„Prawdziwy
przyjaciel”
– rozdział XXII –
Lily Evans nie była osobą, która
nadmiernie dbała o zdanie innych lub introwertycznie dusiła w sobie emocje, ale
nigdy wcześniej nie czuła tak wyraźnie, że tłumienie radosnych podskoków i
uśmiechu, który sam cisnął się na jej usta, może być tak trudne. A gdyby ktoś zapytał ją, co takiego się stało? Właściwie nic wielkiego, a już na pewno nie coś, z czego chciałaby się zwierzać postronnym. Dlatego właśnie, mimo niewielkiej odległości do pokonania, z prawdziwą ulgą powitała znajomy widok drzwi prowadzących do
dormitorium siódmorocznych Gryfonek. Za ich progiem mogła nareszcie porzucić
pozory.
Serce radośnie trzepoczące w jej
piersi zadrżało na moment, kiedy zza tych właśnie drzwi dobiegły ją podniesione
głosy.
— Nie ruszałam twoich rzeczy,
wariatko!
— Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie
wariatką, to spróbuję sobie na to zasłużyć! — Kiedy Evans usłyszała kipiący
gniewem głos Moon, przyspieszyła kroku i wkroczyła do dormitorium.
— Co tu się dzieje? — zapytała
ostrym tonem, rozglądając się po pomieszczeniu. Łóżko Dominiki wyglądało, jakby
przeszedł przez nie tajfun – wszędzie walały się ubrania, szkolne przybory i
inne drobiazgi, a pośrodku tego bałaganu stała ona sama, ściskając różdżkę w
dłoni i mierząc nią w ich współlokatorkę, Marion.
— Jej się zapytaj! — wrzasnęła
właścicielka burzy loków, z lękiem zerkając na koniec różdżki wycelowanej prosto
w jej twarz. — Znowu jej odbiło!
— Ostrzeżenie numer dwa — odparła
chłodno Moon i wyszeptawszy formułę zaklęcia, lekko poruszyła nadgarstkiem, a kanarkowożółty promień trysnął z jej różdżki i przemknął tuż obok policzka
Marion, po czym ugodził w ścianę, zwalając przy tym wiszący na niej obrazek.
Dziewczyna pisnęła i zakryła twarz
rękami. Przemknęła przez dormitorium i pobiegła w stronę wyjścia, wrzeszcząc
coś o sadystach i wariatkach. Nie zrobiła tego jednak wystarczająco szybko, bo Moon
obejrzała się i z wyraźną satysfakcją posłała w jej stronę kolejny promień,
który podpalił skraj jej szaty.
Lily spojrzała na przyjaciółkę z
mieszaniną nagany i zdumienia.
— Nie musiałaś tego robić. Będziesz
miała kłopoty.
— Sama się o to prosiła — odparła lekko Moon i zaśmiała się serdecznie. — Wyglądała zupełnie jak kometa, widziałaś?
— Co tu się stało? — Evans zignorowała to prowokacyjne pytanie i powiodła
wzrokiem po pobojowisku, którego centrum było łóżko blondynki.
Twarz Dominiki spochmurniała w
jednej chwili. Zmarszczyła brwi wobec jakiejś tajemnej myśli, która
najwyraźniej zepsuła jej humor i, wycelowawszy różdżkę w swój dobytek,
mruknęła pod nosem zaklęcie. Ubrania poderwały się w powietrze i zaczęły
samodzielnie, choć nieco niezgrabnie, składać się i porządkować. Oczyściwszy w
ten sposób kawałek łóżka, przysiadła na jego brzegu i popatrzyła na Lily.
— Tak naprawdę to nic poważnego — odpowiedziała, chociaż ton jej głosu i zagubiony wzrok, jakim mierzyła
rozrzucone na podłodze książki, mówiły Evans co innego. Przez krótką chwilę miała nawet wrażenie, że Moon, bardziej niż nastoletnią czarownicę przypominała w tym momencie małą dziewczynkę, która z wyraźnym trudem balansuje na granicy płaczu. Postąpiła ku niej o krok z zamiarem pocieszenia jej bez względu na powód tego nietypowego wybuchu, ale wtedy spojrzenie Dominiki pojaśniało i równie niespodziewanie, co wcześniej smutek, pojawiły się w nim błyski rozbawienia. — Wyjaśnię ci później,
a tymczasem ty mi powiesz jak było na próbie, co ty na to?
Lily wzruszyła ramionami, niemal
zupełnie sprowadzona na ziemię tym, co zastała w dormitorium. Jej naiwna i bzdurna radość sprzed zaledwie kilku minut wydawała się być odległym snem. Bezwiednie pochyliła się i rękawem przetarła klepsydrę w kształcie kota, prawdopodobnie jedyną
oznakę tego, że jeszcze niedawno mieszkała tu Patricia Macmillan.
— Jak z Potterem? — zapytała Moon,
na tyle podekscytowana, że nie tylko wstała ze swojego łóżka, ale i chwyciła ją
za ramiona. Evans, nieco zakłopotana nagłym zwrotem akcji, ostrożnie odłożyła
klepsydrę na stojący tuż obok okrągły stolik i niepewnie podniosła swe
promieniście zielone oczy na przyjaciółkę.
— Skąd wiesz, że z nim rozmawiałam?
— Spotkałam go wczoraj. — Blondynka
niecierpliwie machnęła ręką. — Zupełnie przypadkiem wspomniałam o twojej roli w
tym całym inscenizacyjnym przedsięwzięciu. No i? Co się dzieje?
