„Oddział Janusa Thickey'a”
– rozdział XXVIII –
Lily Evans dygotała.
Nie mogła tego powstrzymać.
Zupełnie tak, jak wtedy, kiedy
podczas lekcji transmutacji na drugim roku jako pierwszej udało jej się
przemienić kielich w szczura. Profesor McGongall patrzyła na nią z dumą, ale
ona sama drżała ze strachu, dopóki Severus nie zdjął uroku, i puchar znowu stał
się metalowy i nieruchomy. Nie musiała nawet dźgać go palcem. Kielich stał
przed nią, chłodny i nieporuszony. Zwykła czarka.
Podobnie czuła się, siedząc na
trójnogim stołku i celując różdżką w samą siebie. Tym razem stało przed nią
niewielkie, okrągłe lusterko, które miało pokazywać jej postępy.
Których nie było.
Lily odjęła różdżkę od skroni i
odetchnęła głęboko. Jeden wdech. Drugi, trzeci.
Nie mogła uwierzyć w to, że pani
profesor mogła tak silnie trzymać emocje na wodzy. Musiało być w tym coś
więcej. Jakaś magia, której nie wolno było wyjawić nawet najbardziej
zaawansowanym uczniom. Ona sama źle reagowała na tak długą niepewność. Żadnych
informacji, żadnych odpowiedzi, a w dodatku bezsenne noce, które mnożyły i tak
już liczne pytania.
Lily ukryła pobladłą twarz pod
drżącą dłonią. Sponad jej palców wystał żółtawy kosmyk włosów, które zgodnie z planem powinny przybrać atramentową barwę. Nic jednak z tego. Włosy pozostawały rude, kasztanowe
w najlepszym wypadku i nic nie mogła na to poradzić.
Gdy zabrzmiał dźwięk dzwonu, niemal
nieprzytomnie podniosła wzrok na profesor McGonagall. Od ostatnich dwóch
tygodni po każdej lekcji błagała ją o odwiedzenie Moon w szpitalu. Czarownica
zawsze stanowczo odmawiała, zamaszyście zgarniając wypracowania z biurka albo
krótkim ruchem różdżki zbierając przedmioty, na których ćwiczyli uczniowie,
jednak tym razem jej spojrzenie miało w sobie tę głębię, która skłoniła Lily,
aby podejść i zapytać po raz kolejny…
— Pani profesor? Czy mogłabym…?
— Proszę — odparła McGonagall, nie podnosząc
wzroku znad sterty papierów, które piętrzyły się na blacie jej małego biurka.
Lily chciała coś powiedzieć, ale
jej usta zwiodły, wypuszczając jedynie skąpy obłoczek niewypowiedzianych słów.
Była zażenowana tym, że nieustannie wypowiada tę samą kwestię i otrzymuje
dokładnie tę samą odpowiedź, ale nie mogła się poddać. Dominika była gdzieś tam,
całkiem sama. Potrzebowała jej.
McGonagall uniosła nieznacznie brwi
i zmierzyła ją bystrym spojrzeniem znad prostokątnych okularów. Dopiero kiedy ostatni z uczniów przekroczył próg sali, odezwała się swoim zwykłym, rzeczowym tonem.
— Dyrektor wyraził zgodę. Może pani
niezwłocznie wyruszać.
Evans głośno przełknęła ślinę,
roztargnionym wzrokiem omiatając rozrzucone pergaminy, niezupełnie jeszcze rozumiejąc, co właściwie się stało. Serce tłukło jej się w piersi, a ramiona
pokryła gęsia skórka. To już! Jednak się udało... Najchętniej podziękowałaby z
uśmiechem i w podskokach pobiegła do dormitorium, aby spakować wszystkie
potrzebne rzeczy, ale było coś jeszcze, coś, co trzymało ją w miejscu.Ta myśl
od kilku poprzednich wieczorów powracała do niej z całą bezwzględnością, niezależnie
od tego, jak sceptycznie podchodziła do całej sprawy. W głębi duszy wiedziała
jednak, że to właściwe i tak właśnie powinna postąpić. Dlatego po krótkiej
chwili wyprostowała się i splatając ręce za plecami, zapytała:
— Czy Syriusz Black może pójść ze
mną?
Czarownica rzuciła jej
błyskawiczne, niesamowicie krótkie, ale i analityczne spojrzenie.
Evans wstrzymała oddech, bezskutecznie
próbując odczytać z jej twarzy decyzję.
— Pani profesor… — zaczęła entuzjastycznie, czując jak jej
pierś gwałtownie unosi się i opada pod standardową, hogwarcką szatą. Mimo że
jej antypatia do niego zaledwie dwa tygodnie temu osiągnęła swoje apogeum,
poczuła nagle, że musi go bronić za wszelką cenę. — On na to zasłużył, naprawdę.
No i ma licencję na teleportację — dodała myśl, na którą wpadła zaledwie
zeszłej nocy. — Szybciej będziemy na miejscu i szybciej wrócimy.
Przez moment wydawało się jej, że
kobieta zmrużyła nieznacznie oczy, a jej wąskie, zwykle surowe rysy twarzy
rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu, ale chyba było to tylko złudzenie, bo
gdy profesor McGonagall przemówiła, jej głos był suchy i stanowczy jak zawsze.
— Jak sobie pani życzy. Proszę
zaczekać jeszcze przez chwilę, potrzebne wam będzie specjalne pozwolenie.
*
* * * *
Grupka Ślizgonów siedziała w milczeniu Pokoju Wspólnym.
