„Ostatni raz”
– rozdział XXX –
Filch wiedział, co robi, wlepiając
mu ten szlaban.
Pierwsza sobota kwietnia okazała
się zarazem dniem, w którym uczniowie od trzeciej klasy wzwyż mogli odwiedzić
Hogsmeade. Hogwartczycy krążyli w tę i z powrotem, wymykając się z zamku na
wycieczkę, a potem wracając radośnie, z kieszeniami pełnymi gryzących kubków i
karaluchowych bloków, ale także z błotem przylepionym do podeszew butów.
Syriusz natomiast patrolował salę wejściową z wiadrem wody, mopem i szczotką
ryżową, która wyglądała, jakby sam Salazar Slytherin polerował nią swoje lochy.
Nie mógł uwierzyć w to, że mugole naprawdę żyli w ten sposób.
Zdążył już nawrzeszczeć na grupkę
zawstydzonych Puchonek, które łaziły w tę i z powrotem, przyglądając mu się
czule i chichocząc zapamiętale, oraz na parę drugorocznych Gryfonów, którzy
mimo braku zezwolenia na odwiedzanie Hogsmeade przynieśli do zamku tonę zielonkawego szlamu
na podeszwach.
— Nie chodźcie nad jezioro — ostrzegł ich ponuro, po czym zauważył, że wymieniają się znaczącymi
spojrzeniami i błyskawicznie zmienił linię ataku. — Wiecie jak nazywa się dyrektor?
— Albus Dumbledore? — zapytał z
wymuszoną kpiną ciemnooki chłopiec, którego włosy nastroszone były w bardzo
jamesowaty sposób, tyle że za pomocą żelu.
— Mam na myśli, jak nazywa się naprawdę. — Rzucił im złowrogie spojrzenie.
Chłopcy popatrzyli po sobie, a cały
ich animusz gdzieś wyparował.
Syriusz pokiwał głową z
politowaniem, nonszalancko wspierając się na mopie.
— Powiem wam w tajemnicy, jako
Gryfonom — powiedział konspiracyjnym tonem, pochylając się nieznacznie. Chłopcy
przypadli do niego nastawiając uważnie uszy. — To Merlin. Merlin,
dzieci. Kapujecie?
Młodzi Gryfoni patrzyli na niego ze
zgrozą, a on pokiwał ponuro głową.
— Zmienił nazwisko po kraksie z
królem Arturem. Nieprzyjemna sprawa. Ale nie błąkajcie się nad jeziorem, jasne?
Chłopcy pokiwali głowami i
popędzili przed siebie marmurowymi schodami, gorączkowo wymieniając uwagi.
Syriusz patrzył za nimi z uśmiechem, choć w jego czarnych oczach czaił się
niepokój. W głębi duszy nie mógł uwierzyć, że to on, Syriusz Black, Huncwot z krwi i kości, moralizuje dzieciaki, które nabrały ochoty na niewinne nagięcie szkolnego regulaminu. Jakaś część jego osobowości wciąż wyrywała się na wolność, jakby pragnęła objąć dowództwo nad tą parą Gryfonów, jakby nie mogła okiełznać ochoty na nocne wędrówki i uciekanie przed szkolnym woźnym, jakby znów miał jedenaście lat i świat stał przed nim otworem... Cudowna fala adrenaliny pachnąca ryzykiem i przygodą porywała go w swe objęcia, by potem cofnąć się zupełnie jak podczas odpływu, zostawiając jedynie niejasne poczucie niepokoju i nieznośne wrażenie, że wcale nie jest już młody, że nigdy już nie będzie miał jedenastu lat i ten ciężar, który wbrew jego woli spoczywa mu na barkach, nie zniknie już nigdy, bo poza murami szkoły przyjdzie mu stawić czoło znacznie większym zagrożeniom niż szlaban czy dodatkowa praca domowa...
Wrócił do żmudnego czyszczenia
posadzki. Czuł jednocześnie zniechęcenie i ulgę, bo fizyczna praca sprawnie neutralizowała wszystkie jego ponure myśli. Nigdy by nie przypuszczał, że pomiędzy marmurowymi płytami może nagromadzić
się tyle brudu. Wprawdzie wiedział, że James i pozostali Huncwoci zjawią się tu
w porze obiadowej, kiedy nikt nie będzie węszył, i pomogą mu wydostać się z
tego bagna, ale ta wspaniała chwila wydawała się aż nazbyt odległa.
