„Koniec Corneliusa, początek Merkurego”
– rozdział XIV –
— Dziękuję państwu, to wszystko na dziś. Zapraszam na
kolejne spotkanie w najbliższy poniedziałek.
Dominika odetchnęła ciężko i przeczesując dłonią wilgotne
włosy, wystąpiła z drewnianej obręczy, która tkwiła przed nią, do połowy
zanurzona w zlepionych błotem zalążkach trawy. Właśnie skończyły się pierwsze,
niezbyt owocne zajęcia nauki teleportacji. Mimo, że w myślach powtarzała mantrę
cel-wola-namysł, znaleźć w obręczy udało jej się dwa razy i to tylko dlatego,
że straciła równowagę. Za to Huncwoci jak zwykle dali popis swojego geniuszu
oraz umiejętności magicznych. To znaczy, część Huncwotów. James znalazł się
dokładnie pośrodku drewnianego okręgu, który chwilę wcześniej leżał przed nim i
wszystko byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że w teleportował się, gubiąc po drodze
okulary. Syriuszowi również udało się wykorzystać złotą zasadę ce-wu-en i
teleportował się bez uszczerbku fizycznego, ale za to o kilka jardów bliżej
granicy Zakazanego Lasu niż zamierzał. Jednakże był to spektakularny sukces,
biorąc pod uwagę dokonania reszty uczniów, co wywołało szepty wśród opiekunów
domów, którzy mimo wszystko nie wydawali się przesadnie zaskoczeni. W końcu było to
jedynie potwierdzenie obowiązującego przekonania o nadzwyczajnych zdolnościach
tych dwóch Gryfonów.
Moon pocieszała się faktem, że pomijając huncwockie
wybryki natury, nikt nie osiągnął ciekawszych efektów. Były to dopiero pierwsze
z zaplanowanych dwunastu zajęć, a ona miała przed sobą perspektywę spotkania z
Corneliusem. Jakoś ciężko było jej się całkowicie skupić na teleportacji,
stojąc w zimnej mżawce i powtarzając w myślach zaklęcia białomagiczne. Jednak
starała się na tyle, że prawdopodobnie jej wyniki na treningu z profesorem też
nie będą zbyt zachwycające, jako że wymagał on maksymalnej koncentracji i
zaangażowania.
Poklepała po ramieniu Syriusza, który z dumnym uśmiechem raz
po raz odrzucał mokre włosy z czoła. Mruknęła coś o gigantycznym wypracowaniu i
wmieszała się w tłum uczniów wracających do zamku.
Do spotkania zostało jej jeszcze trochę czasu, więc tym
razem nie musiała się spieszyć. Korzystała z ostatnich chwil względnego relaksu
i pozwoliła dowolnie błądzić swoim myślom, kiedy pokonywała kolejne piętra.
Czasem poszczególne sekcje schodów poruszały się, chrzęszcząc kamieniami, aby
przesunąć się piętro wyżej. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do takich
szczegółów; teraz też przylgnęła do rzeźbionej poręczy, nie śmiejąc iść dalej
zanim schody znieruchomieją.
Ciekawe, co też będzie działo się na dzisiejszych zajęciach.
Cornelius miał nieprzyjemny zwyczaj sprawdzania jej w nieco ekstremalnych
sytuacjach, czego popis dał ostatnim razem, gdy sprowadził do zamku prawdziwego
świergotnika. W obliczu nagłej zmiany taktyki sędziwego profesora Dominika
mogła snuć dowolne rozważania na temat sposobu, w jaki przećwiczone zostaną jej
białomagiczne umiejętności. Znała już proste zaklęcia uspokajające, leczące
rany, ostatnio udało jej się nawet skłonić roślinę do gwałtownego wzrostu,
jednak miała świadomość jak znikoma jest to część tej niezbyt popularnej
dziedziny magii.
Zerknęła na dziwacznie spreparowaną kopię „Damy z łasiczką”
w boleśnie jaskrawych kolorach i skręciła w prawo. Z daleka rozpoznała
popiersie ekscentrycznego czarodzieja z nakryciem głowy w postaci głowonoga,
niedaleko którego znajdowały się drzwi do gabinetu profesora Imnifaya. Chwilę
później stukała już w ich gładką powierzchnię.
— Proszę, panno Moon.
Dominika stanęła w progu i odruchowo spojrzała na masywne
biurko, zza którego zwykł ją witać Cornelius. Profesor jednak podszedł od
strony przeciwnej ściany, przy której piętrzył się stos kartonów wypełnionych
książkami. Biblioteczka za plecami maga była niemal całkowicie ogołocona.
— Panie profesorze… — W zielonych oczach Gryfonki zabłysł
niekłamany niepokój. — Czy pan… Odchodzi?
— Panno Moon, proszę usiąść, nie będziemy przecież rozmawiać
w ten sposób. — Mówiąc to, Imnifay jak zwykle z uśmiechem wskazał jej krzesło.
Dominika przysiadła na jego brzegu, niecierpliwie wpatrując
się w nieco zakłopotaną twarz mężczyzny. Wahał się przez chwilę, najwyraźniej
nie wiedząc jaką przyjąć pozycję. Ostatecznie zajął swój zwykły fotel,
opierając na blacie łokcie i uśmiechając się przepraszająco.
— Rzecz w tym, że wzywają mnie pilne obowiązki. Zresztą
uważam, że moje zadanie tu dobiegło końca. — Spojrzał na nią uważnie spod
ciemnych brwi ułożonych w łagodne łuki. Dziewczyna popatrzyła na niego z
niedowierzaniem.
— Ależ panie profesorze! — wybuchnęła, wstając z miejsca. — Nie może mnie pan teraz zostawić! Przecież ja… Ja jeszcze nic nie
umiem! A najmniej potrafię panować nad Mocą, przecież pan profesor wie… — Nagle
dotarło do niej jak bardzo potrzebuje Corneliusa. Ćwiczenia z nim były dotąd
nieprzyjemnym, ale koniecznym obowiązkiem, nigdy jednak nie myślała, że skończą
się tak szybko. I to teraz, kiedy już dwa razy zdarzyło jej się poważnie
stracić nad sobą kontrolę. Przez myśli przewijały się sceny, które nagle stały
się przerażająco prawdopodobne.
