje buty. — W szkole jest sporo mugolaków. Trudno powiedzieć, żeby byli zupełnie bezpieczni poza murami Hogwartu. Nie w świetle ostatnich wydarzeń.
Zapadło ciężkie milczenie. Doszły do sali wejściowej i szybko przeszły do jadalni, nie zamieniając ani słowa. Podobnie przemierzało ją wielu uczniów, spojrzenia większości zatrzymywały się na pustych, długich stołach, zwykle zastawionych niezliczonymi potrawami, nad którymi zawsze toczyły się ożywione rozmowy. Pustka, która teraz nad nimi wisiała wzbudziła poczucie powagi, wszyscy mimowolnie przyciszyli głosy. Przy krótszym brzegu komnaty, za stołem prezydialnym, uchylone były wysokie, kunsztownie rzeźbione drzwi. Kiedy je przekraczali, uroczysty nastrój nasilał się wyraźnie, rozlegały się westchnienia młodszych uczniów.
Moon, przyzwyczajona do subtelnych wspaniałości Beauxbatons, zadarła głowę, a jej zielone oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
Sala była przestronna, cała wykuta w mlecznobiałym marmurze. Każda krawędź była zręcznie wygładzona ręką rzeźbiarza, wszystko lśniło i narzucało wrażenie chłodnego, wyważonego spokoju. Największe jednak wrażenie sprawiały rzeźby. Po jednej pośrodku każdej ściany komnaty, posągi wspaniałych i dumnych czarodziejów, podobizny założycieli Hogwartu. Lily Evans uśmiechnęła się z zadowoleniem, patrząc w chłonące każdy szczegół oczy Dominiki.
— Zazwyczaj jest tu stojak z księgą — mruknęła, przyglądając się topornemu podwyższeniu, naprędce zbitemu ze świeżych desek. — Dziwna sprawa…
— Szanowni państwo — rozległ się donośny głos profesor McGonagall, odpowiednio wzmocniony przez zaklęcie. — Dzisiejsze spotkanie ma charakter organizacyjny i poglądowy. Proszę się nie obawiać – państwa rezultaty nie będą miały żadnego odniesienia do ocen z poszczególnych przedmiotów.
Wśród uczniów rozległ się szmer. Dominika chwyciła za rękaw szaty Patricii, podobnie jak wszyscy rozumiejąc te słowa bezbłędnie – wreszcie miała odbyć się praktyczna lekcja, bezwzględnie oceniająca ich możliwości, zmuszająca do konfrontacji. Dojrzała wśród tłumu Syriusza, który dumnym gestem zdmuchnął grzywkę z czoła i poklepał się po szacie, w miejscu, w którym trzymał różdżkę. Ani razu nie spojrzał w jej stronę, więc szybko odwróciła wzrok.
— Będziecie państwo zmagać się parami wyznaczonymi przypadkowo. W poszczególnych pojedynkach obowiązują wszelkie zasady kurtuazji i sprawiedliwego współzawodnictwa! — ogłaszała wicedyrektor Hogwartu, chociaż większość uczniów pogrążona już była we własnych rozważaniach.
— Ale będą jaja, kiedy trafisz na Pottera — powiedziała Patricia do rudej, szczerząc zęby w sadystycznym uśmiechu. — To by był pojedynek życia, no nie, Lil?
Evans pobladła lekko, odwracając wzrok od przyglądającego się jej Jamesa. Najwyraźniej nie wzięła pod uwagę takiej możliwości.
— Chyba największa farsa — parsknęła Moon, odrzucając jasne włosy z czoła. — Pojedynek oddany walkowerem w kulcie urody Lily.
Nagle jej wzrok natrafił na ciemne oczy wysokiej dziewczyny, której wspaniałe gładkie włosy opadały kaskadą na ramiona. Brunetka rozmawiała właśnie z jakimś Ślizgonem, chociaż wyglądało na to, że nie jest tym zbyt zainteresowana, bo ponad jego ramieniem wbijała spojrzenie w Dominikę, wyraźnie ściągając ją wzrokiem. Moon zarumieniła się lekko, ale nie odwróciła wzroku. Pełne wargi Josephine wygięły się we wdzięcznym półuśmiechu i uderzona nagłym przeczuciem Dominika wiedziała już, z kim przyjdzie jej się pojedynkować.
