„Zmierzch”
– rozdział XIII –
W Hogwarcie nie było zegarów.
Nie chodzi o to, że czas nie miał znaczenia – lekcje i posiłki odmierzane były przez potężny mosiężny dzwon zawieszony w jednej z wież we frontowej części zamku. Nie było jednak dzwonnika, a wieża zazwyczaj pozostawała pusta, bo chłodne, regularnie wypełniające się metalicznym dudnieniem miejsce nie znajdowało wielu amatorów. Nikt nigdy nie zastanawiał się jak to działa – podobnie jak nikt nie rozważał mechanizmu działania zaczarowanych schodów, Tiary Przydziału czy samonapełniających się naczyń w Wielkiej Sali – po prostu były, to wszystkim wystarczało.
Oczywiście niektórzy uczniowie z mugolskich rodzin z przyzwyczajenia przekraczali mury Hogwartu z zegarkiem na ręku, aby wcześniej czy później zorientować się, że zamienił się z bezużyteczną ozdobę.
Ale zegarów – prawdziwych, tykających, bezlitośnie odmierzających każdą sekundę zegarów – nie było w Hogwarcie.
A jednak czas nie płynął tu wolniej niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Brak rzetelnych, mechanicznych świadków nie sprawiał, że traktował mieszkańców zamku bardziej litościwie lub łaskawie.
Sekundy, minuty, godziny sączyły się bez pośpiechu, w swoim własnym tempie, przypominając nieco gigantyczne klepsydry odmierzające punkty w sali wejściowej. Parowały z każdym oddechem uśpionej Patricii Macmillan, lśniły z każdą iskrą w oczach Huncwotów, by za moment zgasnąć, gięły się z każdą nową zmarszczką na czole Severusa Snape’a i szeleściły złowieszczo z każdą kartką przewracaną przez Dominikę Moon.
W Hogwarcie nie było zegarów, bo nikomu nie były potrzebne. Czas niezależnie płynął wciąż naprzód, spychając wszystkich jego mieszkańców w stronę ich własnego przeznaczenia, niezależnie od woli.
Nachodził zmierzch świata czarodziejów.
* * * * *
Moon nerwowo przetrząsała dormitorium w poszukiwaniu eleganckich, aksamitnych rękawiczek, które dostała od Syriusza na święta. Była już dramatycznie spóźniona na trening Gryfonów, na który obiecała przyjść i zachwycać się techniką gry swojego chłopaka, ale jak zwykle zasiedziała się w bibliotece.
Że też jej przyjaciółek nie było akurat wtedy, kiedy ich potrzebowała! Lily, niekwestionowany ekspert w dziedzinie topografii ich dormitorium, wciąż cieszyła się przerwą świąteczną w rodzinnym domu, a Patricia zniknęła gdzieś zaraz po obiedzie.
Opadła na kolana i pod łóżkiem znalazła jedną z rękawiczek. Wsunęła ją na rękę i klęcząc wśród zawartości swojego kufra, zaczęła przetrząsać szafkę nocną.
Syriusz na pewno był już wściekły. Nienawidził, kiedy się spóźniała. To była jedna z jego arystokratycznych cech, których jakoś nie potrafił się wyzbyć mimo zerwania kontaktów z rodziną i udawania, że nic go z nią nie łączy. Początkowo, na bardziej nieśmiałym i niepewnym etapie ich znajomości, Dominika bardzo starała się być punktualna, na przykład wtedy, kiedy odwiedzała go w Skrzydle Szpitalnym, ale w końcu jedno spóźnienie w tę czy w tamtą nie powinno nikomu zrobić różnicy…
Syriusz na pewno był już wściekły. Nienawidził, kiedy się spóźniała. To była jedna z jego arystokratycznych cech, których jakoś nie potrafił się wyzbyć mimo zerwania kontaktów z rodziną i udawania, że nic go z nią nie łączy. Początkowo, na bardziej nieśmiałym i niepewnym etapie ich znajomości, Dominika bardzo starała się być punktualna, na przykład wtedy, kiedy odwiedzała go w Skrzydle Szpitalnym, ale w końcu jedno spóźnienie w tę czy w tamtą nie powinno nikomu zrobić różnicy…
Wydała triumfalny okrzyk, kiedy znalazła drugą rękawiczkę w kociołku, ale potrąciła przy tym szafkę nocną, z której spadły wszystkie jej drobiazgi. Coraz bardziej zdenerwowana Moon zgarnęła stos pełen opakowań po czekoladowych żabach, skrawków pomiętego pergaminu i liścików od Syriusza, między którymi odnalazł się też jej ulubiony, niestety już wyschnięty, kałamarz oraz gruby, ciasno zwinięty rulon pergaminu.