Zapamiętale szorował szczotką po
gładkich płytach, nie bacząc na cenny materiał i nie podnosząc wzroku, aż
usłyszał, że czyjeś kroki ustają nieopodal. Automatycznie podniósł głowę w celu
uświadomienia jakiejś młodej uczennicy, że natychmiast musi dokonać ostatecznej
decyzji, czy idzie do na błonia lub do Hogsmeade, czy może woli zostać w zamku,
ale postać stojąca w odległości kilku stóp od niego okazała się zupełnie znajoma.
— Evans? — zapytał niepewnie,
podnosząc się na kolana.
Dziewczyna spojrzała ku niemu
bystro i ciaśniej oplotła się granatową kurtką.
— Przepraszam — powiedział,
odrzucając ryżową szczotkę i mimo protestu mięśni podnosząc się do pozycji
stojącej. — Nie chciałem cię tak potraktować, po prostu mam ostatnio za dużo na
głowie…
— Wiem — odezwała się ruda i
obejrzała się w kierunku marmurowych schodów, jakby na kogoś czekała.
— Jedziesz…? — Ściskające gardło
emocje niemal odebrały mu głos, gdy usiłował wypatrzyć w jej zielonym
spojrzeniu jakąkolwiek wskazówkę. Nie dbał już o to, że niemal na pewno czuć od
niego było wybielacz pani Skower.
— Tak. — Dziewczyna oderwała wzrok
od schodów i spojrzała na niego niemal współczująco. Przez moment stali bez
ruchu i patrzyli sobie w oczy, jakby tocząc niemą walkę. Syriusz pierwszy
opuścił wzrok i zanurzył szczotkę w stojącym nieopodal wiadrze.
— Uważajcie — mruknął, obserwując z
uwagą jak twarde włókna szczotki otaczają wielobarwne mydliny. –— Wybierasz się
z…?
Zanim mógł dokończyć pytanie,
odpowiedź zgrabnie zbiegła po marmurowych schodach. Syriusz ponownie bez żalu odzrzucił
szczotkę i z galanterią szurnął nogami, nie patrząc w oczy opiekunce domu.
— Za mną. — Usłyszał głos Minerwy
McGonagall, a Evans podreptała za nią posłusznie. Syriusz patrzył za nimi w
milczeniu, marszcząc czoło. Ostatnio, gdy próbowali otrzymać odpowiedzi na
pytania, ich wątpliwości tylko się pogłębiły. Nocą wciąż powracały do niego myśli
o dziwnym, niemal nieludzkim postępowaniu Dumbledore’a albo o roli Ślizgonów w
tej całej sytuacji. Teraz jednak ucisk w jego piersi zelżał nieznacznie – Moon
nie poddała się, podjęła walkę i z chwilą, kiedy ponownie przekroczy próg
zamku, wszystko stanie się znacznie łatwiejsze – tego Syriusz był zupełnie
pewien.
*
* * * *
Podróż w towarzystwie profesor
McGonagall okazała się dokładnie tak niekomfortowa, jak sobie wyobrażała. Przez
całą drogę czarownica nie odezwała się do niej ani słowem, najwyraźniej
pochłonięta własnymi myślami. Lily także nie siliła się na rozmowę – nie miała
pojęcia, co właściwie mogłaby powiedzieć po pamiętnej rozmowie w gabinecie
dyrektora. Żywiła głęboki szacunek zarówno do Minerwy McGonagall jaki Albusa
Dumbledore’a i nie ośmieliłaby się podejrzewać ich o złe intencje, jednak
instynktownie wyczuwała, że jej najlepsza przyjaciółka znajduje się w wielkim
zagrożeniu. Ostatnia przestroga dyrektora tylko upewniła ją w tym przekonaniu.