* * * * *
— Obym trafił na Smarkerusa — odezwał się Syriusz Black ze szczerą nadzieją w głosie, podwijając rękawy szaty.
— Odwal się, Smark jest mój — prychnął Potter, powtarzając gest przyjaciela. Zerknął w stronę Evans, która szybko odwróciła wzrok. Nie mógł nie zauważyć, że wyglądała dziś wyjątkowo uroczo, w dodatku nie sprawiała wrażenia przesadnie wrogiej. Jedyną rzeczą, której James teraz pragnął, było spektakularne zwycięstwo nad odwiecznym wrogiem, które przypieczętowałoby jego pozycję samca alfa na tyle, żeby jeszcze bardziej zmiękczyć rudą Gryfonkę.
— Ja chcę z nim walczyć! — naburmuszył się dziecinnie Black. — Ostatnio ty ściągałeś mu gacie, teraz moja kolej na odrobinę rozrywki.
— Wiesz co, Łapo? — James zadarł dumnie głowę i zaczął przemawiać głębokim i męskim, w jego mniemaniu, głosem, ponieważ ponownie poczuł na sobie wzrok swojej sympatii. — Myślę, że należy skończyć już ze ściąganiem smarkowych gaci. To niedojrzałe. Powinniśmy załatwiać swoje sprawy jak mężczyźni, w prawdziwym pojedynku.
— Taa? — Syriusz skrzywił się, jakby został zmuszony do skosztowania esencji z czyrakobulwy. — A czemu masz taki idiotyczny głos, boli cię gardło?
— Zamknijcie się, zaczyna się — syknął Remus, nie odrywając nabożnego spojrzenia od profesor McGonagall, która rozwinęła potężny zwój pergaminu i chrząknęła znacząco.
— Sędziami w Klubie Pojedynków będą profesor Flitwick, profesor Rietdorf oraz moja skromna osoba. — Czarodziejka z gracją pochyliła głowę, a rondo jej kapelusza zakryło opuszczone powieki. — Nie zostały przewidziane żadne nagrody za wygraną – celem Klubu jest wskazanie ewentualnych błędów w pojedynkach, abyście mogli państwo… — McGonagall błyskawicznie podniosła wzrok, omiatając salę szybkim spojrzeniem. — … wykorzystać tę wiedzę, kiedy okaże się potrzebna. Zaczynajmy. Pierwsza para! Pan Remus Lupin i pan Severus Snape!
— NIE! — Z gardeł Syriusza i Jamesa rozległy się zgodne okrzyki rozpaczy.
— Całe szczęście. — Z piersi Lily uniosło się i opadło potężne westchnienie.
Sami zainteresowani zdawali się nie poddawać żadnym gwałtownym emocjom. Stanęli na drewnianym podwyższeniu i wyciągnęli różdżki. Lupin skłonił się przepisowo i uśmiechnął się lekko do przeciwnika, ale Snape odpowiedział jedynie nieznacznym skinieniem głowy. Na klaśnięcie profesor McGonagall obaj błyskawicznie zajęli pozycje.
Pierwszy zaatakował Snape. Z jego różdżki wyskoczyła srebrzysta serpentyna, którą Lupin zlikwidował krótkim ruchem nadgarstka. Kolejny cios również należał do Ślizgona, chociaż jego przeciwnik ponownie sparował go bez widocznego wysiłku. Na jego twarzy nie drgnął nawet mięsień, była nieustannie stężała w skupieniu, podobnie jak twarze profesorów, którzy uważnie obserwowali pojedynek.
— Dowal mu! — syczeli na zmianę Syriusz i James, ale te namiętne życzenia nie wpływały przesadnie na zachowanie spokojnego i trzeźwo myślącego Lunatyka, który poza blokowaniem ataków Snape’a, zaczął również samodzielnie atakować – i to z zadowalającym skutkiem, bo po kilku gwałtownych wybuchach iskier Ślizgon zaczął się cofać, a ostatecznie jego różdżka wykonała kilka salt w powietrzu, po czym wylądowała bezpiecznie w wyciągniętej dłoni Gryfona.
