„Zupełnie nowy rok”
– rozdział VI –
Everard Moon ziewnął przeciągle i zatrzasnął prostą,
ciemną teczkę. Zmęczyło go rysowanie idealnie równych linii, sporządzanie
szczegółowych obliczeń i oddawanie hołdu prawom fizyki – cóż, taka praca, było
już jednak dość późno, a w całym domu panowała głęboka cisza. Odstawił teczkę
na półkę pod biurkiem i zgasił elektryczną lampkę. Przeciągnął się i uśmiechnął
błogo na myśl o ciepłym i miękkim łóżku, które wraz z jego krokami zbliżało się
nieubłaganie.
Ciśnienie podskoczyło mu gwałtownie, kiedy coś chłodnego
zacisnęło się na jego przegubie.
— Tato...
— O Sainte Mere! Nikuś, musisz tak napastować starego ojca
w środku nocy?! — sapnął, rozcierając pierś w okolicach serca.
— Przepraszam... Tato. Muszę jak najszybciej wrócić do
Hogwartu.
Zmrużył oczy, próbując przyjrzeć się jej w ciemności. Choć
wycofała rękę, wciąż czuł chłód jej palców na swoim przegubie, powodujący
irracjonalne uczucie niepokoju. Córka wpatrywała się w niego uporczywie, jakby
oczekując na decyzję tu i teraz.
— Dominika...? — jęknął, pocierając powieki, które
rozpaczliwie domagały się snu. — Czy ty nie wracasz do szkoły za jakiś tydzień?
— Nie. Muszę teraz. — Zaśmiała się krótko,
najwyraźniej rozbawiona jego zdezorientowaniem, po czym odezwała się kompletnie
nietypowym dla siebie, stanowczym tonem. — Myślę, że czwartek będzie w sam raz.
* * * * *
Remus z ulgą powitał znajome, ciepłe światło biblioteki.
Choć było świąteczne popołudnie, z utęsknieniem oczekiwał chwili, w której
będzie mógł zaszyć się w cichej i zawsze przyjaznej przestrzeni, gdzie nikt go
nie osądzał i nie męczył niepotrzebnymi pytaniami. Tego miał ostatnio aż nadto.
Przywitał się z bibliotekarką i bez wahania zajął stolik
wciśnięty między dwa regały, tuż nieopodal okna. Podczas nauki, kiedy czuł, że
jego mózg przestaje już nadążać za informacjami, lubił rozejrzeć się nieco po
błoniach. Spojrzeć na jezioro, ulubiony buk, pod którym często przesiadywał z
chłopakami, a czasem także na linię drzew Zakazanego Lasu, nad którą niekiedy
unosiło się widmowe piętno księżyca. Odwracał wtedy wzrok, marszcząc brwi i
usilnie skupiając się na tekście podręcznika, ale nawet wtedy dostrzegał bladą,
kulistą pieczęć, która zdawała się czaić w jego podświadomości. To nie były
przyjemne chwile, ale zdarzały się dość rzadko – tego dnia, kiedy rzucił
krótkie spojrzenie za biblioteczne okno, błonia stanowiły łagodną, białą
przestrzeń ograniczoną przez ciemny szpaler drzew, niebo natomiast było
bladobłękitne i pozbawione jakichkolwiek skaz.
Praca zawsze pomagała mu się uspokoić i wyciszyć nawet
najbardziej rozszalałe myśli. Tym razem było w tym jednak coś więcej – tym
razem chciał ukryć się przed spojrzeniami przyjaciół. Przed wyrzutem w czarnych
oczach Syriusza, przed nieskrywaną ciekawością pobłyskującą za okularami
Jamesa, a nawet przed mieszaniną podziwu i strachu, z którą ostatnio patrzył na
niego Peter. A to wszystko dlatego, że raz w życiu odważył się wygarnąć prawdę
Łapie! Nie zrobił przecież nic złego, a Huncwoci zachowywali się, jakby nagle
wyrosły mu rogi. I bez tego był wybrykiem natury, naprawdę.
Znieruchomiał, gdy stalówka pióra przebiła pergamin. Zmiął
w ustach przekleństwo i sięgnął po nowy zwój, kiedy nagle jego nozdrza wypełnił
orzeźwiający cytrusowy zapach. Otępiały mózg Remusa ledwie zarejestrował nieco
zbyt głośny jak na bibliotekę dźwięk ciężkiej torby upadającej na posadzkę, gdy
pole jego widzenia wypełniła burza ciemnych, lśniących loków i znajomy,
promienny uśmiech.
— Cześć! — Elisabetta najprawdopodobniej nie była
świadoma, że wraz ze swym entuzjazmem balansuje niebezpiecznie na skraju
drażliwych nerwów panny Pince. – Mogę się przysiąść?
— Pewnie. — Remus jak we śnie przyglądał się Krukonce,
która zajęła miejsce naprzeciw niego. Był zdumiony odkryciem, jak bardzo
właśnie komplikowało się jego spokojne, starannie poukładane życie.