— Panno Moon, proszę usiąść — odezwał się Cornelius
łagodnie. — Chyba nie rozumie pani, że nie jestem już w stanie więcej pani
nauczyć. Od początku mówiłem, że nie jestem Białym Magiem, a jedynie
teoretykiem. Wszystko, co mogłem, przekazałem już pani do tej pory, a pani
znakomicie spełniła moje oczekiwania.
Dominika nie odezwała się, czując ucisk w gardle.
— Musi pani bardziej w siebie wierzyć. — Podsunął jej jeden
z pucharów stojących na biurku. — Proszę się napić, pierwszorzędny sok dyniowy.
Moon machinalnie sięgnęła po czarę, tak skupiona na własnych
zbłąkanych myślach, że nie zauważyła nieruchomego spojrzenia profesora, który
obserwował ją uważnie. Spuściła głowę, wpatrując się w pomarańczową
powierzchnię płynu, podświadomie rejestrując narastające bzyczenie. Szarpnęła
krótko głową, kiedy poczuła łaskotanie w ucho.
— Profesorze — powiedziała powoli, patrząc w poważne,
granatowe oczy czarodzieja. — Co ja mam teraz zrobić?
Mężczyzna nie odpowiedział, przesuwając spojrzenie na
trzymany przez nią puchar.
Dominika również popatrzyła w dół i zobaczyła szamoczącą się
w soku pszczołę. Westchnęła z rezygnacją i wyłowiła stworzonko. Niezbyt przytomnym
wzrokiem patrzyła jak owad niepewnie maszeruje po jej palcu.
— Jakie zaklęcia przyszły pani na myśl?
Gryfonka gwałtownie podniosła spojrzenie na skupioną twarz
Corneliusa. Skąd wiedział, że często, przy nadarzających się problemach, w jej
myślach pojawiają się potencjalne zaklęcia, jakby sugerując ich wykorzystanie?
Nie był to rodzaj świadomego zastanowienia – czary usłużnie wykwitały w jej
umyśle, mimo że części z nich nawet nie znała.
Moon przełknęła ślinę.
— Zaklęcie dezynfekujące sok. Zaklęcie osuszające. —
Spojrzała łagodnie na pszczołę. — I… I zaklęcie zabijające.
— Które z nich pojawiło się pierwsze?
Dominika milczała. Imnifay skinął głową, w jej oczach
odnajdując właściwą odpowiedź.
— To był mój ostatni eksperyment. — Podniósł się w z fotela
i stanął tyłem do okna, tak że na jego tle widziała tylko ciemną sylwetkę
czarodzieja. — Panno Moon, proszę nie obawiać się swojej natury. Tłumienie
faktów i rzeczywistych uczuć to największy błąd, jaki może pani popełnić. One i
tak w końcu wyjdą na jaw, być może w najbardziej nieodpowiednim momencie. —
Założył ramiona na piersiach i zaczął mówić zmienionym głosem, niższym i
wyraźnie przyciszonym. — Tak jak opowiadałem pani przy naszym pierwszym
spotkaniu, każdy ma w sobie pierwiastek zła. U pani granica ta przebiega
wyraźniej niż u innych, ze względu na czystość magii, która w pani krąży. Fakt,
że pierwszą pani myślą było zabicie owada, bynajmniej nie świadczy o pani źle.
On świadczy o potędze danego zaklęcia, o jego wysuwaniu się przed inne, o jego
naturalnej dominacji. To pani wybór pozwala na ocenę, a nie możliwości, jakie
pani posiada.
Zapadła głęboka cisza, przerywana od czasu do czasu cichym
buczeniem pszczoły, która próbowała wzlecieć na nowo.
— Wspaniale było, panią poznać, panno Moon — powiedział w
końcu Imnifay, podchodząc do niej i wyciągając rękę. Dominika wstała i szybko
ją uścisnęła, nie odwzajemniając jednak uśmiechu. — Jest pani niesamowicie
zdolną i utalentowaną osobą i z pewnością usłyszę jeszcze o pani, kiedy tylko
uświadomi sobie pani swoje predyspozycje. Mam nadzieję, że dojdzie do tego
szybko, jak również do naszego kolejnego spotkania. Dziękuję za tak owocną
współpracę. — Skłonił lekko głowę i dopiero wtedy puścił jej dłoń.
— Dziękuję, panie profesorze — powtarzała jak we śnie, wciąż
czując porażającą bezradność. — Dziękuję.
* * * * *
Lily zamknęła oczy i przesunęła końcem pióra wzdłuż krawędzi
nosa. James Potter jak zwykle doprowadzał ją do szału i mimo że często
powtarzała sobie, że już dawno powinna się do tego przyzwyczaić, jego pyszałkowaty
sposób bycia nieodmiennie chwiał jej równowagą psychiczną. Rozchyliła powieki i
wbrew swoim szczerym nadziejom, zobaczyła go, wciąż opartego o gzyms kominka.
— To była bułka z masłem. Egzamin z teleportacji mógłbym
zdać w każdej chwili.
Ruda prychnęła demonstracyjnie głośno znad swojego eseju i
ze złością wycisnęła kilka słów na pergaminie. Pełne samouwielbienia spojrzenie
Pottera powędrowało w jej kierunku.
— Nie zamartwiaj się, Liluś. Jestem pewien, że gdybyś miała
ukończone siedemnaście lat, byłabyś niewiele gorsza ode mnie — zapewnił,
rozkoszując się szeroką gamą grymasów na jej lekko piegowatej twarzy.
— Słuchaj, zarozumialcu, a może byś tak uwolnił mnie od tej
tortury i przeszedł się na krótki spacer? — zapytała, nie podnosząc wzroku,
chociaż pióro stało w miejscu, dygocząc lekko.
— Chętnie, jeśli pójdziesz ze mną. To jak będzie?
— Zgadnij — rzuciła jadowicie, zerknąwszy morderczym
wzrokiem na Blacka, który najwyraźniej świetnie się bawił. — A ty może
zainteresowałbyś się oddaniem lektur pani Pince. Już dawno przekroczyłeś termin
zwrotu.
— Och nie, i co teraz? — zakpił Syriusz. — Nie będę mógł
wypożyczać książek. A tak się składa, że mogę sobie stamtąd zabrać co zechcę i
kiedy zechcę.
