„Za czym tęsknią
wilkołaki”
– rozdział V –
Opierała się o chłodną, kamienną ścianę w jednym z lochów i
nerwowo przestępowała z nogi na nogę. Oczami wodziła po schodzących się wolno
Gryfonach i Ślizgonach, którzy zbijali się w grupki i leniwie omiatali wzrokiem
solidne drewniane drzwi z żelaznymi okuciami, które prowadziły do sali Mistrza
Eliksirów.
Ona sama stała tu od dobrych dziesięciu minut i w myślach
powtarzała poszczególne punkty swojego genialnego planu. Niecierpliwie szurała
nogami, stukała niewysokim, przepisowym obcasikiem w kamienną posadzkę i
przebierała paznokciami po ścianie za swoimi plecami, nie mogąc doczekać się
lekcji.
Lily siedziała z nosem w podręczniku, marszcząc lekko brwi,
jakby czuła na sobie wzrok wychudłego, czarnowłosego Ślizgona, który nie
odrywał od niej wzroku. Dominika spojrzała raz i drugi w jego kierunku, po czym
skupiła wzrok na niewielkim chrząszczu przechadzającym się po przeciwległej
ścianie i przywołała się do porządku. Patricia stała po jej lewej stronie, zgiąwszy
nogę w kolanie i nonszalancko pogryzając ślimaki-gumiaki, które przemyciła
pomiędzy podręcznikami.
Kiedy po raz kolejny poruszyła się niespokojnie, poczuła na
sobie podejrzliwy wzrok Huncwotów, którzy stali nieopodal. Prawie zakrztusiła
się cytrynowym ślimakiem, którym poczęstowała ją Macmillan. A co, jeśli czegoś
się domyślali? To by mogło zrujnować jej genialny plan. Niechętnie przyznawała
przed samą sobą, że zawierał kilka poważnych słabych punktów, które z łatwością
mogły pozbawić go sensu, ale lubiła jego istotę. Otóż genialny plan zemsty Moon
polegał na tym, żeby wykorzystać arogancję i miłość własną Huncwotów. Należało
jedynie nadać sytuacji delikatny impuls, a cała reszta potoczy się sama.
Czy to nie geniusz sam sobie? — pytała się w myślach
i uśmiechała się kącikiem ust, wyobrażając sobie cierpienia dwóch młodych
Gryfonów, którzy narazili się jej już pierwszego dnia szkoły.
Wreszcie profesor nadszedł od strony Wielkiej Sali.
Wolfgang Heckmann, bo tak właśnie nazywał się hogwarcki
Mistrz Eliksirów, nie przepadał za swoją pracą. Codziennie zmuszał się do
nauczania leniwych, niezdyscyplinowanych dzieciaków, które prawie nigdy nie
potrafiły docenić sztuki, jaką było warzenie eliksirów. Znacznie bardziej
wolałby prowadzić zajęcia z alchemii na Uniwersytecie Magicznym w Cambridge, sęk
jednak w tym, że nikt mu tego nie zaproponował. Zaczął właśnie rozważać
wcześniejszą emeryturę, kiedy sam Albus Dumbledore zwrócił się do niego z
prośbą o objęcie stanowiska Mistrza Eliksirów oraz głowy domu Slytherin po
emerytowanym Horacym Slughornie. Hogwart nie znajdował się zbyt wysoko na
liście jego wymarzonych miejsc pracy, lecz nawet zgorzkniały Wolfgang Heckmann
musiał przyznać, że nikt rozsądny nie odmawia takim szychom jak Albus
Dumbledore.
Omiótł ponurym spojrzeniem grupkę uczniów, którzy
odwzajemnili się równie entuzjastycznymi wyrazami twarzy. Przelotnie zerknął na
parę swoich ulubieńców, Lily Evans i Severusa Snape’a, i – jak w każdy poniedziałek – postanowił, że
poprowadzi zajęcia specjalnie dla nich, ignorując niewydarzonych partaczy, jak
w myślach nazywał całą resztę mniej utalentowanych uczniów.