Panna Clemenza była zbyt pochłonięta wyładowywaniem tony
podręczników ze swojej podręcznej torby, by zarejestrować duchowy kryzys
Lunatyka. Chłopak był pod wrażeniem – stos książek był na tyle imponujący, że stworzył
prowizoryczną barierę pomiędzy ich stolikiem a resztą biblioteki. No, ale w
końcu była Krukonką.
Ostatecznie oboje zabrali się do pracy i przez dłuższą
chwilę słychać było jedynie skrobanie piór. Lupin kilkakrotnie udawał, że z
uwagą przegląda bibliografię, podczas gdy rzucał ukradkowe spojrzenia w
kierunku swojej towarzyszki. Po jej uśmiechu nie było śladu – ładne, regularne
rysy twarzy ściągnięte były w skupieniu, kiedy pochylała się nad pergaminem.
Coś ją martwiło, czy po prostu tak poważnie traktowała odrabianie prac
domowych? Skarcił się w duchu za własne wścibstwo. Zdecydowanie nie powinno go
to obchodzić.
Kiedy jednak powędrował spojrzeniem za jej drobną dłonią,
którą zdjęła kolejną książkę ze stosu, pytanie opuściło jego usta zanim zdążyło
przejść przez serię „za i przeciw”.
— Hej, jak udało ci się zdobyć Czarne nie jest czarne?
Elisabetta spojrzała na niego ze zdumieniem.
—- Znasz Chaffincha? — Jej pucołowata twarz zaokrągliła
się jeszcze bardziej, kiedy ponownie rozjaśnił ją uśmiech.
— No jasne. — Lupin nie mógł oderwać pożądliwego
spojrzenia od niepozornej, płóciennej okładki. — Namówiłaś Jonesa, żeby dał ci
przepustkę do Działu Ksiąg Zakazanych? Myślałem, że to niemożliwe.
— I pewnie tak jest. — Dziewczyna uśmiechnęła się
przebiegle. — Kupiłam ją dosłownie za bezcen w Hogsmeade.
— W księgarni pana Mackie? No nie, byłem tam tyle razy i
nigdy nie trafiłem na podobnego białego kruka!
— Mogę ci go pożyczyć, kiedy skończę. — Zawahała się, po
czym pochyliła się ku niemu nad blatem stolika. Remus czuł niejasno jak
drętwieją mu kolejne mięśnie, nie mógł jednak z czystym sumieniem powiedzieć,
że było to niemiłe wrażenie. — Ale lepiej nie mówmy nikomu o tej księgarni. Im
mniej osób o niej wie, tym więcej dla nas zostanie.
Lupin osiągnął dziwny stan, w którym śmiał się cicho z jej
żartu i jednocześnie dziwił się, jak bardzo naturalnie brzmi jego śmiech i jak
cudownie zabrzmiało słowo „nas” w jej ustach. Postanowił jednak, że później
zastanowi się nad swoim niespodziewanym rozdwojeniem jaźni, ponieważ nagle
Elisabetta posmutniała wyraźnie. Czyżby był tak żałosnym socjopatą, żeby urazić
dziewczynę i nawet nie wiedzieć kiedy?
Dopiero co pochłonęły go gorączkowe i irracjonalne
rozmyślania o tym, czy może to, co powiedziała o księgarni, wcale nie było
żartem i właśnie to ją uraziło, kiedy nagle Elisabetta odezwała się, nie
podnosząc wzroku znad na wpół zapełnionego pergaminu.
— Wiesz, tak dobrze mi się z tobą rozmawia, że aż czuję
się winna.
Remus zmartwiał. Spotykał ją już kilka razy na korytarzach
między zajęciami, gdzie wymieniali zdawkowe uwagi, a przy tym dwukrotnie miał
okazję porozmawiać z nią w bibliotece i to wystarczyło, by zauroczyła go swoją
urodą, skromnością i inteligencją, ale nigdy, nawet w najgorszych koszmarach
nie spodziewał się, że aż tak to widać. Wyprostował się na krześle, a
krew uderzyła mu do twarzy. Czuł się idiotą i zdrajcą jednocześnie, chociaż –
powtarzał to sobie z uporem maniaka – przecież nie zrobił nic złego, prawda?
Nie zamierzał nic robić ze swoimi uczuciami, nawet przez myśl mu to nie
przeszło.
— Tak bardzo tęsknię za swoją rodziną. — Remus z
przerażeniem wpatrywał się w jej duże, czekoladowe oczy, które wypełniły się
łzami. — Nie powinnam być tutaj, ale wiesz, wyjazd do Neapolu na kilka dni to
bardzo duży wydatek, a moi rodzice… — Urwała gwałtownie, najwyraźniej zawstydzona swoim własnym wyznaniem.
