1) Kwestia imienia głównej bohaterki. Pisząc, kompletnie nie spodziewałam się, że wywoła to takie... skonfundowanie :) Forma "Dominique" używana jest w środowisku francuskim, a więc w sytuacjach takich jak święta i wakacje, kiedy nasza bohaterka przebywa w otoczeniu rodziny, która z przyzwyczajenia nazywają ją po swojemu. Forma "Dominika" jest używana przez większą część historii, dla ułatwienia i podkreślenia przejścia z jednego otoczenia w drugie.
2) Kwestia informowania. Dziś informuję o nowym rozdziale wszystkich, którzy do tej pory wyrazili zainteresowanie poprzednimi, ale zakładam, że jest pośród nich ktoś, kto nie chciałby być informowany, dlatego to pierwszy i ostatni raz. Jeśli ktoś chce być informowany poza funkcją "obserwowani", zapraszam do "Sowiej Poczty" po prawej stronie na górze, a na pewno co 2 tygodnie dostanie ode mnie małą notatkę. Tak dla porządku ;)
A teraz zapraszam do czytania.
„Od pierwszego wejrzenia”
– rozdział III –
Jej pierwszy ranek w Hogwarcie był jednocześnie
zachwycający i nerwowy. Kiedy zasiadła na jednej z długich ław, tuż obok Lily i
Patricii, spojrzała na sufit i wydała stłumiony okrzyk. Zamiast sklepienia
zobaczyła jasnoniebieskie niebo poprzecinane jasnoszarymi pasmami chmur.
— Piękne, co? — zagadnęła rudowłosa Evans, z uśmiechem
spoglądając na jej pełną podziwu minę.
Przytaknęła. Przez chwilę śledziła wzrokiem leniwy ruch
chmur, kiedy nagle jej żołądek przypomniał o sobie głośnym burczeniem.
Rozejrzała się wokół, roztargniona. Dziś także stoły uginały się od
różnorodnych potraw – wokół unosił się słodki zapach naleśników, dżemów,
czekolady i owsianki. Zdążyła sięgnąć po tosta i miseczkę z dżemem morelowym,
gdy do Wielkiej Sali triumfalnie wkroczyło czterech Gryfonów. Mieli dumnie
uniesione głowy i szerokie uśmiechy na twarzach w iście nie-poniedziałkowym
stylu. Ze zdziwieniem zauważyła, że większość uczniów odprowadzała ich
spojrzeniami.
— Cześć, ludzie — przywitał się okularnik i zajął miejsce tuż
naprzeciwko. Z zapałem nałożył sobie na talerz stos kiełbasek.
Siedzący obok niego czarnowłosy chłopak zajadał się
jajecznicą i jednocześnie uważnie przyglądał się planowi zajęć, który został mu
wręczony przez gryfońską prefekt naczelną.
— Do dupy — powiedział w końcu. — Dwie godziny eliksirów ze Ślizgonami, transmutacja i
mugoloznawstwo.
— Za to już jutro
Obrona Przed Czarną Magią — zauważył
blady chłopak o popielatych włosach. —
Ciekawe, czy nauczyciel do nas trafi, nie było go na wczorajszej uczcie.
— Podobno nie zdążył
na pociąg — powiedziała Lily z przekąsem
i przechyliła się przez stół. — Remusie,
podasz mi sól?
Okularnik o rozczochranych włosach podniósł głowę znad
swoich kiełbasek na dźwięk jej głosu i uśmiechnął się szeroko. Po chwili jego
spojrzenie zogniskowało się na Moon.
— O, nowa — powiedział zdawkowo i sięgnął po dzbanek z
sokiem dyniowym.
— Mam na imię
Dominika — odparła z naciskiem i
zacisnęła usta, a czarnowłosy chłopak siedzący po prawicy okularnika wybuchnął
śmiechem, przypominającym nieco szczekanie psa.
— Jak zrazić do
siebie kobietę przy pomocy trzech sylab autorstwa Jamesa Charlusa Pottera — odpowiedział na ich zdziwione spojrzenia i
zaśmiał się ponownie. Tym razem dołączyli do niego wszyscy w okolicy oprócz
samego Jamesa, który spojrzał na niego z urazą.
