„W drodze do domu”
– rozdział IV –
Płatki śniegu opadały miękko na krajobraz za oknem. Świat,
który rozciągał się za szybą przypominał obrazek z dziecięcej książki: nagie korony
drzew zdawały się uginać pod ciężarem białego puchu, chatka gajowego wyglądała
jak domek z piernika, sople skrzyły się tęczowo w bladym świetle zimowego
słońca...
Jednak Remus Lupin z doświadczenia wiedział, że życie nie
jest bajką.
Energicznym ruchem zsunął się z parapetu i rozejrzał się
dookoła. Pokój sprawiał wrażenie, jakby nawiedził go niejeden kataklizm (co
właściwie może być równoznaczne z czterema dorastającymi czarodziejami),
chociaż lokatorzy zawsze uparcie twierdzili, że doskonale znają położenie
wszystkich znajdujących się w nim przedmiotów. Nieoficjalnie znalezienie tu
poszukiwanej rzeczy graniczyło z cudem – dostęp skutecznie utrudniały
fortyfikacje z ubrań, sterty produktów niewiadomego pochodzenia, skrawki
pergaminu, gdzieniegdzie nawet książki. Te ostatnie leżały głównie w okolicach
łóżka Remusa, toteż odsunął kilka egzemplarzy, by móc usiąść. Na schludnie
poskładanej pościeli leżał też średniej wielkości kawałek pergaminu. Ktoś z
zewnątrz mógłby uznać go za zwykły śmieć i w tym momencie popełniłby
niewybaczalny błąd – był to bowiem jeden z sekretów powodzenia Huncwotów.
Lupin podniósł go, wygładził pieszczotliwie powierzchnię i
wbił wzrok w nierówności papieru. Ciągle uznawał Mapę za prototyp. Hogwart
skrywał wiele tajemnic, Huncwoci nieustannie odkrywali więc nowe miejsca, a
swoją wiedzę przelewali właśnie tu.
Nawet bez tego wiem, gdzie są. — Uśmiechnął się
lekko do swoich myśli.
Znali się już tak dobrze, że bez najmniejszych wątpliwości
potrafił stwierdzić, co prawdopodobnie robi każdy z trójki jego przyjaciół.
James. James zapewne realizuje kolejny odkrywczy plan
zdobycia serca Lily Evans. „Genialnych pomysłów” na osiągnięcie tego celu było
już tak wiele, że Remus miał poważny problem ze spamiętaniem chociaż połowy z
nich. Łączył je niestety wspólny mianownik w postaci wielkiego finału, czyli
sromotnej klęski... Co naturalnie nie zniechęcało Jamesa. Stanowiło to stały
element szkolnej codzienności od jakichś trzech lat i Lupin czasami zastanawiał
się, czy Rogacz rzeczywiście liczy na to, że Evans kiedyś zmieni zdanie.
Przypominał trochę psa ścigającego samochody – dopóki rozrywka trwała, wszystko
było w porządku, ale co by zrobił, gdyby wreszcie złapał któryś z nich? Chyba
nawet sam James tego nie wiedział.
Peter Pettigrew mógł zajmować jedno z miejsc w opustoszałej
Wielkiej Sali, bazgrząc w kalendarzu i oczekując na swoją ulubioną część dnia,
czyli obiad. Oczywiście mógł iść do kuchni i wyżebrać coś od skrzatów, ale
Remus wiedział, że sam nigdy się na to nie odważy z tego prostego powodu, że
skrzaty domowe napawały go niezrozumiałym przerażeniem. Podobnie zresztą jak większość
magicznych stworzeń, co było dość komiczne, kiedy wzięło się pod uwagę, że raz
w miesiącu biegał po lesie z wilkołakiem…
Syriusz na pewno wystawia jakąś dziewczynę na ciężką próbę
swojego uroku osobistego. Na pewno. I tą dziewczyną najprawdopodobniej jest Elisabetta,
któż by inny?
Nagle zrobiło mu się bardzo duszno. Podszedł do okna i
otworzył je, łapczywie chłonąc zimne powietrze. Lodowaty podmuch omiótł jego
twarz, ale Remus doskonale wiedział, że to nie temperatura parzy jego duszę i
ciało. To myśl, że pierwszy raz poczuł płomienną niechęć w stosunku do
przyjaciela, ciążyła mu jak kamień.
* * * * *
Dominika półleżała w fotelu przed kominkiem, szkicując
zawzięcie schemat kwiatostanu wilczomlecza w ramach pracy domowej na
zielarstwo. Miała wielkie szczęście, że udało jej się zająć wygodne miejsce w
pobliżu przyjemnie trzaskających płomieni – tego dnia Pokój Wspólny był
wyjątkowo zatłoczony, bo siarczysty mróz na zewnątrz skutecznie zniechęcił
większość uczniów do wyjścia na błonia.
Przechyliła głowę i przyjrzała się krytycznie swojemu
dziełu. Nie wyglądało najlepiej, ale będzie musiało wystarczyć.
— Eee… Przepraszam?
Podniosła wzrok na niewysoką dziewczynkę z jasnymi włosami
zaplecionymi w mysie ogonki. Mogła mieć najwyżej dwanaście lat i najwyraźniej
była przerażona.
— Tak? — Uniosła brwi i odłożyła rysunek na bok.
Zastanawiała się, jak okropne plotki muszą o niej krążyć po szkole, skoro ten
dzieciak prawie urwał sobie krawat z wrażenia.
— Syriusz Black powiedział, że czeka na ciebie przed
zamkiem. — Okrągłe policzki dziewczynki zapłonęły żywym rumieńcem. Moon
poruszyła się niespokojnie w fotelu, czując na sobie spojrzenia pozostałych
Gryfonów. Była wdzięczna Blackowi za tamtą rozmowę, kiedy czuła się tak bardzo
samotna i opuszczona, ale od tego czasu Huncwot najwyraźniej postawił sobie za
punkt honoru wyciągnięcie jej na dwór. Nie pomagały tłumaczenia, prośby ani
groźby, więc Moon niezupełnie zdziwiła się słowami dziewczynki.
— Jestem zajęta. — Wróciła do rysunku, przy którym
naskrobała swoje imię i nazwisko, chociaż nieco drżała jej ręka. Zawahała się i
ponownie spojrzała na Gryfonkę. — Nie dawaj mu się tak wykorzystywać, to
śmieszne.