Zapadła cisza, która zdawała się niemal materialna i
ciężka, jakby ważyła setki funtów. Lupin doskonale zdawał sobie sprawę z tego,
że powinien zareagować, jakoś ją wesprzeć i pocieszyć, bo choć jej ciemne oczy
zasłonięte były firanką rzęs, to był pewien, że wciąż wypełniały je smutek i
łzy. Nigdy nie był dobry w relacjach międzyludzkich, sama znajomość z
Huncwotami zawsze wydawała mu się cudem, więc kompletnie nie wiedział, jak powinien
się teraz zachować. Może dlatego był tak zdumiony, słysząc swój własny głos, w
którym prawie nie było słychać tych wszystkich emocji:
— Masz może ochotę na spacer?
* * * * *
Dominika siedziała skulona na kuchennym krześle, nerwowo
przygryzając końcówkę ołówka. Tuż przed nią leżała nietknięta krzyżówka, lecz
dziewczyna nie wykazywała większego zainteresowania nią – niewidzącym
spojrzeniem wpatrywała się w stojącą nieopodal lodówkę, jakby mierzyła się z
nią wzrokiem. Kiedy z sąsiedniego pokoju dobiegł rubaszny śmiech, blondynka
wzdrygnęła się, skuliła jeszcze bardziej i niechętnie zerknęła w tamtym
kierunku.
Młoda czarownica nie najlepiej znosiła niepewność i pełne
napięcia oczekiwanie, na które była teraz skazana i na które właściwie sama się
zdecydowała. Wielokrotnie przeklęła już w myślach swój nagły przypływ
lekkomyślności i sentymentalizmu. Gdyby trochę wtedy ochłonęła, nigdy nie
odważyłaby się tonem łagodnej perswazji zmusić taty do wybrania się z nią do
Londynu, odnalezienia sowiej poczty i nakreślenia krótkiego listu do dyrekcji
Hogwartu. Nie siedziałaby tu sama, nie podskakiwałaby z przerażeniem przy
każdym głośniejszym dźwięku. Po co jej to było?
Jednocześnie ogarniało ją przyjemnie radosne podniecenie,
kiedy tylko wyobrażała sobie, że list ze szkoły nadejdzie niebawem, a odpowiedź
będzie pozytywna. Chciała zacząć wszystko jeszcze raz – mnóstwo postanowień
kiełkowało jej w głowie, nieznana wewnętrzna energia i chęć działania
rozpierały ją od środka. Skutków tej radosnej przemiany nietrudno było dopatrzyć
się w otoczeniu Dominiki – pewnego dnia z przerażeniem stwierdziła, że kiedy
spała, wszystkie roślinki w jej pokoju zakwitły w pełnej krasie, a na gałęziach
drzewa za oknem pojawiły się świeże zielone pączki. Doniczki skrzętnie
poupychała pod łóżkiem, a później bardzo udatnie odgrywała rolę niewinnej i zdziwionej
nastolatki. Nie były to zdarzenia o ogromnym znaczeniu, ale to właśnie
szczegóły zazwyczaj przesądzają o schwytaniu zbrodniarza na gorącym uczynku, a
panna Moon właściwie czuła się jak przestępca. Pogratulowała sobie w duchu
pomysłu powrotu do Hogwartu – będzie mogła spotykać się z Corneliusem Imnifayem,
a może nawet zdarzy się cud i osiągnie tę wewnętrzną równowagę, czy o co tam
chodziło. Tak, na pewno.
Odłożyła na bok krzyżówkę, wstała i skierowała kroki w
kierunku schodów. Kiedy była mniej więcej w połowie drogi do swego pokoju,
dobiegł ją głos ojca, opowiadającego zapewne kolejny przezabawny dowcip:
— ... a pytanie brzmiało „Jaka jest różnica między wróżką
a czarownicą?” — Tu zrobił efektowną pauzę, podczas której wszyscy słuchacze, w
tym Dominika, zamarli w oczekiwaniu na pointę. — Co najmniej trzydzieści lat!
Na dole rozległy się śmiechy i okrzyki wesołości
zmieszanej z politowaniem. Dziewczyna nacisnęła klamkę, westchnąwszy z
rezygnacją, ale na jej ustach błąkał się uśmiech. Rzuciła się na łóżko i
sięgnęła po swój nowy słownik numerologiczny. Zdążyła przeczytać zaledwie kilka
pozycji zanim ciszę rozdarło natarczywe stukanie w okno. Wciągnęła gwałtownie
powietrze, a serce w niej zamarło. La vache! Czy to już?! Odrzuciła opasły
wolumin i przeturlała się na brzuch. Na parapecie siedziała niewielka sowa o
rudawym upierzeniu. Znad dużej koperty, którą trzymała w dziobie widać było
niewiele ponad parę okrągłych, żółtych oczu. Przez kilka sekund mierzyły się
wzrokiem, po upływie których ptak ponownie niecierpliwie zastukał w szybę.
Dominika wyrwała się z otępienia i podbiegła szybko do okna. Pociągnęła za
klamkę i cofnęła się nerwowo. Sowa wleciała do środka i zatrzepotała skrzydłami
nad blatem biurka, z godnością upuszczając list, a następnie, zanim blondynka
zdążyła cokolwiek zrobić, wyleciała. Młoda czarownica stała sztywno przy oknie.