Gdy dotarły na oddział Janusa
Thickey’a, serce niespokojnie tłukło się w jej piersi. Nauczycielka także
wyglądała na poruszoną – jej usta zacisnęły się w wąską kreskę na widok
samotnego aurora, który zmierzył je przeciągłym spojrzeniem. Lily rozpoznała w
nim szczupłego mężczyznę, którego widziała poprzednim razem. McGonagall dobyła
z szat wąski rulonik pergaminu i skierowała się prosto do mężczyzny. Traktując
to jako nieme przyzwolenie, Evans zajrzała do pobliskiej sali.
Moon siedziała po turecku na
jedynym łóżku. Zamiast szpitalnej piżamy w ananasy miała na sobie koszulkę
Beatlesów, prezent od niej, oraz dresowe spodnie, które Lily przywiozła ostatnim razem. Serce załomotało jej w piersi.
— Kareta! — zawołała Moon do
siedzącego naprzeciwko niej mężczyzny w skórzanej kurtce. — Słowo daję, Gary,
wyprztykasz się ze wszystkich czeko…
Nagle jej oczy rozszerzyły się ze
zdumienia, kiedy spojrzała w kierunku drzwi.
— Lily! — zsunęła nogi z łóżka i
wyciągnęła do niej ręce, ale zanim zdążyła wstać, Evans porwała ją w ramiona. Kiedy
wreszcie się odsunęła, jej uśmiech zbladł gwałtownie, gdy zerknęła na lewe
przedramię Moon, owinięte grubą warstwą bandaży.
— To nic — zapewniła ze śmiechem
blondynka i podała ponuremu aurorowi kilka wyświechtanych kart. — Poważnie,
Gary, lepiej poćwicz czy coś.
Opadła na łóżko, patrząc z
uśmiechem na Lily, i zachęcającym gestem wskazała miejsce, które do tej pory
zajmował mężczyzna. Auror zebrał karty i łypnął na nią ponuro, po czym opuścił
salę.
— Jesteś taka kochana, że
przyjechałaś! I te rzeczy… — Nieuważnym gestem wskazała swoją piżamę. — Mam
chyba z tysiąc pytań!
— Ja też. — Evans przysiadła
ostrożnie na łóżku i schwyciła ją mocno za dłonie. — Okropnie się martwiłam!
Bardzo boli?
Moon rzuciła krótkie i wyraźnie
niechętne spojrzenie na swoją lewą rękę.
— Coś ty — rzuciła lekko, ale
widząc niedowierzanie w jej oczach, dodała nieco ciszej. — Ciągnie. Pewnie
dlatego, że się goi.
— Naprawdę?
— Tak myślę. — Moon oparła się o
poduszkę i spojrzała na nią z lekkim grymasem. — Nic mi nie mówią, wiesz. Ale
sam fakt, że mnie wybudzili…
Pamięć Evans rozdarło wspomnienie
śmiertelnie bladej, nieprzytomnej przyjaciółki, które błyskawicznie odegnała ze strachem.
— Na pewno — powiedziała gorąco. — Musieli znaleźć jakiś sposób.
Zamilkła, myśląc o podejrzeniach
Syriusza dotyczących przemilczenia przez Dumbledore’a faktu, że Dominika włada
Białą Magią i w efekcie ma bardzo niską krzepliwość krwi. Nie chciała martwić
przyjaciółki. Z roztargnieniem spojrzała na bukiecik goździków, które prężyły
się tęsknie w kierunku słońca wyglądającego zza szyby.
— Chodzisz z Jamesem? — zapytała
nagle Moon konwersacyjnym tonem, sięgając po jedną z wielu czekoladowych żab,
które spoczywały na jej szafce nocnej.
— C-co? — Była tak zszokowana, że nie
zdołała wydukać nic rozsądniejszego. — Nie! Skąd ten pomysł?!
— No wiesz. — Blondynka z
ciekawością przyjrzała się dołączonej karcie, po czym odrzuciła ją niedbale do
szuflady. — Mówiłam ci, że coś jest na rzeczy. Na balu nic się nie wyklarowało?
— Rozmawialiśmy — wymamrotała Lily,
czując, że płoną jej policzki. — I tańczyliśmy. Był naprawdę miły, uprzejmy i w
ogóle, ale bez przesady…
— Dobrze — oceniła Moon, patrząc na
nią z uśmiechem. — Ale by było, gdyby mnie to ominęło! Musielibyście się zejść od
nowa czy coś.