To ostatnie zdziwiło ją na tyle, że przysiadła na stosie ubrań i rozwinęła zwój. Nigdy w życiu nie napisała tak długiego wypracowania, a i czyste pergaminy kupowała w znacznie mniejszych opakowaniach. Zresztą zwój wcale nie wyglądał na nowy – był wyraźnie pożółkły, miejscami poplamiony jakąś rdzawą substancją, a z jego brzegów wydzielały się pojedyncze, smętnie zwisające włókna.
Uniosła wysoko brwi, kiedy spojrzała na nagłówek, który cienkimi, pajęczymi literami głosił: „Historya mego żywota. Autorstwa Frederique’a du Bois”. Nic jej to nie mówiło.
Nie miała pojęcia skąd na jej szafce nocnej wziął się jakiś staromodny pamiętnik, a „historya żywota” jakiegoś jej rodaka nie sprawiała wrażenia fascynującej lektury, ale jako prawdziwy mól książkowy z żalem schowała zwój do szuflady szafki i otrzepała szatę. Wcisnęła różdżkę do kieszeni, przygładziła włosy, po czym wypadła z dormitorium na spotkanie niewątpliwie obrażonego Syriusza Blacka.
* * * * *
Zanim zdążyła przebiec hogwarckie błonia, które jeszcze nigdy nie wydawały jej się tak rozległe, czuła rwanie w boku i rumieńce na twarzy. Jej kondycja zawsze pozostawiała wiele do życzenia, bo nie potrafiła zmusić się do jakiejkolwiek aktywności fizycznej, ale dzięki Syriuszowi wściekającemu się za każdą minutę spóźnienia najwyraźniej wkrótce mogło się to zmienić.
Kiedy dobiegła do trybun otaczających boisko do Quidditcha, cała drużyna oczywiście była już w powietrzu. Zadarła głowę, ale miejsca należące zwykle do Gryfonów częściowo zapełnione były przez wielbicielki Syriusza, więc w nieco gorszym humorze odmaszerowała w stronę stojących naprzeciwko trybun Ślizgonów. Wolała już zająć jedną z ławek zaprzysięgłych wrogów Gryffindoru niż przez cały trening wysłuchiwać niewybranych komentarzy pod adresem Blacka, a zapewne także siebie. Powiedzieć, że chłopak nic sobie z tego nie robił byłoby poważnym niedopowiedzeniem, bo Syriusz uwielbiał składane mu hołdy i prowokował je, mimo że zawsze z nich kpił. Moon przysięgła sobie, że jeżeli przyłapie go adorowaniu jakiejkolwiek innej dziewczyny, rzuci na niego jakiś paskudny urok.
Kiedy ogarnięta tymi buntowniczymi myślami wdrapywała się na ślizgońskie trybuny, poczuła jak zderza się z jakąś niespodziewaną przeszkodą i straciła równowagę. Przez moment wstrzymała oddech, myśląc, że znowu za długo siedziała nad książkami, bo oczy, które spojrzały na nią z góry, były oczami Syriusza. Dopiero po chwili w półmroku dostrzegła, że chłopak stojący przed nią jest niższy, ma szczuplejszą twarz i długi, wąski nos. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że widzi w tych znajomych oczach strach, ale może było to tylko przywidzenie, bo później bardzo wyraźnie zobaczyła w nich gniew. Chłopak wyminął ją, nie omieszkając potrącić jej ramieniem i niemal biegiem opuścił trybuny Slytherinu. Oszołomiona Moon podjęła wspinaczkę, oglądając się za siebie raz po raz. Wkrótce jednak dziwny chłopak zniknął z jej myśli, bo jej oczom ukazały się śmigające w powietrzu czerwono-złote sylwetki Gryfonów.
Nie musiała długo szukać wzrokiem Syriusza. Siedział na miotle, która wisiała nieruchomo w powietrzu i od niechcenia huśtał trzymaną w dłoni pałką, ignorując pełne wyrzutu spojrzenia Jamesa, który w tym roku pełnił funkcję kapitana drużyny, o czym już pierwszego dnia roku szkolnego dowiedział się cały Hogwart. Potter bardzo poważnie podszedł do powierzonej mu odpowiedzialności, zwłaszcza że w tegorocznym składzie zabrakło niezawodnego Malcolma Middletona i niesamowitej Hazel Kaolin, nie odpuścił więc treningów nawet podczas przerwy świątecznej. Z miejsca, które zajmowała, Moon nie widziała wyraźnie miny Blacka, ale mogła się założyć, że zauważył jej nieobecność. Wyciągnęła różdżkę z kieszeni szaty i wystrzeliła w powietrze snop szkarłatno-złotych iskier. Syriusz obejrzał się w jej stronę, a jego ponurą twarz rozjaśnił uśmiech. Moon odwzajemniła go mimowolnie, czując jak serce szybko bije jej w piersi, co nie miało wiele wspólnego z szaleńczym biegiem przez błonia. Jej pojawienie się na trybunach najwyraźniej skłoniło Blacka do podjęcia jakiejś aktywności, bo włączył się do gry i posłusznie celował odbijanym tłuczkiem do tarcz wyczarowanych przez Pottera. Po kilku minutach oddawania bezbłędnych strzałów chyba się znudził, bo skierował miotłę w stronę trybun Slytherinu i ku głębokiemu zażenowaniu Moon po chwili opierał się już o barierkę.