Mroźny wiatr przemknął przez wąską szparę i rozdmuchiwał jej jasne włosy, ale
ona nie reagowała, ciągle zszokowana wydarzeniem, które trwało tak krótko, że
nie była pewna, czy go sobie nie wyobraziła. Jednakże dowód jego prawdziwości
leżał tuż przed nią. Łapczywie sięgnęła po kopertę opatrzoną szmaragdowym
godłem Hogwartu i rozpieczętowała ją.
* * * * *
Lily i Patricia siedziały przy kominku w Pokoju Wspólnym i
rozmawiały przyciszonymi głosami. Trwały niespieszne przygotowania do skromnej
imprezy sylwestrowej, w które intensywnie zaangażowali się Huncwoci, więc
poziom hałasu wskazywał na to, że w pomieszczeniu znajduje się jakieś trzy razy
więcej osób niż w rzeczywistości.
— Petunia się nie odezwała – mruknęła ruda, skubiąc rękaw
swetra. W duchu była wdzięczna Huncwotom za całe zamieszanie, które wywoływali
samą swoją obecnością, bo przynajmniej nikt nie zwracał na nią uwagi i mogła
bezpiecznie wygadać się przyjaciółce bez potrzeby ewakuowania się z fotela
ogarniętego przyjemnym ciepłem trzaskających w kominku płomieni. — Wysłałam jej
prezent z życzeniami, ale nie odpowiedziała, ani słowa.
— Lily... — odezwała się jej przyjaciółka pełnym
współczucia tonem. Dobrze znała historię skłóconych sióstr. Sama nie miała
żadnego rodzeństwa i patrząc na to, ile cierpienia sprawiała Lily Petunia, nie
mogła z czystym sumieniem powiedzieć, że żałuje takiego stanu rzeczy. Nie wiedziała
jednak jak pocieszyć Evansównę – przyzwyczaiła się do napadów smutku, które
regularnie ogarniały ją w okresie świątecznym, wakacyjnym i wczesną wiosną,
kiedy obie siostry obchodziły urodziny. Czuła, że jedyne, co może dla niej
zrobić, to wysłuchanie każdego gorzkiego słowa i otarcie każdej bolesnej łzy,
więc zawsze starała się być na miejscu, kiedy zbliżał się ten drażliwy moment.
— Ja wiem, wiem, że ona mnie nie znosi za to, kim
jestem... Ale specjalnie skorzystałam z mugolskiej poczty, żeby się nie musiała
bać i wstydzić, a ona po prostu... Po prostu...
Patricia przechyliła się przez fotel, żeby złapać Lily za
rękę. Zauważyła błyszczące w jej oczach łzy.
— Rudzielcu kochany, zrozum... Ona potrzebuje czasu. Jak będzie starsza, to na pewno, na pewno inaczej
do tego podejdzie. Obie pokończycie szkoły, zaczniecie żyć na własną rękę i
będzie wam o wiele łatwiej złapać kontakt.
Dziewczyna skinęła niechętnie głową, ale nie zdążyła
powiedzieć nic więcej, bo James Potter z niepokojem spostrzegł jej smutek i rzucił
się na ratunek, upuszczając wielkie pudło fajerwerków.
— Lily, aniele, słyszałem że o północy będziesz tańczyć w
staniku z cekinami?
Evansówna sapnęła z rezygnacją, ale łzy zniknęły z jej
oczu i zostały zastąpione przez ironiczne iskierki. Patricia z zachwytem
obejrzała się na Pottera, który – jak na zapatrzonego w siebie buca – był
zaskakująco spostrzegawczy i skuteczny.
— No ładnie, Evans. — Syriusz natychmiast pojawił się przy
kominku i z udawanym zgorszeniem pokręcił głową. — Sama pani prefekt... Aż nie
mogę się doczekać.
— Myślałam, że jesteś zajęty? — zachichotała Patricia,
przysuwając stopy do trzaskającego ognia.
Black skrzywił się z niesmakiem.
— Ja zawsze jestem do wzięcia — mruknął niechętnie, ale
zaraz został zgromiony spojrzeniem przez Jamesa.
— Do wzięcia dla Evans mogę być tylko ja.
— W takim razie czeka mnie los zakonnicy — odezwała się
Lily, która już całkiem doszła do siebie. Potter uśmiechnął się do niej uroczo,
a zarazem dość niepokojąco.
— Już ja osobiście zadbam o to, żebyś mi się nie
zmarnowała — zagroził, pochylając się ku niej niebezpiecznie, ale ruda zdążyła
się zasłonić ręką, w efekcie czego niedoszły amant pocałował wnętrze jej dłoni.
— Fuj! — krzyknęła Evans, rumieniąc się nie wiadomo czemu.
James wzruszył ramionami z uśmiechem i wrócił do
przeglądania pudeł.
Patricia zaśmiała się pod nosem, rozmyślnie unikając
karcącego spojrzenia przyjaciółki.