— Posłuchaj… — Evans rozpaczliwie
usiłowała pokierować rozmowę na inne tory. — Co właściwie stało się podczas
balu?
Dominika przestała się uśmiechać.
Zerknęła szybko w stronę drzwi, ale nikt nie wszedł do sali. Wyprostowała się
nieznacznie, ale Lily wiedziała, że każde jej słowo będzie prawdziwe – w końcu były przyjaciółkami, czy nie tak?
— Spotkałam się z Regulusem — powiedziała tak cicho, że ruda musiała się pochylić, aby nie uronić żadnego
słowa. — W Zakazanym Lesie. Byli tam też inni. I… I jakiś Puchon. Chcieli go
ukarać. Ja… Miałam wziąć w tym udział. Złapali Petera, chyba jak podsłuchiwał.
Zaklęcia latały dookoła. — Wzruszyła ramionami, krzywiąc się nieznacznie. — Jedno mnie trafiło.
Lily poczuła jak drętwieją jej
wargi. Wiedziała, że nie zdoła zadać pytania, które huczało jej w głowie od
chwili, gdy Peter w dormitorium Huncwotów opowiedział im, kogo dokładnie spotkał wtedy w
Zakazanym Lesie. Zamiast tego zmierzyła przyjaciółkę intensywnym spojrzeniem.
— Musisz powiedzieć to McGonagall!
Ktoś powinien zostać za to ukarany!
— Eee… Wolałabym nie. — Moon
podciągnęła kolana pod brodę i zaczęła skubać brzeg bandaża. — Nie zrozum mnie
źle, Lil. Ale sama rozumiesz, szemrane spotkania w szemranym miejscu, kiedy
wszyscy bawią się na balu… Sama byłam sobie winna. Wolałabym tego nie
rozdmuchiwać.
— Rozdmuchiwać? — Evans nie mogła
uwierzyć własnym uszom. — Mogłaś umrzeć!
— Ale żyję. — Blondynka spróbowała
uśmiechnąć się kpiąco. — I wolałabym dożyć końca roku szkolnego.
Ruda już otworzyła usta, by
zaprotestować, ale Moon ją ubiegła.
— Poźniej powiem ci więcej. — Ruchem głowy wskazała drzwi, zza których dochodziły głosy McGonagall i dwóch
aurorów. — A propos… — Jej twarz nagle stała się bledsza, kiedy intensywnie
wbiła w nią spojrzenie ciemnozielonych oczu. — Była do mnie jakaś poczta?
Lily potrząsnęła głową, a Dominika
ponownie opadła na poduszki wyraźnie zawiedziona.
— Twój nauczyciel? — zgadła
Evansówna.
— Nie odezwał się ani razu — mruknęła Moon, przenosząc wzrok z opatrunku na uchylone drzwi sali. — Może
zrobiłam coś nie tak?
— Coś ty. — Evansówna niecierpliwie
machnęła ręką. — Pewnie po prostu nie wie, że trafiłaś do szpitala.
— Wydawał się dość dobrze
poinformowany — westchnęła Moon, spuszczając wzrok. Lily nie potrafiła nic
odczytać z jej twarzy. Zapadła chwila ciężkiego milczenia, wypełnionego echem
rozmowy toczącej się na korytarzu.
Nie wiedząc co ze sobą zrobić, Lily
podeszła do szafki nocnej. Wzięła do ręki jedną z kilku ozdobnych kartek,
zwierających życzenia powrotu do zdrowia. Wydawało jej się, że myśli o bliskich
poprawią humor przyjaciółce, ale pomyliła się.
— Kto powiadomił moich rodziców? — zapytała ostro Moon, ponownie siadając prosto na łóżku.
— Nie wiem — bąknęła ruda,
odkładając kartkę na miejsce. — Pewnie Dumbledore albo McGonagall… Chyba
powinni o tym wiedzieć, prawda?
Blonydnka nerwowym gestem odgarnęła
włosy z twarzy i odwróciła wzrok. Lily zastygła w zdumieniu, widząc ją taką
zdenerowowaną. Nie przypuszczała, że wiadomość o rodzicach mogła w
jakikolwiek sposób wyprowadzić ją z równowagi.