— Co tu robisz?
— Przyszłam na trening, żeby popatrzeć jak grasz — odparła potulnie Moon, w której nagle obudziła się wątła nadzieja, że Syriusz nic nie zauważył albo zapomniał o swoim żądaniu i pomyślał, że przyszła z własnej inicjatywy. Co naturalnie by zrobiła, gdyby nie miała tylu problemów na głowie.
Black uśmiechnął się z przekąsem, w ciągu sekundy niwecząc jej nadzieje.
— Pytam, co robisz na trybunie naszych oślizgłych współuczniów, panno spóźnialska.
— Nie chciałam przez godzinę wysłuchiwać od innych dziewczyn komentarzy na temat twojego tyłka, to wszystko — powiedziała, czując, że nie ma sensu ciągnąć tematu spóźnienia, które naprawdę było uzasadnione i nie z jej winy, jak zwykle zresztą. Przecież gdyby mogła, zawsze, ale to zawsze byłaby na czas – kto z własnej woli znosiłby wieczne pełne wyrzutu spojrzenia? Black najwyraźniej jednak był w dobrym nastroju, bo tym razem chyba nie zamierzał dyskutować na ten temat.
— A co mówią na temat mojego tyłka? — zainteresował się tylko, po czym zaśmiał się na widok miny Dominiki.
— Nie bądź taki ciekawy, bo zadbam o to, żeby niedługo nie było o czym mówić — burknęła, ale po chwili Syriusz przechylił się przez rączkę miotły i zamknął jej usta pocałunkiem. Przez chwilę rozkoszowała się jego cudownym zapachem i chłodnymi od wiatru ustami, ale na ziemię szybko sprowadziły ją niezbyt dyskretne okrzyki rozczarowania od strony trybun Gryffindoru, które dobitnie świadczyły o tym, że ten gest nie przeszedł niezauważony. Zadowolony z siebie chłopak odsunął się i rzuciwszy jej ostatni, olśniewający uśmiech poszybował w stronę drużyny, zostawiając Moon z tą samą mieszanką czułości i zażenowania co zwykle.
Starając się nie uchwycić żadnego z nienawistnych spojrzeń rzucanych w jej stronę, zaczęła przyglądać się grze Gryfonów. Uwielbiała Quidditch, więc z przyjemnością obserwowała technikę poszczególnych zawodników. Mimo tradycyjnej i w zupełności odwzajemnionej niechęci do Pottera, musiała przyznać, że był dobrym kapitanem, miał znakomite pomysły na przećwiczenia każdego gracza z osobna i drużyny jako całości. Na miotle sprawiał wrażenie znacznie poważniejszego, może dlatego, że skupiał się na wygranej w najbliższym meczu, która byłaby też jego pierwszym sukcesem na stanowisku kapitana. Za to Syriusz błaznował i popisywał się za dwóch, był jednak przy tym na tyle uroczy i pełen energii, że nikt nie miał mu tego za złe. Od czasu do czasu pewnym ruchem odbijał tłuczka, prawie nigdy nie chybiając, więc jego wygłupy, tak jak większość popisów jego i Jamesa na lekcjach, wynikały po prostu z nadmiernej pewności siebie.
Po skończonym treningu, kiedy zawodnicy gratulowali sobie świetnej gry i przewidywali brawurowe zwycięstwo, a w dalszej perspektywie zdobycie pucharu, Moon stanęła w pewnej odległości, czekając na Syriusza. Była nieco przygnębiona, bo jego wielbicielki zadbały o to, żeby usłyszała wszystko, co myślały o niej i ich związku, ale nie czuła zdziwienia. Chociaż jej zbliżenie z Syriuszem nastąpiło nagle i postępowało bardzo szybko, to przecież wiedziała, czego może spodziewać się, zajmując obiekt westchnień wielu dziewcząt z Hogwartu. Zresztą nigdy nie była zbyt popularna.
W końcu Syriusz podszedł, nie zaszczycając swoich fanek nawet spojrzeniem i rzuciwszy okiem na jej nietęgą minę, demonstracyjnie objął ja ramieniem.
— Nie chcę jeszcze wracać do zamku — oznajmił i pociągnął ją za sobą w stronę Zakazanego Lasu. Dominika niemal czuła spojrzenia kilkunastu par oczu na swoich plecach.