* * * * *
Pani Pince szła powoli przez wąski korytarzyk w
bibliotece, nasłuchując uważnie. Była młodą, choć niezbyt popularną wśród
uczniów praktykantką i ze wszystkich sił starała się perfekcyjnie wykonywać
swoje obowiązki, żeby dyrekcja doceniła ją i wynagrodziła stałą posadą. Nie
cieszyła się zbyt wielką sympatią rezydentów Hogwartu, których prześladowała i
karała za każde przewinienie. Pani Pince była wręcz przekonana, że na złość jej
usiłują zamienić bibliotekę w chaotyczną ruderę, a zrażeni uczniowie
niespecjalnie starali się wyprowadzić ją z błędu.
Nawet teraz jej uszy drażniły złowrogie syknięcia, które
musiały być ni mniej, ni więcej, tylko zwiastunami katastrofy.
Co tym razem?! — myślała z niepokojem. — Zaklęcia
ognia? Czerwone argoje? Smoki?!
Dźwięk nasilał się. W pewnym momencie bibliotekarka
upewniła się, że jego źródło musi się znajdować tuż za następnym regałem.
Wzięła głęboki oddech i z groźną miną ruszyła przed siebie.
Gotowa do reprymendy otworzyła usta, ale w tej samej
chwili spostrzegła, kto siedzi przy stoliku między półkami i cały gniew zsunął
się z niej, zostawiając jedynie mieszaninę rozczarowania i ulgi.
— Ach — wyrzuciła z siebie. — To ty. Co robisz z tą
różdżką? — zapytała podejrzliwie, wskazując na przedmiot w ręku chłopaka.
Usiłowała ratować resztki swojego autorytetu, które topniały w tych zdziwionych
siwych oczach.
— Poprawiam wypracowanie koleżanki — powiedział powoli i
skinął głową w kierunku leżącego przed nim pergaminu. Jednocześnie nie odrywał
od niej pytającego spojrzenia. Wyburczała coś niezrozumiale i szybko odeszła z
miejsca klęski.
Remus wzruszył ramionami i wrócił do przerwanego zajęcia.
Krótkie syknięcia, teraz już nie tak złowrogie, istotnie rozlegały się dość
często, bo młodzieniec nieustannie natrafiał na różnego rodzaju przekręcenia
angielszczyzny, które pieczołowicie korygował. Praca szła mozolnie, ale nie
nużyła go zbytnio – bardzo chciał w jakikolwiek sposób pomóc autorce tekstu, a
przy tym nie musiał skazywać się na ciężką atmosferę w obecności Syriusza. Na
myśl o przyjacielu przygryzł wargę, a między jego brwiami pojawiła się kolejna
pionowa zmarszczka.
Zaczynały męczyć go wyrzuty sumienia. Fakt, Łapa zachował
się nie fair, ale on sam wcale nie okazał się lepszy jako przyjaciel. Odbija mu
dziewczynę, czy nie tak? Merlinie, jakie to komiczne! On, Remus Lupin, naczelny
kujon Gryffindoru wszedł w drogę szkolnemu Casanovie! Boki zrywać. Ale Remus się
nie śmiał.
Z niejaką zajadłością zaczął dźgać różdżką pergamin aż
ostatni błąd został poprawiony. Włożył wypracowanie, pióro i kałamarz do torby.
Co dalej? Sam nie wiedział, co ze sobą zrobić. W końcu wstał i wolnym krokiem
ruszył do wyjścia.
* * * * *
Mroźny, zimowy wiatr uginał wyschnięte gałęzie drzew w
niewielkim, leżącym tuż nieopodal przedmieść lesie. Nie było bardzo późno, ale
niebo przybrało już atramentową barwę, a gwiazdy pojawiały się jednak po
drugiej, jakby przypieczętowowując nadejście nocy. Panowała cisza, choć kilka
drobnych leśnych zwierzątek wychynęło ze swych kryjówek – najwyraźniej
zaciekawione były jakimś niecodziennym zjawiskiem, które rozgrywało się tuż na
ganicy ich czujnego wzroku. Istotnie, było na co popatrzeć – smukła postać stała
na rozległej równinie przed lasem i intensywnie wpatrywała się w leżącą tuż
obok nadgniecioną puszkę.
— To wszystko? — Pełen rozczarowania głos należał do
niewysokiego mężczyzny, opierającego się o maskę wysłużonego chevroleta,
którego reflektory oświetlały całą scenę. — Tylko ten kawałek metalu? Żadnych
błyskotek i dymów? Z całym szacunkiem, ale tą puszką nie zainteresowałby się
nawet Andy Warhol.
— O to właśnie chodzi. Żeby żaden mugol nie miał ochoty
jej dotknąć.
— Och — mruknął ojciec Dominiki, najwyraźniej ostatecznie
porzucając nadzieję na bardziej spektakularny pokaz magii.
— Ile zostało czasu?
Pan Moon zerknął na zegarek.
— Minuta. Poczekaj, pomogę ci.
Kiedy już uporał się z przyciągnięciem kufra w okolice
puszki (nie omieszkając spojrzeć na nią z wyrzutem), blondynka kurczowo
zacisnęła palce na drewnianej rączce i rzuciła ojcu niepewne spojrzenie.