— Nic się nie dzieje — mruknęła
ruda prefekt, garbiąc się lekko w rozpaczliwej próbie ukrycia rumieńca, który
niezależnie od jej woli pokrywał policzki. — Po prostu… Po prostu będziemy razem uczyć się do OWUTEMów, to wszystko. Jak wszyscy Gryfoni. — Ta niezbyt
przyjemna myśl nawiedziła ją niemal w tej samej chwili, kiedy ją wypowiedziała.
No tak, jaką wartość miała propozycja Pottera, skoro pewnie i tak wszyscy siódmoroczni
będą razem powtarzać do egzaminów? Wieczorami, w ciepłym blasku kominka,
zupełnie jak przed SUMami…
— Nic się nie martw, Lily. — Głos
Moon stał się nagle miękki i ciepły, a jej dłonie zsunęły się po rękawach szaty
rudej, aż ich palce splotły się w mocnym, pełnym otuchy uścisku. — To
zupełnie naturalne.
— Niby co? — Evans spróbowała zdobyć się
na kpiący uśmiech, ale usta drgnęły jej tylko w nieco zbyt płaczliwym grymasie. Niespodziewana huśtawka nastrojów, którą zafundowała jej przyjaciółka, kompletnie pozbawiła ją równowagi i pozorów, przez co nagle wstrząsnął nią ogrom jej własnych emocji, które zwykle mimo wszystko potrafiła trzymać na wodzy. — Co ty wygadujesz?
Blondynka ścisnęła lekko jej dłonie
i uśmiechnęła się kątem ust. Jej szmaragdowozielone spojrzenie pozostało jednak
twarde jak kamień, którego barwę przypominało, i opór Lily złamał się w jednej
chwili.
— To takie żenujące — jęknęła,
przysiadłszy na brzegu swojego łóżka, mając naprzeciw siebie Moon w identycznej
pozycji, mierzącą ją uważnym wzrokiem. — Nie znosiłam go przez tyle lat, że
teraz wydaje się to zupełnie nie na miejscu. Co ja niby mam zrobić?
Na głos zabrzmiało to jeszcze gorzej – kompletny chaos. Nie potrafiła powiedzieć, kiedy coś się faktycznie zmieniło, ani właściwie czy była to zmiana po jej, czy raczej po jego stronie. Nie potrafiła nazwać własnych uczuć. Nie potrafiła wskazać, czego dokładnie teraz oczekuje. Nie wiedziała nawet, czy coś z jej bełkotu okazało się zrozumiałe dla przyjaciółki, ale chyba tak, bo jej kolejne słowa sprawiły, że serce Lily znowu zadrżało z rozkoszną mieszaniną szczęścia i niepewności.
Na głos zabrzmiało to jeszcze gorzej – kompletny chaos. Nie potrafiła powiedzieć, kiedy coś się faktycznie zmieniło, ani właściwie czy była to zmiana po jej, czy raczej po jego stronie. Nie potrafiła nazwać własnych uczuć. Nie potrafiła wskazać, czego dokładnie teraz oczekuje. Nie wiedziała nawet, czy coś z jej bełkotu okazało się zrozumiałe dla przyjaciółki, ale chyba tak, bo jej kolejne słowa sprawiły, że serce Lily znowu zadrżało z rozkoszną mieszaniną szczęścia i niepewności.
— Nie martw się — powtórzyła Moon,
a w jej oczach zabłysła dawno zapomniana, ale wciąż szczera czułość. Evans półprzytomnie zarejestrowała, że zupełnie niczym lustrzane odbicie, uczucie to odzwierciedlił jej łagodny, choć nieco smutny uśmiech. — Przecież to tylko
miłość, Lily.
*
* * * *
Podobne, choć znacznie bardziej
gorzkie myśli nawiedziły Remusa Lupina, tuż po południu kolejnego dnia.
Zaszył się w bibliotece pod pozorem napisania eseju na transmutację, mimo że od
jutra czekała ich tygodniowa przerwa od zwykłych lekcji. Nieświadomie wybrał
okrągły stolik stojący nieopodal regału, przy którym po raz pierwszy rozmawiał
z Lisą.
Jak mógł być tak głupi? To, co się wydarzyło,
było oczywistą karą za jego egoizm i lekkomyślność. Przez lata żył ze
świadomością, że likantropia całkowicie przekreśla jego szanse na normalne
życie, w tym założenie rodziny, aż pewnego dnia tajone tygodniami uczucie nagle
odebrało mu cały rozsądek. Przez krótki, choć niesamowicie piękny czas nawet
wydawało mu się, że wszystko jakoś się ułoży, że być może wcale nie czeka go
życie w samotności. Iluzja skończyła się tak szybko jak się zaczęła. Powinien
być wdzięczny za trzech wspaniałych przyjaciół i możliwość chodzenia do szkoły,
ale był na to zbyt głupi i chciwy, po prostu musiał sięgnąć po więcej. Nigdy, przenigdy
nie popełni już tego błędu.
Kątem oka złowił spojrzenie Moon,
która machnęła do niego ręką i, rzuciwszy krótkie powitanie, przystanęła kilka
regałów dalej, uważnie przyglądając się grzbietom książek.
Popatrzył na nią z wahaniem. Trudno
było mu uwierzyć we wczorajszą opowieść Syriusza o tym, co wydarzyło się w ich dormitorium, zwłaszcza że teraz dziewczyna wyglądała całkiem
zwyczajnie w hogwarckiej szacie niedbale zarzuconej na sweter w barwach
Gryffindoru. Może wydawała się nieco bardziej zamyślona i przygnębiona niż
zwykle, ale Remus nie dziwił się jej, będąc świadkiem przynajmniej części jej
problemów.