— Podoba ci się w
Hogwarcie? — zapytał, pogryzając
kiełbaskę.
— Tak, ale…
— Grasz w
Quidditcha? — przerwał jej, taksując ją
wzrokiem.
— Nie, ale…
— Szkoda — odparł, najwyraźniej tracąc zainteresowanie.
— Evans, dlaczego nie odpisywałaś na moje
listy? Specjalnie dla ciebie kupiłem szmaragdowy atrament. Wiesz, żeby pasował
do koloru twoich oczu.
— Jesteś okropnym
bucem — zauważyła ponuro Evans i
poklepała Moon po ramieniu. — Nie
przejmuj się, nie wszyscy chłopcy w Hogwarcie są tak ograniczeni umysłowo.
— Jedynym moim
ograniczeniem, moja miła, jesteś ty —
zapewnił ją Potter i zamrugał zalotnie.
— Na mózg ci się
rzuciła ta ruda chimera — mruknął
Syriusz, jednak na tyle cicho, by nie usłyszał go nikt poza okularnikiem. Uśmiechnął
się do swojego talerza, przeczuwając, co się za chwilę wydarzy.
— Jak śmiesz! — James niemal zachłysnął się z oburzenia. — Nikt nie będzie obrażał mojej miłości!
Stawaj do walki, ty… psie!
Nie tracąc czasu, wskoczył na ławę i wyszarpnął różdżkę z
kieszeni szaty. Syriusz zaśmiał się szczerze na słowa przyjaciela i po chwili
stał naprzeciwko niego w bojowej pozycji.
— Moment. — Potter gestem powstrzymał Blacka, który
niecierpliwie wymachiwał różdżką. – Evans, pani mego serca, pamiętaj proszę, że
jeżeli umrę, to zrobiłem to tylko z miłości do ciebie, bo…
— Potter, nie
obchodzą mnie twoje bezsensowne popisy i mógłbyś zejść już z tej biednej ławy. — Lily nie wydawała się przejęta całym
zdarzeniem, choć jej policzki zaróżowiły się lekko – sceny z udziałem Pottera
zwykle wzbudzały żywe zainteresowanie wśród uczniów.
— Wedle życzenia, o
pani! — krzyknął zeskakując, chociaż nie
wiadomo było czy zrobił to z powodu Lily patrzącej na niego z odrazą, czy też
pędzącej w jego kierunku profesor McGonagall.
— Potter!
Natychmiast przestań! — zawołała z miną,
która nie wróżyła nic dobrego. — Co ty
sobie wyobrażasz?!
James zrobił zadowoloną minę i szczerząc zęby powiedział: — Ależ nic, pani profesor. Musiałem bronić
honoru damy mego serca.
Tu spojrzał w stronę Lily, która popatrzyła na niego gniewnie.
— Minus pięć
punktów dla Gryffindoru — rzuciła
czarownica surowym tonem i omiotła spojrzeniem przyjaciół Pottera. — Pospieszcie się. Nie róbcie mi więcej wstydu
i nie spóźnijcie się na zajęcia.
Odeszła długim, równym krokiem. Chłopcy posłusznie zajęli
swoje miejsca i z entuzjazmem kończyli śniadanie.
Dominika nerwowo zerknęła na swój plan. Wyposażony był w
losowe, nadobowiązkowe przedmioty takie jak numerologia i wróżbiarstwo, ponieważ
uczniowie Hogwartu mieli możliwość wyboru już na piątym roku. Beauxbatons i
jego zasady wydawały się odległe jak nigdy wcześniej i obawiała się, czy podoła
wymaganiom wykładowców. Eliksiry szczególnie ją martwiły — nigdy nie była zbyt dobra w ich
przyrządzaniu.
— Pomogę ci, jeśli
będziesz chciała. — Wzdrygnęła się na
dźwięk głosu Lily, która najwyraźniej przyglądała się jej od dłuższej chwili.
Odwzajemniła uśmiech.
— Jaki jest
profesor od eliksirów?