— Ale on powiedział, że będzie tam leżał, aż przyjdziesz! —
wybuchnęła z zaangażowaniem, które najwyraźniej zdziwiło nawet ją samą. Rumieniec
na jej policzkach pociemniał, a końcówka warkoczyka powędrowała do ust
rozchylonych w niemym przerażeniu.
Wokół rozległy się chichoty. Moon potoczyła wokół
wzrokiem, czując jak panika ściska ją za gardło. Nienawidziła być w centrum
zainteresowania, a już na pewno nie wtedy, kiedy ktoś zawstydzał ją publicznie.
Rzuciła pergamin i pióro na stolik, po czym podniosła się z fotela i, pełna
najgorszych przeczuć, podeszła do okna, przy którym kilka osób pokazywało coś
sobie palcami.
Na olśniewająco białym śniegu przed zamkiem rozłożona była
jakaś postać. Z tej odległości przypominała ciemną rozgwiazdę, ale ukradkowe
chichoty otaczających ją Gryfonów upewniały ją w przekonaniu, że to nie jest
głupi sen. Black naprawdę robił z siebie widowisko jej kosztem.
Odwróciła się gwałtownie od okna, czując jak płoną jej
policzki. Uczniowie rozstąpili się przed nią, kiedy skierowała się do
dormitorium, gdzie porwała płaszcz, szalik i rękawiczki, po czym popędziła
przed siebie, mijając rozbawionych Gryfonów i dziurę pod portretem.
Idiota, idiota, idiota! — myślała gorączkowo,
mijając kolejne kondygnacje i ignorując zaciekawione spojrzenia, które śledziły
ją z portretów. Już zaczynała mieć o nim naprawdę dobre zdanie. Myślała, że
jest wrażliwy i szczery, skoro uratował ją od jej własnych myśli, ale nie,
teraz musiał ją zawstydzić przed całym Gryffindorem, wystawić na pośmiewisko
dla głupiego kaprysu.
Z impetem naparła barkiem na potężne, hogwarckie wrota i
na moment straciła oddech, kiedy lodowate powietrze owionęło jej twarz.
Szczelniej owinęła się szalikiem i ruszyła w kierunku miejsca, które widziała z
wieży Gryffindoru. Przez dłuższą chwilę widziała przed sobą tylko biel –
oślepiający śnieg niemal zlewał się z bladoszarym niebem i tylko linia drzew po
prawej stronie wyznaczała horyzont.
I wtedy to zobaczyła – ciemna plama na tle olśniewającej
jasności. Podbiegła do niej lekkim truchtem, rozgarniając śnieg czubkami
szkolnych pantofli.
Pierwsze, o czym pomyślała, to natrętne spojrzenia, które
niecierpliwie śledziły każdy jej grymas, każdy gest i reakcję. Wycelowała
różdżkę w kierunku okien najbliższej wieży.
— Gelfreccio — mruknęła, a w kierunku szyb pomknął
bladoniebieski promień, który pokrył je grubą warstwą lodu. Dopiero wtedy
spojrzała na postać rozciągniętą na śniegu.
Ubrany w szkolny mundurek Black leżał z rozpostartymi
ramionami i nogami. Nie zrobiłoby to na niej przesadnego wrażenia, gdyby nie
jego twarz – była spokojna i pozbawiona wyrazu, zupełnie inaczej niż na co
dzień. Zwykle prezentowała istny kalejdoskop min – od zwykłego samozadowolenia,
przez kpinę i zawziętość, więc nagła pustka sprawiała co najmniej niepokojące
wrażenie. Trąciła go czubkiem buta.
— Hej, Black. — Jego usta były sine, a skóra blada, mocno
kontrastująca z kruczoczarnymi włosami opadającymi mu na czoło. — Koniec
przedstawienia.
Nie drgnął nawet o cal.
Przykucnęła. Zerknęła w stronę oblodzonych okien, jakby
obawiała się, że jakimś cudem ktoś zobaczy tę irracjonalną scenę.
— Black. — Mocno potrząsnęła jego ramieniem. — Wygrałeś,
okay? Ale już wystarczy. Zaraz oboje tu zamarzniemy.
Zaczęła poważnie się denerwować. Było okropnie zimno,
czuła jak uszy i końcówki jej palców drętwiały na mrozie. Syriusz leżał bez
ruchu, nie dając znaków życia i kompletnie nie wiedziała, co z nim zrobić. Z
każdą chwilą wydawał się być bardziej siny i nie było w tym nic dziwnego –
leżał w śniegu grubym na dwa cale, nie mając na sobie nic poza przepisowym
mundurkiem.
Tytanicznym wysiłkiem uniosła go za ramiona i przeniosła
jego głowę na swoje kolana. Jego nieruchome ciało zdawało się ważyć co najmniej
tonę.
— Black, słyszysz mnie? — Poklepała go po policzku. — Nie
umieraj, co?
A jeśli głupi żart
właśnie teraz, na jej oczach przeobraził się w coś znacznie gorszego? Co jeśli
Black leżał tu na tyle długo, że naprawdę stracił przytomność i z każdą kolejną
minutą ulatywało z niego cenne ciepło?
Drgnęła, kiedy jej umysł samoistnie wypełnił się możliwymi
rozwiązaniami. Zaklęcia napływały jedno za drugim, łagodnie zajmowały miejsca w
szeregu, jakby proponowały, by ich użyć. Czuła się zupełnie jak wtedy, na balu,
ale teraz miała nad tym większą kontrolę i świadomość tego, co się dzieje.
Przełknęła ślinę i spojrzała w dół, na bladą twarz Blacka,
od której wyraźniej niż zwykle odcinały się mokre kosmyki czarnych włosów.
Niespiesznym, jakby sennym ruchem zsunęła rękawiczkę. Instynktownie wiedziała,
że nie potrzebuje różdżki.
Na skutek kontaktu z mroźnym powietrzem, skóra od razu
ścierpła i zaczerwieniła się, ale Moon czuła jak wypełnia ją przyjemne ciepło.
W momencie, gdy końcówki jej palców dotknęły policzka
chłopaka, stało się coś dziwnego. Jego twarz drgnęła pod jej dotykiem, kąciki
ust powędrowały do góry, a chwilę później zimowe powietrze wypełniło się jego
donośnym, charakterystycznym śmiechem.