— Moi rodzice… są w
niebezpieczeństwie — powiedziała w końcu z wyraźnym trudem, cedząc słowa. — Wszyscy mugole są. Na pewno czytasz Proroka. Po co Dumbledore ich tu
ściągał? Czy on w ogóle myśli?
Gwałtownie zasłoniła twarz rękami, a Lily
podbiegła do niej i schwyciła ją za ramiona.
— Zastanów się — zaczęła kojącym
tonem. — Jak by się czuli, nie wiedząc o twoim stanie? Musiał im powiedzieć, co
się stało. Po prostu musiał, kochanie.
— Czasem myślę, że go nienawidzę — wyszeptała Moon niewyraźnie spod splecionych palców. Lily zamarła, słysząc te
słowa. Niosły ze sobą jakąś grozę, która na moment pozwoliła jej zapomnieć, że
znajdują się w jasnym, czystym, oświetlonym promieniami słońca pomieszczeniu.
Pogratulowała sobie w duchu, że nie powiedziała jej jeszcze o swoich i
Huncwotów podejrzeniach.
— Nic się nie stało. — Monotonnie
głaskała ją po nieznacznie drżących ramionach, starając się uwierzyć we własne
słowa. — Niedługo wrócisz do Hogwartu i wszystko będzie jak zawsze. Nie
wyobrażasz sobie, ile mamy pracy! Przyniosłam ci notatki, będziesz miała co
robić.
Moon odsunęła dłonie od twarzy i
spojrzała na nią z lekkim, wciąż jeszcze niepewnym uśmiechem. Lily odwzajemniła
go z całą szerością, upewniwszy się, że jej oczy wciąż są jak zawsze –
ciemnozielone, roziskrzone, pozbawione szkarłatnych błysków.
*
* * * *
Wiatr szarpał jej rude włosy.
Przygarbiła się nieznacznie, kryjąc szyję w wysokim kołnierzu szaty. Z
roztargnieniem spojrzała w kierunku Wieży Zegarowej. Wszystkie dzwony kryły się
jednak przed jej wzrokiem i słuchem, więc mogła tylko domyślać się, która może być
godzina. Severus, mimo wszystko, nigdy się nie spóźniał.
Kiedy zobaczyła go idącego od
strony zamku, odruchowo oplotła się ramionami. Pomyślała, że to zadziwiające –
w przeszłości żywiła do niego tak ciepłe, tak oczywiste uczucia – dziś pozostał
chyba tylko strach i cień prostestu, które ożyły w jej sercu na jego widok.
Jego czarne oczy rozszerzyły się
nieznacznie i podbiegł ku niej lekkim truchtem. Lily odwróciła głowę, udając,
że przygląda się pobliskiej, niczym niewyróżniającej się kępce mchu.
— Lily! — wysapał, pochylając się
lekko i patrząc na nią pałającym wzrokiem, którego nie mogła przecież zobaczyć.
— Cieszę się, że przyszedłeś. — Mocno zacisnęła usta, jakby nie widząc jego pełnej nadziei twarzy. — O ile tym
razem wyjaśnisz mi to i owo.
Severus zatrzymał się w połowie
drogi do niej. Jego uniesione ręce opadły nieco, ukazując całą bezradność,
której tak nienawidziła.
— Niewiele mogę powiedzieć — powiedział w końcu zagadkowo, odwracając wzrok.
— Ale przecież byłeś tam. — Evans
błysnęła zielonymi oczami. — W Zakazanym Lesie.
— Lily — powiedział tak cicho, że
ledwie go usłyszała pośród szumu liści. — Nie powinnaś się w to mieszać.
Naprawdę.
— Byłoby znacznie lepiej, gdybyśmy
mieli tych samych przyjaciół, Severusie. — Widziała wyraźnie, że uderzyła w
słaby punkt – nie wiedziała jedynie czy swój, czy jego – doskonale zdawała
sobie sprawę z fali przemyśleń i rozczarowań, które przyjdą później. Ze strumienia wspomnień i na zawsze powiązanego z nimi żalu, że ich historia potoczyła się właśnie w ten, a nie inny sposób... Huncwoci
ostrzegali ją przed tą rozmową, wiedziała jednak, że musi dać mu jeszcze tę
jedną, ostatnią szansę. Severus był jedynym łącznikiem pomiędzy nią a
Ślizgonami i tylko on mógł pomóc ocalić Moon. Przed czym? Przed tajemniczym
wrogiem, Dumbledorem, a może przed nią samą?