Evans i Macmillan wymieniły znaczące spojrzenia, po czym
spojrzały na koleżankę z lekkim zakłopotaniem.
* * * * *
— Witam was w nowym
roku szkolnym. Z tego, co słyszały moje biedne uszy, część profesorów pozwala
wam zabawiać się na pierwszych zajęciach w semestrze. Na moich lekcjach nie
możecie na to liczyć. — Mistrz eliksirów
wparował do klasy i z trzaskiem zamknął za sobą drzwi. Mimo krępej postury
poruszał się nadzwyczaj szybko. —
Wprawdzie w tym roku nie czekają was SUMy ani OWUTEMy, nie znaczy to jednak, że
macie prawo się obijać.
Spojrzał na nich gniewnie spod krzaczastych brwi.
Moon nerwowo oblizała usta. Profesor nie wyglądał ani
trochę przyjaźnie. Sprawiał wrażenie, jakby był na nich za coś obrażony i
demonstrował to zarówno głosem jak i gestykulacją. Miał żółtawą, nalaną twarz,
którą przecinały dwie głębokie bruzdy biegnące od skrzydełek nosa do kącików
wąskich, wykrzywionych ust. Na jego głowie panoszyła się sporych rozmiarów
łysina, zwieńczona dwiema ogniście rudymi kępkami rzadkich włosów po obu
stronach czaszki.
— Dzisiaj będziecie
warzyć uniwersalne antidotum na najpopularniejsze trucizny. Jeśli wasz poziom
nie zmienił się od zeszłego roku, z pewnością bardzo nam się przyda — dodał z przekąsem, rzucając przeciągłe
spojrzenia wybranym uczniom. —
Zaczynajcie.
Salę wypełnił szelest kartek, które uczniowie przerzucali
gorączkowo w poszukiwaniu odpowiedniego przepisu. Dominika zerknęła na swojego
towarzysza. Zajęła miejsce obok niego właściwie tylko dlatego, że wszyscy
pozostali mieli już parę. Próbowała mu się przedstawić, ale chłopak zignorował
ją kompletnie, ukrywając twarz za kurtyną tłustych, kruczoczarnych włosów. Teraz
też zachowywał się dziwnie — zamiast uważnie
przeglądać przepis w podręczniku, notował coś na marginesie, zasłaniając się
dłonią.
Wzruszyła ramionami i zajrzała do podręcznika. Eliksir nie
należał do najtrudniejszych, ale zawsze miała problem z dokładnym odmierzaniem
składników i zapamiętywaniem, ile razy i w którą stronę należy mieszać.
Monsieur Fillion zawsze powtarzał jej, że jest zbyt chaotyczna, chociaż
marzyła, by zostać uzdrowicielką. Piękny początek, panno Moon — zwykł mawiać na początku każdego semestru,
jakby tylko wyczekiwał, że i tym razem powinie się jej noga.
Teraz musiała dać z siebie wszystko. Od tego eliksiru nie
zależała wprawdzie jej kariera uzdrowicielki, ale opinia u nowego profesora na
pewno. Poczuła dreszczyk emocji, gdy zapalała niewielki płomień pod swoim
kociołkiem, po czym dołączyła do uczniów gromadzących się wokół składziku.
Brakowało jej sproszkowanego rogu jednorożca —
był to kosztowny składnik, który rzadko gościł w jej zapasach. Gdy dotarła do
niemal ogołoconej szafki, udało się jej schwycić jeden z ostatnich maleńkich
słoiczków zawierających srebrzysty proszek. Kiedy wycofywała się w kierunku
swojego stanowiska zauważyła, że jej sąsiad wreszcie postanowił uzupełnić swoje
zapasy i też sięgnął po odrobinę rogu jednorożca. Gdy rzuciła jeszcze jedno
ciekawskie spojrzenie w jego kierunku, zobaczyła, że zabrał też słoik
szczurzych wątróbek. Zdziwiła się — to
nie był składnik potrzebny do tego eliksiru.
Zawahała się przez moment, ale po chwili wzruszyła
ramionami i zabrała się za miażdżenie bezoaru w moździerzu. Bądź co bądź,
chłopak z zielono-srebrnym herbem na piersi nie potraktował jej zbyt
przyjaźnie, niech więc sobie warzy, co chce.