Każdy z nich zdawał się być pogrążony we własnych myślach, przez co atmosfera
była wyraźnie ciężka i nieprzyjemna. Z pewnością nie poprawiała jej tajemnicza,
jakby zielonkawa aura wypełniająca powietrze, sprawiająca wrażenie, jakby pomieszczenie
znajdowało się pod powierzchnią szkolnego jeziora. Wprawdzie w ogromnym,
kamiennym kominku trzaskał ogień, ale nawet płomienie blakły i dygotały
niepewnie w obliczu ponurego nastroju siedzących nieopodal chłopców.
— Twoja matka się nie odzywała? — zapytał półgłosem
Severus Snape, niemal niezauważalnym gestem unosząc głowę i wpatrując się swymi
przepastnymi oczami w siedzącego obok Ślizgona. Chłopak nieznacznie skrzywił
wąskie, blade wargi, nie przestając bawić się srebrzystym medalionem, którego
ozdobny łańcuszek oplatał jego szyję.
— Nie — mruknął zgnuśniałym tonem. — Nie poza wyjcem.
Na wspomnienie ostatniej wiadomości od pani Black wszyscy
czterej chłopcy pozwolili sobie na wzdrygnięcie. Aż za dobrze pamiętali owo
pochmurne popołudnie, podczas którego familijna sowa dostarczyła Regulusowi
wyjca, w którym jego matka dawała upust swoim emocjom, wywrzaskując, jak bardzo
ją zawiedli i jak to mogło wpłynąć na jej reputację. Wprawdzie czarownica była
na tyle rozsądna, aby przysłać wyjca o godzinie, w której mogli go usłyszeć
jedynie Ślizgoni, a i jego treść nie zdradzała żadnych szczegółów, jednak
winowajcy przez resztę dnia unikali towarzystwa, snując się po lochach niczym
pokutujące zjawy.
Snape nie odpowiedział, nerwowo przygryzając paznokieć
kciuka. Miał wrażenie, że tylko on podejrzewa, o jaką stawkę toczy się gra.
Jako jedyny z tego towarzystwa nie pochodził ze starego, czarodziejskiego rodu
i robił wszystko, aby tę stratę nadrobić. Black zbytnio był pochłonięty swoimi
rodzinnymi problemami, Mulciber był skończonym idiotą, natomiast Avery… Avery
był nieprzyjemnie dziwny. Sprawiał wrażenie, jakby kompletnie nie interesowało
go, po co to wszystko robią, o ile może bezkarnie wyżywać się na mugolakach.
Severus czuł do niego niekłamane obrzydzenie, ale od lat tak skrzętnie ukrywał
emocje, że był w stanie znosić jego towarzystwo od czasu do czasu.
Tymczasem wyglądało na to, że poza murami Hogwartu już
trwa wielka rozgrywka, w której pionki poruszają się coraz szybciej, tak, aby
nie ukazywać przeciwnikowi głównej linii taktycznej i aby w decydującym
momencie zadać ostateczny cios. Severus, oczywiście, nie wiedział wszystkiego,
ba, wielu rzeczy nie rozumiał, ale zdawał się podejrzewać, ile mogła być warta
porażka związana z Moon. Nie miał pojęcia, dlaczego mieli jej się przypodobać,
nigdy nie zauważył w niej jakiegoś nadzwyczajnego talentu do któregokolwiek z
przedmiotów, nie była też córką kogoś wpływowego, ale instynktownie wyczuwał
napięcie z nią związane i wyciągał własne wnioski z dokładnych instrukcji przekazywanych
im z zewnątrz.
Wiedział, że dociekanie prawdy nie ma w tym momencie
sensu, był na to zbyt inteligentny. Jedyne, co wiedział, to fakt, że
stronnictwo starych, czarodziejskich rodów od jakiegoś czasu znacząco przeważa
w Wielkiej Brytanii i że on sam za niespełna trzy miesiące ukończy szkołę i
znajdzie się w świecie dorosłych. W świecie, w którym nie mógł liczyć na
niczyją protekcję. W świecie, w którym musiał postawić na szali wszystkie swoje
zdolności i atuty, aby nie spaść do rynsztoka, jak jego ojciec. Teraz miał
szansę, aby wywalczyć sobie lepszy start – zawczasu stanąć po zwycięskiej stronie.
Stanęła przed nim jednak niespodziewana przeszkoda.
Za mało się staraliśmy — myślał gorączkowo, wpijając wzrok
w gładko polerowany blat hebanowego stolika. — Nasz plan nie był dopracowany i
oto efekty.
Teraz musieli być znacznie ostrożniejsi i wykorzystać tę
szansę. Bo że będzie jeszcze jedna, tego Severus się spodziewał – tajemniczy
oni nie byli w stanie dosięgnąć Moon tak długo, jak pozostawała pod haczykowatym
nosem Dumbledore’a, to pewne. W przeciwnym razie, nie powierzaliby całej sprawy
grupie niedouczonych nastolatków.
— Podobno jest nieprzytomna — powiedział z wahaniem
Mulciber, spoglądając pytająco po ich twarzach. — Może nic nie pamięta?
— Dumbledore zaczął węszyć — mruknął Snape, nerwowo
przebierając palcami i nie unosząc wzroku.
— I co z tego? — Chłopak buntowniczo wzruszył ramionami i
wygodniej rozparł się na fotelu. — Może sobie węszyć, i tak nic na nas nie ma.
Snape zagryzł wargi, usiłując powstrzymać potok
pogardliwych słów, które chciały wydostać się spomiędzy nich na wolność, ale
niespodziewanie odezwał się młody Black, który niecierpliwym gestem wypuścił
medalion z palców i odwrócił się nieznacznie w stronę kolegi, z tą wyczuwalną,
charakterystyczną dla arystokracji niewymuszoną gracją.