— Chyba nie idziemy… tam? — jęknęła patrząc na ciemny masyw drzew, które o tej porze roku przypominały sczerniałe szkielety.
— Nie — odparł lekceważąco Syriusz, epatując samozadowoleniem. Moon westchnęła, przewracając oczami. W otoczeniu uwielbiających go dziewczyn, po brawurowym występie na treningu, ego chłopaka zdawało się sięgać wyżyn. Mimo to, nie zapominał o niej, gładził ją dłonią po talii, jakby wiedział jak krępuje ją zainteresowanie innych. Nieopodal jeziora skręcił w stronę zamku, kierując się w stronę rozłożystego buku. Wyciągnął różdżkę i nie wypowiadając zaklęcia, roztopił resztki śniegu pod drzewem, spod którego wyjrzała młoda, zielona trawa.
— Myślisz, że kręcą mnie zawodnicy Quidditcha? — zapytała kpiąco Moon, która wyraźnie zyskała animusz wobec braku przypadkowych świadków. Black zerknął na swoją szkarłatno-złotą szatę i ochraniacze, które służyły mu na treningach i prawdziwych meczach.
— Mam takie podejrzenie… W końcu w zeszłym roku bardzo chciałaś umówić się z Middletonem —odparł Black w podobnym tonie i usiadłszy między potężnymi korzeniami drzewa, demonstracyjnie poklepał się po podołku.
— A ty zrobiłeś wszystko, żeby mnie pogrążyć. — Moon z uśmiechem usiadła mu na kolanach, twarzą do niego. — Ale byłam wtedy na ciebie zła!
— To była nasza pierwsza wspólna noc… — Westchnął Black z rozmarzeniem, po czym oboje parsknęli śmiechem.
— To wtedy wpadłam na pomysł twojego prezentu bożonarodzeniowego. Okropnie chrapiesz, nawiasem mówiąc. I łaskoczesz.
— Ja chrapię?! — Święcie oburzył się chłopak. — Chyba coś ci się przyśniło. Ale prezent był znakomity, nie miałem pojęcia jak się dowiedziałaś, bo zbytnio się tym nie chwalę.
Blondynka uśmiechnęła się triumfalnie. Podczas pamiętnej nocy z nudów zaczęła oglądać wszystkie przedmioty, jakie znalazły się w zasięgu ręki i jednym z nich okazał się mugolski magazyn o motocyklach. Zrobiło to wtedy na niej duże wrażenie, nie spodziewała się, że wychowany w starej, czarodziejskiej rodzinie Syriusz może mieć pojęcie o takich rzeczach. Zdobycie podobnych magazynów od taty nie było problemem, a zachwyt na twarzy Blacka był wart wszystkiego.
Pocałowała go, a wiatr zmieszał ich włosy w niesamowitą czarno-złotą plątaninę.
Z przyjemnością wpatrzył się w jej szmaragdowozielone oczy, iskrzące wesołością. Czuł się wspaniale. To nie był pierwszy raz, kiedy był zakochany, ale był teraz znacznie dojrzalszy, a jego uczucie było odwzajemnione. Wcześniej podobnie szaleńcze bicie serca czuł tylko, kiedy dziewczyna nie reagowała na jego zaloty – z chwilą, kiedy się poddawała, całe uczucie wygasało, bo wyzwanie minęło. W oczach Moon widział, że czuje to samo, co on, a mimo to nie czuł zniechęcenia, przeciwnie – to bardzo podobne do bólu uczucie sprawiało mu niezwykłą rozkosz. Chciał, żeby trwało jak najdłużej. Nowe wyzwanie w postaci ryzyka związanego z Białą Magią tylko wzmocniło tę więź – zawsze lubił adrenalinę, ale tym razem zmieszało się z nią coś zupełnie Syriuszowi nieznanego – odpowiedzialność. I w praktyce wcale nie wyglądało to tak nudno jak zawsze sądził.
Dominika czule wodziła spojrzeniem po jego ciemnobrązowych tęczówkach, które zazwyczaj wydawały się niemal czarne, a teraz, pod wpływem światła nabrały odcienia ciemnej czekolady. Widok tych oczu przypomniał jej jednak coś mniej przyjemnego.
— Syriuszu… Czy ty… — Zawahała się, wiedząc już jak głupio to zabrzmi. — Czy ty masz jakąś rodzinę, tu, w Hogwarcie?
Twarz chłopaka stężała w ciągu sekundy.
— Dlaczego pytasz? — zapytał chłodno, odsuwając ją na odległość wyciągniętych ramion. Jego spojrzenie nagle stało się czujne, nieufne. Moon przygryzła wargę i spuściła wzrok, zaskoczona jego reakcją.