— Niczego nie mogę dla niej zrobić. — Snape potrząsnął głową, jakby czytając w jej myślach i bez namysłu odtrącając
niechciane myśli. — I ty też nie, Lily.
— Ja nie porzucam przyjaciół — odezwała się władczym tonem, patrząc na niego z potępieniem. Ich poprzednie
rozmowy odżyły w niej na nowo, a gdy tak patrzył na nią z tą posępną rezygnacją
wiedziała, że nie ma już odwrotu.
— Lily — zaczął powoli, siląc się
na spokój. — Poprosiłaś mnie o spotkanie… Przyszedłem… Proszę, wysłuchaj mnie…
— Kto ją zaatakował? — zapytała
Evans ostrym tonem, cofając się o krok. — Kto rzucił zaklęcie?
Ślizgon stał przed nią, z ramionami
zwieszonymi wzdłuż szat. Nie odezwał się ani słowem, patrząc na nią ponurym i
jednocześnie błagalnym wzrokiem, nie czyniąc jakiegokolwiek gestu. Zalała ją fala gniewu i rozczarowania. Wiedziała dobrze, że Snape, którego w dawnych, bardzo dawnych czasach pieszczotliwie nazywała Sevem, nie kiwnie palcem, by pomóc Dominice, że nie zdradzi żadnej ze swoich paskudnych tajemnic, że przeszłość już nigdy nie wróci, a dawne winy nigdy nie zostaną zmazane. Gdy cofnęła
się o kolejny krok, nieznacznie podniósł głowę
i prawe ramię, jakby w niemym wysiłku powstrzymania jej.
Lily odeszła szybkim krokiem wzdłuż
krawędzi Zakazanego Lasu. Złość pomieszana ze łzami podchodziła jej do gardła,
gdy uparcie patrzyła przed siebie. Obejrzała się tylko raz – Severus wciąż stał
w tym samym miejscu, patrząc na nią z niedowierzaniem i unosząc prawą dłoń –
tak zapamiętała go po raz ostatni.
*
* * * *
Od chwili, gdy Lily wyszła na
spotkanie ze Snapem, James niemal odchodził od zmysłów. Przemierzał dormitorium
w tę i z powrotem, odprowadzany niespokojnymi spojrzeniami przyjaciół. Raz po
raz zerkał w łukowato zwieńczone okno, jakby chciał ich zobaczyć, po czym ze
złością odwracał wzrok.
Remus kilka razy otwierał i zamykał
usta, nie wiedząc właściwie, co powinien powiedzieć. Słowa pocieszenia wydawały
się zbyt błahe i zbyt mało osobiste, aby mógł je wypowiedzieć prosto w jego
zmartwioną twarz, która w tym momencie sprawiała wrażenie znacznie starszej i
poważniejszej niż zwykle. Nie wiedział jak wyrazić to, że rozumie niepokój
Jamesa, ale jednocześnie jest przekonany, że Evans wykorzystała ostatnie
możliwe źródło informacji w sprawie Moon.
— Nic jej nie będzie, Jim. — Lupin
wzdrygnął się mimowolnie, gdy po jego lewej stronie rozległ się głuchy, dziwnie
niski głos Syriusza. — To mądra dziewczyna.
Rogacz parsknął, wzruszył
ramionami, a potem spojrzał z rozpaczą na przyjaciela.
— On obrzydliwie nią manipuluje — powiedział, a usta wykrzywiły mu się w niepowstrzymanym grymasie.
Remus otworzył usta, by zaprzeczyć,
ale Black ponownie go ubiegł.
— To prawda — odezwał się
spokojnie, ku ogólnemu zaskoczeniu. — Ale Evans już się na nim poznała. Nie da
się podejść po raz kolejny.
Potter znowu zerknął tęsknie w
kierunku okna i odwrócił się do nich plecami, z rękami wciśniętymi w kieszenie
szaty.