Wrócił wzrokiem do książki. Esej na
temat podobieństw i różnic w praktycznym używaniu transmutacji podwójnej i
pomnażającej wymagał szczególnego skupienia – temat był trudny i wymagał
odpowiedniego ujęcia na całych dwóch rolkach pergaminu. On wciąż jednak nie
mógł zebrać myśli, wśród których od czasu do czasu pojawiały się idiotyczne
rozważania, co takiego może w tym momencie robić Lisa albo jak wszystko
mogłoby się potoczyć, gdyby tylko nie został ugryziony przez wilkołaka. Takie
bezcelowe rozmyślania zwykle były obce temu rozsądnemu i bystremu Gryfonowi,
jednak reakcja Elisabetty na informację o jego wilkołactwie oraz zbliżająca się
pełnia, a tym samym comiesięczna fala strachu przed czekającym go bólem
sprawiały, że nie był sobą.
Przyciszona rozmowa, którą przez
cały czas rejestrował jakąś częścią swojej podświadomości, nagle zwróciła jego
uwagę. Moon nie znajdowała się już przy regale. Siedziała przy stoliku po
drugiej stronie przejścia, a miejsce naprzeciwko niej zajmował brat Łapy,
Regulus.
Lupin zawahał się. Nie był
zwolennikiem naruszania cudzej prywatności, a praktykowany ostatnio przez
Syriusza proceder śledzenia Moon uważał za co najmniej dziwaczny, ale lojalność
wobec przyjaciela podpowiadała mu, że powinien przyjrzeć się bliżej tej
sprawie. Łapa od dłuższego czasu zastanawiał się, co takiego może łączyć tych
dwoje, a teraz nadarzyła się okazja, by się o tym przekonać.
Zgarnął ze stolika podręcznik oraz
niemal nietkniętą rolkę pergaminu i niespiesznie podszedł do regału
sąsiadującego z ich stolikiem, udając, że potrzebna mu dodatkowa lektura.
Blondynka siedziała plecami do niego, ale na wszelki wypadek został po
przeciwnej stronie regału, nastawiwszy czujnie uszy.
— … w Skrzydle Szpitalnym. Nie mogę
przestać o tym myśleć. — Dobiegł go niski, gnuśny głos Regulusa. Chłopak
brzmiał, jakby był czymś wyjątkowo przygnębiony.
— I nie wiadomo, kto to zrobił? — Remus doskonale znał ten ton, zresztą słyszał go całkiem niedawno. Głos, który go
używał, zdawał się mówić, że jakakolwiek by nie była odpowiedź, ma już w
zanadrzu gotowe rozwiązanie. Lupin uśmiechnął się mimowolnie do swoich myśli.
Biedna, naiwna Moon – gdyby tylko miała taki ratunek dla samej siebie.
— Wiesz… — Chłopak zawiesił głos, a
Remus udał, że z bliska odczytuje jakiś wyjątkowo złuszczony tytuł. — Wolałbym
nie mówić o tym tutaj. Rozumiesz, prawda? — Moon musiała przytaknąć, bo Ślizgon
kontynuował, jakby wciąż się wahając. — Może… Może moglibyśmy spotkać się za
dwie godziny, tam, gdzie ostatnio?
Po tym pytaniu nastąpiła dłuższa
przerwa. Może Dominika przypomniała sobie, że za półtorej godziny miał
rozpocząć się ostatni przed przerwą mecz Quidditcha? A może wcale nie miała
ochoty iść nigdzie z Blackiem? Przyczyny jej milczenia mogły być różne, ale po
chwili Moon zgodziła się, dokładnie tak jak przewidywał to Remus.
Podziękowawszy jej, Regulus opuścił bibliotekę.
Lupin wpatrzył się niewidzącym
wzrokiem w okładkę książki, którą wciąż ściskał w dłoniach, i zamyślił się.
Nie był pewien, czy w ogóle
powinien o tym mówić Syriuszowi. Po pierwsze, Black musiał skupić się na tym,
żeby jak najlepiej wypaść w zbliżającym się meczu, a po drugie, nie dowiedział
się przecież niczego konkretnego. Prośba Regulusa mogła być zupełnie prozaiczna
i niewarta uwagi. Nie wiedział nawet gdzie mają się spotkać.
Ale – podszeptywała mu druga,
wiecznie czujna część umysłu – co jeśli Ślizgon umyślnie wybrał czas i
miejsce, w którym Moon będzie pozbawiona wpływu i opieki jego starszego brata?
*
* * * *
Ruch w Pokoju Wspólnym Gryffindoru
był niesamowity – uczniowie maszerujący w tę i z powrotem, kompletujący ubiór,
szukający wzrokiem przyjaciół lub po prostu pałętający się tu i tam, irytowali
go znacznie bardziej niż zwykle. Niebo za oknem było stalowoszare i całkowicie
zasnute grubą warstwą chmur, ale on jakby prześwietlał je wzrokiem na wylot i wiedział, że gdzieś
tam, pod oparami wilgoci znajduje się księżyc, gotowy, by już wkrótce zabłysnąć
w całej swej okazałości. Bał się go i tęsknił za nim jednocześnie. Czasem,
kiedy dostatecznie długo patrzył w niebo oświetlone blaskiem słońca, wydawało
mu się, że widzi jego widmowy cień, wiszący tuż nad krawędzią drzew Zakazanego Lasu.
Kiedy drużyna Gryffindoru opuściła
Pokój Wspólny przy akompaniamencie gromkich okrzyków i gwizdów, klepnął lekko w
ramię Petera i pochylił się nad jego uchem.
— Jest taka sprawa… — zaczął
kulawo, kiedy przyjaciel podniósł na niego swoje niebieskie, niewinne oczy o
dziecinnym spojrzeniu. — Czy mógłbyś… Pójść dzisiaj za Moon, tak, żeby cię nie
zobaczyła?