Zmarszczył swe krzaczaste brwi i wetknął mosiężny klucz do
zamka. Drzwi otworzyły się, skrzypiąc niemiłosiernie. Na brodę Merlina, temu
staremu tetrykowi, Plumptonowi, najwyraźniej też przydałaby się emerytura,
skoro tak zaniedbuje swoje obowiązki…
— Do środka — burknął przez ramię i skierował się prosto do
swojej katedry.
Dominika, której entuzjazm przygasł nieco na widok kawałka
jajka przylepionego do kołnierza szaty profesora, pomaszerowała szybko do
swojego stanowiska. Kiedy otrzymała „Nędzny” za swoją pracę na poprzednich
zajęciach, jej żelazne postanowienie zemszczenia się na Jamesie Potterze i
Syriuszu Blacku poważnie się zachwiało.
Nagle coś potoczyło się po jej ławce. Wyciągnęła rękę i
schwyciła małą, mlecznobiałą kuleczkę. Obejrzała się ze zdziwieniem i zobaczyła
jak wspomniani Gryfoni za pomocą zaklęć miotają jagodami jemioły w jej sąsiada.
Z niejaką obawą zerknęła na jego ziemistą twarz, która nie wyrażała niczego,
chociaż jego blade dłonie, kurczowo zaciśnięte pod rękawami szaty zdradzały
silnie emocje, które nim targały.
Rozpaliła ogień pod swoim kociołkiem i podwinęła rękawy.
Zrobi to, choćby ponownie miała zapłacić jakością swojego eliksiru.
Dłonie drżały jej lekko, kiedy przewracała kartki
podręcznika. Poczuła ukłucie żalu, kiedy zorientowała się, że dziś będą
przyrządzać Eliksir Melancholii. Przerabiała go w zeszłym roku w Beauxbatons i
wiedziała, że mogłoby jej to dać sporą przewagę. Postanowiła jednak nie
rezygnować ani z podpuszczenia Huncwotów, ani z walki o dobrą ocenę.
Wystarczyło tylko porządnie się skoncentrować.
* * * * *
Byli kompletnie pochłonięci planowaniem najbliższej pełni,
kiedy nagle James chrząknął znacząco i kiwnął głową w kierunku przejścia między
ławkami.
Syriusz obejrzał się, nie przestając bezwiednie mieszać w
kociołku. Tuż obok stała ta nowa, Moon, i uśmiechała się zagadkowo. Zamrugała
kilkakrotnie swymi szmaragodowozielonymi oczami, po czym jej spojrzenie
zogniskowało się nagle na jego ciemnych tęczówkach.
Jego skołatana podświadomość zarejestrowała jedynie fakt, że
uśmiech na jej drobnych ustach zakołysał się nieznacznie i przygasł na moment,
by za chwilę powrócić w całej wspaniałości.
— Cześć — powiedziała głębokim głosem i bezwiednie splotła
ręce za plecami.
— Hej — odparł, odwzajemniając uśmiech, kompletnie ignorując
przy tym Rogacza, który wsypał do kociołka całą garść suszonego tymianku. —
Potrzebujesz pomocy?
— Właściwie, to tak. — Dziewczyna przechyliła się nad ich stolikiem,
a on poczuł nagle jakiś nieznany aromat, którego nie był w stanie wyłowić znad
oparów unoszących się znad kociołków. Odkaszlnęła kilka razy, oganiając się od
brunatnego dymu unoszącego się nad ich stanowiskiem, po czym odgarnęła jasne
kosmyki z twarzy i posłała mu kolejny uśmiech.
Potter trzepnął go chochlą w ramię, jednak jego wargi same
rozciągały się w uśmiechu. Najwyraźniej nowa uczennica nie była wcale wyjątkiem
i szybko uległa jego urokowi.
— Potrzebuję trochę elfich skrzydełek. — Jej twarz nagle
spoważniała w wyrazie troski. — Zabrakło mi, a koniecznie muszę zaliczyć
ten eliksir. Wiecie, ostatnim razem kiepsko mi poszło.
— Ależ oczywiście. — Black poszperał w swoim przyborniku i
wydobył z niego garść sztywnych skrzydełek, opalizujących tęczowo w świetle
pochodni. — Trzymaj.