James rzucił mu szybkie spojrzenie, ale pierwszy
zainterweniował Remus.
— Wiesz co, Łapo, ja chyba też muszę oddać Mutacje na
poziomie anatomicznym, więc możemy to załatwić przy okazji — powiedział,
klepnąwszy przyjaciela w ramię.
Black wzruszył lekceważąco ramionami, ale podniósł się z
fotela i nonszalancko, ostentacyjnie demonstrując brak entuzjazmu, pomaszerował
za Lupinem.
Lily podejrzliwie spojrzała na Pottera. Jego orzechowe oczy
zwęziły się w uśmiechu.
* * * * *
W gęstniejącej ciemności zanurzyli się w dolinę.
Śnieżysty Potok płynął wzdłuż jej zachodniego skraju i wkrótce osiągnęli bród,
gdzie płytka woda głośno obijała się o kamienie. Przejścia pilnowali strażnicy,
którzy wynurzyli się z cienia na widok nadjeżdżających, a widząc monarchę,
wołali radośnie…
— Siemasz, Moon!
Dominika głośno zachłysnęła się powietrzem, odruchowo
zatrzaskując księgę. Kiedy podniosła spłoszone spojrzenie, spotkało się ono z
czarnymi oczami Syriusza.
— Do diabła — powiedziała zirytowana. — Czy ty zawsze musisz
mnie tak potajemnie nachodzić w najmniej odpowiednim momencie? Myślałam, że to
znowu Pince.
— Ha. A mnie się wydaje, że wybieram same najlepsze. Też
masz zatargi z naszą słodką bibliotekarką?
— Skąd — parsknęła Dominika, dla której biblioteka była
swoistą świątynią, do której pielgrzymowała częściej niż Syriusz uważał za
stosowne. — Ten szlaban to najlepsza rzecz w moim życiu. Naprawiam książki,
wiesz. — Zamachała nonszalancko różdżką, wskazując obszar swojej pracy. Black
wstrzymał jej dłoń w momencie, kiedy z różdżki posypały się iskry
niebezpiecznie blisko sterty woluminów. — Przyklejam okładki, poluzowane
kartki, takie tam. Aż dziw, co ci uczniowie robią z tymi biedactwami —
westchnęła, patrząc z czułością na brudne, wytłaczane grzbiety.
Gryfon skrzywił się z niesmakiem.
— Brzmisz jak Pince albo Plumpton. Jeszcze trochę i zacznę
się wstydzić, że pozwalam ci z nami siedzieć przy stole.
Moon zignorowała tę uwagę bądź zwyczajnie nie usłyszała jej,
ponownie otwierając książkę i uważnie oglądając tekst.
Syriusz patrzył na nią przez chwilę, po czym przeniósł wzrok na
niezbyt imponującą kupkę pieczołowicie ułożonych ksiąg.
— Tyle udało ci się zrobić? — zapytał kpiąco. — No, to musi
być wyjątkowo ciężka praca. Gdzie tam szorowanie pucharów w Izbie Pamięci, to
jest dopiero harówka.
Dominika spłonęła rumieńcem.
— No bo… No… — odezwała się cicho. — Otwieram książkę, żeby
zobaczyć czy wszystko z nią w porządku, prawda, a ona nagle okazuje się tak
interesująca i jakby nagle nie potrafię się powstrzymać, żeby… No wiesz. A
Pince ciągle mnie sprawdza.
— Jakby nagle — powtórzył w zamyśleniu Black, przyglądając
jej się z politowaniem. — Wiesz co, kochana, najlepiej będzie jak umówię cię na
wizytę u starego, dobrego Munga.
— Nie wiem kim jest Mungo, a teraz spadaj, bo mam
absorbujący szlaban.
— To szpital, Moon, szpital. Mają tam specjalny oddział dla
świrów.
— A tak, rzeczywiście — odparła dziewczyna nonszalancko, nie
odrywając wzroku od pożółkłej karty. Syriusz nie był pewien czy w ogóle dotarł
do niej sens jego wypowiedzi. W każdym razie nie zapowiadała się ani ciekawa
pogawędka, ani nawet przyzwoita kłótnia, więc leniwie odmaszerował do biurka
bibliotekarki, przy którym Lupin wypożyczał książki. Kiedy pani Pince z uwagą
oglądała kartę Lunatyka, jakby nie był tu stałym bywalcem od sześciu lat, ktoś
klepnął Syriusza w ramię.
— Hej, Black! — Odwrócił się i zobaczył przed sobą kapitana
quidditchowej drużyny Gryfonów.
— Middleton. Cześć.
— Słuchaj, za tydzień, jak wszyscy wiemy i pamiętamy,
szykuje nam się mecz ze Slytherinem. Chciałbym zrobić przynajmniej trzy
dodatkowe treningi przed rozgrywkami. Mógłbyś to przekazać Potterowi i
Kidney’owi? Jakoś trudno mi ich ostatnio złapać.
— Jasne — odparł Syriusz bez mrugnięcia, świadomy, że przez
ostatnie dni on i James z premedytacją unikali Malcolma. Mieli ciekawsze rzeczy
na głowie niż nużące treningi, zwłaszcza że byli na tyle pewni swoich
umiejętności miotlarskich, że uważali owe spotkania za stratę czasu,
przynajmniej dopóki pogoda była beznadziejna.
Już miał odwrócić się, żeby ponaglić Lupina, kiedy kapitan
zatrzymał go gestem.
— Mam do ciebie jeszcze jedną sprawę. Widziałam jak
rozmawiasz z tą blondynką, Dominiką. Często ją widzę w tej bibliotece, w
końcu niedługo OWUTEMy, ale wiesz… — Podrapał ucho w zakłopotaniu. — Nie za
bardzo wiem jak do niej zagadać, bo to chyba strasznie banalne gadać o książkach w
bibliotece, no nie? Może mógłbyś mi powiedzieć czym ona się interesuje,
podrzucić jakiś temat…
Black zgromił go spojrzeniem. Middleton był wysoki,
niebieskooki, podobno w damskich kręgach uchodził za całkiem przystojnego i
interesującego chłopaka. A tu nagle życzy sobie jego pomocy w podrywaniu Moon!