Przeniosła szczyptę ciemnoszarego proszku na dłoń i
przyjrzała się mu uważnie. Chyba był odpowiednio drobny. Przygryzła wargę, ale
jej dłoń ani drgnęła, gdy z uwagą odmierzała trzy równe miarki sproszkowanego
bezoaru do kociołka. Płyn zasyczał cicho i zmienił barwę na przejrzysty
burgund. Zerknęła do podręcznika. Pokraśniała z zadowolenia i sięgnęła po słoiczek
pożyczony od profesora.
Nie powstrzymała jednak swojej przeklętej ciekawości i
ponownie zerknęła na poczynania sąsiada. Właśnie siekał szczurze wątróbki w
idealnie równą kostkę.
— Przepraszam — powiedziała cicho, zanim zdążyła ugryźć się
w język. Nie odważyła się spojrzeć na twarz chłopaka — zamiast tego, jak zahipnotyzowana wpatrywała się w jego
szczupłe dłonie, które z wyjątkową sprawnością posługiwały się srebrzystym
nożem. — Jesteś pewien, że powinieneś je
dodać? W przepisie jest napisane, że…
— Wiem, co jest
napisane w przepisie — odparł chłopak
tonem tak chłodnym, że aż ogarnął ją nieprzyjemny dreszcz.
— Chciałam pomóc — burknęła, łypiąc na niego spod oka.
Postanowiła skupić się na swoim własnym eliksirze, chociaż
czuła bezbłędnie jak zdradziecki rumieniec wkrada się jej na policzki. Po co
się wtrącała? Trzeba było go zostawić w spokoju. Jeśli ma ochotę dostać złą
ocenę, powinna na to pozwolić.
Drżącymi palcami chwyciła szczyptę cennego, połyskującego
proszku i dodała go do kociołka. Szybko chwyciła za chochlę i wetknęła ją do
eliksiru, przełykając ślinę.
Zamieszała dwa razy w kierunku biegu wskazówek zegara.
Ciecz w kociołku przybrała pistacjowy odcień. Odetchnęła głośno i zabrała się
za mieszanie w przeciwną stronę.
— Ej, nowa!
Zmarszczyła brwi, ale zmusiła się do pozostania w miejscu.
Niestety, to samo zrobiła z ręką i dopiero po upływie kilku sekund zrozumiała
swój błąd.
— Jak to się
dzieje, że znosisz smród Smarkerusa? Czy we Francji wszystko śmierdzi podobnie?
Niemal nie zwróciła uwagi na śmiech przypominający
szczekanie psa, którego właściciel wygłosił owe głęboko przemyślane uwagi.
Gorączkowo zamieszała w swoim kociołku, ale eliksir przybrał zgniłozieloną
barwę i zaczął wydzielać nieprzyjemny zapach przypominający spaleniznę.
Na jej nieszczęście profesor właśnie obchodził klasę,
zaglądając kolejno do kociołków.
— Znakomicie, panie
Snape — powiedział, z wyraźnym
zadowoleniem wdychając aromat unoszący się znad kociołka jej sąsiada. — Wyraźnie wyprzedza pan pozostałych. Oby tak
dalej!
I pomaszerował, a raczej poczłapał dalej. Dominika,
stojąca nad swoim smętnie dymiącym kociołkiem patrzyła za nim z ponurą
satysfakcją, obserwując jak jego imponujące pośladki kołyszą się na boki.
Z westchnieniem wróciła do podręcznika. Postanowiła
postępować według przepisu z nadzieją, że efekt nie będzie zbyt żałosny. Dodała
dwie jagody jemioły i ostrożnie zamieszała dwa razy w kierunku przeciwnym do
ruchu wskazówek zegara. Eliksir przestał wyglądać jak szlam, ale nadal pachniał
spalenizną.
— Och — powiedział, profesor, zatrzymując się przy
jej stanowisku i demonstracyjnie zatkał nos. Blondynka zmierzyła go ponurym
spojrzeniem. Zapach nie był aż tak straszny, bez przesady. — Piękny początek — powiedział kwaśno, zaglądając do swoich zapisków. — Panno Moon.