— Dziękuję. — Uśmiechała się dziwnie, mocno zaciśniętymi
wargami, a jej oczy iskrzyły, po wielokroć odbijając płomienie pełgające w
pochodniach płomyki. Syriusz uznał, że nie jest to klasycznie piękny i
urzekający widok, ale mimo to, jakoś nie potrafił odwrócić od niego wzroku. W
końcu Moon odwróciła się na pięcie i truchtem pobiegła do własnego stanowiska.
Black wzruszył ramionami i potarł podbródek, w zamyśleniu
analizując treść podręcznika.
— Myślisz o tym samym, co ja? — zapytał, ściągając brwi,
kiedy po raz piąty przebiegł wzrokiem listę ingrediencji.
— Po cholerę jej elfie skrzydełka? — W głosie Jamesa słychać
było napięcie, kiedy przesuwał palec wskazujący wzdłuż kolejnych wersów
przepisu.
— Może coś pomyliła. — Black chwycił buteleczkę z atramentem
ośmiornicy i na oko odmierzył potrzebną ilość. Ze stoickim spokojem wlał
zawartość miarki do kociołka. Eliksir spienił się lekko, ale chłopak nie
poświęcił temu żadnej uwagi, rzucając pytające spojrzenie w kierunku przyjaciela.
— No nie wiem. — Potter zdjął okulary i nerwowo przetarł je
rąbkiem szaty.
— Czemu tak się przejmujesz? Postanowiłeś zostać prymusem? —
Uniósł brwi i uśmiechnął się kpiąco, prowokując Jamesa spojrzeniem. Okularnik
był jednak zbyt zaaferowany warzonym eliksirem, żeby dać się wciągnąć do
zabawy.
— Nie mogę zawalać każdej lekcji — mruknął, biorąc się pod
boki i zaglądając do kociołka, którego zawartość bulgotała leniwie. — Evans
pomyśli, że jestem pacanem.
— To chyba się zbytnio nie pomyli, nie? — Syriusz po raz
ostatni zerknął z nadzieją w kierunku przyjaciela, a kiedy nie doczekał się
żadnej interesującej reakcji, westchnął z rezygnacją. — Dodaj ze dwa.
* * * * *
Dominika pracowicie siekała korzeń waleriany na idealnie
równe kawałki, usilnie starając się nie oglądać za siebie. W jej ruchach łatwo
było dostrzec podekscytowanie, kiedy najpierw posługiwała się ostrzem, a
następnie kolejno dodawała ingrediencje, zaglądając raz po raz do podręcznika,
aby sprawdzić, czy eliksir zachowuje się odpowiednio.
Kątem oka zerkała w kierunku ślizgońskiego sąsiada, który
obserwował ją z podobną rezerwą. Kilka razy nawet udało jej się przyłapać go,
jak przyglądał się jej zza kurtyny czarnych włosów, ale zanim zdążyła
wypowiedzieć choć słowo, odwracał szybko wzrok i tak gorliwie skupiał się na
pracy, że sama traciła pewność, czy nie przywidziała sobie tego wszystkiego.
Elfie skrzydełka odłożyła oczywiście do odpowiedniej
przegródki i ani myślała ich użyć.
Za jej plecami pobrzmiewały zwykłe odgłosy krzątaniny
uczniów na lekcji eliksirów i nic nie wskazywało na to, że Huncwoci złapali
przynętę. Nie traciła jednak nadziei i nawet uśmiechała się półgębkiem, kiedy
nagle pęk suszonego tymianku, który trzymała w dłoni, zaczął dziwnie się
zachowywać.
W pierwszej chwili poczuła jedynie dziwnie pieczenie w
dłoniach. Zdziwiona, odwróciła wzrok od tablicy, na której wypisany był
uniwersalny przepis, i popatrzyła w dół. Suche, pociemniałe i przypominające
rozczapierzone palce gałązki tymianku pogrubiały nagle i zmieniły kolor na
orzechowy odcień brązu. Same listki, do tej pory zwinięte w ciasne ruloniki,
rozwinęły się jakby z ulgą, prostując się i zieleniejąc we wszystkich
kierunkach, jakby poszukując słabego ciepła, emanującego od zatkniętych w
żelazne uchwyty pochodni.