Niedoczekanie. I pomyśleć, że dał się nabrać, że Moon tylko się tu uczy i
odrabia szlabany! Oczywiście, uczy się, raczej strzela oczami znad książek i
prowokuje. O nie. Jako jej przyjaciel, Łapa stanowczo stwierdził, że po
pierwsze dziewczyna nie ma czasu na jakieś romanse, kiedy tuż przed nią SUMy, a
poza tym Middleton nie był dla niej odpowiedni. Co miał przeciwko niemu?
Syriusz nie wiedział, ponieważ nie miał teraz czasu, żeby się nad tym
zastanawiać. Malcolm patrzył na niego wyczekująco i wyraźnie oczekiwał
odpowiedzi.
— Hm — mruknął Black, żeby zyskać na czasie. Wymyślone
wcześniej argumenty raczej nie zniechęciłyby tego Gryfona, więc koniecznie
musiał szybko spreparować coś lepszego. Nagle doznał olśnienia. — Słuchaj,
rozumiem twoje wątpliwości, ale sprawa jest z góry przegrana. — Z udawanym
współczuciem spojrzał na pełną niedowierzania minę Malcolma i pokiwał głową. —
Poza biblioteką ona często przebywa z taką jedną przyjaciółką. No wiesz,
Macmillan, taka sobie brunetka. No i ona, wiesz… — Syriusz zamachał wymownie
rękami, ale nie widząc zrozumienia na twarzy Gryfona, westchnął. — Ma nieco
inną orientację. Przykro mi.
Chłopak wytrzeszczył na niego oczy, ale zanim zdążył
wykrztusić cokolwiek, Syriusz rzucił pospiesznie kilka słów pożegnania i
pomaszerował za niczego niepodejrzewającym Remusem.
— Kolejna brawurowa akcja najlepszego pałkarza Gryfonów!
Punkt! — zaintonował cicho.
* * * * *
Niewielką salę na szczycie Wieży Północnej charakteryzowała
zazwyczaj atmosfera pełna niechęci i znudzenia. Owego marcowego popołudnia nie
było inaczej, dodatkowo jednak zwykła cisza zakłócana melodiami wysłużonego
gramofonu, mętniała i nikła przy dźwiękach przewracanych leniwie kartek. Tego
jednak nie można nazwać niepodważalną normą.
— Nie wierzę, no, nie wierzę — mamrotała raz po raz
Dominika, niecierpliwie przerzucając bladożółte strony podręcznika. — To musi
tu być. To musi być wykonalne i ja muszę mieć dowód.
— Odbiło ci — stwierdziła Patricia ze stoickim spokojem,
pakując kolejnego ślimaka-żelka do ust.
— Wcale nie, najwyższy czas, żeby ktoś zaczął podchodzić
poważnie do wróżbiarstwa — zaoponowała Evans. — Okay, zakładanie, ze każdy z
nas ma talent do przepowiadania przyszłości mija się z celem, ale przedmiot to
jednak przedmiot i wpływa na naszą przyszłość, która już niedługo…
— Lily, błagam cię — warknęła Moon. — Zaraz oszaleję, więc
nie mów mi o mojej przyszłości, kiedy muszę znaleźć kupkę popiołów w
podręczniku analogiczną do kupki popiołów przede mną.
Ruda wzruszyła ramionami i niby przypadkiem szturchnęła
leżący przed nią poszarzały proszek, po czym bystro zajrzała do książki.
— Lepsze to niż odprawianie takich huncwockich występów —
powiedziała, skrobiąc pospiesznie notatki.
Dominika zerknęła pożądliwie na jej pergamin, ale nagle coś
szturchnęło ją mocno w bok.
— Potter — burknęła, widząc znajomy błysk szkieł tuż obok
swojego pufa. — Spadaj.
— Słuchaj, mam do ciebie interes.
— W to nie wątpię, ty zawsze masz jakiś interes jak do mnie
przychodzisz. Lily, jak myślisz, czy mój popiół zaczął nagle odpowiadać
kombinacji „uważaj na niewłaściwie znajomości”?
— Czy ty nie możesz po prostu… — zaczął okularnik z
niechęcią, wpychając się niezgrabnie pomiędzy sąsiadujące pufy. Wtem jego ręka
zsunęła się na blat tak niefortunnie, że wylądowała dokładnie pośrodku
przedmiotu badań Dominiki, co wywołało pełen rozczarowania okrzyk zarówno z
jego ust, jak i ze strony poszkodowanej.
— Ty durniu, coś ty zrobił! — syczała, próżno usypując nową
kupkę popiołu, bo przy ich stoliku pojawiła się zagniewana profesor Tattle.
— Potter, huncwocie zatwardziały, precz na swoje miejsce! —
powiedziała rozdygotanym głosem, biorąc się pod boki. Dominika z ponurą miną
obserwowała szkarłatne plamy, które kolejno wykwitały na policzkach czarownicy.
— Panno Moon, ignorancja w zakresie wróżbiarstwa nie usprawiedliwia braku
szacunku do przedmiotu. Odejmuję Gryffindorowi dziesięć punktów za każde z was.
— Super — mruknęła dziewczyna, końcem różdżki rysując
esy-floresy w resztkach poszarzałego proszku.
Przecież nigdy nie zdobędzie dowodów na nieuczciwość
nauczycielki wróżbiarstwa, kiedy wszystkie swoje niepowodzenia będzie mogła
zrzucić na wygłupy Huncwotów i własny brak zaangażowania. W porządku, byli też
inni uczniowie, ale nie każdy miał ochotę chwalić się stopniami, zresztą powinna
to sobie udowodnić na największej liczbie przypadków, a najlepiej osobiście.
Wciąż brakło jej uzasadnienia stronniczości Thelmy Tattle, ale wierzyła, że
kiedy zdobędzie wszystkie niezbędne dane, rozwiązanie znajdzie się samo.
Pozostałe kilkanaście minut zajęć przesiedziała w milczeniu
pełnym niezbyt optymistycznych myśli, więc kiedy zabrzmiał dzwon oznajmiający
koniec lekcji, podniosła się ze swojego miejsca z wyraźną ulgą. Pożegnała przyjaciółki i, demonstracyjnie
ignorując Huncwotów, zeszła po drabinie i ruszyła wąskim korytarzem pełnym
zakrętów i pustych ram obrazów. Kiedy zerknęła na swój plan w celu sprawdzenia
numeru sali, w której miały odbyć się kolejne zajęcia, coś mocno pociągnęło ją
za łokieć i bez trudu wciągnęło za jedne z niepozornych drzwi tkwiących w
kamiennej ścianie. Natychmiast wyszarpnęła różdżkę z kieszeni i stanęła w
lekkim rozkroku.