I odmaszerował dalej.
Dominika zagryzła wargi i odwróciła się w kierunku źródła
chichotów, które od dłuższego czasu znajdowało się za jej plecami. Znajomy
okularnik i jego towarzysz trzęśli się ze śmiechu, chowając się za swoimi
kociołkami.
Zacisnęła pięści i spojrzała na smętnie bulgocącą
zawartość swojego kociołka.
Tak właśnie rozpoczęła się jej burzliwa znajomość z tak
zwanymi Huncwotami.
* * * * *
— Nie przejmuj się — powiedziała po raz nie wiadomo który Lily i
posłała jej pokrzepiający uśmiech znad ziemniaczanego puree, które właśnie
nałożyła sobie na talerz. — Od kiedy
profesor Slughorn odszedł na emeryturę, mnie też zdarza się nasłuchać
nieprzyjemnych uwag.
— Nie słuchaj jej — ostrzegła Patricia, sięgając po tacę pełną
duszonych żeberek. — Zazwyczaj okazuje
się, że jest genialna, a porażka w jej słowniku oznacza Powyżej Oczekiwań. To
paskudna, kłamliwa prymuska, wspomnisz moje słowa.
Dominika parsknęła w swój puchar z sokiem dyniowym. Uśmiech
jednak spełzł z jej twarzy, kiedy po przeciwnej stronie stołu rozsiedli się
znajomi Gryfoni.
— Jesteś mi winien
dwudziestkę* — powiedziała do
czarnowłosego chłopaka, który zdążył nałożyć na swój talerz chyba połowę tacy z
udkami kurczaka. Bardzo starała się nadać swojemu głosowi groźny ton. Na
wszelki wypadek zmarszczyła też brwi.
— Co jestem ci
winien, kochanie? — zapytał przesadnie
uprzejmym tonem, wywołując nowy atak śmiechu u swoich przyjaciół.
Policzki nieznacznie jej poróżowiały, ale nie spuściła
wzroku.
— Jaka jest tu
najwyższa ocena? — zapytała dziewczyn,
które przyglądały się jej z zaciekawieniem.
— Wu. — Patricia machnęła swoim widelcem na tyle
zamaszyście, że odrobina sałaty wylądowała o stopę od jej talerza. — Znaczy Wybitny.
— Więc jesteś mi
winien Wu — oświadczyła stanowczo.
Między jednym kotletem a drugim postanowiła, że nie pozwoli zrobić z siebie
ofiary. Nie tym razem, kiedy miała okazję zacząć wszystko od nowa.
— Mam tego dość,
Łapo. – Siedzący obok niego okularnik demonstracyjnie wywrócił oczami. — Ciągle słyszę, że jesteś coś winien jakiejś
babie. Powinieneś to sobie notować czy coś.
— Dlaczego mówią na
ciebie Łapa? — zapytała Moon bez
mrugnięcia okiem. Wciąż zamierzała być śmiertelnie obrażona, ale trudno jej
było zapanować nad ciekawością.
Chłopak o popielatych włosach, na którego nie zwróciła dotąd
uwagi, poruszył się niespokojnie, ale pierwszy odezwał się okularnik.
— Bo nie umie
utrzymać łap przy sobie. Ej! — zawołał,
gdy jego ręka wylądowała w misce groszku, po tym jak przyjaciel trącił go
łokciem.
— Dlatego, że mam
takie męskie dłonie — powiedział brunet,
uśmiechając się półgębkiem i rzucając jej długie spojrzenie. Tym razem nie
wytrzymała i odwróciła wzrok.
— Ach tak? — Patricia zmrużyła oczy i wycelowała widelcem
w chłopaka. — A mnie Peter powiedział,
że to dlatego, że kiedyś sir Cadogan nazwał cię nikczemnym łapserdakiem.
— Bzdura — prychnął Black i cała grupa wybuchnęła
śmiechem.
— Spotkamy się
wieczorem — powiedziała nagle Moon,
zarzucając torbę na ramię i wstając od stołu.