— Tak po prostu… Zauważyłam na korytarzu kogoś, kto trochę cię przypominał i przyszło mi to do głowy. — Wyraz jego twarzy mówił jej, że to nie jest dobry moment, aby powiedzieć prawdę.
— Och. — Jego mięśnie rozluźniły się wyraźnie. — Miałem brata. Kiedyś.
Blondynka nerwowo przesuwała palcami po jego ramieniu, rozpaczliwie próbując zainicjować jakąś błyskotliwą zmianę tematu. Najwyraźniej ten był dla Syriusza zbyt bolesny, żeby o nim rozmawiać – cała jego postawa zdawała się przestrzegać ją przed dopytywaniem się o coś więcej. Nagle wpadła na wspaniały pomysł.
— Musisz być na błoniach we wtorek, po przerwie obiadowej. Weź ze sobą Pottera i pelerynę niewidkę. — Spojrzała na niego triumfalnie i serce zadrżało w niej na widok znajomego półuśmiechu wypływającego na jego wargi.
— Rozumiem spotkanie z tobą i niewidkę… Ale żeby jeszcze Jim? — zapytał z udawanym rozczarowaniem, a kiedy uderzyła go lekko w ramię, wybuchnął śmiechem przypominającym szczekanie psa.
— To niespodzianka. Spodoba się wam, naprawdę.
— Uwielbiam niespodzianki — zamruczał Black w jej szyję, jak zawsze zadziwiając ją niezwykłą zdolnością do przechodzenia z jednej skrajnej emocji w drugą. — A jeszcze bardziej uwielbiam jak łamiesz prawo.
— Wcale nie łamię prawa — zafrasowała się Moon, odsuwając się od niego gwałtownie. Zastanawiała się przez chwilę.
— W takim razie po co mamy wziąć pelerynę? — Chłopak spojrzał na nią z politowaniem.
— No bo… No bo nie jestem pewna, co się stanie, jeśli jej nie weźmiecie — wydukała w końcu.
— Jasne. Za to cię kocham.
Nagle zapadło ciężkie milczenie, jakby Syriusz powiedział coś zakazanego. Przez chwilę Moon miała wrażenie, że tak właśnie się stało i chłopak gwałtownie zakryje dłonią usta, ale to się nie wydarzyło. Po prostu patrzyli na siebie w milczeniu, dziwnie bladzi i niemal tak samo zaskoczeni. Kiedy cisza się przeciągała, w wyrazie twarzy Blacka nastąpiła drobna zmiana – zmarszczył lekko brwi i pochylił głowę, patrząc na nią jakby w niemym wyzwaniu. Moon bała się zareagować w jakikolwiek sposób – była przekonana, że Syriusz zaraz obróci wszystko w żart, ale nic takiego się nie stało. Chyba nawet wolałaby, żeby to zrobił, bo z każdą sekundą wydawało jej się, że rysy jego twarzy twardnieją, a atmosfera staje się coraz chłodniejsza.
Kiedy sytuacja była już nie do zniesienia, a Moon wiedziała, że za moment albo się roześmieje, albo rozpłacze, albo – co gorsza – jedno i drugie, zrobiła to, o czym wiedziała, że powinna zrobić od samego początku. Pochyliła się i pocałowała go tak jak jeszcze nigdy. W tym pocałunku znajdowało się wszystko, co chciała mu przekazać – miłość i ulga, wzruszenie i szczęście, namiętność i wielka, niespełniona zachłanność. Black odpowiedział jej z tą samą pasją, otaczając ją mocno ramionami, a łzy i tak popłynęły jej z oczu, kiedy poczuła jak drżą mu wargi i dłonie.
Wydawało jej się, że upłynęły całe godziny, kiedy Syriusz pogładził ją po policzku, odsunął się i dziwnie miękkim głosem, jakiego jeszcze nigdy u niego nie słyszała, powiedział:
— Nika… Czy to nie jest Macmillan?
* * * * *
W Hogwarcie nie było zegarów, ale przecież istnieją inne sposoby odmierzania czasu.
Mógł to być dzwon, dokładnie odliczający upływające godziny za pomocą metalicznych, dźwięcznych i rozdygotanych uderzeń. Można go było usłyszeć niezależnie od miejsca, w którym znajdowało się na terenie Hogwartu.
Mogły to być zaczarowane klepsydry, miarowo przesypujące drobny piasek. Znajdowały się na szafkach nocnych wielu uczniów, a jedna, niezwykle ozdobna i cenna stała nawet w gabinecie dyrektora szkoły, Albusa Dumbledore’a. Niezwykli, milczący strażnicy upływającego czasu.