Uniosła brwi widząc Jamesa i Syriusza, ale nie opuściła
różdżki.
— Czego chcecie? — zapytała ostrożnie, ukradkiem rozglądając
się dookoła. Jak na komórkę na miotły była całkiem obszerna. Plumpton musiał
mieć ubaw. Za jej plecami stały wysłużone miotły i jakieś wiaderka, wszędzie
wokół walały się kolorowe butelki z magicznymi wywabiaczami.
Huncwoci wymienili się znaczącymi spojrzeniami.
— Słuchajcie, nic wam ostatnio nie zrobiłam, za to wy
psujecie mi karierę wróżbitki, więc wolałabym mieć z wami nieco mniej kontaktu
w najbliższym czasie.
— W tym rzecz, Moon. — Syriusz objął ją ramieniem. — Liczymy
na zacieśnienie kontaktów.
Dominika spojrzała na niego z ukosa. Takie gesty kojarzyły się jej z
nachalnymi akwizytorami sprzedającymi podejrzane odkurzacze.
— To znaczy?
— Nie wątpimy w twoją niebywałą ambicję i inteligencję,
dlatego chcielibyśmy zasięgnąć twojej eksperckiej opinii w pewnej istotnej
sprawie — powiedział wyniośle James, nonszalancko zakładając ramiona na
piersiach.
— Nie bajeruj mnie, tylko mów konkrety i wynośmy się stąd,
bo mnie te tutejsze specyfiki podduszają.
— Chcemy, żebyś wybrała się z nami do Zakazanego Lasu i
pomogła nam znaleźć pewne składniki — oświadczył spokojnie Black, przemawiając
do wiadra, które właśnie przestawiał, żeby zająć wygodniejszą pozycję.
Dominika otworzyła usta, zamierzając przypomnieć im, że to
nielegalne i mogą mieć kłopoty, ale szybko zrozumiała jak idiotycznie to
zabrzmi, więc je zamknęła.
— Dlaczego akurat ja mam wam pomóc? — Skrzywiła się z
niechęcią. Zakazany Las nigdy specjalnie jej nie kusił, zwłaszcza kiedy
pomyślało się, czemu właściwie jest zakazany oraz co, poza zwykłymi dzikami i
jeżami, może w nim sobie mieszkać.
— Nie łudź się, Moon, nie przychodzimy do ciebie dlatego, że
jakoś szczególnie cię lubimy. — Potter nie odmówił sobie złośliwego uśmiechu. —
Żaden z nas nie chodzi na zielarstwo. No, może poza Glizdogonem, ale jego
wiedzy nie możemy ślepo zaufać, sama rozumiesz, nie otrulibyśmy się na własne
życzenie. Lilunia też je olała, więc jesteśmy w nieprzyjemnej sytuacji.
— Patricia ma zielarstwo — odezwała się chłodno.
— O! I po problemie. — James klasnął w ręce. — Chodź,
Łapciu, jaka szkoda, że nie mamy planu Macmillan, byłoby o wiele szybciej i
przyjemniej.
— A mój macie? — zdziwiła się Dominika, ale Syriusz
zainterweniował natychmiast, roztaczając przed nią perspektywy urokliwej
wycieczki i poszerzania wiedzy praktycznej.
Blondynka zawahała się. Nieszczególnie lubiła łamać zakazy
Dumbledore’a, ale zwykle nie miała też większych wyrzutów sumienia, jeśli to się
czasem zdarzyło – Huncowci bywali przekonujący, kiedy im na czymś zależało.
Zresztą perspektywa zobaczenia na własne oczy roślin, które do tej pory
widziała jedynie w podręcznikach albo jako zasuszone ingrediencje do eliksirów…
Nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Huncwoci kiwali
zachęcająco głowami.
Ach, przecież wymkną się tylko na trochę i na pewno nie będą
zagłębiać się w Las, na skraju pewnie znajdą wszystko, co będzie potrzebne.
— A kiedy? — Oczami wyobraźni widziała już junipery i
wiciokrzewy zamiast twarzy Pottera.
— Dziś w nocy.
* * * * *
— Nie wiem, czy to taki dobry pomysł — mruknął James,
siedząc na łóżku w dormitorium szóstoklasistów i beznamiętnie przyglądając się
staraniom Syriusza szukającego plecaka. Nagle z poziomu podłogi dał się słyszeć
stłumiony okrzyk triumfu, szybko zastąpiony szpetnym przekleństwem, kiedy Black
uderzył głową w drewnianą kolumienkę.
Potter, nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął swoje głośne
rozważania.
— No wiesz, żeby pokazywać jej pelerynę. Jak dla mnie, to
już zbyt duże wtajemniczenie.
— Rogaczu, czy mógłbyś się łaskawie zamknąć i zastanowić nad
swoimi problemami gdzie indziej? — wysapał ze złością Remus, unosząc głowę znad
poduszki. — Niektórzy o tej godzinie śpią.
— A jak inaczej zamierzasz ominąć nocne patrole? — zapytał
Syriusz, kompletnie ignorując uwagę Lupina, najwyraźniej zajęty wysypywaniem
zawartości plecaka na podłogę.
Potter niechętnie wzruszył ramionami.
— Może od razu dajmy jej Mapę, pokażmy tajne przejścia,
nadajmy ksywę i załóżmy oddzielną kartotekę u Plumptona…
— Rogacz, oszalałeś? — Black wreszcie spojrzał na
przyjaciela. — Przecież sami ją na to namówiliśmy. I nie ma mowy, żeby
dołączyła do naszej paczki, nikt nie zamierza jej tego proponować. Zresztą nie
sądzę, żeby ona miała takie ambicje.
— Daj kwintopedowi palec, a zeżre ci rękę aż po łokieć —
oświadczył filozoficznie okularnik, na co Syriusz spojrzał na niego z jeszcze
większym zdziwieniem.
— Moja babcia zawsze tak mówiła.
