„Szlak Huncwotów i magiczne zwierciadło”
– rozdział XVIII –
Patricia uniosła brew w wyrazie uprzejmego zdziwienia i stanęła nad swoją skuloną na łóżku współlokatorką.
— Nie idziesz? — zapytała, przerywając tajemnicze inkantacje dziewczyny mruczane monotonnie pod nosem znad podniszczonego podręcznika.
Blondynka podniosła głowę i skupiła na Macmillan niezbyt przytomne spojrzenie.
— Mam SUMa w poniedziałek — powiedziała, wskazując na książkę. — Z eliksirów.— Myślałam, że idziesz z Blackiem do Hogsmeade. Tak dla odmiany.
— Zamierzam iść, przecież mam jeszcze pół godziny. — Moon wzruszyła ramionami i wróciła do lektury. Patricia obrzuciła ją taksującym spojrzeniem.
— Mogłabyś się chociaż uczesać — rzuciła, przekrzywiając głowę na bok. — Myślę, że wtedy Syriusz mógłby zdobyć się na wniosek, że nie przyszłaś prosto z łóżka.
Dominika ponownie wzruszyła ramionami i z jeszcze większym zacięciem zaczęła powtarzać instrukcje. Jednak po dwóch akapitach, ku satysfakcji koleżanki, pomaszerowała do łazienki przy akompaniamencie demonstracyjnego tupania.
Kwadrans później obie zeszły do sali wejściowej, gdzie dołączyła do nich Lily. Moon rozejrzała się w poszukiwaniu Syriusza, ale ten najwyraźniej jeszcze się nie pojawił, więc wyciągnęła z kieszeni kartki, na których zanotowała najbardziej problematyczne sposoby warzenia mikstur.
— Wiecie, byłam w bibliotece i rozmawiałam z Callie Anderson z Ravenclawu o pracy wakacyjnej dla McGonagall, bo byłaby znacznie ciekawsza, gdyby można by ją odrobić w praktyce, prawda? — Evans zaczęła swoją zwykłą serię monologów zazwyczaj opisujących kolejne innowacje organizacyjne, które regularnie przychodziły jej do głowy. — Oczywiście wiem, że nie każdy skończy siedemnaście lat do września, prawda, ale gdyby udało się…
Moon dopiero po dłuższej chwili zauważyła, że ruda urwała w środku zdania. Opuściła notatki i zobaczyła jak zdumienie rozszerzyło oczy Evansówny.
— Kto to jest? — zapytała tonem, który tylko na podstawie gramatyki pozwalał na rozpatrywanie tego zdania w kategoriach pytania. Dominika powędrowała wzrokiem za jej spojrzeniem i przycisnęła kartki do ust.
Tuż przy drzwiach wyjściowych Potter rozmawiał z Dorą w niewielkim oddaleniu od reszty uczniów. Dziewczyna wydawała się być wniebowzięta, ułożyła nawet swoje chaotycznie porozrzucane loki w schludny kok, za to James sprawiał wrażenie zakłopotanego – jego prawa ręka wciąż zanurzała się w kruczych, rozczochranych włosach – ale uśmiechał się raz po raz i w końcu przepuścił Dorę w drzwiach, po czym sam ruszył jej śladem.
Patricia spojrzała na nią ponad ramieniem Lily. Moon spróbowała wyglądać na mniej spanikowaną. Reakcja przyjaciółki zaskoczyła ją nie tylko wyrazem, ale też samym faktem, że nastąpiła. Do tej pory wydawało się jej, że Evansówna nie znosi Pottera i zrobi wszystko, byle się od niej odczepił.
— Ehym — odchrząknęła, a migdałowe oczy Evans natychmiast zwróciły się w jej kierunku. — To jakby moja koleżanka, Dorothy. Chodzimy razem na numerologię. — Podrapała się nerwowo w szyję, postanawiając jednak nie rozwijać bardziej swojej wypowiedzi i nie streszczać swojego niechlubnego udziału w całej sytuacji.
Ruda patrzyła tak na nią jeszcze przez chwilę, po czym wzruszyła ramionami i zapytała, gdzie dziś pójdą.