Mogło to być niebo. Potężne i niezmienne układy planet, konstelacji i mgławic, niezwykle odległe i zawsze czuwające. Nigdy nie dało się przed nimi uciec. Kiedy człowiek pozbył się już wszystkich zegarów, dzwonów i klepsydr ze swego otoczenia, zawsze pozostawało nad nim niebo, zawsze tak samo nieczułe i skrupulatne w odmierzaniu lat, wieków, tysiącleci. Wieczne. Centaury nie uciekały przed jego ostatecznością, coraz częściej wskazując sobie nawzajem odległą, złocistą planetę. Były na to zbyt mądre.
Nadchodził zmierzch świata czarodziejów.
Nadchodziła ruina.
* * * * *
* * * * *
Od dobrej godziny wylegiwali się w fotelach w Pokoju Wspólnym, ciesząc się własnym milczącym towarzystwem i cudowną ciszą, z rzadka przerywaną przez innych Gryfonów, którzy w tym roku zdecydowali się na spędzenie świąt w Hogwarcie. Peter półleżał nonszalancko, niemal doskonale imitując zwykłą postawę Syriusza, i z wyraźną przyjemnością pochłaniał kolejną cukrową mysz, patrząc gdzieś w sufit. Remus zerkał na niego od czasu do czasu znad podręcznika transmutacji, który swoim zwyczajem kartkował do przodu, wyobrażając sobie kolejne zaklęcia i skutki, które mógł wywołać za ich pośrednictwem. Kiedy mimowolnie przenosił wzrok znad kartek książki na czerwono-złote proporce Gryffindoru, na toporny gzyms kominka, na nietypowo rozluźnionego Glizdogona i wszystko inne wokół, coś mocno ściskało go za serce.
Merlinie — myślał gorączkowo. — Za rok będę zupełnie gdzie indziej. Gdzie będę? Kim będę? Co będę robił? Niczego nie wiem, niczego nie planuję. Tylko jedno jest pewne – nigdy już tu nie wrócę. Nigdy, chyba żeby jakimś cudem...
— Pete — powiedział na wydechu, ściągając na siebie umiarkowanie zaciekawione spojrzenie Glizdogona. — Jak długo się już przyjaźnimy? Siódmy rok?
— Szósty — sprostował chłopak, przenosząc wzrok na cukrową mysz, która zdążyła stracić ogon i jedno ucho. — Na początku słabo się dogadywaliśmy.
Remus dobrze to pamiętał. Na pierwszym roku James i Syriusz podejrzewali Petera o donosicielstwo i bardzo uważali, żeby z niczym się przed nim nie zdradzić. W końcu i jemu samemu wówczas nie ufali, nie znali jeszcze jego największej tajemnicy i nie rozumieli, dlaczego unika ich pytań i dlaczego znika tak regularnie, nękany rzekomą chorobą matki... Wszystko zmieniło się na drugim roku, kiedy niepozorny Pettigrew ocalił im trzem tyłki w obliczu profesor McGonagall, która nakryła ich na wyprawie do Działu Ksiąg Zakazanych. Peter łgał niesamowicie przekonująco i zaskakująco bezinteresownie, co spotkało się z prawdziwym wybuchem wdzięczności i uznania z ich strony. A później było już tylko lepiej... Remus przeciągnął się leniwie w cieple kominka i zerknął z braterską czułością na Glizdogona – czego to oni razem nie przeżyli!
— Zawsze możemy na siebie liczyć, prawda? — zapytał z pozorną nonszalancją, ale Peter od razu się zorientował – popatrzył na niego spod oka, nie przestając chrupać. Remus poczuł, że się rumieni. Wydawało mu się, że ta leniwa, świąteczna atmosfera i węższe grono skłonią Glizdogona do zwierzeń, ale zdecydowanie przecenił swoje towarzyskie kompetencje. Postanowił brnąć dalej i dotknąć czegoś, o czym nie chciał więcej myśleć i rozmawiać, ale co jednocześnie mogłoby uśpić podejrzenia przyjaciela – naprawdę nie chciał, żeby poczuł się osaczony, jak na jakimś prowizorycznym przesłuchaniu. — Wiesz, ostatnio... mój futerkowy problem... nieźle mnie wystraszył.
Pettigrew wyprostował się nieznacznie w fotelu i spojrzał na niego uważniej. Remus poczuł jak zalewa go fala ciepła – udało się, zadziałało, bo Peter chciał mu pomóc, naprawdę był zainteresowany jego losem.
— Nie przejmuj się — powiedział z nietypowym dla niego zdecydowaniem, na które na pewno nie odważyłby się w obecności pozostałych Huncwotów. — Dowiemy się, kto to zrobił i gorzko tego pożałuje!
— Dzięki. — Lupin uśmiechnął się do swoich kolan, w myślach szukając słów, które mogłyby poprowadzić rozmowę na właściwy tor. Ostatecznie westchnął tylko i podniósł na przyjaciela bystre i pozornie niewinne spojrzenie swoich siwych oczu. — A u ciebie wszystko w porządku... Glizdogonie?