Rozległo się ciche stukanie. James machnął ręką i podniósł
się z łóżka z męczeńskim westchnieniem.
Kiedy otworzył drzwi, do środka wsunęła się Dominika.
Wyglądała na bardzo podekscytowaną, gdy omijała sterty ubrań, żeby dotrzeć do
pustego kawałka podłogi, ale nie to najbardziej rzucało się w oczy.
— Na jaja memrotka, Moon — powiedział Black, odkładając na
bok plecak i przyglądając się jej w osłupieniu. — Wyglądasz…
— Jak garboróg — zaśmiał się James.
Dziewczyna nie przejęła się zbytnio tym komentarzem i
uśmiechnęła się przepraszająco. Rzuciła okiem na swój odświętny strój: płaszcz,
ciepłe skarpetki, szalik, obszerny plecak oraz mnóstwo szklanych
podzwaniających cicho fiolek, pozawieszanych na cienkich linkach.
— Pomyślałam, że to świetna okazja, żeby zdobyć rzadkie
składniki eliksirów, no wiecie, do użytku dormitorialnego. — Cisza, która
zapadła po tym oświadczeniu, zmusiła ją do dodania buntowniczym tonem. — Chyba
nie myśleliście, że nadstawię dla was kark bezinteresownie. Też przyda mi się
parę rzeczy!
— Jasne. — Syriusz zarzucił na plecy piękną, czarną pelerynę
obszytą srebrzystym futrem i sięgnął po plecak. — Dobrze, dziewczęta, bierzemy
się do pracy.
Potter, mamrocząc coś nienawistnie pod nosem, sięgnął po
kawał skrzącego się, cienkiego materiału.
— Ooch! Co to? — Dominika wytrzeszczyła oczy, patrząc na
artefakt w zachwycie.
— Peleryna-niewidka – powiedział z dumą James, najwyraźniej mimowolnie
zadowolony z wrażenia, jakie na niej wywołał. — Od lat jest w mojej rodzinie.
Wskakujcie.
Tłocząc się z wyraźnym dyskomfortem pod niezbyt obszerną
peleryną, zaczęli powoli wycofywać się do Pokoju Wspólnego. Moon nie mogła
powstrzymać się od cichego komentowania tak wspaniałego wynalazku jak niewidka,
jednocześnie podzwaniając swoimi fiolkami i przy świetle różdżki oglądając
listę pożądanych przez Huncwotów roślin.
— To niesamowite, że w tym lesie można znaleźć takie… Auć,
to moja stopa!
— Przepraszam — jęknął Syriusz.
— Nie martwcie się — szepnął James, całym ciężarem ciała
napierając na wrota wejściowe. — Jak będziemy w lesie, zdejmiemy pelerynę,
przecież cokolwiek tam jest, i tak nas wyczuje.
— Jak to? — zapytała ze zgrozą Dominika, ale nikt jej nie
odpowiedział. Nagle wsparcie dwóch rosłych młodzieńców przestało jej
wystarczać. Poczuła na sobie ciepło Syriusza, kiedy sięgnął za nią, żeby
szczelniej zaciągnąć pelerynę. Wzdrygnęła się lekko i namacała różdżkę w
kieszeni płaszcza.
Odetchnęła głośno orzeźwiającym, nocnym powietrzem. Niebo
wydawało się zupełnie czarne poza jego zachodnią częścią, gdzie lśnił
srebrzysty sierp księżyca, otoczony fioletowymi i granatowymi strzępami chmur.
Panowała cisza, zakłócana niekiedy szuraniem stóp o podłoże skąpo poznaczone
zalążkami trawy.
Kiedy doszli do skraju Zakazanego Lasu, drzewa wydawały się
proste, dumne i obojętnie nieruchome. Dominika zastanawiała się, czy to
możliwe, że oprócz swojego nerwowego oddechu pod peleryną słyszała też płytkie
tchnienia Jamesa i Syriusza, lecz jej wszystkie chaotyczne myśli urwały się,
kiedy przekroczyli próg lasu.
Nagle jej zmysły wyostrzyły się rozpaczliwie, więc
wzdrygnęła się, kiedy dziwnie śliska i półmaterialna peleryna ześlizgnęła się z
jej ramion i powędrowała do plecaka Jamesa. Wzrok z trudem przyzwyczajał się do
nowej rzeczywistości, jednak dostrzegała jeszcze powykrzywiane sęki i
nierówności kory. Drzewa pachniały ziemią, na ich gałęziach jeszcze nie
pojawiły się liście, lecz gdzieniegdzie czuć było aromatyczne igliwie. Któryś z
chłopców zażartował swobodnie, ale tego Moon już nie dosłyszała zbyt zajęcia
zadzieraniem głowy i uporczywym wbijaniem wzroku w nieprzeniknioną ciemność. Po
chwili Syriusz ujął ją pod ramię i poprowadził w głąb lasu.
Miejsce było niesamowite. Gdyby nie myśli o akromantulach i
wilkołakach, które teoretycznie mogły czaić się za każdym kolejnym krzakiem,
może nawet czerpałaby przyjemność z maszerowania stabilnym, wychodzonym
szlakiem. Tymczasem kurczowo trzymała Blacka za ramię, a Pottera za pasek u
plecaka. Chłopcy rzucali bladoniebieskie światło na ścieżkę wzdłuż której
kłębiły się drobne rośliny i krzaki. Dalej Moon starała się nie patrzeć zbyt
często, bo giętkie cienie ślizgały się po pniach drzew, za to wciąż rzucała
spojrzenia za siebie, upewniając się czy księżyc oświetla jeszcze skraj lasu. W
końcu stwierdziła stanowczo, że zaszli już wystarczająco daleko i czas przerwać
ten nastrojowy spacer, o czym nie omieszkała się poinformować towarzyszy.
— Słuchaj, Moon, jest jedno miejsce, gdzie mogłabyś sobie
pohasać, ale… — James urwał, widząc jak Syriusz przewraca oczami. — No dobra,
jak chcesz, to możesz zacząć szukać rzeczy z listy. Ale nie odchodź za daleko i
miej różdżkę pod ręką.