— Gdybyś znał znaczenie słowa „dyskrecja”, Mulciber… — Jego ciemne, prawie czarne oczy zamigotały chłodno w świetle płomieni. — To byś
wiedział, że w tej sytuacji potrzeba znacznie więcej.
Ślizgon wyprostował się w fotelu i zwinął swoje potężne
dłonie w pięści, ale zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, niespodziewanie odezwał
się Avery:
— Ci parszywi Gryfoni wszystko psują.
Severus poczuł jak zalewa go fala irytacji i obrzydzenia.
Nietrudno było się domyślić, do czego zmierzał Adalbert Avery, ale w głębi
duszy wiedział, że ma rację – gdyby nie Huncwoci, wszystko mogło potoczyć się
inaczej. Moon prawie uczyniła pierwszy ważny krok w stronę oddania się Mrocznym
Sztukom, wyraźnie balansowała na granicy. Należało usunąć ich z jej otoczenia –
ale jak?
— Warto się nad tym zastanowić — przyznał w końcu,
przełamując wewnętrzny opór. — Musimy nadal postępować według instrukcji i mieć
nadzieję na następne. Nie wszystko stracone… — mówił nadal, bardziej do siebie
niż do kogokolwiek innego, ale pozostali Ślizgoni słuchali go w skupieniu. — Ona ma potencjał do Mrocznych Sztuk. Gniew, nienawiść… — Jego głos zmienił się
nieznacznie, stał się bardziej miękki, niemal pieszczotliwy, jak zawsze gdy
mówił o Czarnej Magii. Pokiwał lekko głową, wpatrzony w drobne płomyki
pełgające po drwach w masywnym, grubo ciosanym kominku. — Ale przede wszystkim…
Strach.
*
* * * *
Śpiesznym krokiem opuścili zamek i
przemierzyli szkolne błonia. Słońce coraz wyraźniej przeświecało przez chmury,
a trawa z płaskich, pożółkłych skrawków, które w połowie lutego zaczęły
wyglądać spod śniegu, powoli zamieniała się w znajomy, szmaragdowozielony
trawnik, niezawodną oznakę przywrócenia sezonu Quidditcha.
Odruchowo zerknął w kierunku
stadionu, po czym skupił wzrok na potężnej, żelaznej bramie zwieńczonej dwoma
skrzydlatymi dzikami. Kiedy naparł dłonią na jeden z wąskich, metalowych
prętów, przez ułamek sekundy obawiał się, że wrota będą zamknięte, ale Evans
chyba rzeczywiście wszystko załatwiła – brama uchyliła się z przeciągłym
jękiem, otwierając im drogę do dworca i wioski Hogsmeade. Wciąż nie mógł
uwierzyć w to, że go ze sobą zabrała. Wydawało mu się, że go nienawidzi, że nim
gardzi, więc kiedy podeszła do niego z roziskrzonymi oczami tuż po przerwie
obiadowej, nie mógł uwierzyć własnym uszom.
Od tego czasu nie odezwali się do
siebie ani słowem, ale teraz dziewczyna obejrzała się na niego niepewnie,
pytająco.
— Byłeś już kiedyś w Świętym Mungu?
Skinął krótko głową zanim opadły go
wspomnienia.
Owszem, jak przez mgłę przypominał
sobie drobną, jakby kruchą sylwetkę czteroletniego Regulusa, który zachorował
na smoczą ospę. Matka odchodziła wtedy od zmysłów, a on chichotał głupio za jej
plecami, bo Reg był całkiem zielony na twarzy. „Kapusta” — mówił do niego,
bezgłośnie poruszając ustami. „Brukselka!” — chłopiec prawie piszczał wtedy z
uciechy, a matka rozpaczała, że to nic innego, tylko przejaw ostatecznej
agonii.
Zabolało. Nie chciał dłużej tego
czuć, więc pognał myślami do kolejnego wspomnienia, ale ucisk w piersi nie
zelżał.
Drugi i zarazem ostatni raz
odwiedził szpital Świętego Munga jakieś trzy lata temu, kiedy umierała w nim
jego babka, Melania. Rodzice ubrali go wtedy w atłasową, czarną jak noc szatę z
obszytym koronkami kołnierzem, który koszmarnie drażnił mu skórę na karku.
Drapał się więc ustawicznie, od czasu do czasu gromiony spojrzeniem przez matkę.
Nudził się, jak to często mu się zdarzało, bo niezbyt dobrze znał babkę od
strony ojca, a przy tym w sali panowała ponura atmosfera, jakby kobieta już
była na tamtym świecie. Żyła jednak, leżała w prostym, szpitalnym łóżku i za
życia ogłaszała swój testament, dlatego też krewni skwapliwie zgromadzili się w
prywatnej, dusznej salce.
Evans odkaszlnęła, ściągając go z
ponurej strony pamięci. Spojrzał na nią z roztargnieniem – przyglądała mu się
uważnie, zakładając ramiona na piersiach. Nawet nie zauważył, kiedy znaleźli
się na stacji – tej samej, na której stał mniej więcej pół roku temu, kiedy
wysiadł z ekspresu Londyn-Hogwart, aby rozpocząć ostatni rok szkolny.
— Wydaje mi się, że pamiętam jak
tam dotrzeć — powiedział, nieco zawstydzony swoją nieuwagą. W milczeniu podał
jej ramię, które Evans uchwyciła nieśmiało. Skoncentrował się, usilnie starając
się nie myśleć o jej drżącej dłoni i wykonał senny, niemal taneczny krok w tył
i po chwili ogarnęło go silne, niezbyt przyjemne uczucie zawsze towarzyszące
teleportacji.