— Tak — odparł automatycznie Pettigrew, po czym, jakby jego samego zdziwiła tak szybka i stanowcza reakcja, zamyślił się na moment. Remus z napięciem śledził zmiany na jego twarzy, drobne grymasy, niedostrzegalne dla kogokolwiek z zewnątrz. Dopiero po dłuższej chwili Peter przemówił ponownie. — Tak, oczywiście! Nie dzieje się nic niezwykłego.
* * * * *
Moon odwróciła się gwałtownie. Wśród ostatnich, coraz dłuższych promieni zachodzącego słońca przemykała postać w długiej, czarnej pelerynie. Kaptur powiewał na jej karku, więc dziewczyna natychmiast poznała, że Syriusz mówił prawdę. Przez błonia śpiesznym krokiem szła jedna z jej przyjaciółek, Patricia Macmillan.
Nagle Moon bez wyraźnego powodu poczuła jak coś lodowatego zsuwa się do jej żołądka. Podniosła się wolno, nie spuszczając wzroku z dziewczyny, która zbliżała się do wielkiej bramy, oddzielającej tereny szkoły od wioski Hogsmeade.
— Będzie zamknięta, prawda? — zapytała ochrypłym szeptem, jakby obawiając się rozedrzeć panującą ciszę.
Syriusz stanął przy jej boku ze zmarszczonym czołem i czujnym spojrzeniem. Mocno zacisnął palce na jej dłoni, kiedy rozległo się przeciągłe skrzypnięcie od strony bramy.
Puścili się biegiem w tym kierunku. To mogło być cokolwiek – wieczorna randka albo nielegalny wypad do Hogsmeade, jakich dziesiątki mieli za sobą Huncwoci – ale oboje w głębi czuli, że to nie jest w stylu Patricii, że w powietrzu wisiało coś złego, więc nie przestając trzymać się za ręce wyciągnęli różdżki.
Kiedy dobiegli do bramy, która znieruchomiała uchylona jak złamane skrzydło, brunetki nie było nigdzie widać. Zapalili różdżki, bo zaczynało zmierzchać. Zabudowania wokół stacji Hogsmeade rzucały na ziemię nienaturalnie długie, półprzezroczyste cienie. Nagle Syriusz mocniej ścisnął jej dłoń wskazując na ślady stóp w miękkiej ziemi. Poszli tym śladem, oddychając płytko i rozglądając się na wszystkie strony.
Niebo szybko zmieniało kolor z czerwono-złotego na szary, a potem na granatowy. Styczniowe popołudnia błyskawicznie zmieniały się w ciemne wieczory, granica między nimi była płynna i prawie niezauważalna. Dominika czuła łzy w gardle, nerwowo miotając jasnym promieniem różdżki wokół, mając nadzieję, że w końcu natrafi on na Patricię, całą, zdrową i zajętą jakimś tajemniczym chłopakiem.
W głębi duszy wiedziała jednak, że tak się nie stanie.
Syriusz systematycznie wodził promieniem światła po drodze przed nimi, co jakiś czas natrafiając na kolejne ślady. Było coraz ciemniej i miał wielką nadzieję, że nie idą po trasie jakiegoś przypadkowego przechodnia. Wyglądało na to, że byli całkowicie zdani na siebie – wioska sprawiała wrażenie opustoszałej, nie widać było żadnych mieszkańców, nawet zwierząt. Wokół zalegała tylko upiorna cisza. Syriusz nigdy nie obawiał się milczenia, czasem uważał je nawet za najlepsze lekarstwo na problemy, ale ta cisza miała w sobie coś nienaturalnego, co obawiał się nazwać. Po jakimś czasie zorientował się także, dokąd wiodą ślady stóp, ale nie chciał tego mówić Moon, która i tak wyglądała na przerażoną.
— Patricia! — krzyknęła w mrok, ale nie odpowiedział jej żaden dźwięk. — Zabiję ją — załkała, zakrywając usta dłonią.
Black wysunął się nieznacznie do przodu, starając się utrzymać dziewczynę przynajmniej o krok za sobą. Promień jej różdżki dygotał i bezładnie rozdzierał ciemność, aż w końcu rozbił się na setki mniejszych, potwierdzając ponure podejrzenia Syriusza.
Znajdowali się nad jeziorem w Hogsmeade, rzadko uczęszczanym miejscem, w które zabrał kiedyś Dominikę podczas ich pierwszej randki. Nigdy nie spodziewał się, że wróci tu w takich okolicznościach. Jezioro zawsze wzbudzało w nim niejasne emocje, ale dziś zapragnął znaleźć się od niego jak najdalej. Boleśnie zacisnął palce na dłoni towarzyszki, która jęknęła w odpowiedzi.