Dominika zignorowała fakt, że jest traktowana jak niezbyt
rozumne dziecko, i postanowiła wziąć się w garść. W końcu wokół nie dało się
słyszeć żadnych niepokojących głosów, więc na razie nie musiała się niczym
martwić. Użyła Lumos i rozejrzała się. Stąd i zowąd wyglądały liście
różnych wielkości i kształtów, nietknięte przez mróz, więc nie dziwiła się
Huncwotom, że poczuli się zdezorientowani. Przykucnęła i po kolei,
systematycznie zaczęła badać rośliny.
Młody Black krążył w okolicy, zataczając coraz większe kręgi
wokół Moon. Początkowo, kiedy zobaczył przerażenie w jej oczach, podwójnie
lśniące w blasku księżyca, żałował propozycji wyprawy do Zakazanego Lasu, ale
teraz zmieniał zdanie, widząc jak dziewczyna wzdycha na widok kolejnych
sadzonek, które pakowała do swojego plecaka.
— Syriuszu! — Usłyszał podniecony szept kilka stóp dalej.
Znalazł skuloną pod drzewem Dominikę i przykucnął.
Dziewczyna w jednej ręce ściskała różdżkę, której promień padał na roślinę,
którą trzymała w drugiej dłoni. Wyglądała jak wysoki, niezbyt urodziwy chwast,
skąpo wyposażony w liście i kielich z ciemnym środkiem na samym czubku.
Wydawało mu się, że gdzieś już ją widział.
— To lulek czarny. Nazywany śpiącym zielem albo…
— Świńską fasolą? — mruknął, przypomniawszy sobie jedną z
nielicznych sentencji profesor Sprout, które zalegały mu w pamięci.
— Zgadza się! — pisnęła Gryfonka, uśmiechając się jeszcze
szerzej. Syriusz poczuł się, jakby wyjątkowo celnie odbił tłuczka, decydująco
wpływając na wynik meczu. Usta wygięły mu się lekko. — To niesamowite, że udało
się nam go znaleźć. To znaczy, nie był na waszej liście, ale jest bardzo silnym
środkiem uzdrawiającym, niezbyt rzadkim, co prawda, ale też nie każdy potrafi
odróżnić go od zwykłego szkodnika…
— Moon, mogłabyś się pospieszyć? — To James stanął nad nimi
ze srogą miną. — Właśnie marzną mi części ciała, o których damy nie powinny
słyszeć.
Dominika zaśmiała się nerwowo, wracając do rzeczywistości
pełnej powyginanych gałęzi i ukrytych potworów, a Syriusz skwapliwie pomógł jej
wstać i otrzepać szatę z kawałków kory. Wydawało mu się, jakby ciepło z jej
dłoni spłynęło wprost do jego piersi, ale chwila ta nie trwała długo –
dziewczyna odwróciła się szybko i zagarnęła poły płaszcza, wracając w stronę
ścieżki. Black westchnął cicho i ciężkim krokiem poszedł za nią.
James przodował niewielkiemu orszakowi, bez wahania idąc
szlakiem, który coraz częściej ginął w gęstych, kolczastych krzakach. Przez
dłuższy czas szli w milczeniu, stopniowo tracąc orientację w kwestii godziny, a
w przypadku Dominiki również miejsca, bowiem Potter w pewnym momencie skręcił
ostro i zaczął kluczyć między drzewami coraz gęściej piętrzącymi się przed
ich oczami. W pewnym momencie Gryfonka zatrzymała się gwałtownie, słysząc
szelest wśród gałęzi, a Black wpadł na nią bezwiednie. Musiał przysiąc na
własną matkę, że to była tylko wiewiórka, kiedy próbował ją przekonać do
dalszej drogi. W duchu śmiał się do rozpuku, świadom, jak bezwartościowa jest
to przysięga.
Po długich chwilach i krótkich wątpliwościach James
zatrzymał się. Światło z jego różdżki nagle rozprzestrzeniło się i rozmnożyło.
Przed nimi migotała nieprzenikniona tafla jeziora.
— No, pani zielarko. — Okularnik zatarł ręce i wypchnął ją
do przodu. — Im szybciej je znajdziemy, tym mniej potworków znajdzie nas.
Syriusz parsknął na widok nietęgiej miny Dominiki.
— Rozdzielmy się — powiedziała głucho. — Powiem wam, czego
macie szukać, ale nie odchodźcie poza zasięg wzroku, jasne?
Wydawszy chłopcom łopatologiczne instrukcje, wzięła się pod
boki i rozejrzała wokół. Jezioro było nieduże, nie sposób było jednak odgadnąć,
czy jest głębokie. Nieco niepokojące wrażenie sprawiał fakt, że jego tafla
marszczyła się nieustannie, jakby pod wpływem wiatru, które nie mógł mieć tu
dostępu. Nieco na lewo znajdował się obszar, na którym drzewa rosły znacznie
rzadziej, przechodzący w polanę. Tam skierowała swoje kroki, na sam koniec
zostawiając zdobycie pręcików czarnych lilii, które mogły czaić się gdzieś na
powierzchni jeziora.
— Oho, betel — powiedziała po chwili zadowolona. Zebrała
szybko kilka liści i wcisnęła je do kieszeni. Co jakiś czas znajdowała kolejne
przydatne ziele, teraz jednak starała się szukać konkretnych rzeczy z listy,
inaczej bowiem spędziliby w lesie całą noc. Posuwała się systematycznie po
kilka stóp, uważnie wypatrując znajomych kształtów w bladoniebieskim świetle
różdżki. W pewnym momencie usłyszała ciężkie stąpnięcie.
— Syriusz? — zapytała niepewnie i rozejrzała się. Żaden z
chłopców nie znajdował się na linii jej wzroku. Przełknęła ślinę i odezwała się
niemal bezgłośnie. — James?
Podniosła się z klęczek i znieruchomiała. Nagle brak
odgłosów przestał wydawać się jej taki korzystny. Jakby w odpowiedzi na ten
wniosek, dziwny dźwięk powtórzył się.
Zacisnęła palce na różdżce i zaczęła powoli wycofywać się w
kierunku, w którym – miała wrażenie – powinno znajdować się jezioro. Wszystko
wokół skrywała ciemność, przecinana jedynie cienkim strumieniem światła, które
rzucała różdżka, rozpaczliwie kierowana w coraz to nowe strony.