Nienawidziła podróżować w ten sposób. Jeśliby głębiej się zastanowić, to
nienawidziła podróżować w ogóle.
— No dalej, maleńka. Wszystko będzie dobrze. Mam odliczać?
— Poproszę — mruknęła z uśmiechem i zamknęła oczy.
* * * * *
Dyrektor Hogwartu wolno przechadzał się po swoim
gabinecie, w skupieniu pocierając zmarszczone czoło. Sytuacja nie wyglądała
dobrze. Ile czasu im jeszcze zostało?
Błyskawicznie podniósł wzrok, kiedy od szyby odbił się
szkarłatny blask. Nie, to tylko przedwcześnie odpalony fajerwerk. Jednakże
ostrożności nigdy za wiele…
— Za wiele — mruknął półprzytomnie, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. — Proszę — powiedział już głośniej.
Do środka wkroczyła profesor McGonagall.
— Uczennica powinna być już na miejscu. Posłałam po nią
Hagrida.
— Doskonale.
Nie przekonało to jednak doświadczonej wiedźmy, która
zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem.
— Albusie? — Odezwała się pytająco.
— Napływają do mnie... niepokojące informacje — powiedział
ostrożnie, jakby zastanawiając się nad każdym kolejnym słowem. W odpowiedzi na
strach w oczach czarownicy, ciągnął: — Oczywiście, o czymś takim nie
przeczytasz w „Proroku”. Caradoc Dearborn próbował się włamać do Departamentu
Tajemnic, ale zniknął, zanim zdążyli go aresztować. Chyba nie możemy już
zbytnio mu ufać, co? A w zeszłym tygodniu ktoś napadł na pracownię alchemiczną
Merkuriusza. Skradziono kilka niebezpiecznych substancji. Naturalnie mogą to
być pojedyncze, niezwiązane ze sobą incydenty. — Znowu potarł czoło. — Ale
całość, które tworzą razem, jest co najmniej niepokojąca.
— Czy nie powinniśmy... — zaczęła nieśmiało kobieta, ale
Dumbledore niecierpliwie machnął ręką.
— Rozmawialiśmy już o tym, Minerwo. Napisałem do Milicenty
Bagnolt, ale jak sama zapewne zauważyłaś, w odpowiedzi otrzymałem jedynie
niezbyt przyjemną notatkę o sobie w „Proroku”. Wciąż nie mamy pewności. Wiem
jednak, do czego zdolna jest osoba, o której rozmawialiśmy i przysięgam, że podejmę
odpowiednie kroki, jeśli tylko da mi do tego powody.
Nastała cisza zakłócana jedynie cichym buczeniem srebrnych
instrumentów.
* * * * *
Dominika podniosła się z ziemi, ze złością otrzepując
ośnieżone spodnie. Lewa noga pulsowała jej bólem, bo przed chwilą kufer zwalił
się na nią całym swoim ciężarem. Niezgrabnie chwyciła rączkę i rozejrzała się.
Ciemność bezksiężycowej nocy rozświetlało jedynie kilka zaśniedziałych lamp. W
pobliżu majaczyły jakieś nieduże drewniane domostwa, musiała więc być gdzieś w Hogsmeade.
Istotnie, po jej lewej stronie w czarnej przestrzeni
rozrzucone były małe, żółtawe okienka. Ruszyła w tamtym kierunku, po chwili
natrafiła jednak na masywny, ceglany mur. W końcu przydała się jej różdżka,
którą nerwowo ściskała w kieszeni – mur przed czarownicą został zalany wątłym,
ale pewnym światłem, zupełnie innym od rozdygotanych i żółtawych błysków lamp.
Zaczęła iść wzdłuż ściany, a po dłuższej chwili, kiedy w jej głowie mnożyły się
niepokojące myśli wywołane przenikliwym zimnem, ciemnością i brakiem
orientacji, światło błysnęło jej prosto w oczy, ślizgając się po metalowych
zawijasach bramy. W centralnym jej punkcie widniał herb Hogwartu. Westchnęła z
niejaką ulgą, odwołała zaklęcie i przyłożywszy różdżkę do zamka, mruknęła Alohomora. Metalowy masyw ani drgnął.
— Czego ja się spodziewałam – parsknęła pogardliwie.
Zdjęła rękawiczkę i dotknęła bramy. Jedynym skutkiem było nieprzyjemne
podejrzenie Dominiki na temat odmrożeń w okolicy palców.
Zaczęła ją ogarniać panika. Zimno, ciemno. Las z potworami
w środku. Rozejrzała się nerwowo. Może te wilkołaki to wcale nie plotka. Kto
ich tam wie, w końcu w jeziorze hodują wielkiego głowonoga...
Nagle usłyszała ciężkie stąpnięcie. I jeszcze jedno. I
kolejne. Coś najwyraźniej zbliżało się leniwym krokiem. Dominika gorączkowo
chwyciła różdżkę i przed rzuceniem Lumos zastanowiła się, czy na pewno chce
zobaczyć intruza, który, sądząc po dźwiękach, znajdował się już całkiem blisko.