— Brawo! — rozległy się nieliczne okrzyki i raczej wątłe oklaski. — Brawo, Remus!
Lupin wzruszył lekko ramionami i uczynił kilka kroków w stronę Severusa, podsuwając mu różdżkę. Ślizgon gwałtownie pochwycił kijek i pochylił głowę, a na jego zarumienione policzki opadły tłuste, czarne włosy.
— Byłeś dobry — mruknął Gryfon, tak, aby nie usłyszał tego nikt inny. — Zaskoczyłeś mnie tą Tarangetellą.
Chłopak parsknął cicho pod swym potężnym, haczykowatym nosem i na ułamek sekundy podniósł swe przepastne oczy na zakłopotaną twarz Remusa.
— Ja także jestem zdziwiony, że przegrałem z kimś, kto nawet nie jest człowiekiem — szepnął. — Może tym razem byłem zbyt miękki, co? Lupusie?
Gryfon cofnął się, osłupiały, jakby Snape uderzył go w twarz. Dalszą wymianę zdań przerwała profesor McGonagall, która uniosła dłoń do góry, wymuszając ciszę.
— Każdy z oceniających udzieli teraz panom kilku praktycznych uwag, powstałych na skutek obserwacji państwa pojedynku. Profesorze Flitwick?
Mistrz zaklęć, czarodziej o niezbyt imponującym wzroście i zapierającym dech refleksie, zamachał nogami, które dyndały kilka stóp nad kamienną posadzką.
— Wspaniała walka! Gratuluję pasji — pisnął, a Severus obrzucił swoje wytarte buty morderczym spojrzeniem. — Panie Lupin, zasłużona wygrana. Panie Snape, zadziwiający wachlarz zaklęć, ale niestety, za mało skupił się pan na obronie własnej, ewidentnie stawiając na atak.
— Profesorze Rietdorf? — Nauczycielka transmutacji, będąca najwyraźniej przewodniczącą jury, spojrzała pytająco na nowego wykładowcę obrony przed czarną magią.
Mag pogładził się po równo przystrzyżonej brodzie i odchrząknął.
— Pan po lewej — odezwał się, gestem wskazując na Ślizgona. — Zaklęcia i refleks ma pan wyćwiczone, ale braku przesadnej mimiki podczas pojedynku musi pan uczyć się od pana po prawej. Przeciwnik może śmiało zgadywać, co zamierza pan zrobić.
Snape łypnął ponuro na czarodzieja, sprawiając wrażenie, jakby w ogóle nie słuchał komentarza profesor McGonagall, która pochwaliła jego próbę wykorzystania iluzji. Zszedł z podium z opuszczoną głową, kruczoczarne włosy kołysały się tuż przed jego oczami.
— Dalej, dalej! — zawołała czarownica niecierpliwie, widząc jak wokół pierwszych przymusowych ochotników zaczęły zbierać się grupki podekscytowanych uczniów. — Pani Perkins i pan Potter.
Był to ostatni z ciekawszych pojedynków tego wieczoru. Fakt, że Dorothy musiała walczyć ze swoją niegdysiejszą sympatią dodawał pikanterii widowisku, podczas którego James ostentacyjnie ziewał i przestawał z nogi na nogę ku uciesze audytorium, aż do momentu, kiedy Dora zaskoczyła go celnym strzałem w kolana, a Potter runął na posadzkę w sposób zupełnie pozbawiony gracji.
— Dałem jej fory — opowiadał później z przekonaniem, kiedy po zejściu z podium otoczył go krąg ciekawskich.
Kolejne pojedynki nie były już tak ciekawe, być może dlatego, że rzadko kiedy Dominika znała osobiście którąś ze stron. Zapisywała w pamięci zwięzłe i celne uwagi jury, ponieważ wiele z wytkniętych błędów popełniała sama. Mimo pozornie spokojnego przyglądania się kolejnym parom, z mocno bijącym sercem czekała aż profesor McGonagall wymówi jej nazwisko. I doczekała się.
— Pani Moon z panem Avery.