— Huncwoci, jeśli to wy… — wyszeptała, czując jak łzy
ściskają jej gardło.
Nagle rozległa się seria głuchych uderzeń o ziemię i
dziewczyna wreszcie zlokalizowała ich źródło. Odwróciła się błyskawicznie w
tamtym kierunku i cofnęła o kilka kroków.
Tuż przed nią stała legendarna, dumna i smukła postać,
porażająca jednocześnie wrażeniem piękna i dzikości zamkniętych w jedynym
ciele.
— Witaj, Dominiko — uśmiechnął się centaur.
Moon nie odezwała się. Chaotycznie przypominała sobie
wszystko, co kiedykolwiek przeczytała o tych stworzeniach, ale nagle wiedza
książkowa okazała się zupełnie bezużyteczna. Stała sztywno, bojąc się odwrócić
wzrok od niespodziewanego towarzysza i wykonać jakikolwiek ruch.
Spojrzenie centaura powędrowało w kierunku jej różdżki,
którą kurczowo ściskała w dłoni, nie potrafiąc zrobić z niej żadnego użytku.
— Nie obawiaj się, nie zrobię ci krzywdy. — Jego usta
rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu. Gdyby nie tułów konia, byłby
bardzo urodziwym młodzieńcem o harmonijnych, łagodnych rysach twarzy i
kasztanowych włosach falami opadającymi na kształtne ramiona. Jego naga pierś
wolno opadała i unosiła się, gładko przechodząc w lśniącą sierść. Pozwalał jej
się obserwować, z uśmiechem wodząc za spłoszonym spojrzeniem, które w końcu
zatrzymało się na jego dłoni. Ze swoistą gracją trzymał w niej rozłożysty kwiat
czarnej lilii.
— Piękny i niebezpieczny zarazem — powiedział, a jego uśmiech
przygasł. — Nie powinnaś spacerować nocą po lesie, Dominiko Moon. Wszystkie
stworzenia bez trudu dosłyszały oddechy twoje i twoich towarzyszy.
— Przepraszam — odezwała się cicho, uznając, że najlepszą
postawą w tej sytuacji jest pokora, którą być może jakoś przebłaga centaura, a
potem znajdzie Huncwotów i raz na zawsze opuści Zakazany Las. Mężczyzna nie
odrywał od niej zamyślonego spojrzenia i nawet nie mrugnął powieką, kiedy
gdzieś niedaleko rozległ się tętent kopyt, a po chwili przy jego boku stanął kolejny
centaur, niecierpliwie potrząsający jasną grzywą. Leniwie przeniósł spojrzenie
na zszokowaną Dominikę, po czym odchylił głowę i głęboko odetchnął z
zamkniętymi oczami.
— Merkury rozpoczął już swą drogę.
Następnie zgiął przednie nogi i uklęknął. Kasztanowłosy
centaur pochylił głowę i położył rękę na sercu. Nie minęło kilka minut, kiedy
pojawiła się reszta stada, zachowując się w podobny, niezrozumiały sposób.
Część z nich miała przewieszone przez piersi łuki oraz kołczany, innym
zwieszały się po bokach niewielkie sakiewki. Żaden już na nią nie patrzył i nie
odzywał się. Taki stan utrzymywał się przez kilka niemiłosiernie długich chwil.
W końcu centaur z kasztanowymi puklami podniósł głowę i odezwał się, jakby ich
rozmowa nie została przerwana.
— Nasze spotkanie od wieków było zapisane w gwiazdach —
powiedział, wznosząc wzrok w stronę nieba, które na polanie prześwitywało
między gałęziami. Jego towarzysze też zaczęli przyjmować naturalne postawy i
patrzeć w górę. Dominika nie wiedziała, co odpowiedzieć na tak zagadkowe uwagi.
— Tak, od wieków… Jednak wizyta Córki Ziemi wciąż jest wielkim zaszczytem dla
rasy centaurów.
— Córki? — szepnęła Moon, a jej oczy mimowolnie rozszerzyły
się jeszcze bardziej. Orzechowe tęczówki przyglądały jej się z krępującą
powagą.
— Wszystkie stworzenia są dziećmi natury, ale tylko przez
niektóre przepływa jej energia — odezwał się centaur o czarnych oczach. Nie
powiedział jednak nic więcej. Odchylił głowę, jakby nasłuchiwał.
Wszystkie spojrzenia przesunęły się na skraj polany, gdzie
stanął zadyszany Syriusz.
— O cholera — jęknął, patrząc na stado.
— Syriusz Black — powiedział łagodnie kasztanowłosy centaur.
— Twoja gwiazda zawsze jasno płonie, skazana na wieczne spalanie.
Chłopak porozumiał się spojrzeniem z Dominiką, która lekko
wzruszyła ramionami. Żaden z centaurów nie uklęknął przed Łapą, ale była prawie
pewna, że tej nocy nie zrobią im krzywdy.
— Merkury rozpoczął drogę — westchnął jeden z ludzi-koni
patrząc na niebo, po czym znowu wrócił do rzeczywistości. — Wracajcie do domu.
— Las to nie miejsce dla obcych — warknął czarnooki centaur,
niecierpliwie ryjąc kopytem ziemię. Spojrzał na Dominikę bez cienia respektu, z
którym zwracał się do niej jego poprzednik. — Nie każde stworzenie zna i
szanuje niepisane prawa. Sama Natura nie ochroni swojej pośredniczki.
Moon uczyniła kilka chwiejnych kroków w stronę Syriusza,
oglądając się na nieziemskie stworzenia, które teraz pojedynczo zagłębiały się
w mrok. Część z nich nie spieszyła się jednak, przyglądała im się z nieskrywaną
ciekawością, obchodząc ich półkręgiem, jakby otaczając.
— Do zobaczenia, Córko Ziemi — popłynął głos z
nieprzeniknionej ciemności między drzewami.
Dominika przypadła do Blacka, ściskając mocno jego dłoń i
wbijając uporczywe spojrzenie w jego oczy, dwa ciemne punkty w połyskującej
bladością twarzy, która po chwili stała się jedynym jasnym obiektem na polanie.
Syriusz odetchnął głęboko i schylił się. Kiedy stanął wyprostowany, w ręku
trzymał czarną lilię.
— Znajdźmy Jima i zmywajmy się stąd — powiedział cicho.