— Co masz teraz? — zapytała Lily, oglądając się na nią z
troską.
— Opiekę nad
magicznymi stworzeniami… Co oznacza „B”? —
zapytała, zaglądając do planu zajęć.
— Błonia — odparła natychmiast Patricia. — Wystarczy, że wyjdziesz przed zamek, zajęcia
są nieopodal lasu.
— Dzięki. — Posłała im uśmiech, który nieco przygasł,
gdy spojrzała na Gryfonów, którzy bez cienia zażenowania przysłuchiwali się ich
rozmowie. — A z wami policzę się
później.
— Oooch, to na pewno — powiedział chłopak z przydługimi włosami i
przeciągnął się leniwie z kpiącym uśmiechem na ustach. Odprowadzał ją wzrokiem,
dopóki nie zniknęła we wrotach, prowadzących do Wielkiej Sali.
— Nawet o tym nie
myśl — ostrzegła go Evans, nerwowo
usiłując nabić na widelec kawałek pomidora. —
Musieliście być dla niej tacy okropni? Nie macie lepszych rzeczy do roboty?
— Mamy całe mnóstwo — zapewnił ją natychmiast Black.
— Staraliśmy się
okazać zainteresowanie nowej koleżance —
żachnął się James. — Czy to zbrodnia?
Lily już otworzyła usta, aby mu odpowiedzieć, ale nagle
przerwał jej milczący dotąd Remus.
— Do jutra wychowam
tych dzikusów — powiedział uspokajającym
tonem, posyłając rudej lekki uśmiech, który ta mimowolnie odwzajemniła.
Przyjaciele spojrzeli na niego z oburzeniem, ale ich także uprzedził. — A teraz zbieramy się, mamy robotę do
wykonania.
Gryfoni pomstowali pod nosem, ale podnieśli się posłusznie i
pomaszerowali za szatynem w kierunku wrót, którymi wcześniej wyszła Moon.
Lily patrzyła za nimi, zafascynowana. Co takiego miał w
sobie niepozorny Remus Lupin, żeby przy pomocą paru słów i jednego uśmiechu
uśpić cały jej gniew na tych pacanów, a później bez żadnego widocznego wysiłku
nimi zarządzać? Znała go już sześć lat, ale wciąż pozostawał dla niej zagadką.
* * * * *
To małe kłamstewko sprawiało, że czuła się głupio,
maszerując po niekończących się kamiennych stopniach, ale nic nie mogła na to
poradzić — potrzebowała chwili spokoju
od tych paskudnych chłopaczysk.
I pomyśleć, że zrobili na niej takie dobre pierwsze
wrażenie! Dobre, ale mylne. Nigdy, przenigdy nie wybaczy im zmarnowania szansy
zaprezentowania się na eliksirach. Pełne politowania spojrzenie profesora do
tej pory nawiedzało jej myśli i dawało jedynie niewielkie nadzieje na poprawę.
A tak się starała!
Zwolniła kroku, czując, że jej płuca zaraz eksplodują. Czy
te schody nie mają końca? Z nudów zaczęła patrzeć pod nogi i uważnie liczyć
stopnie.
Piętnaście.
Co za upokorzenie. Może i nie zasługiwała na najwyższą
ocenę, ale na dopuszczającą z pewnością. Pierwsze zajęcia i pierwsza porażka. Piękny
początek, panno Moon.
Trzydzieści trzy.
Co prawda, nigdy nie rzucała słów na wiatr. Na pewno im
teraz nie odpuści, nie po tym, jak lekceważąco ją potraktowali. Myśleli, że
onieśmielą ją kpiącymi uśmiechami i bystrymi spojrzeniami? No, może i tak, ale
to niewiele zmieniało. Zemści się. Zemści się na nich tak, że popamiętają!
Pięćdziesiąt dwa i jest. Wieża Wschodnia.
Nie musiała nawet zerkać na maleńką mapkę szkoły, którą
wręczyła jej życzliwa prefekt naczelna. Liczne żerdzie zajmowane przez
najprawdziwsze sowy upewniały ją w przekonaniu, że nie zabłądziła.