Przerażona, upuściła cały pęk prosto do kociołka. Jęknęła i
w przebłysku rozsądku usiłowała wyłowić chochlą szybko nasiąkające gałązki, ale
jej wysiłki nie zdały się na nic, bowiem eliksir przybrał głęboką, turkusową
barwę, przynajmniej o kilka odcieni ciemniejszą niż przewidywał to podręcznik.
Sięgnęła po tymianek, parząc palce, ale niemal natychmiast
go upuściła, słysząc nieopodal ciężkie kroki i charakterystyczne chrząkanie.
Profesor bez ceregieli zajrzał jej przez ramię, marszcząc
swe wspaniałe brwi na widok zawartości kociołka. Sięgnął po chochlę i zamieszał
nią krótko, przyglądając się konsystencji i barwie eliksiru.
— Interesujące — mruknął, nie starając się nawet
przekrzyczeć gwaru, który panował w sali; mimo to, stojący nieopodal uczniowie
czujnie nastawili uszy. — Świeży tymianek zamiast suszonego…
Moon odruchowo zgarbiła ramiona i błagała w myślach, by
profesor przestał kontemplować jej błąd i przeszedł wreszcie do następnego
stanowiska. Heckmann uparcie stał jednak przy jej kociołku, wciąż przelewając
eliksir.
— Nowatorskie podejście — ocenił wreszcie, rzucając jej
bystre spojrzenie spod krzaczastych brwi. — Jeden punkt dla Gryffindoru. Oby
tak dalej… — Zerknął do swojego notesu. — Panno Moon.
I odszedł, zostawiając ją zarumienioną i szczęśliwą.
* * * * *
— Oj — jęknął Syriusz, wydobywając z kociołka nadpalony
kikut chochli, który jeszcze kilka chwil temu był solidną, dębową łychą.
— Mówiłem, że to jest jakieś podejrzane. — James porwał
swoją różdżkę i gorączkowo wymachiwał nią tuż ponad powierzchnią złowrogo
bulgocącego eliksiru. — Remus, Peter… Pomóżcie!
Remus Lupin, będąc jednocześnie prefektem i gryfońskim
prymusem, nie odpowiedział na tę desperację, zbyt zajęty ewakuowaniem
stanowiska.
— Odsuńcie się — powiedział tylko, odstawiając swój kociołek
w najdalszy kąt sali, jednocześnie obserwując jak Peter przenosi grzechoczące
fiolki. — Może być… — Gwałtowny wybuch, skutkujący kłębem dymu przypominającym
miniaturowego, smoliścieczarnego grzyba wykwitającego z kociołka Jamesa i
Syriusza, przerwał jego wypowiedź. — Nieprzyjemnie — dokończył zrezygnowanym
tonem, nie bez odrobiny satysfakcji patrząc jak jego przyjaciele obmacują
osmolone brwi i rozglądają się nieprzytomnie.
Black odwrócił się gwałtownie w kierunku ławki stojącej
niepozornie w środkowym rzędzie. Moon przez chwilę oglądała się, spoglądając na
nich zmrużonymi oczami, które w świetle pochodni wydawały się zupełnie ciemne.
Po chwili wybuchnęła serdecznym śmiechem. Jasne włosy, dziwnie poskręcane od
oparów buchających z kociołków, podskakiwały rytmicznie, odbijając się zgrabnie
od jej ramion i pleców.
Syriusz i James, którzy od dobrych kilku minut pocierali
osmalone twarze, zawtórowali jej wreszcie.
Być może wszystko skończyłoby się na tym niezobowiązującym
wybuchu wesołości, gdyby nie profesor Heckmann.
— Potter, Black, Moon – szlaban! — zakrzyknął Mistrz
Eliksirów. Większość spojrzeń zwróciła się na jego poczerwieniałe od gniewu
oblicze. — OWUTEMy za pasem i takie lekceważenie! Mam tego dość! Powagi trochę!
Profesor odwrócił się na pięcie, łopocząc nieco przykrótką
szatą, która nie omiotła nawet skraju kamiennej posadzki lochów. Moon popędziła
w jego kierunku, wskazując gwałtownie swój kociołek, ale Heckamann ledwie
wzruszył ramionami.