— To było jedyne wyjście. — Remus
uważnie przyglądał się Syriuszowi, który niedbale oparł się o stos poduszek na
swoim łóżku i uparcie przemawiał do własnych kolan. Zaledwie kilka razy w ciągu
ich znajomości słyszał, żeby przyjaciel tak otwarcie wyrażał własne myśli i
instynktownie wyczuwał, że to ważny moment. — Jeśli nam się nie uda, on
pociągnie ich wszystkich na dno. Nikę. Regulusa. Wszystkich.
Spojrzeli na niego z ledwie
skrywanym zdumieniem, ale on uparcie patrzył w dół, na swoje zaciśnięte dłonie. Syriusz od dawna nie wspominał o swoim bracie, a jeśli już to robił, zawsze towarzyszyły mu negatywne emocje takie jak gniew czy bezradność. Tym razem w jego głosie zabrzmiała jakaś nowa, miękka nuta, która sparaliżowała ich wszystkich.
Zapadła chwila nieznośnego
milczenia. James wyjął ręce z kieszeni i jak pozostali wpatrzył się w
nadzwyczajnie poważną twarz Łapy. Czujność łagodnie zastąpiła niepokój na jego
twarzy, gdy cierpliwie czekał na kolejne słowa.
— To jest właściwe, Jim — odezwał
się Syriusz tonem tak zdecydowanym, że jego odwaga zdawała się spływać na
resztę Huncwotów i niemal magicznie pozbawiać ich wszelkich wątpliwości. Remus prawie
czuł, jak rozluźniają mu się mięśnie karku i przedramion. — I bez względu na
wszystko, co teraz się stanie… Obiecaj mi, że Huncwoci nigdy się nie rozpadną.
Jego słowa, choć ciężkie jak ołów,
zdawały się wisieć w powietrzu, jakby nie można było ich zignorować albo
zbagatelizować. Sygnalizowało to też spojrzenie Syriusza, które było
nienaturalnie czarne i intensywne.
— Oczywiście. — Rogacz nieznacznie
uniósł podbródek, bez cienia wahania odwzajemniając spojrzenie. Zafascynowany
Remus patrzył, jak jego orzechowe oczy błyszczą pod szkłami okularów. To nie
była zwykła obietnica, czuł to wyraźnie – wszyscy to czuli, gdy ich ramiona
pokryła gęsia skórka, jak gdyby niewidzialna fala przepłynęła przez
dormitorium.
Syriusz porozumiał się uśmiechem z
Jamesem, po czym spojrzał na pozostałych.
Remus obawiał się tej chwili.
Obawiał się swojej niepewności i braku wiary we własne siły, które tak
doskwierały mu w codziennym życiu. Gdy jednak napotkał czarne spojrzenie
przyjaciela, od razu zrozumiał, że zna odpowiedź, że przecież zawsze to
wiedział…
— Obiecuję — powiedział nieco
ochryple, ale dumnie uniósł głowę. Kiedy wypowiedział te słowa, uśmiech sam
wypłynął na jego usta.
Trzy spojrzenia zogniskowały się na
milczącym dotąd Peterze. Lupin widział drobne kropelki potu zraszające jego
czoło i pulchne dłonie nerwowo zaciśnięte na skraju szaty. Zalała go fala
współczucia. Wszyscy wiedzieli, ze Glizdogon był nieśmiały i rzadko ktoś pytał
go zdanie. Teraz cała uwaga skupiła się na nim i z pewnością niełatwo było się
z tym zmierzyć.
— Glizdek? — Głos Syriusza napłynął
do niego jakby z innej rzeczywistości. — Jesteś z nami? Na dobre i na złe?
Długi promień zachodzącego słońca
wpadł przez szybę, uwydatniając pionową zmarszczkę na czole Petera i jego
rozmyte, niepewne spojrzenie, które przenosił kolejno na ich twarze. Remus,
jakby niezależnie od siebie, zauważył jego drżące usta i pulchne palce
zapamiętale mnące brzeg szaty.
— Tak — odezwał się nagle, jakby
wyrwany z głębokiego snu. Zdobył się nawet na niepewny, natychmiast
odwzajemniony uśmiech. — Tak, oczywiście!