Glizdogon zmarszczył lekko swe
jasne brwi i obciągnął rękaw szaty.
— Kiedy? Teraz? — zapytał z
wyraźnym wyrzutem, przyglądając się przygotowaniom innych Gryfonów do wyjścia.
— Za jakieś czterdzieści minut
powinna wyjść na spotkanie z Regulusem Blackiem. — Lupin nie przestawał wodzić
spojrzeniem po Gryfonach, obawiając się jakichkolwiek oznak podsłuchiwania. — Pójdziesz, Glizdek?
Chłopiec milczał, skupiwszy wzrok
na ornamentach zdobiących szkarłatno-złoty dywan. Remus czuł bijącą od niego
niechęć i doceniał fakt, że przyjaciel nie odmówił mu jednoznacznie.
— Zrozum. — Zacisnął dłoń na jego
ramieniu. — To, co możesz usłyszeć, jest bardzo cenne dla Łapy. Na pewno będzie
ci bardzo wdzięczny. Ja nie mogę tego zrobić, przecież wiesz, że lada chwila i
tak mogę wzbudzić zbyt wiele uwagi. Zresztą… — Zawahał się, zanim wypowiedział
to, co zauważył już jakiś czas temu. — Gdyby Moon cię zobaczyła, lubi cię
najbardziej z naszej czwórki, to pewne.
Już zanim skończył, wiedział, jaka
będzie reakcja przyjaciela. Uznanie, wdzięczność, przyjaźń – to z pewnością
były rzeczy, za które oddałby znacznie więcej niż mecz Quidditcha.
— Dobra — mruknął, wydąwszy lekko
usta i wcisnął dłonie do kieszeni. — Wisicie mi z pięć funtów czekoladowych
żab. Z kartami.
— No pewnie. — Jeszcze raz ścisnął
jego ramię, chociaż oczami wciąż wodził po tłumie Gryfonów. — Weź kurtkę, może ci się przydać.
Peter tylko skinął głową. W jego
głowie gromadziły się rozmaite obawy dotyczące tego nietypowego zadania.
Huncwoci rzadko powierzali mu samodzielne misje, ale nie to martwiło go
najbardziej. Istotnie, z Dominiką
łączyły go bliskie i przyjazne relacje, ale ostatnio nawet przegrywająca Moon
na zebraniach Klubu Pojedynków wzbudzała powszechne szepty, co więc mógł zrobić
w wypadku, gdyby zobaczyła jak ją śledzi?
To proste — odezwał się w
jego głowie kpiący głos Syriusza Blacka. — Po prostu nie daj się złapać.
*
* * * *
Drobne krople deszczu rozbijały się
na jego twarzy, kiedy James wyprowadził ich z szatni. Potoczył wzrokiem po
otaczających ich trybunach, które tego dnia sprawiały wrażenie wyblakłych i
odległych. Był świadom wszystkich spojrzeń, które zatrzymywały się na jego
podłużnej twarzy, zaciśniętych ustach, ściągniętych brwiach, a może nawet na niewielkim wzniesieniu na środku
linii nosa, ale nie czuł presji. Lubił wzbudzać zainteresowanie i chyba to było
głównym powodem zgłoszenia się do drużyny już w trzeciej klasie, kiedy powstał
wakat.
Na dźwięk gwizdka sędziny odepchnął
się nogami od ziemi i poczuł rozkoszny powiew wiatru we włosach. Ryk tłumu,
mżawka, okrzyki poszczególnych członków obu drużyn pozostawały gdzieś na
krawędzi jego świadomości, całkowicie opanowanej przez czystą przyjemność lotu.
Pozwolił sobie na to krótkie powitanie z wiatrem zanim na poważnie wziął się do
roboty. Poprawił uchwyt na krótkiej, drewnianej pałce i zmrużył oczy,
ogniskując wzrok na grze.
Jego prawe ramię pracowało
niestrudzenie, niekiedy pozwalając odnaleźć się tłuczkom, a czasem ruszając za
nimi w pościg. Nie mógł pozwolić sobie na nieuwagę – musiał chronić swoją
drużynę i jednocześnie obmyślać ataki na przeciwną, a przy tym rywalizować o
panowanie nad dwoma tłuczkami z trzema pozostałymi pałkarzami. W porządku,
Gabriel był z nim w zespole i znali się od dawna, ale Syriusz niekiedy
zapominał, że Quidditch jest – niestety – grą zespołową. Zazwyczaj nie miał z
tym większych problemów i potrafił być dumny z widowiskowej akcji Rougha, ale
zawsze gdzieś w kącie umysłu pozostawało przeświadczenie, że przecież chłopak
jest jego rywalem.
Teraz wzniósł się nieco ponad
graczy, omiatając wzrokiem pole gry. Gabriel robił mniej więcej to samo, ale
kilkanaście stóp niżej, tak jak to sobie obmyślił Jim. Uśmiechnął się z
zadowoleniem, widząc brawurową akcję Rebeki Smith, która zdobyła dla nich dziesięć punktów,
po czym zanurkował z nową energią, posyłając miotającego się tłuczka w stronę
szukającego Puchonów.
Latał leniwie pomiędzy graczami, od
czasu do czasu odbijając tłuczki, wciąż mając na uwadze akcję wokół obręczy obu
drużyn. To tutaj zdarzało się najwięcej fauli i najczęściej przydawała się
porządna interwencja pałkarza, od którego mógł zależeć los kolejnego gola.
Dom Hufflepuff szczycił się swoim
obrońcą i całkiem sensownym szukającym, ale ich atak pozostawiał wiele do
życzenia, więc pięćdziesiąt punktów przewagi po jakichś trzydziestu minutach
gry nie wzbudziło szczególnych emocji w Syriuszu. Zataczał coraz większe koła
ponad powierzchnią boiska wypatrując nadarzających się okazji do zrzucenia
któregoś z Puchonów z miotły, kiedy nagle to zobaczył.