Dominika zerwała się na równe nogi, a głowa Syriusza
uderzyła o zmrożoną glebę. Gryfon skrzywił się, ale po chwili ponownie
wybuchnął śmiechem.
— Już nie mogłem — jęknął, podnosząc się do pozycji
siedzącej i odgarniając włosy z czoła. — Myślałem, że wymięknę, kiedy zaczęłaś
bredzić o tym umieraniu. Poważnie, Moon?
Dziewczyna stała sztywno wyprostowana, oniemiała ze
złości. Pozwoliła mu zrobić z siebie naiwną idiotkę, ba, prawie ujawniła się
przed nim ze swoim największym sekretem, prawie użyła Białej Magii w zupełnie
instynktowny sposób tylko po to, żeby teraz się z niej śmiał!
Black chyba zorientował się, że doprowadził ją na skraj
furii, bo przestał się śmiać, chociaż wciąż uśmiechał ze swoim zwykłym,
irytującym samozadowoleniem. Wstał, otrzepał się ze śniegu i potarł
zesztywniałe ramiona.
— Byłaś urocza. — Poklepał ją po głowie. — Zapamiętam
jednak, żeby nie liczyć na ciebie w sytuacjach kryzysowych, bo z całym
szacunkiem, ale to była najgorsza akcja ratunkowa, jaką w życiu widziałem.
— Nienawidzę cię! — Wybuchnęła Moon, strącając jego rękę. —
Jesteś największym palantem w tej głupiej szkole! Co za kretyński pomysł!
— Wiesz, kiedy już coś robię, staram się być w tym
najlepszy. — Wyszczerzył do niej zęby, najwyraźniej kompletnie nieporuszony jej
słowami. Objął ją ramieniem. — Chodź do zamku, Rudolfie. Nawiasem mówiąc, cwane
posunięcie z tym oblodzeniem okien, nie byłaś taka najgorsza.
— Rudolfie? — zapytała Moon lodowatym tonem, z rozmysłem
ignorując niekonwencjonalny komplement i usiłując odepchnąć ramię chłopaka.
— Masz całkiem czerwony nos. — Odrzucił głowę do tyłu i
wybuchnął szczerym śmiechem, przypominającym nieco szczekanie psa. W momencie,
kiedy Dominika myślała, że lada chwila eksploduje ze złości, chłopak pochylił
się i szybko pocałował ją w policzek. — Doceniam to, dlatego nikomu nie powiem.
* * * * *
Syriusz Black odgryzł głowę czekoladowej żabie i z
zadowoleniem rozparł się na poduszkach. Ostatnio całkiem nieźle się bawił,
chociaż przez tę akcję z Moon dopadła go potworna grypa, a panna Calahan
wściekła się tak, że odmówiła mu kuracji, twierdząc, że dobrze mu zrobi jak
poodczuwa skutki swoich nieodpowiedzialnych działań. W efekcie od dwóch dni
leżał w Skrzydle Szpitalnym, kichając, kaszląc i prychając, regularnie
odwiedzany przez Huncwotów i, co ciekawe, dwie dziewczyny.
Elisabetta przychodziła codziennie, uroczo zarumieniona i
szczerze zmartwiona, zupełnie jakby Syriusz stracił rękę, a nie tylko
produkował niewiarygodne ilości kataru. Taktownie nie poinformował jej
o okolicznościach, przez które znalazł się w szpitalnym łóżku, a ona go o to nie
pytała. Zasypywała go za to naiwnymi opowiastkami o zwykłych, codziennych
wydarzeniach, których słuchał jednym uchem, patrząc na jej ciemne, otoczone
gęstymi rzęsami oczy, śniadą cerę i pełne usta.
Druga osoba, bardzo punktualna, powinna pojawić się lada
chwila.
— Cześć, durniu — przywitała się Moon, rzucając torbę na
podłogę i opadając na krzesło obok jego łóżka. — Nie wiesz, że nie wolno jeść
słodyczy, kiedy jest się przeziębionym?
— Mam to gdzieś — poinformował ją i jak gdyby lekceważenie
w jego głosie nie było wystarczające, demonstracyjnie sięgnął po cukrową mysz.
— Jak się czujesz?
— No wiesz — zaczął zbolałym tonem. — Strasznie mnie
wszystko boli, kręci mi się w głowie, mam gorączkę i...
— Cofam pytanie — powiedziała kpiąco i ułożyła na kolanach
stos pergaminów. — Zachowujesz się jakby zaatakowała cię co najmniej chimera.
— Żeby jeszcze... — jęknął teatralnie Black i dotknął
dłonią czoła.
— Nie wymiękaj.
Wyprostował się gwałtownie, oburzony jej brakiem empatii i
paskudnym zarzutem, który przyszedł jej z taką łatwością, ale blondynka bez
żadnych dodatkowych ceregieli przystąpiła do streszczania zajęć. Za pierwszym
razem Syriusz zdziwił się niepomiernie, kiedy wsunęła się do Skrzydła
wyposażona w naręcze notatek wykonanych na lekcjach, które mieli wspólnie.
Wydawało mu się, że Moon obraziła się na dobre przez jego mały żarcik, ale
najwyraźniej przeszło jej i doceniła sam gest, bo próbowała mu się odwdzięczyć.
Wolałby inny sposób okazywania wdzięczności, zwłaszcza że nic nie obchodziły go
wojny goblinów ani schematy ruchów nadgarstka podczas rzucania zaklęć
działających na układ nerwowy, a przy tym Dominika referowała lekcje w sposób
prawie tak nudny jak Binns, ale na całe szczęście Syriusz Black posiadał niezwykłą
umiejętność imitowania zainteresowania, którą wykorzystywał również przy
wizytach Elisabetty. Wystarczyło tylko patrzeć uważnie na rozmówcę, kiwać głową
i od czasu do czasu wtrącać „Naprawdę?” albo „A to ciekawe”, dzięki czemu obie
strony były zadowolone. James nabijał się z niego, przypominając, jak Syriusz
zawsze prorokował, że Potter będzie miał nudne życie z Evans, a tymczasem sam
udaje gorliwe zainteresowanie praktycznym zastosowaniem wzoru na proporcje
składników w eliksirach, ale Black zbywał to wzruszeniem ramion. Moon go bawiła
i przyjemnie urozmaicała mu pobyt w Skrzydle Szpitalnym, o ile w porę
zablokował napływ śmiertelnie nudnych informacji.