Kiedy ponownie otworzył oczy,
znajdowali się już na szerokiej, londyńskiej ulicy. Poczuł, że dziewczyna
zakołysała się lekko przy jego ramieniu, wyciągnął więc rękę, aby ją
podtrzymać.
— Wszystko w porządku?
— Taak — odparła ruda, chociaż
nienaturalnie blady kolor jej twarzy zdawał się podpowiadać co innego. — Nie
lubię tego.
— Kwestia wprawy — poinformował ją
wspaniałomyślnie Black, bardzo dumny z nowiuteńkiej licencji na teleportację,
która spoczywała w jego kieszeni.
Poprowadził ją zatłoczonym
chodnikiem, wzdłuż którego ciągnął się niekończący się łańcuch sklepów. Lily
rozglądała się ciekawie, prawdopodobnie w poszukiwaniu gmachu szpitala. W końcu
stanęli przed staroświeckim domem towarowym, zbudowanym z czerwonej cegły.
Pełen niedowierzania wzrok dziewczyny przesunął się powoli z wyblakłego napisu
„Purge & Dowse Ltd” na solidnie zakurzoną witrynę sklepową, za którą stały
sfatygowane i, zdaniem Syriusza, dość upiorne manekiny.
— No wiesz — mruknął, z niejakim
zażenowaniem pochylając się ku kukle reklamującej nylonowy fartuch. — Kodeks
Tajności.
Evans skinęła krótko głową i z
nowym zainteresowaniem przyjrzała się witrynie. Black był pod wrażeniem
szybkości, z jaką dostosowywała się do aktualnych warunków. W takich chwilach jak ta odwaga i stanowczość zdawały się z niej promieniować, na podobieństwo jakiegoś tajemniczego uroku, któremu dawno temu uległ James, a którego cień dotknął teraz i jego samego.
— Przyszliśmy odwiedzić Dominikę
Moon — szepnął, a mgiełka jego oddechu pokryła kilka cali i tak już niezbyt
czystej szyby. Ku jego uldze, manekin kiwnął głową i palcem wskazującym.
— Idziemy.
Wzdrygnął się, przechodząc przez
szybę, która teraz przypominała bardziej taflę zimnej wody. Słyszał za sobą
kroki Evansowny, która przystąpiła do ofensywny, stukając lekko obcasami.
Niemal z zachwytem patrzył jak zgrabnie przemierza poczekalnię, kompletnie nie
zwracając uwagi na dziwaczne urazy ludzi spoczywających na prostych,
plastikowych krzesełkach, i kieruje się prosto do informacji. Do stanowiska
czarownicy zajmującej niewielkie, białe biureczko stała pokaźna kolejka złożona
z czarodziejów pokasłujących gęstym dymem, nerwowo podskakujących na jednej
nodze i pocierających paskudnie wyglądające ugryzienia, więc Evans powędrowała
prosto do pokaźnej tablicy informacyjnej, obok której Syriusz zauważył portret
jednej z dyrektorek Hogwartu. Dilys Derwent rzuciła mu chytre spojrzenie spod
srebrzystej grzywki, po czym błyskawicznie zniknęła za ramą obrazu.
— Czwarte piętro — rzuciła
dziewczyna, nie oglądając się na niego, i od razu ruszyła w kierunku schodów.
Black starał się za nią nadążyć i nie zwracać uwagi na obserwujące ich portrety
oraz czarodziejów, którzy biegli schodami najwyraźniej w poszukiwani
uzdrowiciela. W końcu dotarli do półpiętra opatrzonego słowami URAZY
POZAKLĘCIOWE, KLĄTWY. ODDZIAŁ JANUSA THICKEYA.
Evans obejrzała się na niego
niepewnie, po czym nacisnęła klamkę.
Znaleźli się w długim, wąskim
korytarzu pokrytym stonowaną tapetą w drobne romby. Zarówno w lewej jak i
prawej odnodze znajdowały się rzędy prostych, białych drzwi, prowadzących do
poszczególnych sal. Zanim zdążyli zadecydować, w którą stronę pójść, trzecie
drzwi po lewej otworzyły się i wyszła z nich para w średnim wieku.
Syriusz niemal natychmiast
zrozumiał, że nie są czarodziejami. Nie wiedział, co właściwie wpłynęło na to
przekonanie – ich niepewne ruchy, pewne zakłopotanie, z jakim rozglądali się
wokół, czy emanujący z nich strach – mimo to, nie miał żadnych wątpliwości, co
do tego, że byli mugolami. Rodowy instynkt — zdążył kpiąco pomyśleć,
zanim spojrzał w znajome, zielone oczy.
Nerwowo zerknął na Evans, która
porozumiała się z nim zdumionym spojrzeniem, najwyraźniej myśląc dokładnie o tym samym,
co on. Niewysoki mężczyzna po czterdziestce spojrzał na nich z roztargnieniem
spod siwiejącej grzywy jasnych włosów, obejmując szlochającą w chusteczkę
ciemnowłosą kobietę.
Poczuł jak jego mięśnie kolejno sztywnieją,
jakby zmrożone tym widokiem. W najśmielszych wyobrażeniach nie spodziewał się,
że tak właśnie pozna jej rodziców.
— Jesteśmy przyjaciółmi Dominiki — wykrztusiła Evans, a jego zalała fala wdzięczności. Sam nie potrafił wydobyć z
siebie żadnego dźwięku, więc skinął jedynie głową i wierzchem dłoni nerwowo
otarł wargi. Jej rodzice popatrzyli na nich z nowym zainteresowaniem. Kobieta
oderwała chusteczkę od ciemnobrązowych oczu, ale Syriusz nie był w stanie
znieść jej wzroku. Wpatrzył się we własne buty, czując jak pożera go poczucie
winy.