Ciężka brama wydała się jej kawałkiem śmiesznej blachy, nie stanowiącym żadnej
ochrony. Światło trysnęło z wierzbowego kijka, wydobywając z mroku potężną,
górującą nad nią o jakieś pięć stóp postać.
Dziewczyna wciągnęła gwałtownie powietrze i nie mając
nawet siły krzyczeć, wyrzuciwszy w śnieg kufer i różdżkę, puściła się biegiem w
stronę Hogsmeade. Przerażenie i wysokie zaspy nie ułatwiały jej ucieczki, a za
plecami już, już słyszała szczęk bramy i kroki olbrzyma.
Rozległo się sapnięcie i Dominika poczuła na swoim
ramieniu coś ciężkiego.
— Nie dotykaj mnie! — wrzasnęła i odskoczyła na
bezpieczniejszą odległość.
Napastnik okazał się ogromnym mężczyzną ściskającym jedną
z zaśniedziałych lamp, którą zapewne zdjął z ogrodzenia. Puszyste futro i
rozczochrana broda czyniły go jeszcze większym.
Młoda czarownica omal nie zemdlała ze strachu, kiedy
potwór przemówił.
— Cholibka, będziesz cicho, trzpiotko? Ludziska pobudzisz — zagrzmiał tonem wyrzutu i uniósł wyżej latarnię, żeby się jej przyjrzeć. — Ty
się mnie chyba nie boisz, co?
Dominika była zbyt skupiona na groźnej aparycji olbrzyma,
żeby zauważyć, że jego ton stał się wyraźnie łagodniejszy. Powoli, bardzo wolno
napływały do niej wspomnienia – przecież kojarzyła go ze stacji Hogsmeade,
kiedy powitał ich tuż przez rozpoczęciem roku i przejął pierwszaków…
— Się nie martw, jestem gajowym. Zaprowadzę cię do zamku. To twoje? — zapytał, podnosząc jej kufer jak torbę z
zakupami.
Spojrzała na niego z mieszaniną grozy i podziwu.
Jakieś dwadzieścia minut później siedziała na schodach
nieopodal wieży Gryffindoru i przetrząsała swoje rzeczy w poszukiwaniu listu z
Hogwartu, w którym zawarte było hasło do portretu pokaźnej damy w różowej
sukni. Sama nie wiedziała jak udało jej się tu dotrzeć przy tak nietypowej
eskorcie i nie chciała o tym myśleć. Pamiętała tylko, że szła w odległości
kilku stóp od gajowego i przez całą drogę zastanawiała się, czy aby olbrzymy
nie są stworzeniami czarnomagicznymi i nieco żadnymi krwi. Widziała rysunki
olbrzymów w książkach – były pięć razy większe od człowieka, rozwalały wszystko
dookoła i nosiły dziwne przepaski na biodrach. Hogwarcki gajowy nie do końca
spełniał te warunki, ale mimo wszystko...
Do stu kudłoni, gdzie ten list?!
* * * * *
James Potter z szatańskim uśmiechem rozejrzał się po
Pokoju Wspólnym. Na jego polecenie zgromadzone towarzystwo kładło się wygodnie
na podłodze w oczekiwaniu na mroczną opowieść wieczoru. Impreza sylwestrowa
rozkręciła się dobre dwie godziny temu, część zgromadzonych była już nieco podchmielona
i podatna na sugestie, co James skrzętnie wykorzystał.
Według jego diabolicznego planu, Lily Evans, będąca pod
wrażeniem nastroju i strasznej opowieści, strwożona wpadnie w ramiona
przypadkowo znajdującego się obok Rogacza, który znakomicie odegra rolę
dzielnego rycerza. Czy coś w tym stylu.
— Gaszę! — zawołał, sięgając do wyłącznika i starając się
zapamiętać miejsce spoczynku rudowłosej dziewczyny.
Lampy pogasły.
Rozpoczęła się żmudna wędrówka Jamesa przez zrzędliwe i
pokrzykujące gniewnie ciała. Kiedy nareszcie usłyszał znajomy głos („Aua, to
moja stopa!”), klapnął na dywan, rozłożył się wygodnie i wdychając wspaniały
zapach lawendy, zaczął niskim, głuchym głosem:
— Dawno, dawno temu, w małej irlandzkiej wiosce pewna
mugolska dziewczyna nie chciała wyjść za młodego czarodzieja. Odszedł urażony,
ale wcześniej na całą wioskę rzucił klątwę zarazy. Początkowo nic się nie
działo, więc wszyscy wyśmiali czarodzieja. Po tygodniu jednak zaczęły padać
zwierzęta... — James zrobił efektowną pauzę. — Później pojedyncze osoby...
Wszystkich odwiedzała trupia dziewczyna z czerwoną chustką, dlatego mieszkańcy
wioski zabarykadowali się w swoich domach. Pewnej ponurej nocy… — Potter mówił coraz
ciszej, słuchając jednocześnie płytkiego oddechu Lily. — Ukochana czarodzieja
nie mogła zasnąć. Coś chrobotało przy oknie, więc podeszła powoli... Uchyliła
je... A WTEDY!