Remus ze stoickim spokojem zaczął przelewać swoją i Petera
miksturę do przepisowej fiolki. Nowa najwyraźniej musiała nauczyć się jeszcze
wielu rzeczy – między innymi tego, że z Heckmannem nigdy się nie dyskutuje.
* * * * *
— Szlaban u Heckmanna — westchnęła Lily z nutą zgrozy w głosie
i od razu się zreflektowała. — To znaczy… Wiesz już, co będziecie robić?
— Nie — mruknęła Moon, niepocieszona z wielu powodów. Po
pierwsze, zaliczyła pierwszy szlaban w Hogwarcie i nie wiedziała, czy ta
informacja dotrze do jej rodziców. Po drugie, musiała dokończyć piekielne
trudne wypracowanie z transmutacji, które wymagało nieco praktyki i tony lektur
nadobowiązkowych. Po trzecie, nieuchronnie zbliżała się jej pierwsza lekcja
astronomii.
Ociężałe powieki coraz częściej przykrywały oczy. Moon
wsparła się łokciem o blat stolika i niewidzącym wzrokiem wpatrzyła się w niekończące
się linijki tekstu Transmutacji dla Zaawansowanych. Kiedy zostało pół
godziny do rozpoczęcia lekcji, wyszła niewiele poza wykaligrafowanie swojego
imienia, nazwiska, tematu wypracowania oraz kulawy wstęp.
— Jutro to zrobię — mruknęła tonem usprawiedliwienia,
niezupełnie wierząc we własne słowa. Wraz z nią podniosła się Patricia, która
od dłuższego czasu z premedytacją pisała swoje wypracowanie coraz większymi
literami, mając w pamięci, że zadano im aż trzy stopy pergaminu do zapełnienia.
Przeciągnęła się jak kotka i zerknęła na Lily, która leniwie przewracała kartki
podręcznika.
— Lileńko? — zaczęła przesadnie słodkim tonem, zezując na
wypracowanie przyjaciółki.
— Nie dam ci spisać — oświadczyła Evans, nawet nie podnosząc
wzroku.
Macmillan opuściła ramiona z rezygnacją.
— Ale ty jesteś — mruknęła, krzywiąc się, po czym kiwnęła
głową w kierunku dziury pod portretem. — Chodźmy, bo jeszcze się spóźnimy.
Wpadły do dormitorium po teleskopy i mapy nieba, pomachały
Lily i wyszły na ciemny, zimny korytarz, oświetlony jedynie plamami
pomarańczowego światła rzucanego przez pochodnie.
Lekcje astronomii w Hogwarcie były wyjątkowe. Odbywały się
raz w tygodniu, jednak dokładny termin zależny był od warunków atmosferycznych,
które znacząco wpływały na jakość obserwacji. W ciepłych miesiącach zaczynały
się o jedenastej wieczorem, a zimą dwie godziny wcześniej. Mimo senności,
Dominika z ciekawością zmierzała na pierwsze w tym roku zajęcia ze względu na
zupełnie inną atmosferę, która towarzyszyła nocnym lekcjom.
Kiedy dotarły na szczyt wieży, większość uczniów ustawiała
już swoje teleskopy. Moon przystanęła obok Petera Pettigrew i uśmiechnęła się
do niego ciepło. Pete był zdecydowanie jej ulubionym Huncwotem. Nie był złośliwy
i nieobliczalny jak James i Syriusz, nie rzucał też nieprzyjemnie przenikliwych
spojrzeń jak Remus. Sprawiał wrażenie nieśmiałego i płochliwego, a fakt, że
Dominika nie wiedziała o nim kompletnie nic, jedynie pobudzał jej ciekawość.
Zdążyła jedynie zauważyć, że Pettigrew nie był
najbystrzejszym i najpilniejszym uczniem, jakiego znał Hogwart. Często bywał
rozkojarzony i patrzył tęsknie za okno, a na lekcjach prześlizgiwał się
i zwykle nie tracił punktów, choć nauczyciele rzadko bywali z niego zadowoleni.