— Co się stało? — zapytał ojciec
Dominiki, a Black natychmiast pożałował, że na niego zerknął – mieli identyczne
oczy, zielone, ze złotymi plamkami wokół źrenic. — Oni nie chcą nam nic
powiedzieć.
Zdumiał się, słysząc te słowa, ale
i tym razem nie wydobył z siebie głosu, bo odpowiedź pojawiła się niemal
samoistnie. Z pokoju, który przed chwilą opuścili rodzice Moon, wyszło dwóch
mężczyzn. Jeden z nich, ubrany w czarną, skórzaną kurtkę, poklepał się
demonstracyjnie po kieszeniach, zatrzymując rękę na wysokości wątroby. Drugi,
znacznie mniej postawny, za to wyposażony w parę przenikliwych oczu, rzucił im
ostrzegawcze spojrzenie.
— Dominika miała… — Syriusz
wstrzymał oddech, zanim Evans dokończyła zdanie. Wyobrażał sobie, że niemal widzi jak
małe trybiki poruszają się w jej głowie, wyszukując odpowiedniej odpowiedzi. — Wypadek. Głupia sprawa, naprawdę.
Black popatrzył na nią z podziwem.
Nigdy by nie przypuszczał, że pani prefekt potrafi tak znakomicie łgać. Był jej
wdzięczny za każde słowo.
— Dlaczego w takim razie moja
córeczka jest nieprzytomna? — Matka Dominiki oderwała chusteczkę od ust i
wyzywająco spojrzała na Lily, jakby to ona była winna temu, że obcy, magiczny
świat nie wiedzieć czemu skrzywdził ich dziecko. Ruda otworzyła usta, ale nie
wydobył się z nich żaden dźwięk.
— Chcą wiedzieć, że nic jej nie
jest — powiedział głucho, zwracając na siebie ich palące spojrzenia.
— Czyli to coś podobnego do śpiączki
farmakologicznej? — zapytał niepewnie pan Moon, patrząc na niego tymi
znajomymi, szmaragdowozielonymi oczami.
Przytaknął, choć kompletnie nie
miał pojęcia, o czym mowa.
— Dlaczego nie pozwolą nam jej
zabrać do świętego Tomasza? — zapytała kobieta, mnąc chusteczkę w szczupłych
palcach. Patrzyła to na Evans, to na niego, jakby ich obowiązkiem było
udzielnie poprawnej odpowiedzi.
— Tutaj lepiej się nią zajmą. — Lily zbliżyła się o krok do kurczowo obejmującej się pary i pochyliła lekko
głowę, kolejno patrząc im w oczy. — To czarodziejski szpital, lepszy niż nasz, no
wie pani, zwykły.
— Och. — Pani Moon westchnęła,
opierając się ciężko na ramieniu męża. Najwyraźniej słowo „nasz” uspokoiło ją,
odbierając jednocześnie wszelkie siły.
— Dziękujemy — powiedział mężczyzna
i krótko ścisnął go za ramię. Syriusz poczuł się, jakby ołowiana kula spłynęła
mu wprost do żołądka. Evans była bardzo blada, miał wielką nadzieję, że nie
zemdleje, bo sam był kompletnie rozbity.
— Do widzenia — powiedziała matka
Moon i ponownie przycisnęła chusteczkę do oczu, po czym szybko opuścili
oddział.
Minęła dłuższa chwila zanim na
siebie spojrzeli.
— Śmierdząca sprawa — mruknął,
łupiąc ponurym wzrokiem na czarodziejów, stojących po obu stronach drzwi i
przyglądających się im podejrzliwie.
— Wiem — powiedziała Evans,
odwzajemniając prowokacyjne spojrzenie i pogmerała w małej sportowej torbie,
która spoczywała na jej ramieniu. Po chwili wyciągnęła z niej niewielki zwitek
pergaminu i podeszła do mężczyzn, podtykając im go pod nos.
— Pozwolenie od zastępcy dyrektora — poinformowała ich ostrzegawczym tonem, a mężczyzna w skórzanej kurtce skinął
niechętnie głową. Evans obejrzała się na niego ze zmartwioną miną.
— Chcesz wejść pierwszy?
*
* * * *
W wyłożonej jasnym, poprzecinanym
ciemniejszymi nitkami marmurem Sali Wejściowej panowało istne piekło.
Wszystko zaczęło się od wspaniałej
pogody. Od samego rana sklepienie w Wielkiej Sali zwiastowało wybuch wiosny,
rozciągając nad głowami uczniów idealnie czysty błękit nieba. Hogwartczycy
zerkali na nie z nadzieją, a później między lekcjami tęsknie spoglądali przez
niewielkie, zwieńczone ostrymi łukami okienka, na zalane słońcem, soczyście
zielone błonia. Nic więc dziwnego, że wielu uczniów chętnie wykorzystało
pierwszą nadarzającą się okazję, aby wybiec przed zamek i odetchnąć świeżym,
pachnącym wiosną powietrzem. Słońce przygrzewało mocno, niebo porażało swym
błękitem, a wokół unosił się słodki zapach pierwszych, delikatnych kwiatków,
które można było znaleźć zarówno w trawie jak i w koronach drzew.
To właśnie przesądziło smutny los
Hogwartczyków.
Punktualnie o godzinie czwartej po
południu, powietrze wypełnił dźwięczny, metaliczny brzęk dzwonu, oznajmiający
obiad. Ci uczniowie, którzy nie mieli przedtem żadnych lekcji, leniwie unieśli
powieki, mrużąc w słońcu oczy, przeciągnęli się i niespiesznie ruszyli do
zamku. Kiedy większa ich część znalazła się w Sali Wejściowej, zaczął się
chaos.