Rozległo się głuche łupnięcie, kilka osób wrzasnęło ze
strachu. Zaczęła się krótka szamotanina, po upływie której kilka promieni
jasnego światła pomknęło ku wejściu do wieży.
— Nie po oczach... — jęknął intruz, półleżąc na... szkolnym
kufrze?
Zabrzmiały szepty.
— Szyszmora! — sapnął ktoś z tyłu.
— Ja ci dam szyszmorę! — Jamesowi wydawało się, że skądś zna
ten nadąsany głos. Czyżby...
Nagle zrobiło się oślepiająco jasno. To Remus zapalił światło.
— No już, już. To tylko Moon. — I uśmiechnął się do niej
przyjaźnie.
Rozległy się pełne rozczarowania głosy i ludzie zaczęli wracać
do Pokoju.
— Moon? A co ty tu robisz? — zapytał bezmyślnie Potter,
nie będąc jeszcze w stanie wyciągnąć konsekwencji za ten sabotaż.
— Właśnie? — To Syriusz wychylił się zza fotela z butelką
Ognistej Whiskey w ręku.
— Nic. Wróciłam trochę wcześniej – powiedziała dziewczyna
czerwona jak piwonia, wyciągając coś z kufra. — Przyniosłam szampana — dodała
tonem usprawiedliwienia.
Po chwili całe wydarzenie straciło na dramatyczności, a
dostawa Demi doux Épernay spotkała się z pozytywnym odzewem.
Dominika odesłała swój kufer do dormitorium, a Potter,
uzurpując sobie tytuł gospodarza, wprowadził ją do Pokoju Wspólnego, który
wyglądał jak pobojowisko. Były nawet ofiary – chłopak z niesmakiem zauważył, że
kilka osób zasnęło podczas jego opowieści.
— To co, może poczęstujesz się ciasteczkiem? Albo kremowym
piwkiem?
— Chętnie — powiedziała obojętnym tonem, szukając kogoś
wzrokiem. — Daj mi chwilę. — I ruszyła szybkim krokiem w kierunku dwóch
dziewcząt, jakby bała się, że za chwilę zabraknie jej odwagi.
Lily i Patricia patrzyły na nią z ciekawością. Dominika
usiadła obok nich i wypaliła:
— Dostałam waszą kartkę. To było bardzo... Dziękuję. Nie
spodziewałam się po tym, co ostatnio... Jak się zachowywałam. Taka
przeprowadzka jest trudniejsza do zniesienia niż myślałam. Chciałam was bardzo
przeprosić. Też mam coś dla was. — Nerwowy monolog, mimo usiłujących przerwać
go pełnych zrozumienia gestów, zakończył się dopiero teraz.
— Piękne — bąknęła w końcu Lily, patrząc na lśniącą w jej
dłoni bransoletkę z pastelowych muszelek poskręcanych w małe spiralki.
— Pochodzą z południa Francji. Jak większość tego typu
pamiątek podobno przynoszą niebywałe szczęście. — Zdobyła się na nieśmiały
uśmiech, choć ciągle wyglądała na wystraszoną.
— Moja babcia mówi, że szczere intencje potrafią zdziałać
cuda — zauważyła Patricia, obdarzając Dominikę czułym uśmiechem.
— Tak mówi? Myślałam, że jest ekspertką w dziedzinie
czystości krwi, a nie wzruszających aforyzmów? — Kąciki ust rudej zadrgały
ironicznie.
— Ano. Czasami jednak robi sobie przerwy na inne życiowe
mądrości.
Rozległo się krótkie huknięcie, a następnie wołanie
Pottera zapraszającego wszystkich na pokaz fajerwerków.
— Chodźmy — zarządziła Evans, wstając. Widząc ciągle
niepewny wyraz twarzy Dominiki, po przyjacielsku objęła ją ramieniem i odezwała
się dziarskim tonem:
— A ty nie masz nas za co przepraszać, może to my byłyśmy
trochę za mało wyrozumiałe. Czyli wszystko wraca do normy? Nie masz nas dość i
trzymamy się razem?
— Dokładnie tak. — Moon odetchnęła z ulgą i błysnęła
uśmiechem, do którego nareszcie nie musiała się zmuszać.
— W takim razie obejrzyjmy ten cały pokaz, Potter podnieca
się nim już od kilku dni...
Czasami drobne zdarzenia zmieniają ludzkie życie. Mimo
pozornie niewielkiej wagi, stają się przyczynkiem do wspaniałych zwycięstw i
gwałtownych porażek. Panna Moon zaczynała to dostrzegać i doceniać znaczenie
ludzi w swoim życiu. Z większym optymizmem patrzyła w przyszłość, od kiedy cudowna w
swej prostocie kiełkująca przyjaźń nie potępiła jej w trudnych chwilach, ale
nie pytając, nie oceniając, otworzyła przed nią ramiona. Jaki będzie efekt
zmian? Co przyniesie nowy rok? Te same pytania zadawał sobie każdy, kto tej
nocy patrzył w niebo.