Ukradkowy, choć wyraźnie pospieszny
ruch wzdłuż linii Zakazanego Lasu. Momentalnie wyprostował się, wpatrzywszy się
rozszerzonymi oczami w punkt, który oderwał jego uwagę od gry. Ktoś biegł
lekkim truchtem między drzewami na krawędzi Lasu, mijając po drodze cieplarnie
i chatę Hagrida, zupełnie tak jak Huncwoci, kiedy nie chcieli być zauważeni. W
momencie, kiedy postać już miała zanurzyć się głębiej w ciemność wśród drzew,
odwróciła się ku niemu, a gwałtowny podmuch wiatru zerwał kaptur z jej głowy,
ukazując grzywę boleśnie znajomych, jasnych włosów.
Coś ścisnęło go w dołku na ten
widok, ale nie zdążył poświęcić temu więcej niż jednej myśli, bo tuż obok niego
rozległ się ryk Jamesa:
— Łapo, co ty wyprawiasz do jasnej
cholery!
Zdekoncentrowany, wrócił myślami do
gry, ale było już za późno – puchońscy pałkarze przypuścili zmasowany i
strategicznie bezbłędny atak na gryfońską ścigającą, nie tylko pozbawiając
Gryffidnor okazji do zdobycia gola, ale także sprawiając, że kafel znalazł się
w rękach Puchonów.
— Skup się! — krzyknął jeszcze do
niego Potter zanim odleciał na swoje miejsce wśród zwartego szyku ścigających.
Black mimowolnie zerknął jeszcze w
stronę krawędzi Zakazanego Lasu, ale okazała się pusta. Potrząsnął głową i
zacisnął zęby, odganiając nieprzyjemne myśli, ale potężny ucisk w żołądku nie
opuścił go jeszcze przez wiele godzin.
*
* * * *
Chyba jeszcze nigdy wygrana nie
wydawała mu się tak gorzka. Jim boczył się na niego przez dobre pół godziny,
jego wyrzuty przy samoocenie Syriusza były jednak niczym, bo nigdy wcześniej
nie zdarzyło się, aby nie dał z siebie wszystkiego podczas meczu. Przyszła mu
do głowy ironiczna myśl, że jednym ze skutków odcięcia się od Moon miało być
to, że znowu stanie się stuprocentowym Huncwotem, wolnym od powagi, ograniczeń
i wyrzutów sumienia, a tymczasem jego życie prezentowało się zupełnie
odwrotnie. Swoim zwyczajem nie wypowiedział tego wszystkiego na głos,
pozwalając, żeby gorycz zawładnęła nim milcząco i niepodzielnie.
— No dobra, wybaczam ci — odezwał
się w końcu James, dokładnie tak jak wszyscy się tego spodziewali – Rogacz nie
potrafił długo chować urazy, a jedynym chwalebnym wyjątkiem od tej reguły był
jak dotąd Severus Snape. — Tylko błagam, zmień wreszcie tę kwaśną minę.
Syriusz rozparł się wygodniej na
kanapie i uniósł brwi w uprzejmym zdziwieniu.
— Jaką minę?
— Bardzo ładnie — pochwalił go
Potter i wskazał na stół, uginający się pod ciężarem smakołyków. — A teraz
poczęstuj się kremowym piwkiem i jeszcze raz sprawdź z listą, czego brakuje nam
do realizacji Numeru Życia.
Syriusz i Remus jęknęli zgodnie.
Numer Życia, zgodnie z nazwą, rzeczywiście miał być podsumowaniem siedmiu lat
wysiłków Huncwotów na rzecz urozmaicania życia w szkole, ale ostatnio stał się
prywatną i nader uciążliwą obsesją Jamesa.
— Wzmocnienie eliksiru eee…? — podpowiedział okularnik, zezując na nich wyczekująco. — Eeeuuu?
— Brzmisz jak kiepska podróba
Krwawego Barona — oznajmił Syriusz i współczującym gestem położył dłoń na
ramieniu przyjaciela. — Ale prawie się przestraszyłem, słowo daję.
— Euforii! Eliksiru euforii! — wybuchnął w końcu James, wymachując wokół pieprznym diabełkiem. Black spróbował
odsunąć się na bezpieczną odległość, ale było to dość trudne, jako że siedział
obok Rogacza na kanapie. — Dlaczego was to nie obchodzi? Przecież tysiącletnia przerwa
nie będzie trwała wiecznie!
Po tym dramatycznym wybuchu pretensji nastąpiła chwila pełnej zamyślenia ciszy, po której Remus i Syriusz zarechotali
głośno, nieczuli na gromy, które ciskały ku nim skryte za okularami oczy
Jamesa.
— Czekaj. — Lupin spróbował się
uspokoić, przybierając na zajmowanym przez siebie fotelu pełną powagi pozę,
której nie powstydziłby się Rodinowski Myśliciel. — Masz na myśli przerwę z
okazji Tysiąclecia istnienia Hogwartu czy może faktycznie przerwę, której
długość wynosi tysiąc lat?
— To był skrót myślowy, pacany. — Burknięcie chłopaka niemal całkowicie pochłonął kolejny wybuch śmiechu
Syriusza, którego humor wyraźnie się poprawił. — Nie nadajecie się do wielkich
czynów, ja i Glizdek poradzimy sobie bez was doskonale. A właśnie, gdzie on się
podział?
Rogacz i Łapa z zainteresowaniem
zaczęli rozglądać się po Pokoju Wspólnym, dzięki czemu ich uwadze umknął cień
poczucia winy, który przemknął przez twarz Remusa. Mimo, że pomieszczenie
wypełnione było świętującymi uczniami, bez wątpienia nie było w nim Petera.