Uszy Hogwartczyków najpierw
wypełnił ostry, nieprzyjemny śmiech, który zdawał się dobiegać gdzieś z wysoka,
a kiedy podnieśli wzrok, aby ze zgrozą spojrzeć na unoszącego się w powietrzu poltergeista,
było już zdecydowanie za późno.
Uczniowie wrzeszczeli, piszczeli,
daremnie osłaniali się ramionami i próbowali uciekać przed cuchnącymi kulami,
które po spotkaniu podłogą rozbryzgiwały się w wielkie, brunatne kałuże. Irytek
poltergeist szybował nad ich głowami, przygryzając końcówkę widmowego języka i
celując uważnie w miejsca, w których mógł dokonać największego spustoszenia.
Gdyby któryś z uczniów zdołał
zachować na tyle zdrowego rozsądku, aby nie biegać w panice, i gdyby nie żywił
szczególnej obawy przed staniem się celem łajnobomby, mógłby zadać sobie
pytanie, skąd też poltergeist mógł wytrzasnąć taki arsenał? Następnie mógłby
potrzeć podbródek albo podrapać się w głowę i zauważyć, że na ramieniu zjawy
zawieszona była całkiem niewidmowa torba z logiem popularnego wśród uczniów
sklepu Zonka. Odkrycie to łatwo mogłoby doprowadzić do kolejnych, takich jak
zauważenie Jamesa Pottera, Remusa Lupina i Petera Pettigrew stojących w cieniu
marmurowych schodów i zaśmiewających się do rozpuku. Każdy z trzech Huncwotów
wyposażony był w parę jaskrawopomarańczowych stoperów do nosa o przyjemnej,
piankowej konsystencji. Gdyby nasz obserwator był dodatkowo szkolnym
dowcipnisiem, wiedziałby z pewnością, że takie stopery były gratisowo dołączane
do każdego większego zamówienia na łajnobomby w sklepie Zonka.
Niestety, w Sali Wejściowej, która
stała się cuchnącym pandemonium i łajnobombowym pobojowiskiem, nie znalazł się
ani jeden na tyle rozsądny lub, być może, na tyle głupi uczeń, aby dokonać tych
wszystkich spostrzeżeń.
— Że też nie wpadliśmy na to
wcześniej — westchnął Potter, z rozmarzeniem lustrując widmową sylwetkę Irytka,
która miotała się tu i tam, wzbudzając wśród uczniów prawdziwy popłoch. — Ominęłaby nas cała masa szlabanów!
— Nie dalibyśmy rady — przypomniał
mu Lupin, nie odrywając wzroku od poltergeista, który w niesamowity sposób
wykazywał się całkiem samodzielnym, naturalnym wręcz pragnieniem destrukcji.
Dziwnie było obserwować swój wytwór, który nagle zaczął żyć własnym, nieco
demonicznym życiem.
— Jest wspaniały. — Pettigrew odetchnął
pełną piersią i ze wzruszeniem pokręcił głową, gdy wyjątkowo kształtna
łajnobomba rozbryzgnęła się na wielkiej klepsydrze wypełnionej szmaragdami. — Myślicie, że go stąd wyrzucą?
— E, nie. — Rogacz wykazał się
refleksem ścigającego, gdy niemal odruchowo wykonał zgrabny skłon, unikając tym
samym szybującej w jego kierunku łajnobomby. Obejrzał się, gdy usłyszał za sobą
piskliwy wrzask – cuchnąca maź spływała właśnie z jednego z portretów, trudno
było jednak stwierdzić, kto konkretnie stał się jej ofiarą, bo łajno pokryło
całą jego powierzchnię, nie wyłączając złotych ram ani kamiennej ściany. — Dumbel na pewno uważa, że to doskonały pokaz magii.
— Ulatniamy się? — zapytał Lunatyk,
spośród kakofonii wrzasków i pisków bezbłędnie wyławiając coraz donośniejsze
pokrzykiwanie szkolnego woźnego.
— Niestety. — Potter niemal od
niechcenia popchnął niewielką wazę z błękitnej porcelany, która wbrew
wszelkiemu prawdopodobieństwu nie spadła z kamiennego postumentu, tylko
przesunęła się leniwie do tyłu przy akompaniamencie szurania ściany, w której
ukazało się tajemne przejście.
— Pa, Irytku! — Glizdogon obejrzał
się przez ramię i pomachał poltergeistowi, który właśnie po raz pierwszy w
życiu spotkał się oko w oko z Argusem Filchem, z którym miała go połączyć
wieloletnia i pełna pasji znajomość… Wówczas jednak jeszcze nikt się tego nie
spodziewał.
*
* * * *
Zanim postąpił choćby krok naprzód,
podniósł wysoko głowę i rzucił wyzywające spojrzenia obu gorylom strzegącym
przejścia. Zerknęli na niego lekceważąco, ale nie poruszyli się choćby o cal,
gdy otwierał proste, drewniane drzwi. Najwyraźniej pozwolenie, które miała ze
sobą Evans, było dla nich wystarczająco wiarygodne.
Pociągnął za klamkę, zamierzając
zamknąć za sobą drzwi, ale mężczyzna w skórze położył mu rękę na ramieniu. Był
to niegroźny, może nawet przyjacielski gest, ale jego dłoń ciążyła Syriuszowi
nieznośnie, dowodząc, że jej właściciel ostrzega tylko ten jeden raz.
— Zostaw je uchylone, chłopcze — powiedział jedynie, po czym wrócił do poprzedniej pozycji, przesunąwszy lekko
ręką wzdłuż prawego boku.
Black z ledwością zdusił w sobie
falę złości, która minęła niepostrzeżenie, gdy tylko zajrzał do środka.