— Patricia! — wołała rozpaczliwie, wyrwawszy rękę z jego uścisku i postąpiwszy kilka kroków do przodu. — PATTY, GDZIE JESTEŚ?!
Nagle Black zobaczył w ciemności jakiś ruch, jego uszu dobiegł plusk. Otworzył bezgłośnie usta, chcąc syknąć do dziewczyny, żeby była cicho, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Drżącą ręką uniósł różdżkę i oświetlił coś, co wynurzyło się z głębi jeziora.
To był koń. Ogromne, smoliście czarne, potężne zwierzę. Bestia stała majestatycznie na zadnich nogach, dwoma przednimi rozdzierając nocne powietrze i rzucając wokół dzikie spojrzenia szkarłatnych oczu. Wydała z siebie nienaturalny, piskliwy dźwięk. Syriusz mimowolnie zakrył uszy rękami, niemal upuszczając różdżkę i czując jak ziemia usuwa mu się spod nóg, kiedy zobaczył coś jeszcze. Macmillan dosiadała demonicznego konia z wyrazem absolutnej pustki na twarzy.
— PATRICIA!
Ten krzyk go otrzeźwił. Rzucił się w stronę Moon, która brnęła już ku potworowi po kolana w ciemnej wodzie.
— D-drętwota! — wykrzykiwała raz po raz blondynka, ledwie panując na łzami i strachem. — Confundus!
Chłopak czuł kompletną pustkę w głowie. Wiedział, że nie może dopuścić Moon w pobliże konia, zamierzał powstrzymać ją, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz w jego życiu. Na samym brzegu świadomości wiedział też, czym było stworzenie w jeziorze i że nie ma sensu rzucać na nie przypadkowych zaklęć. Na kelpię mogło zadziałać tylko jedno przeciwzaklęcie – a on paradoksalnie, z niedorzeczną dokładnością przypomniał sobie, że kiedy na lekcji była o tym mowa, był pochłonięty rozmową z Jamesem na temat mioteł.
Poczuł jak lodowata woda niemal natychmiast odbiera mu czucie w stopach, kiedy wkroczył w nią, w biegu zdejmując szatę do Quidditcha. Moon brnęła ku kelpii kilka stóp przed nim, wciąż strzelając przed siebie różnobarwnymi promieniami. Czując jak przerażenie niemal odbiera mu oddech, sięgnął na oślep przed siebie. Jego dłonie natrafiły tylko na gęste wstęgi oślizgłych wodorostów. Czuł jak woda zakotłowała się gwałtownie przed nimi, ale nic już nie widział, Dominika przestała miotać urokami. Ciemność rozdarł jej rozpaczliwy i bolesny krzyk. Rzucił się przed siebie rozpaczliwie, zesztywniały od lodowatej wody i strachu przed tym, co może zastać przed sobą. Tym razem jego dłonie natrafiły na ciężki od wody materiał. Pociągnął go z całej siły ku sobie i kiedy poczuł ciepłe ciało w swoich ramionach zaczął się cofać, zaciskając zęby, wbrew krzyczącym z bólu mięśniom. Modlił się w myślach, niezdolny do wydania z siebie żadnego odgłosu, aby Moon przestała się miotać, bo zaraz oboje zanurzą się w lodowatą otchłań, w gęsty muł, w którym grzęzły mu stopy. Czuł, że woda przed nimi wciąż jest wzburzona, ale nie dobiegały stamtąd żadne dźwięki. Kiedy poczuł cudowną stabilność twardego gruntu, opadł na niego wyczerpany, a obok potoczyło się dziwnie bezwładne ciało Dominiki. Resztką sił podpełzł do niej na kolanach i niemal łkając odwrócił ją do siebie przodem, z braku światła rozpaczliwie przesuwając dłońmi po jej udach i szyi w poszukiwaniu najpoważniejszych ran.
— Nika, gdzie cię boli? Słyszysz mnie, Nika? Błagam, powiedz, gdzie…
Dziewczyna siedziała na brzegu o własnych siłach, ale nie odzywała się, ani nie poruszała. Tylko jej klatka piersiowa unosiła się i opadała gwałtownie, dając znać, że żyje. Nagle w ciemności zabłysło światło jej różdżki, którą wciąż kurczowo ściskała w dłoni. Syriusz zobaczył jej szeroko otwarte z przerażenia oczy, szkolny mundurek i szatę zbryzgane krwią… Zakręciło mu się w głowie, ale ponownie uniósł się na kolanach i potrząsnął nią mocno.
— Jesteś ranna?! — wrzasnął. — Odpowiedz!
Moon bezgłośnie potrząsnęła głową i przeniosła promień różdżki na powierzchnię jeziora, która, spokojna teraz i nieruchoma, lśniła czerwienią.