— Pewnie skoczył do kuchni po swoje
ulubione eklerki, zapomniałem ich zabrać — powiedział na pozór niefrasobliwym
tonem, chociaż jego myśli spochmurniały gwałtownie. Niepotrzebnie wysyłał
Glizdogona samego. Zakazany Las to niebezpieczne miejsce, a kto wie, co mogło
się wydarzyć? Nagle zapragnął rzucić okiem na Mapę Huncwotów, którą James w
ramach pokuty skonfiskował Syriuszowi do odwołania, ale obawiał się, że mogłoby
to wzbudzić podejrzenia.
— Tak czy inaczej — dodał już
ciszej, korzystając z okazji do zmiany tematu. — Lepiej będzie, jeśli
porozmawiamy o naszych planach w dormitorium. No wiecie. Bez świadków.
— Niech wam będzie. — Potter oplótł
ramieniem oparcie kanapy i rzucił krótkie spojrzenie w stronę Lily Evans, która
umieszczała na tablicy korkowej jakieś gigantyczne ogłoszenie, prowadząc
jednocześnie ożywioną rozmowę z nową gryfońską ścigającą, Becky Smith.
To zdecydowanie nie była
najprzyjemniejsza wygrana. Remusowi wydawało się, że każdemu przydałaby się
odrobina eliksiru euforii, którego niewielki kociołek dojrzewał w ich łazience. On
sam panikował w duchu na myśl o tym, co zatrzymało Petera, Syriusz najwyraźniej
wrócił do swoich ponurych myśli, a James wzdychał raz po raz, korzystając z
okazji, że Evans nie widzi, jak się w nią wpatruje. Nie wiedział, co może
martwić pozostałych Gryfonów, ale nikt nie był dziś zbyt skory do rozkręcenia
imprezy z prawdziwego zdarzenia.
Kiedy napięcie stawało się już nie
do zniesienia, portret Grubej Damy odchylił się, a Remus z ledwością
powstrzymał westchnienie ulgi, które cisnęło mu się na usta. Do Pokoju
Wspólnego weszła, a raczej wpadła jak burza Moon, a towarzyszył jej nie kto
inny jak Peter Pettigrew. Dziewczyna mruknęła coś do Glizdogona i rzuciwszy
krótkie, nieco zdziwione spojrzenie na towarzystwo w Pokoju Wspólnym,
pomaszerowała prosto do dormitorium dziewcząt.
Peter, na którego okrągłych
policzkach wykwitły wyraźne rumieńce, podszedł do kominka, odprowadzany
zaciekawionymi spojrzeniami Huncwotów. Nie zwracając najmniejszej uwagi na ich
konsternację, przysiadł na podłokietniku kanapy, otworzył sobie kremowe piwo i
jednym haustem opróżnił pół butelki.
— Aaach, tego mi było trzeba — westchnął z błogim uśmiechem i dopiero wtedy zauważył nietypowe milczenie i
naglące spojrzenia przyjaciół. — A tak, gratuluję wygranej. Fajnie graliście,
jak zwykle.
— Gdzie byłeś? — pytanie Syriusza
pierwsze wyrwało się na wolność, ale wyrażało także myśli siedzącego obok
Jamesa, którego wyraz twarzy wyrażał głębokie zainteresowanie, jeśli nie
fascynację niepozornym Glizdogonem. Chwilę później zadał jednak jeszcze jedno,
tym razem zupełnie niezrozumiałe dla Pottera pytanie. — Byłeś gdzieś z nią?
— Tak — odparł od razu Peter, po
czym zawahał się wyraźnie. Sięgnął po pierniczkową salamandrę. — No, w pewnym
sensie. To znaczy, najpierw nie, a później tak. Chociaż najpierw też byłem tam,
gdzie ona, ale ona o tym nie wiedziała, no a potem, już w zamku, wracaliśmy
razem do wieży, rozmawialiśmy sobie całkiem miło, no a później ona dostała ten
list i się wkurzyła, no a potem byliśmy już tu, więc tak, chyba tak.
Gdyby w tej chwili jakieś
świerszcze zabłąkały się na terenie Pokoju Wspólnego Gryffindoru, miałyby
okazję do wspaniałego koncertu, a może nawet brawurowej solówki – na tyle
głęboka była cisza, która zapadła wtedy wśród Huncwotów. Zdążyli już niejako
przyzwyczaić się do okazjonalnych napadów słowotoku u Glizdogona, ale jego
pokrętny sposób wnioskowania i w ogóle myślenia zawsze pozostawał dla nich
mroczną tajemnicą.
— Może przeniesiemy się do
dormitorium? Jestem jakiś senny — oznajmił Lupin po chwili. Syriusz i James
wytrzeszczyli na niego oczy zanim zrozumieli jego na pozór leniwą, choć
wymówioną odpowiednio głośno i wyraźnie wypowiedź.
— Tak, chodźmy już. Kto rano
wstaje, ten punkty dostaje — powiedział okularnik, wstając z kanapy i
uśmiechając się uroczo do Evans, która sceptycznie uniosła brwi.
— Rogacz? — zagadnął po drodze
Black, dźgnąwszy go uprzednio palcem między żebra. — Pamiętasz jak mówiłem ci o
granicy przesady w udawaniu grzecznego chłopca? Właśnie ją przekroczyłeś.
— Dobra. — Potter lekceważąco
machnął ręką, radośnie wbiegając po schodach wiodących do dormitorium chłopców. — Dla Evans mogę być nawet czyrakobulwą.