Moon leżała tuż naprzeciwko. Mimo,
że było to jedyne łóżko w pokoju, zupełnie nie przypominało tego, w którym po raz
ostatni widział babkę Melanię – u wezgłowia znajdowało się duże okno, zza
którego pobłyskiwały promienie słońca, czyniąc niewielkie pomieszczenie dość
przytulnym i przyjemnym.
Patrzył na nią od progu, nie
śmiejąc podejść choć o krok. Leżała tuż naprzeciw, kompletnie nieprzytomna. Jej
lewa ręka była owinięta bandażami tak obficie, że wyglądała zupełnie
nienaturalnie, jakby należała do kogoś innego. Prawa ręka połączona była wąską
rurką z lewitującą w powietrzu plastikową torebką zawierającą resztkę purpurowej
cieczy.
Kiedy zmusił się, aby podejść
bliżej, jego nogi zdawały się ważyć cetnary. Z każdym krokiem dostrzegał coraz
więcej szczegółów, które raz po raz godziły prosto w jego pierś. Moon miała na
sobie wesołą, szpitalną piżamę w ananasy, której rękawy ledwie sięgały jej
pokaleczonego przedramienia. Skóra jej twarzy była tak blada, że aż
przejrzysta; wyraźnie dostrzegał bladoniebieskie żyłki na jej skroniach, szyi i
powiekach. Drobne wargi zdawały się być kompletnie pozbawione krwi. Wpatrzył
się w nie jak zahipnotyzowany. Wyobrażał sobie, że Moon będzie wyglądała, jakby
spała, ale nie było tak. Ona wyglądała, jakby…
— Dzień dobry — rozległ się
dziarski głos za jego plecami. Black odwrócił się w wysiłkiem, a jego mięśnie
wciąż słuchały go z pewnym oporem. Do pokoju wszedł młody uzdrowiciel, na oko
dwudziestoletni. Popatrzył z uśmiechem na jego niepewną minę i z kieszeni szaty
wyjął różdżkę, którą wycelował w lewe przedramię dziewczyny.
— Zaczarowane pocałunki ponoć
działają tylko w bajkach — zauważył konwersacyjnym tonem, a Syriusz być może
zawstydziłby się na tę wyraźną aluzję, ale akurat w tym momencie obserwował jak
dziesiątki warstw bandaży odwijają się z ręki Moon, na ułamek sekundy ukazując
długie na stopę, głębokie rozcięcie.
Uzdrowiciel spojrzał na niego
bystro, uchwyciwszy jego wzrok.
Niemal od niechcenia kiwnął
różdżką, przywołując nową plastikową torebkę, tym razem pełną gęstego,
purpurowego płynu, który następnie połączył z raną przy pomocy rurki i ponownie
zasklepił solidną wersją bandaży. Wszystko trwało nie dłużej niż trzy sekundy,
ale Syriusz dostrzegał wszystko z ponurą dokładnością, jakby jego mózg
zachowywał każdy szczegół na późniejsze niekończące się godziny tortur.
— Dlaczego…? — wychrypiał, patrząc
na jej twarz, która nie drgnęła choćby o ułamek cala. — Dlaczego ona nadal śpi?
— Utrzymujemy ją w śpiączce — poinformował uzdrowiciel zdawkowym tonem, pozbywając się zakrwawionych bandaży,
choć wyostrzone zmysły Syriusza bezbłędnie zarejestrowały drobną zmarszczkę
między jego brwiami. — Rozumie pan, dopóki nie znajdziemy sposobu na utratę
krwi.
— Czy to znaczy, że ona…? — Wysuszone do granic możliwości gardło odmawiało mu posłuszeństwa, jakby
niezdolne do wymówienia słów, które pojawiały się w jego myślach. Z wysiłkiem
skupił wzrok na podeschniętych goździkach, znajdujących się w wazonie na szafce
nocnej. — Jak to możliwe?
— Nie wiemy dokładnie. — Chłopak
skrzywił się lekko, pod światło egzaminując torebkę, jakby chciał sprawdzić jej
szczelność. — Nie jesteśmy w stanie powstrzymać krwotoku. To zupełnie wyjątkowy
przypadek. Ale wkrótce coś wymyślimy, niech się pan nie martwi.
Wątpię — pomyślał
buntowniczo Syriusz, ale nie powiedział tego na głos i skierował się do
wyjścia. Nagle nawiedziło go zupełnie nowe pytanie: czy Dumbledore powiedział
uzdrowicielom o Białej Magii i powiązanej z nią przyczynie, przez którą
Dominika traciła tak wiele krwi? Czy mógł być tak egoistyczny, by zataić tę
informację? Poczuł jak coś chłodnego osuwa się do jego żołądka. Wychodząc,
porozumiał się ponurym spojrzeniem z Evans, która na jego miejsce wsunęła się
do sali. Przez chwilę stał w milczeniu, mierząc się wzrokiem z mężczyznami,
którzy nadal stali po obu stronach drzwi, przyglądając mu się z umiarkowanym
zainteresowaniem.
— Jesteście aurorami? — zapytał w
końcu.
Czarodzieje porozumieli się
wzrokiem, po czym ten w skórze odchylił nieznacznie połę kurtki, ukazując
błyszczącą odznakę i zawieszoną poniżej różdżkę. Posłał mu ledwo zauważalny
uśmiech. Syriusz skinął głową z uznaniem. On i James od zawsze marzyli, że po
Hogwarcie dorobią się podobnych.
— Każdy w szpitalu ma taką obstawę? — Aurorzy posłali mu tylko zagadkowe uśmieszki, opierając się wygodniej o
ścianę. Cóż, nie, żeby się tego nie spodziewał. Desperacko próbował dowiedzieć
się czegokolwiek, a właściwie czegoś, co uspokoiłoby jego rozszalałe w
niepokoju myśli.