Z zachwytem spojrzała na ptaki. Tylko nieliczne zerkały na
nią żółtymi, bystrymi oczami, jakby oceniając jej zamiary; reszta drzemała z
łebkami ukrytymi pod brunatnymi skrzydłami, wyczekując nocy. Zawsze marzyła o
sowie, choć niespecjalnie miała do kogo słać listy. Nie tęskniła za koleżankami
z Beauxbatons, a mama bała się wszystkiego, co było związane z magią, nie
wyłączając — jak często myślała Dominika
— własnego dziecka.
Wygrzebała z torby niewielki zwój pergaminu, kałamarz i
nieco pogięte jastrzębie pióro. Oparła się o parapet i szybko naskrobała
parę zdań do rodziców, oczywiście nie wspominając ani słowem o swojej porażce
na eliksirach, ani o niezbyt ciepłym przyjęciu, którym powitała ją nowa szkoła.
W gruncie rzeczy, list składał się z głównie z poematów pochwalnych na cześć
bakłażana w pomidorach, którego miała okazję skosztować na wczorajszej uczcie,
oraz wesołej wzmianki o Lily i Patricii, z którymi zdążyła się zapoznać. O
Marion, z którą również dzieliła dormitorium, nie wspomniała. Dziewczyna
wróciła do wieży dość późno i nie zaszczyciła jej nawet spojrzeniem, więc
Dominika postanowiła nie uwzględniać jej w swojej skromnej epistole.
Zwinęła list w rulonik i rozejrzała się niepewnie po sowach.
Nie wiedziała, które z nich należą do szkoły i którą mogłaby ewentualnie wykorzystać
na małą wycieczkę do Bedworth. Jej uwagę zwróciła śliczna, kruczoczarna sowa,
która jednak zaczęła gniewnie trzepotać skrzydłami, gdy tylko się zbliżyła.
— Pomóc? — rozległ się głos za jej plecami.
Obróciła się na pięcie. Na pierwszy rzut oka chłopak
wyglądał dość dziwnie, bo na jego nosie spoczywały czarne okulary
przeciwsłoneczne. Jego ubranie też było ciemne – czarne spodnie i koszula;
właściwie jedynie emblemat na jego piersi zapewniał ją, że znajdują się w
jednym domu. Sam w sobie był dość blady, a jego jasne włosy jedynie pogłębiały
kontrast pomiędzy nim samym a jego prezencją.
— Jak daleko
zamierzasz wysłać list? — zapytał wolno,
nie doczekawszy się odpowiedzi. Policzki Dominki zapłonęły, gdy zrozumiała, że
traktuje ją, jakby była niespełna rozumu.
— Jakieś 90 mil — mruknęła, mocniej zaciskając pergaminowy
rulonik. — Od Londynu.
— Weź tę. — Chłopak podszedł do dużej, pstrej sowy,
która siedziała na najbliższej żerdzi. —
To szkolna uszatka, na pewno da sobie radę z odległością.
Kąciki jego ust powędrowały do góry, ale trudno było to
nazwać pełnowartościowym uśmiechem. Czuła na sobie jego spojrzenie, gdy
drżącymi palcami przywiązywała kopertę do nóżki ptaka, który podczas tej
czynności nie poruszył się nawet o cal.
—- Dzięki — powiedziała, gdy sowa zerwała się do lotu,
trzepocząc ogromnymi skrzydłami. Oboje odprowadzali ją spojrzeniami, aż
zniknęła z pola widzenia.
Moon poprawiła torbę na ramieniu i zerknęła w stronę
nieznajomego. Był od niej znacznie wyższy, ale to akurat nie było jakimś
szczególnym wyczynem. Wciąż zdumiewał ją kontrast pomiędzy jego włosami i cerą
a ubraniem, które było smoliście czarne. Była przekonana, że nawet skarpetki i
bielizna muszą być w tym samym kolorze.
Zarumieniła się. Chłopak odwrócił nieznacznie głowę od okna,
więc mogła zgadywać, że on również rzucił ciekawskie spojrzenie w jej kierunku.