Tym bardziej teraz Moon zerkała ku niemu raz po raz,
bezsensownie majstrując przy ustawieniach swojego teleskopu. Peter z
entuzjazmem zabrał się za dokręcanie wszystkich śrubek i ustawianie urządzenia
w idealnej pozycji, po czym pieczołowicie rozłożył swoje mapy nieba, uważnie
wygładzając wszelkie nierówności.
— Lubisz astronomię, co? — zapytała, nie odrywając wzroku od
jego pulchnych dłoni, które pracowały tak sprawnie jak na żadnej innej lekcji.
— Bardzo — wypalił i spojrzał na nią spod jasnej grzywki, po
czym szybko opuścił głowę, udając, że po raz kolejny sprawdza kąt ustawienia
teleskopu.
Moon uniosła wzrok i rozejrzała się po niebie. Rzeczywiście,
była jakaś magia w tych zajęciach. Panowała odświętna atmosfera, jakby
pomimo późnej godziny wszyscy byli podekscytowani perspektywą lekcji w
kompletnych ciemnościach, ograniczonym gronie i wszechogarniającej ciszy,
przerywanej jedynie spokojnym głosem nauczycielki, profesor Aurory Borealis.
Czarownica stała nieco za linią uczniowskich teleskopów, z
twarzą uniesioną do nieba. Księżyc uwydatniał jej ostre rysy, kruczoczarne
włosy i nieco płaski nos, przywodzący na myśl gorące wzgórza Indii. Raz po raz
unosiła rękę, wskazując którąś z konstelacji, a spojrzenia uczniów wędrowały
posłusznie we wskazanym kierunku, po czym przenosiły się na zwoje pergaminu, by
odnotować wszelkie obserwacje.
Moon oderwała się od okulara, by przyjrzeć się niebu z
większej perspektywy. Nic dziwnego, ze profesor Borealis obstawała przy
dzisiejszym terminie – właśnie dziś mieli okazję obserwować idealną pełnię,
wyraźnie odcinającą się na tle atramentowoczarnego nieba. Tej nocy światło
gwiazd pozostawało jedynie marnym tłem dla bladej jasności księżyca.
Zerknęła na Patricię, która drzemała, wsparta o swój
teleskop. Zaśmiała się w duchu i spojrzała na swojego drugiego sąsiada.
— Mam nadzieję, że nie obserwujesz cudzego dormitorium — szepnęła
konspiracyjnym tonem.
— Coś ty! — Pettigrew garbił się i marszczył czoło w
poszukiwaniu idealnego kąta. Przez chwilę gmerał przy jednej ze śrubek,
poprawiając ostrość.
— Czy w Zakazanym Lesie mieszkają wilkołaki? — zapytała
nagle, kierując swój teleskop na ciemną linię drzew, okalającą jezioro od
wschodniej strony.
— Wilkołaki? — pisnął Peter. — Skąd ten pomysł?
Wzruszyła ramionami. Nie dostrzegła niczego ciekawego, więc
posłusznie przeniosła swoje obserwacje na gwiazdozbiór Cefeusza, o którym
opowiadała właśnie nauczycielka.
Po chwili jednak wsparła ramiona o teleskop i ponownie
podniosła twarz ku jaśniejącemu księżycowi. Nie mogła oderwać od niego wzroku –
kompletnie zdominował nieboskłon, niewiele uwagi pozostawiając gwiazdom i
konstelacjom. Zanim zdążyła zebrać myśli, nocną ciszę rozcięło przeciągłe
wycie, a na jej przedramionach mimowolnie pojawiła się gęsia skórka. Intensywniej
wpatrzyła się w idealnie równy okrąg bladego światła, wyobrażając sobie
niezliczone stworzenia, które tak jak ona mogły wpatrywać się teraz w księżyc.
— Jak myślisz — zapytała, odgarniając włosy z czoła i
wygodniej opierając się o blankę wieży. — Za czym tak tęsknią wilkołaki?
Przez chwilę czekała na odpowiedź, po czym odwróciła się z
pytającym spojrzeniem.
Peter najwyraźniej rozpłynął się w powietrzu. Został po nim
teleskop, mapy i kalendarz – nic więcej.
Moon skrzywiła lekko usta i przyciągnęła do siebie stos
pergaminów, dołączając do sporządzających notatki uczniów – a już myślała, że
znalazła bratnią duszę!