— Dlaczego ona potrzebuje takiej
ochrony? — zapytał, ale mężczyźni spoważnieli wyraźnie i zignorowali go
kompletnie, nasłuchując odgłosów z wnętrza sali. — Kto was przysłał?
Drzwi uchyliły się i wyszła zza nich
Lily Evans. Oczy miała pełne łez i rzuciła się w jego ramiona tak
spontanicznie, że język uwiązł mu w gardle. Mógł tylko gładzić ją po lśniących,
rdzawych włosach i wdychać obcy mu delikatny zapach lawendy, podczas gdy
dziewczyna moczyła mu kołnierz kurtki.
— Dzięki — mruknął do aurorów i
ostrożnie pokierował Evans w kierunku schodów. W milczeniu opuścili oddział, a
dziewczyna uspokajała się powoli, choć na jej policzkach wciąż błyszczały
lśniące strużki łez.
— Powiedzieli, że niedługo ją
wybudzą — odezwał się bez przekonania, kiedy ponownie znaleźli się na
londyńskiej ulicy, a mżawka zraszała ich drobniutkimi kropelkami, pogrążając we
mgle resztę świata.
Rudowłosa skinęła w milczeniu
głową, łykając łzy. Skręcili w wąską
uliczkę. Z obu stron ciągnęły się wysokie, pozbawione okien ceglaste ściany, a
kilka stóp od nich stały dwa blaszane pojemniki na śmieci. Syriusz przyglądał
się jej przez chwilę, niepewny tego, co dziewczyna myślała na ten temat. W
końcu podał jej ramię, a ona uchwyciła je drobnymi dłońmi, tym razem znacznie
pewniej, gotowa do deportacji.
— Evans?
Podniosła na niego promieniście
zielone oczy, przysłonięte wilgotną mgiełką.
— Dziękuję. Naprawdę ci dziękuję.
Zanim przeminęło nieprzyjemne
uczucie bycia wsysanym przez niewidzialną rurę, oboje zdążyli doprowadzić się
do porządku. Jego głos nie był już tak ochrypły, a jej oczy znacząco wilgotne.
Podczas drogi do wieży Gryffindoru nie odezwali się do siebie ani słowem. Tym
razem nie było to jednak wrogie milczenie, przeciwnie – czuli się blisko, nawet
przyjaźnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Mieli wspólny cel, wspólne nadzieje i
obawy. Przez te kilkanaście minut mogli porozumieć się bez słów.
Gdy przekroczyli portret Grubej
Damy, to uczucie wyraźnie przygasło. Ożywione rozmowy, znajome twarze i widoki
sprawiły, że z ich niesamowitej wyprawy został zaledwie cień, a oni myśleli o
niej z niedowierzaniem, jakby była tylko snem, ledwie kołyszącym się na skraju
świadomości.
Nie minęła nawet minuta, gdy w ich
polu widzenia pojawiła się uśmiechnięta twarz Jamesa.
— Cześć, Łapo. — Syriusz poczuł
ukłucie urazy, widząc zadowoloną minę przyjaciela, podczas gdy jego samego
trawiły niezbyt przyjemne myśli. Co będzie z Moon? Czy zdołają przywrócić ją do
zdrowia? I dlaczego strzegła jej para aurorów?
Potter jednak nie poświęcił mu
więcej uwagi i zwrócił się bezpośrednio do Evans.
— Lily — powiedział, wyraźnie
podekscytowany. Dziewczyna przyjrzała się mu niepewnie, a on w odpowiedzi
podsunął jej pod nos niewielką książkę w płóciennej oprawie. — Znalazłem coś!
— Helga Hufflepuff? — zapytała
ruda, a w jej głosie wyraźnie zabrzmiała nuta rozczarowania. — A co ona ma z
tym wszystkim wspólnego?
Witaj, dziatwo! Tak, wieeem, rozdział nie jest specjalnie ciekawy i rozbudowany, a od poprzedniego minęło sporo czasu (przepraszam, Shano, Dramo&Furio!), ale za to jest to jeden z tych rozdziałów, które stanowią bazę dla kolejnych, a przy tym znajduje się w nim sporo drobiazgów, które okażą się nie bez znaczenia w przyszłości :) No i przy okazji pozbyliśmy się Moon, dzięki czemu możemy przyglądać się relacjom na linii Lily - Huncwoci. Wracając do pisania, trochę reanimowałam swoją wyobraźnię, więc spodziewam się, że na następny rozdział nie trzeba będzie czekać bardzo długo, ale dajmy sobie bezpieczny termin :D Dziękuję bardzo za Wasze komentarze, które ciągle trzymają mnie w ryzach i dodają cudownej motywacji!
Witaj, dziatwo! Tak, wieeem, rozdział nie jest specjalnie ciekawy i rozbudowany, a od poprzedniego minęło sporo czasu (przepraszam, Shano, Dramo&Furio!), ale za to jest to jeden z tych rozdziałów, które stanowią bazę dla kolejnych, a przy tym znajduje się w nim sporo drobiazgów, które okażą się nie bez znaczenia w przyszłości :) No i przy okazji pozbyliśmy się Moon, dzięki czemu możemy przyglądać się relacjom na linii Lily - Huncwoci. Wracając do pisania, trochę reanimowałam swoją wyobraźnię, więc spodziewam się, że na następny rozdział nie trzeba będzie czekać bardzo długo, ale dajmy sobie bezpieczny termin :D Dziękuję bardzo za Wasze komentarze, które ciągle trzymają mnie w ryzach i dodają cudownej motywacji!