Tym razem udało mu się na tyle dobrze, że nie od razu
zauważył, jak Dominika oderwała się na moment od referowania notatek i zaczęła
mówić o czymś innym.
— … siedzi ich tam z pięć, przez cały czas, więc
powiedziałam Lisie, żeby się nimi nie przejmowała, bo panna Calahan ich do
ciebie nie wpuści, zwłaszcza po tym jak jedna z nich przyznała się, że chce
twój autograf na staniku, a wtedy…
— Czekaj. — Syriuszowi cudem udało się wtrącić w ten
słowotok, choć jego mózg działał tak mozolnie jak nigdy wcześniej. — Lisie?
Znasz Elisabettę?
— No tak, chodzimy razem na numerologię. To przemiła
dziewczyna, naprawdę. Chociaż pewnie lubiłabym ją bardziej, gdyby nie miała
takich ładnych włosów. — Moon uśmiechnęła się z przekąsem, nawijając na palec
jeden z własnych kosmyków. Syriusz z zainteresowaniem przyjął zmianę tematu,
chociaż, prawdę mówiąc, chwilowo zainteresowałoby go cokolwiek, co nie miało
związku z goblinami. — Nie dość, że ciemne, to jeszcze kręcone. Zawsze chciałam
mieć takie.
Dominika zamyśliła się, jakby zapomniała o jego obecności.
Po chwili drgnęła gwałtownie i omiotła go spłoszonym spojrzeniem. Black z
zafascynowaniem obserwował jak pochyliła się nad notatkami, usiłując ukryć
rumieniec, który pokrył jej policzki. Połowa kartek rozsypała się po podłodze,
ale dziewczyna zignorowała ten fakt i zasłoniwszy się jednym z pergaminów,
wróciła do streszczenia kolejnej goblińskiej bitwy, chociaż mówiła tak szybko,
że sens jej słów kompletnie do niego nie docierał. Nie żeby tego przesadnie żałował…
Usiadł prosto, poprawił poduszkę i z chytrym uśmiechem
popatrzył na koleżankę.
— Masz najpiękniejsze włosy na całym świecie — powiedział
cicho, ale wyraźnie. Zgodnie z jego przewidywaniami Moon zamilkła, po czym
zerknęła na niego znad pergaminu.
Nie mógł się powstrzymać – miała tak głupią minę, że jego
śmiech wypełnił ponure Skrzydło Szpitalne. Śmiał się, kiedy Dominika rzuciła w
niego pergaminem, śmiał się, kiedy panna Calahan wyszła z gabinetu, by opanować
sytuację i nadal śmiał się, kiedy blondynka wreszcie mu zawtórowała. To był
naprawdę zabawny dzień.
* * * * *
Echo tego śmiechu wciąż towarzyszyło jej, kiedy przykładała
czoło do przyjemnie chłodnej szyby ekspresu Hogwart-Londyn. Ostatnie dni
wypełnione były nieustanną huśtawką emocjonalną, więc nie mogła doczekać się,
kiedy wreszcie znajdzie się w Bedworth i trochę od tego odpocznie. Z
niewiadomych powodów Black ciągle ją zaczepiał i kpił z niej w żywe oczy, więc
niezupełnie wiedziała, czy właściwie lubi go, czy nie. Był zabawny i
bezpośredni, ale okropnie irytował ją swoją przesadną pewnością siebie i
wciąganiem jej na siłę w strefę zainteresowania innych uczniów. Ledwie wczoraj
jakaś dziewczyna chciała zrobić z nią wywiad do gazetki szkolnej, twierdząc, że
jako nowa uczennica wzbudza ciekawość, chociaż Moon nie omieszkała przypomnieć
jej, że przecież uczy się w Hogwarcie już od ponad trzech miesięcy. To było
istne szaleństwo i z ulgą zostawiała je teraz za sobą.
Czuła, że jej brak entuzjazmu wobec nowej szkoły nie jest
chyba zbyt sprawiedliwy. Miała miłe współlokatorki, zwykle radziła sobie na
zajęciach, niczego właściwie jej nie brakowało. Kiedy ktoś pytał ją, jak jej
się tu podoba, wyraźnie oczekiwał wybuchu euforii, jakby to stare zamczysko
mogło być tylko spełnieniem jej marzeń. Tymczasem Hogwart kojarzył jej się
przede wszystkim z niepewnością i brakiem kontroli nad własnym życiem. Mówienie
sobie, że przecież Biała Magia mogła ujawnić się gdziekolwiek i kiedykolwiek,
niewiele zmieniało. Przez strach i poczucie winy kompletnie nie mogła odnaleźć
się w nowym środowisku. Znalezienie się w obcym kraju, wśród obcych zwyczajów i
obcych ludzi samo w sobie było stresujące, a Biała Magia i fakt, że nie
wiedziała, do czego właściwie jest zdolna, tylko wszystko utrudniał. Nawet
przydzielenie jej do Gryffindoru było błędem – gdzie była teraz jej odwaga,
kiedy właśnie uciekała jak tchórz?
Zamrugała szybko, odganiając łzy, gdy przy wejściu do
przedziału, w którym siedziała samotnie, zabrzmiały zmieszane głosy.
— Nie chcę! Sam idź!
— Powiedział, że jest w porządku, pacanie!
— Jesteś głupi.
— Sam jesteś głupi!
Wtem rozległ się rumor, a rozdrażniona Moon podniosła się
z miejsca. Ścisnąwszy różdżkę w kieszeni bluzy, podeszła do drzwi i otworzyła
je krótkim szarpnięciem. Uniosła brwi, kiedy pod jej nogi potoczyły dwa ciała,
najwyraźniej splecione w bitewnym szale, bo raz po raz w górę unosiły się
drobne pięści, którym towarzyszyły sapnięcia i okrzyki bólu.
Nagle kłębek znieruchomiał i zamilkł. Chłopcy bardzo wolno
spojrzeli na siebie, a potem lękliwie zerknęli w górę. Przez chwilę krzyk
zamarł im w gardłach, by następnie wybuchnąć ogłuszającą wibrującą mocą, która
zdawała się przerastać możliwości dwóch przerażonych nastolatków. Niedawni
wrogowie natychmiast objęli się ramionami, jakby miało ich to ochronić przed
nadchodzącą katastrofą.