Dominika zmieszała się. Spodziewała się, nie wiedzieć czemu, ukoronowania spotkania po latach z Josephine; tymczasem przyszło jej zmierzyć się z kimś znacznie groźniejszym, z kimś, kto już kiedyś podniósł na nią różdżkę i nie potrafiła się przed nim obronić.
Jak osłupiała pokonała trzy schodki prowadzące na podwyższenie. Przed sobą widziała już znajomą sylwetkę niewysokiego chłopaka, o długich, zmierzwionych włosach i oczach bez wyrazu. Zacisnęła zimne place na różdżce i wyprostowała się, z wysiłkiem zachowując obojętny wyraz twarzy. Wśród publiczności dojrzała czarne, czujne oczy Syriusza i podobnie ciemne, lekko zmrużone oczy Josephine.
Zmusiła się do nieznacznego, demonstracyjnego skinienia głową, nie spuszczając wzroku ze Ślizgona, który ani drgnął. Podnieśli różdżki.
— Stop! — Wszyscy spojrzeli ze zdumieniem na profesora Dumbledore’a, który stał w drzwiach komnaty i klasnąwszy w dłonie, przywołał uwagę zgromadzonych.
— Dość już na dziś. Dziękuję za zainteresowanie Klubem Pojedynków i zapraszam za tydzień o tej samej porze. Zmykajcie na obiad!
Moon nic z tego nie rozumiała. Próbowała uchwycić spojrzenie dyrektora, ale daremnie. Avery splunął i popatrzył na nią z pogardą.
— Widzisz? Nawet stary Dumbel wie, że szlama nie ma szans z czystą krwią.
Gryfonka patrzyła za nim jeszcze przez chwilę, zszokowana. Czy to możliwe, żeby Dumbledore naprawdę obawiał się, że sobie nie poradzi? Że nie potrafi się pojedynkować? Co prawda, nie udało jej się jeszcze udowodnić, że jest inaczej…
Schodząc po schodkach napotkała wzruszenia ramion i uniesione brwi. Ze spuszczoną głową wymamrotała do przyjaciółek, że nie ma ochoty na obiad i pójdzie zdrzemnąć się do dormitorium. Tym razem nie była to wymówka – już nigdy więcej nie musiała ich wymyślać dla Lily i Patricii, co mimo wszystko napełniło ją otuchą. Szybkim krokiem, aby nie narazić się na wymuszoną rozmowę z kimkolwiek, pomaszerowała do dormitorium z rosnącym pragnieniem rzucenia się na łóżko i ukrycia się za atłasowymi kotarami. Minąwszy portret Grubej Damy, niemal wbiegła po schodach, z rozmachem otworzyła drzwi i w momencie, w którym miała osunąć się na pościel, zatrzymała się gwałtownie.
Na poduszce leżała koperta. Zamiast ucieszyć się z niespodziewanego listu, w przypływie złych przeczuć zmarszczyła brwi i z wahaniem wzięła ją do ręki. Ku swemu zdumieniu, na odwrocie zobaczyła pismo mamy. Teraz jej przeczucia wydawały się już bardziej realne – mama nigdy do niej nie pisała. Nie chciała używać sów.
Po krótkiej chwili wahania, zaczęła szybko rozdzierać pergamin. List był jak gorzki lek, który lepiej znieść, im szybciej się go połknie, chciała już widzieć jego treść, już wiedzieć, co ma myśleć. Wydobyła złożoną na pół kartkę i po chwili czytała jedyne dwa zdania, które własnoręcznie wypisała jej matka. Czytała je raz po raz, słysząc narastający szum w uszach i czując jak gęsia skórka pokrywa całe jej ciało, a kolana zaczynają drżeć. Czytała je nadal, kiedy nogi ugięły się pod nią, a z jej gardła wydobył się stłumiony dźwięk.
Córeczko,
Guillaume nie żyje. Przyjeżdżaj natychmiast.
Mama
O Kyrie eleison, ile emocji! Tyle się działo, że musimy to trawić przez dwa kolejne tygodnie :) Nasza historia nabiera tempa, mam nadzieję, że uda mi się je utrzymać. Dziękuję Wam za komentarze, to zawsze wielka motywacja do pisania i znak, że jesteście ze mną!