Poprawiła torbę na ramieniu i już miała ewakuować się w kierunku spiralnych
schodów, gdy blondyn przemówił nagle.
— Jestem Ragnarok — powiedział, wyciągając ku niej bladą dłoń.
— Dominika Moon — mruknęła zamiast dziesiątek pytań, które
kłębiły się jej w głowie, walcząc o pierwszeństwo. Dlaczego mi pomagasz? Jak
nazywasz się naprawdę? I dlaczego nosisz okulary przeciwsłoneczne wewnątrz
zamku? Po krótkiej chwili zrozumiała, że nie zada żadnego z nich — chłopak uśmiechał się teraz nieznacznie, a
chłód jego skóry sprawiał, że wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej przyjemny
dreszcz.
* * * * *
Za łukowato zwieńczonymi oknami zapadał już zmierzch, gdy
dotarła do Pokoju Wspólnego. Rozejrzała się, wciąż pozostając w cieniu
portretu. Gryfoni rozsiedli się na wszystkich możliwych powierzchniach
dyskutując, grając lub odrabiając pierwsze prace domowe. Dostrzegła Lily i Patricię
zajmujące niewielką, wysłużoną kanapę tuż przed kominkiem. Ruszyła pewnym krokiem
w ich kierunku.
— Jak zajęcia? — zagadnęła, przysiadając na podłokietniku.
— Super — odparła Evans, przesuwając się nieco na
kanapie, aby zrobić jej miejsce. Blask płomieni liżących kłody drewna w kominku
prześlizgnął się po jej włosach. —
Uwielbiam starożytne runy. Są niesamowicie przydatne.
Siedząca obok niej Patricia przewróciła oczami, chociaż jej
usta samoistnie wyginały się w uśmiechu.
— Niby w czym?
— Na każdym kroku
można napotkać runiczne inskrypcje —
ofuknęła ją ruda, po czym obrzuciła Dominikę czujnym spojrzeniem.
— Wszystko w
porządku? Dziwnie wyglądasz.
Moon oparła się ciężko o szorstkie, bordowe poduszki
spoczywające na kanapie i wpatrzyła się w pełgające płomienie. Nie wiedziała,
czy powinna powiedzieć prawdę. W końcu znała te dziewczyny niewiele ponad dobę.
Czy rzeczywiście chciała im się zwierzać?
— Opieka nad
magicznymi stworzeniami była nudna —
powiedziała w końcu, uważnie ważąc słowa. —
Profesor stwierdził, że na egzaminach większość uczniów wykłada się na
najprostszych zagadnieniach, więc całą lekcję pokazywał nam jak odróżniać
zwierzęta z kategorii X i XX według klasyfikacji Ministerstwa Magii. Myślałam,
że usnę między memrotkiem a lunaballą, poważnie.
Patricia i Lily wybuchnęły śmiechem.
— Nie wyobrażam
sobie, żebym kolejny rok musiała znosić starego Horseberga. — Macmillan przeciągnęła się leniwie i
przysunęła stopy bliżej kominka. —
Współczuję ci.
Dominika rzuciła im długie spojrzenie, skubiąc nerwowo pasek
torby. A co jeśli ją wyśmieją? Nawet w jej głowie brzmiało to głupio. Wróciła
myślami do chłopaka, którego spotkała w sowiarni. Na samo wspomnienie poczuła
się, jakby coś dużego i gorącego spłynęło jej do żołądka.
— Dziewczyny? — odezwała się rozmarzonym głosem, patrząc niewidzącym wzrokiem na trzaskające w
kominku płomienie. Wciąż zastanawiała się, jakie sekrety mogły ukrywać się za tymi
ciemnymi okularami. Mogłaby zapytać dziewczyny o tajemniczego chłopaka, w końcu
był Gryfonem, ale… Sama nie wiedziała od czego zacząć. Oprócz cudownego
uniesienia czuła mimo wszystko dziwny niepokój, ale szybko, niemal odruchowo
stłumiła to uczucie. — Wierzycie w
miłość od pierwszego wejrzenia?
* We Francji skala ocen funkcjonuje w zakresie od 0 do 20,
gdzie 20 jest najwyższą oceną.