W pierwszej chwili Moon była zbyt zaskoczona, by
zareagować w jakikolwiek sposób, ale patrząc na ich przerażone miny, z trudem
stłumiła parsknięcie śmiechem. Wyciągnęła z kieszeni różdżkę i pochyliła się,
podnosząc coś z podłogi, ale ten gest najwyraźniej jeszcze bardziej
przestraszył chłopców, którzy nie mogli mieć więcej niż dwanaście lat.
Ostrożnie ujęła drucianą oprawkę, stuknęła różdżką w
strzaskane szkło i mruknęła Reparo. Chwilę później, bez żadnych dodatkowych
ceregieli, odrzuciła okulary płowowłosemu chłopcu, który zgrabnie je złapał i
oglądał jak bombę, która może wybuchnąć w każdym momencie.
— Dzięki — bąknął i wsunął je na nos.
— Myślałem, że zmienisz go w ropuchę albo co. — Towarzysz
blondynka, kasztanowłosy i pulchny, dość szybko doszedł do siebie i teraz
ciekawie zerkał jej przez ramię, rozglądając się po przedziale.
— Ja jestem Andrew Jugson, a to Tommy Bodney, mój
przyjaciel — poinformował uprzejmie okularnik, podnosząc się wreszcie z podłogi
i otrzepując spodnie. — A ty jesteś Dominika Moon, no nie?
— Skąd… — zdążyła wydukać blondynka, zanim została
bezceremonialnie wepchnięta do przedziału.
— To prawda, że możesz czarować bez różdżki? Albo
rozmawiać z trytonami? Bo my chcieliśmy się dowiedzieć, a wszyscy mówią, że z
tobą lepiej nie gadać i że zrobisz tak jak na tym balu, i... — Andrew szybko
zakrył dłonią usta, zerkając z lękiem na groźne ogniki w oczach Moon.
— Tak mówią? — zapytała gorzko, niemal odruchowo maskując
żal krzywym uśmiechem.
— Ty to zawsze masz za długi język — burknął Tommy, kopiąc
przyjaciela w kostkę, a blondynkowi niebezpiecznie zadrgał podbródek. — A
Peter? Peter mówi, że jest fajna. I powiedział, żebyśmy przyszli. No to
jesteśmy. — Dumnie wypiął pierś, przez co wyglądał jak napuszony kogucik.
Jednak Dominika zdawała się tego nie słuchać. Przyglądała
się małemu Jugsonowi, który przypominał jej bardzo bliską osobę. Osobę, która
została we Francji, osobę, do której najbardziej tęskniło jej serce.
— Nie płacz — powiedziała miękko, z dziwną troską w oczach.
— Nie płaczę — mruknął chłopiec buntowniczo, wycierając
rękawem zaparowane okulary.
— Chyba mi się przywidziało. — Uśmiechnęła się ugodowo. —
Chcesz czekoladową żabę?
— No! — Twarz blondynka pojaśniała. — Zbieram karty! Na
razie nie mam zbyt wiele, ale się staram. — Uściślił, a kiedy Dominika błysnęła
zębami w uśmiechu na myśl o owych „staraniach”, aż pokraśniał z zadowolenia.
Pulchny chłopak machał nogami z ponurym wyrazem okrągłej
twarzy. Orzechowe oczy bacznie obserwowały podłogę przedziału.
— A ty? Nie zbierasz? — Dziewczyna zachęcająco pomachała
kolorowym pudełkiem.
Tommy pokręcił głową, a kilka kasztanowych kosmyków opadło
mu na czoło.
— Mama mówi, że nie powinienem jeść dużo słodyczy...
— Tylko jedną — Dominika podała mu żabę, a Bodney przyjął
ją z nieśmiałym uśmiechem na twarzy.
Dziesięć minut później, pierwszoroczniacy na dobre
rozgościli się w przedziale zajmowanym przez Moon i wydawać się mogło, że
pozostaną w nim do końca podróży. Chociaż dziewczyna upierała się przy
stwierdzeniu, że niespodziewana wizyta niezmiernie ją irytuje, to tak naprawdę
cieszyła się z obecności chłopców. Milczenie nie zapadało na chwilę dłuższą niż
przełknięcie fasolki Bertiego Botta, a Tommy i Andrew zalewali ją potokiem
pogodnych słów i zabawnych historyjek. Jednak w pewnym momencie miało miejsce
zdarzenie, które nieco przyćmiło całą radość podróży.
Mały Bodney był właśnie w trakcie narzekania na zbyt
wysoki poziom lekcji eliksirów, kiedy do przedziału wkroczył muskularny rudowłosy
chłopak, a za nim dwóch innych. Wszyscy trzej stanęli w progu, ale to rudzielec
utkwił wzrok w siedzącym nieopodal Jugsonie, który skulił się pod jego
spojrzeniem.
— Andrew — warknął głosem nawykłym do wydawania rozkazów. —
Chodź.
— A-ale... A-ale ja... — jąkał się wyraźnie przerażony
chłopiec.
Dominika przypomniała sobie lęk na jego twarzy, kiedy
leżał przy jej przedziale. Przypominał wtedy strach przed sfinksem, na którego
temat nasłuchał się wielu złych historii, a który – bądź co bądź – pozostawał
nieznanym, legendarnym stworzeniem. Jednak przerażenie w oczach Jugsona
patrzącego na czarnowłosego było inne – tak samo patrzyłby bity pies na swego
oprawcę, pod groźbą kolejnego uderzenia.
Bała się, to oczywiste, ale chyba nie aż tak, żeby
pozwolić męczyć tego dzieciaka.
— Nie słyszałeś? — Chłopak niecierpliwie przestąpił z nogi
na nogę. — Zapomniałeś, kim jesteś? Masz zamiar siedzieć z taką... — Omiótł
przedział pogardliwym spojrzeniem. — ...hołotą?
Nie uniosła się honorem. Była spokojna. Prawie. Ręka sama
powędrowała jej do kieszeni z różdżką.
— Andrew będzie siedział, gdzie zechce. — Powiedziała
beznamiętnie, patrząc prosto w oczy rudowłosego. Ryzyko bezpośredniego kontaktu
przypominało pogawędkę z hipogryfem. Bardzo starała się nie mrugać.
Przez chwilę patrzył na nią beznamiętnie, a po chwili jego
wąskie wargi rozciągnęły się w kpiącym półuśmiechu.
— A kim ty jesteś, żeby decydować o tym, co zrobi mój brat,
hę?