Syriusz skrzywił się mimowolnie,
być może ze względu na ten dowód prawdziwej miłości, a może po prostu z powodu
samego pomysłu bycia czyrakobulwą. Bez względu jednak na to, co ostatecznie
uraziło jego zmysł estetyczny, miejsce obrzydzenia wkrótce zajęła ciekawość,
której ofiarą stał się Peter, ledwie zdążyli przekroczyć próg dormitorium.
— Muffliato — mruknął
przezornie Remus, wycelowawszy różdżką w drzwi, a potem dołączył do
osaczających Glizdogona przyjaciół i z ciekawością przyjrzał się pucołowatemu
chłopcu, w którym zakłopotanie jawnie walczyło z dumą.
— Jak mogłeś nie przyjść na mecz? — Chciał wiedzieć James, ale w jego głosie niewiele było prawdziwej pretensji. — Ostatni przed tysiącletnią przerwą!
— Eee… — Pettigrew przygryzł
paznokieć w zamyśleniu. — Masz na myśli tysiąclecie Hogwartu czy…
— Co to za list i dlaczego tak ją
wkurzył? — Syriusz najwyraźniej podążał własnym tokiem myślenia. — Powiedziała
ci coś?
— Przymknijcie się obaj — przerwał
im w końcu Remus, przysiadłszy na brzegu własnego łóżka i z premedytacją
zignorował ich oburzone spojrzenia. Utkwił swoje łagodne, siwe oczy w
zarumienionej z przejęcia twarzy Glizdogona. — Zacznij od początku, Pete. Tylko
powoli.
Łapa i Rogacz chcąc nie chcąc
poszli w jego ślady i zamilkli.
— No więc poszedłem za nią do
Zakazanego Lasu, gdzie miała spotkać się z Regulusem. — Mówiąc to, chłopak
bawił się nieco postrzępionym jastrzębim piórem, które znalazł na swoim łóżku.
Nie dane było mu jednak dokończyć, bo niemal natychmiast jego opowieść przerwał
Black.
— Skąd wiedziałeś o tym spotkaniu?
— Od Lunia. — Peter ostrożnie
wygładzał palcami lotkę, zupełnie nieświadom poruszenia, jakie wywołał.
— Opowiem wam później. — Lupin
niecierpliwie machnął ręką, sam w głębi duszy ciekaw, czego takiego dowiedział
się przyjaciel. — Mów dalej, Glizdek.
— No więc, jak już mówiłem,
poszedłem za nią do Lasu, niezbyt daleko, na szczęście, wiecie jak nie lubię
tam chodzić… Ehym… Nawiasem mówiąc, strasznie jeszcze ciągnie od ziemi, chyba
się przeziębiłem… No dobra, już przechodzę do rzeczy… No i on już na nią
czekał, ulżyło mu chyba, że przyszła, no i rozmawiali przez chwilę o jakichś
bzdurach, na co Moon w końcu powiedziała, że jej spieszno, a on jej miał o
czymś powiedzieć…
— Ha! — rzucił triumfalnie Syriusz,
a Remus uciszył go syknięciem.
— No to on zaczął opowiadać, jaki
jest zmartwiony, bo jego kumpel, jakiś Thomas czy Tobias… A może jeszcze jakoś
inaczej… No, w każdym razie, że leży w Skrzydle Szpitalnym już z tydzień i że
to wszystko wina jakiegoś innego chłopaka, który znęca się nad młodszymi
uczniami czystej krwi, nie wiem, może im zazdrości, no i że on nie wie co z tym
zrobić, bo nie wypada mu donosić no i niezupełnie są na to konkretne dowody, a Moon na to, że dobra, spróbuje jakoś pomóc.
Pettigrew przerwał, patrząc ze
zdziwieniem na Syriusza, który zanosił się głośnym, przypominającym szczekanie
psa, śmiechem. James i Remus również przyglądali mu się niepewnie.
— Nie mogę w to uwierzyć. — Black
wciąż chichotał opętańczo, chociaż jego ton brzmiał raczej groźnie niż wesoło. — Nie wypada mu donosić! Ciekaw więc jestem, kto wyśpiewał mamusi, że spotykam
się z mugolaczką.
— No… — Lupin ostrożnie ważył
słowa, świadom, że stąpa po cienkim lodzie. — Właściwie mógł to zrobić każdy,
nie kryłeś się z tym zbytnio.
— Ale to zrobił on, bo taki właśnie
jest, obłudny i żądny pochwał mamusi i tatusia. — Resztki udawanej,
prowokacyjnej wesołości spełzły z jego twarzy, ustępując miejsca goryczy i
złości. — Jaka ta Moon jest naiwna! Czy ona nie ma za knut rozumu?
— Ma jedne z najlepszych ocen w
klasie — zaoponował zupełnie niespodziewanie Peter, którego opór wobec
niekwestionowanego autorytetu Blacka zaskoczył najwyraźniej nawet samego
zainteresowanego. Milczenie przyjaciela błyskawicznie wykorzystał Potter.
— Zamieniłeś się w szczura? — zapytał z żywym zainteresowaniem. Animagia była trudną do opanowania sztuką i
przez długi czas Peter potrzebował pomocy, aby dokonać pełnej przemiany.
— Tak — odparł chłopak z dumą w
głosie. — Nie miała pojęcia, że tam byłem, ujawniłem się dopiero w zamku.
— To jest prawdziwy przyjaciel! — zawołał James, zerwawszy się z łóżka, i poczochrał mu jasną czuprynę. Remus
pokiwał głową z wyraźnym uznaniem, a Syriusz spojrzał na niego z milczącą, ale
wyraźną wdzięcznością. Peter pokraśniał z zadowolenia. I pomyśleć, że tak
obawiał się tego zadania!