Nie chciała, aby widział, że informacja zrobiła na niej
jakiekolwiek wrażenie. Uniosła głowę.
— Na pewno nie kimś gorszym, bo ja, w przeciwieństwie do
ciebie, daję wolny wybór.
Jasne oczy chłopaka zwęziły się, a Andrew rozpaczliwie
pokręcił głową. Za późno.
— To szlama — stwierdził niski młodzieniec z nieprzyjemnie
wyłupiastymi oczami, stojący za starszym Jugsonem.
Dominika skrzywiła się mimowolnie.
Obrzuciła chłopaka nienawistnym spojrzeniem, ale wyraz
jego twarzy nie zmienił się – wzrok pozostał rybi i wyprany z uczuć.
Jak morderca — przemknęło jej przez głowę i nagle
poczuła, że sytuacja wymknęła się jej spod kontroli. Ona sama przeciwko trzem
chłopakom o niezbyt przyjaznych zamiarach. Polubiła Tommy’ego i Andrew, ale ich
miny wskazywały na to, że w razie konfrontacji raczej nie okażą się zbyt
pomocni.
— Ach. — Muskularny pogardliwie zmierzył ją spojrzeniem, a
w jego oczach było coś, przez co
Dominika odniosła wrażenie, iż jest niewiele bardziej godna szacunku od
bezmyślnie obijającej się o okno muchy. — To by wiele wyjaśniało... Aż dziw
bierze, że takie plugastwo przyjmują do szkoły, nieprawdaż, Avery? — „Morderca”
wciąż przyglądał się jej bez słowa, a w jego bladych, jakby wyblakłych oczach
błysnęło coś niepokojącego. Mimo to, Moon wstała i ukradkiem wsunęła rękę do
kieszeni, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, z miejsca poderwał się Tommy
i rzucił się w kierunku starszego Jugsona, następnie okładając go małymi
piąstkami, czym wprawił w osłupienie nie tylko Dominikę, ale także trzech
rosłych chłopaków oraz swojego przyjaciela. Zanim minął pierwszy szok,
dziewczyna zdążyła zauważyć w sobie jakieś niejasne poczucie odpowiedzialności
i braterstwa w stosunku do pulchnego chłopca, który oto bronił jej, nie
zważając ani na to, że kompletnie jej nie zna, ani na niekorzystną różnicę sił.
Nagle na miejscu Tommy’ ego zdawał się stać mały Guillaume, osoba, dla której
była w stanie zrobić wszystko. I na tą osobę jak w zwolnionym tempie spadała
wroga pięść nieprzyjaciela.
Jak bezwolny automat podniosła sztywną rękę z różdżką i
wycelowała ją w oprawcę. Ponownie jej umysł wypełniły zaklęcia. Każde z nich
domagało się pierwszeństwa, ale jedno z nich było inne, znaczenie wyraźniejsze
i dominujące, więc szybko wysunęło się naprzód. Sama myśl o tym zaklęciu
sprawiła, że ręka zadrżała jej, a cała krew odpłynęła z twarzy.
— Co tu się dzieje? — Do przedziału wkroczył barczysty
chłopak. Wciąż miał na sobie szkolną szatę, na tle której wyraźnie lśniła
odznaka Prefekta Naczelnego. Rozejrzał się uważnie, oczekując wyjaśnień.
— Nie twój interes — warknął starszy brat Andrew, ale
odwrócił się na pięcie i, trąciwszy prefekta ramieniem, wyszedł z przedziału.
Jego towarzysze podążyli za nim ze znudzonymi wyrazami twarzy, jakby cała
sytuacja tylko ich znużyła.
Prefekt patrzył za nimi przez chwilę, po czym spojrzał na
Dominikę, która opuściła już rękę, w której wciąż ściskała różdżkę.
— W pociągu nie można się pojedynkować — powiedział z
naciskiem i wyszedł z przedziału.
Moon oblizała nerwowo wargi, wciąż wstrząśnięta tym, co
się wydarzyło. Przecież takie zaklęcia znała jedynie z teorii, nigdy ich nie
używała i nawet nie wiedziałaby, jak to zrobić. Więc skąd…?
Po raz kolejny drzwi otworzyły się, bezceremonialnie
przerywając strumień jej myśli, a stanął w nich nie kto inny, jak Peter
Pettigrew.
— Tak myślałem, że macie kłopoty. — Uśmiechnął się lekko. —
Zbierajcie się, rozwaliliście gargulki po całym przedziale.
Chłopcy podnieśli się z miejsc i rzuciwszy jej ostatnie
przyjazne spojrzenia, minęli Petera i wyszli na korytarz. Moon opadła na
siedzenie i sięgnęła do torby, udając, że czegoś w niej szuka.
— No, na co czekasz? — Podniosła zdumiony wzrok na
pulchnego Huncwota, który bez asysty swoich dominujących przyjaciół, wydawał
się znacznie bardziej pewny siebie. — Nie powinnaś siedzieć tu sama.
Odruchowo wymamrotała jakieś słowa protestu, ale w głębi
duszy wcale nie chciała kontynuować tej podróży samotnie i widziała w jego
oczach, że on też to wie. Poszła więc za nim potulnie, nie mogąc nadziwić się
temu, że niepozorny, nieporadny i zwykle nieśmiały Peter Pettigrew okazał się
jej Aniołem Stróżem. Zatroszczył się o nią, zgadł myśli, a nawet – kiedy sobie
o tym przypomniała, uśmiechnęła się lekko z zażenowaniem – nawet opowiadał po
szkole, że wcale nie jest taka straszna, jak mogłoby wynikać z plotek. Poczuła
do niego potężną falę wdzięczności.
* * * * *
Przyglądał się jej ukradkiem znak miękkich kart Proroka
Codziennego. Oglądała obrazki czarodziejów, które Tommy wyjął z torby i
uśmiechała się lekko. Wyglądała miło, pogodnie – zupełnie inaczej niż przez
kilka ostatnich dni. Zauważył to. Zauważał wiele rzeczy.
Przewrócił stronę.
Wbrew pozorom, znał ją całkiem nieźle. Spotykał ją na
zielarstwie, opiece nad magicznymi stworzeniami, wróżbiarstwie i zaklęciach.
Pamiętał z biblioteki, Pokoju Wspólnego i codziennego hogwarckiego życia.
Była koleżanką ze szkoły.
Początkowo czuła się niepewnie w jego obecności, jak przy
kimś, kogo się nie zna i nie wiadomo, czy można mu zaufać. Kiedy jednak
zaprosił ją do przedziału, zauważył w jej oczach coś dziwnego, co dało mu do
myślenia.
Wyobraził sobie minę Syriusza, który właśnie dowiedział
się, że Moon jest jego, Petera, przyjaciółką i nie ma do niego żadnych
uprzedzeń, lubi go takiego, jakim jest, może nawet bardziej niż pozostałych
Huncwotów.
Uśmiechnął się z politowaniem do własnych myśli.
* * * * *
Znudzona dziewczyna wbiła wzrok w częściowo zaparowaną
szybę. Niewiele dało się wypatrzyć, krajobraz za oknem był ciemny, a w zimowym
powietrzu płatki śniegu przedstawiały swój szaleńczy taniec. Mimo to, wprawny
obserwator mógłby zauważyć, że rozległe pola i niziny ustępują miejsca terenom
znacznie bardziej zabudowanym, co dowodziło, że podróż ma się ku końcowi.
Andrew i Tommy drzemali spokojnie, rozłożywszy się
wygodnie na wolnych siedzeniach. Atmosfera była senna i uspokajająca, jednak
wciąż dawało się wyczuć pewne napięcie.
Dominika leniwie przesunęła wzrok na Petera.
— Piszą coś ciekawego? — zagadnęła, gestem wskazując na Proroka.
Chłopak zamrugał oczami, jakby zapytała go o coś co
najmniej dziwnego. Spuścił szybko głowę, czując, że płoną mu policzki.
— No nie wiem... — Wbił wzrok w gazetę. — Mm... Barty
Crouch został szefem Departamentu Transportu...
A Sroki z Montrose znowu zdobyły mistrzostwo... Nic specjalnego.
— Aha. — Dziewczyna nerwowo zastukała palcami w poręcz fotela.
Czuła się trochę niezręcznie, jakby Peter niespodziewanie
wkroczył w jakąś intymną sferę, a ona nie mogła zaprotestować. Była mu bardzo
wdzięczna – dzięki niemu ta podróż była całkiem przyjemna, zupełnie inna od
tego jak zapowiadała się na początku. Jakimś cudem w jego towarzystwie wcale
nie czuła się obco ani dziwnie, i było to bardzo odkrywcze wrażenie.
Już otwierała usta, by w jakikolwiek sposób przerwać
ciężkie milczenie, gdy rozległo się ciche stukanie. Spojrzeli na siebie unosząc
brwi, a po chwili jednocześnie zerknęli na okno, za którym kłębił się jakiś
ciemny kształt.
Peter bez chwili zwłoki wstał, a kilka sekund później
mocował się już z metalową klamką. Kiedy w końcu udało mu się odchylić szybę,
do przedziału wleciała najpiękniejsza sowa, jaką Dominika kiedykolwiek
widziała.
Westchnęła mimowolnie.
Ptak dystyngowanie przysiadł na oparciu jednego z foteli.
Mokre, smoliście czarne pióra skrzyły się kropelkami wody w jasnym świetle
żarówki. Jadowicie żółte, okrągłe oczy wpatrywały się w jakiś nieokreślony
punkt, a chwytliwe pazury wbijały się w bordową tapicerkę. Dominika nie mogła
oderwać od niego oczu.
Peter przywołał do siebie sowę i zaczął odwiązywać zwitek
pergaminu.
— To Tanatos — powiedział, nie podnosząc głowy znad
elegancko odgiętej nóżki ptaka.
Tanatos otaksował ją żółtym spojrzeniem, kłapnął dziobem i
nastroszył pióra.
— Należy do Syriusza — dodał, zapobiegając w ten sposób
fali zachwytów i pochwał pod adresem sowy.
— Och — mruknęła, patrząc z wyrzutem w jej okrągłe oczy,
jakby właśnie ją oszukały. — No tak.
Pettigrew na dobre zajął się czytaniem listu.
Dominika zaczęła skubać brzeg swetra, powstrzymując
niezdrową jej zdaniem ciekawość w stosunku do tego, co Syriusz może chcieć od
kolegi już kilka godzin po jego wyjeździe.
Panna Calahan pewnie już go wypuściła ze Skrzydła. A on...
na pewno w ogóle o siebie nie dba. Nie zdziwiłoby jej, gdyby właśnie chodził po
błoniach, knując coś niezgodnego z regulaminem.
— Napisz... — przemówiła do swoich kolan, zanim zdążyła
ugryźć się w język. — Napisz mu, żeby wypił odwar z dziewanny.
Zdziwiony Peter podniósł głowę, ale nie doczekał się żadnych
wyjaśnień.
— Okay. — Wzruszył ramionami i naskrobał coś na pergaminie.
Drzwi do przedziału rozsunęły się, ukazując kędzierzawą
głowę nieznanej jej dziewczyny.
— Dojeżdżamy — powiedziała sucho i już jej nie było.
* * * * *
Syriusz Black rozejrzał się ukradkiem. Skrzydło Szpitalne
wydawało się być bezpieczne – na horyzoncie widoczne były tylko dwie osoby, z
czego jedna spała, a druga była pielęgniarką, wychodzącą właśnie do gabinetu.
Wysunął się z łóżka i szybko podszedł do parapetu. Przekręcił klamkę przy oknie
i już po chwili wciągał do środka oszołomioną sowę.
— No już, spokój — mruknął niecierpliwie i pociągnął
nosem. — Dobry Tanatos.
Wzrokiem szukał wiadomości przywiązanej do nóżki ptaka.
Pociągnął za niedbale zasupłany sznureczek i rzucił kartkę
na szafkę. Poklepał po głowie wyraźnie niezadowoloną sowę, podniósł ją i dość
bezceremonialnie wyrzucił przez okno. Ptak zaskrzeczał złowróżbnie i odleciał,
łopocząc czarnymi skrzydłami.
— Och, wybacz — mruknął niezbyt przekonująco i sięgnął po
zwitek pergaminu. Przez chwilę wodził wzrokiem po nakreślonym tekście, kilka
razy uśmiechając się lekko i pobłażliwie kręcąc głową. W pewnym momencie jego
ciemne oczy znieruchomiały, wpatrując się w jakiś punkt na kartce, jakby chciał
przebić ją tym jednym spojrzeniem. Zmarszczył czoło, przekonany, że musiał coś
opacznie zrozumieć, ale nie – trzykrotnie przeczytane zdanie nie zmieniało swej
treści.