— Mówiłeś coś o liście. — Zamyślony
głos Lupina z wolna przedarł się do jego świadomości, zamglonej przez szczęście
i niemal zupełnie mu obce samozadowolenie. Pettigrew wytężył pamięć, chcąc
okazać się możliwie pomocnym.
— Tak — powiedział, marszcząc lekko
brwi, przywołując wspomnienie sprzed niespełna godziny. — Ledwie minęliśmy
portret Damary Dodderidge, kiedy podleciała do nas sowa i zrzuciła liścik
prosto na ręce Moon. Okazało się, że był od Dumbledore’a. Wściekła się, bo
zabronił jej wyjść do Hogsmeade.
— Co?! — Huncwoci wytrzeszczyli
oczy na wyraźnie zakłopotanego Petera. Owszem, czasem ich dowcipy wymykały się
spod kontroli, ale jeszcze nigdy nie spotkał ich zakaz wyjść. To wydawało się
wręcz niehumanitarne. Co takiego musiała zrobić Moon, żeby dostać taką
karę bezpośrednio od dyrektora szkoły?
— Nie wiem, nie pytałem o nic więcej — odparł
Peter, a część tej wspaniałej euforii i dumy opuściła go bezpowrotnie. Nagle
zapragnął usprawiedliwić się za wszelką cenę. — Nie wypadało, ona była tym taka
zmartwiona. List był bardzo uprzejmy i zdaje się, że Dumbledore zaznaczał, że
zakaz jest tymczasowy, ale sami rozumiecie.
Chłopcy pokiwali głowami ze
współczuciem, do złudzenia przypominając przy tym żałobników nad trumną
nieboszczyka. Po stosownej chwili milczenia James odezwał swym zwykłym, pełnym
niepokojącego entuzjazmu tonem:
— Może byśmy tak wrócili do Numeru
Życia? Co mamy na liście po solidnym wzmocnieniu eliksiru euforii, moi kochani
psotnicy? Ćwiczenie jakiego uroku? No?
— Mobiliarbus — mruknął w
końcu Remus, widząc wyraźnie, że Rogacz nie zamierza ustąpić. — Ale Jim,
robiliśmy to już z tysiąc razy…
— Ale nigdy w takich
okolicznościach. — Chłopak pogroził mu surowo palcem, po czym wyciągnął własną
różdżkę i popatrzył wyczekująco na przyjaciół. — Raz, dwa, trzy… Mobiliarbus!
*
* * * *
Głosy ucichły już dobrą godzinę
temu, a ciemność niemal całkowicie objęła w panowanie dormitorium
siódmorocznych Gryfonów. Trzeba było porządnie wytężyć wzrok, aby dostrzec
łagodne pobłyskiwanie kryształowych fiolek, lśniącą powierzchnię polerowanych
medalionów czy nieco chropowatą fakturę cynowych kociołków. On wciąż jednak nie
mógł zasnąć, raz po raz zerkając na nerwowo na kołyszący się płomień świecy,
zatkniętej w lichtarzu na jego szafce nocnej. Odprysk ognia podświadomie
zwracał na siebie jego uwagę, przyciągał go i wywoływał niesamowite myśli, ale
Syriusz doskonale wiedział, że to nie on jest przyczyną jego bezsenności.
Postarał się skupić swoją własną,
mogłoby się zdawać, zupełnie niekontrolowaną uwagę na wydarzeniach jutrzejszego
dnia. W końcu miały zacząć się obchody Tysiąclecia Hogwartu – do szkoły mieli
zjechać rozmaici dygnitarze, uczniowie mogli uczęszczać na dowolne, wybrane
przez siebie lekcje, a przy tym każdy z domów i jego założycieli miał być w
jakiś sposób uczczony, co samo w sobie wzmagało ekscytację wszystkich. On też
czuł niejakie podniecenie, w końcu takie wydarzenie miało na zawsze zapisać się
w kronikach szkoły, a on, Syriusz, mógł wziąć w nim udział osobiście. Mimo to,
jego duszę przesiąkało uczucie potężnego niepokoju. Rozsądek szeptał mu
rozkoszne informacje na temat nadchodzących dni, ale serce biło nieco zbyt
szybko i nie chciało zdradzić, dlaczego.
Ból jest tylko chwilą — powtarzał sobie jak mantrę, ale im częściej używał tych słów, tym częściej
okazywały się bezużyteczne. Zdaje się, nigdy nie wymówił ich na głos, ale ich
brzmienie w pewnym sensie wyryło się w jego umyśle, przypominając mu jak ulotna
jest w rzeczywistości jego udręka, a także jak wielkie może przynieść korzyści.
Zatopił się w przytulną, pierzastą poduszkę marząc o tych rozlicznych
pomyślnościach, które zagwarantuje jego bolesna, znienawidzona, bezwzględna
bierność. Mógł przecież zrobić tak wiele… te pomysły nieustannie przecinały
jego myśli jak sztylety, ale żadnej z nich nie zatrzymywał na dłużej… a mimo to,
nie zrobił zupełnie nic i tym razem czuł, że tak właśnie być musi.
— Dobry Boże — westchnął,
wyczuwając wyraźnie niepokój i grozę czające się tuż obok jego serca, a
jednocześnie pokładając swe wszelkie nadzieje w tym zwykłym, niepozornym, ale
jednak pewnym i ciepłym płomieniu świecy. Ze zdziwieniem zauważył, że jego
ramiona pokryła gęsia skórka, jakby jego ciało wiedziało coś, czego jeszcze nie
przyswoił umysł. — Daj jej spokojny sen — szepnął tylko w ciemność i zacisnął
powieki, lepiej niż adresatka wiedząc, jak wiele i jak niewiele zarazem może to
znaczyć.