— No proszę — mruknął zaintrygowany, nadal wpatrując się w
ciemnoniebieskie nitki atramentu. Jeszcze raz zerknął na hipnotyzujące trzy
słowa i energicznym krokiem skierował się ku drzwiom gabinetu pielęgniarki.
Wsunął się do środka i odchrząknął.
— Panno Calahan...?
Kobieta podskoczyła jak oparzona i złapała się za serce.
— Do stu piorunów, Black! — krzyknęła, a w jej głosie dało
się wyczuć wygasające nutki paniki. — W tej chwili...
— Chciałem tylko zapytać o jedną sprawę... — Uśmiechnął
się przymilnie, a w jego czarnych oczach ciekawość mieszała się satysfakcją.
— No dobrze, pytaj i zmykaj z powrotem do łóżka.
— Mogę dostać odwar z dziewanny?
Nastrój pielęgniarki zmienił się diametralnie.
— Och! — zawołała rozpromieniona. — A już myślałam, że
nigdy pan nie zmądrzeje, panie Black. Nie żeby był pan inteligentny inaczej,
wręcz przeciwnie, ale...
— No więc? — przerwał jej niegrzecznie Syriusz,
przestępując z nogi na nogę. Nie miał ochoty wysłuchiwać tyrady na temat stanu
swojego IQ (zresztą po co brutalnie zabierać jej całą radość po tym, jak
rzekomo zmądrzał), zwłaszcza w sytuacji, kiedy zawładnęła nim ciekawość. Co to,
to nie.
— Stoi na pierwszym regale od wyjścia ze Skrzydła.
Jasnozielony, pękata butelka. A teraz zmykaj już, mam mnóstwo pracy. — Wróciła
do skrobania piórem po pergaminie.
Syriusz zaśmiał się pod nosem i ruszył we wskazane
miejsce. Zamiast od razu sięgnąć po butelkę, o której mówiła kobieta, zaczął
oglądać inne eliksiry. Z dziecinną ciekawością podziwiał zabawne butelki i
umieszczone w nich kolorowe trunki. Zatrzymał się przy naczyniu z intensywnie
purpurową cieczą i wytężył wzrok, by odczytać zamazane litery na etykietce.
— Paraxatan... Środek przeczyszczający... — Zachichotał
diabolicznie i utkwił w butelce pożądliwe spojrzenie.
— Są policzone, Black! — krzyknęła pielęgniarka ze swojego
gabinetu, a Black przewrócił oczami, westchnął tęsknie, zerkając ostatni raz na
Paraxatan i schylił się po naczynie z odwarem. Zakołysał lekko płynem o mdłym,
zielonym odcieniu. Pęcherzyki powietrza pomknęły ku górze, niknąc na
powierzchni cieczy. Odkorkował butelkę, a po kilku sekundach poczuł przyjemny,
łagodny zapach. Podniósł odwar na wysokość oczu, zakołysał nim jeszcze raz, po
czym przytknął naczynie do ust i przechylił.
Zabawne — pomyślał, czując na języku cierpki smak
eliksiru. — Myślałem, że Moon chce mnie otruć.
Nagle jego ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz, a w głowie
zawirowało mu nieprzyjemnie.
— Wiedziałem — jęknął i zgiął się wpół, oczekując na
uderzenie bólu. Kiedy po kilku sekundach nic się nie wydarzyło, otworzył jedno
oko. Potem drugie. Po chwili wahania wyprostował się.
— Och — mruknął z pewną dozą rozczarowania, oglądając
dłonie, które wbrew jego oczekiwaniom nie pokryły się bąblami.
— Och — mruknął ponownie, czując że znowu może oddychać,
nie boli go głowa, a po drapaniu w gardle nie ma ani śladu. — No tak.
W pewnym momencie napotkał przestraszone spojrzenie
chłopca, skulonego na łóżku nieopodal, którego najwyraźniej obudził krzyk panny
Calahan.
— No i co się tak patrzysz? — burknął niezbyt przyjaźnie,
wściekły, że ktoś widział przerażający akt jego kompromitacji. — To mogła być
trucizna! Kiedy ją ostatni raz widziałem, dała mi do zrozumienia, że powinienem
spodziewać się najgorszego. I wcale się nie usprawiedliwiam! — warknął, a
chłopczyk wydał z siebie jakiś nieartykułowany kwik i czmychnął pod kołdrę.
Syriusz mruknął niezrozumiale i wzruszył ramionami. Czas
się zbierać. I tak spędził tu stanowczo za dużo czasu...
* * * * *
Dominika przymknęła z ulgą oczy i odetchnęła głośno
mroźnym, zimowym powietrzem. Przed chwilą pożegnała się z chłopakami (Pettigrew
wzdrygnął się, kiedy pocałowała go w policzek), a teraz wychodziła na peron,
skąpany w żółtym świetle latarni. Podróż właściwie nie była zła, Tommy i
Andrew... To Peter ich przysłał. Dobry, miły Peter.
Uśmiechnęła się lekko i mocniej ujęła rączkę kufra.
Peter, który poza gronem Huncwotów był bożyszczem dwóch
roztrzepanych pierwszaków. Chyba nie było trudno im zaimponować, w końcu
dopiero zaczynali swoją przygodę z magią, a i samemu Pettigrew najwyraźniej to
odpowiadało. Nie dziwiło jej to. Mogła tylko podejrzewać jak przytłaczające
było życie w cieniu Remusa, Syriusza i Jamesa.
Przeszła do przodu i stanęła przed solidnie wyglądającą
barierką. Nienawidziła tego robić.
Ponaglona czyimś okrzykiem, zacisnęła usta i ruszyła przed
siebie. Wszystko wokół zamigotało, ale po chwili była już na miejscu.
Rozejrzała się. Po lewej stronie peron dziewiąty, nieco dalej – dziesiąty.
Nim minęła choć minuta, usłyszała to, czego chciała.
— Sois le bienvenu, Dominique!
Serce załomotało jej w piersi.
Rozdział wyszedł superekstradługi, ale nijak nie dało się go podzielić, bo wyszłyby z tego dwa mierne... Mam jednak nadzieję, że się nie dłużył :)