Dominika odetchnęła i wepchnęła kartki do kieszeni. W tłumie pojawił się Syriusz i pomachał do niej.
— Spotkamy się na obiedzie — powiedziała do koleżanek i ruszyła w jego kierunku.— Cześć — rzuciła z uśmiechem, starając się zignorować kpinę Blacka w stosunku do jej chęci pomocy w znalezieniu zaginionego Gryfona. Mógł sobie mówić, co chciał, ale mijał trzeci dzień, odkąd dzieciak zapadł się pod ziemię, a nauczyciele zdawali się coraz bardziej panikować.
— Cześć. — Wyszczerzył zęby. Wyglądał na szczególnie zadowolonego z siebie. — Idziemy? Czeka nas dłuższy spacer.
— Brzmi ciekawie — powiedziała, podchodząc do wrót. Nie miała ochoty na kolejne standardowe spotkanie obejmujące przejście Hogsmeade w tę i z powrotem albo – co gorsza – spędzenie całego czasu w jakiejś dyskretnej kawiarni. Długi spacer zapowiadał się znacznie ciekawiej.
Szybko przemierzyli błonia, odprowadzani niejednym ciekawskim spojrzeniem i przeszli przez bramę wejściową Hogwartu, zwieńczoną dwoma masywnymi dzikami z kamienia. Dominice przyszło na myśl jak skrajnie inną perspektywę tego miejsca miała, kiedy w Sylwestra postanowiła wrócić do szkoły. Patrzyła wtedy na bramę z drugiej strony, a wydawała się ona znacznie groźniejsza i większa niż dziś, kiedy ślizgały się po niej złociste promienie słońca.
— Pamiętasz jak mówiłem, że chciałbym ci pokazać kilka ciekawych miejsc? — zagaił Syriusz, kiedy zboczyli z głównego dziedzińca Hogsmeade i ruszyli znacznie węższą drogą pomiędzy bardzo podobnymi do siebie drewnianymi domami. — Myślę, że jest jedno, które powinno ci się spodobać.— Och, super — powiedziała, nie patrząc na niego. Atmosfera była nieco napięta, jakby oboje wiedzieli, dlaczego idą tędy ramię w ramię, ale nie mieli odwagi stawić czoła tej świadomości.
Tutejsze domy były niewielkie i płaskie. Zbudowano je w niemal identyczny sposób – na planie kwadratu, z dwoma małymi oknami od frontu i gankiem zwieńczonym dwiema prostymi podporami z drzewa. Miały swoisty urok, zwłaszcza te bardziej schludne, których właściciele nie tłumili swojej magiczności i ozdabiali je niezwykłymi roślinami oraz mówiącymi skrzynkami na listy, które na ogół przyglądały się przechodniom podejrzliwie.
— Więc… Twoi rodzice są mugolami? — Dominika z wysiłkiem odwróciła wzrok od komina wyśpiewującego abecadło, żeby spojrzeć w czarne oczy Syriusza, które patrzyły na nią wyczekująco.— Tak. — Odetchnęła i znowu zerknęła na komin. Miała nadzieję na niezobowiązujące odstresowanie się przed egzaminem, jednak Black uporczywie trzymał się ciężkich rodzinnych tematów. Kiedy patrzyła na kolorowe smugi dymu unoszące się w powietrze i mieszające się z pierzastymi cumulusami, przyszła jej do głowy zabawna myśl, że jednak mieli z Syriuszem coś wspólnego, a tym czymś był słaby punkt.
— Jak zareagowali? No wiesz, na to, że jesteś czarownicą?
Wróciła myślami do tego dnia, kiedy jej rodzinny dom w Marsylii został nawiedzony przez stateczną wiedźmę ubraną w elegancką, granatową garsonkę i wymyślny kapelusz. Bordowe usta miała zaciśnięte w wąską kreskę, a jej oczy spod ciężkich powiek rzucały chłodne spojrzenia to na panią Moon, która otworzyła jej drzwi, to na walające się w salonie zabazgrane arkusze.
Potrząsnęła głową, żeby opędzić się od tego niezbyt przyjemnego wspomnienia. Do dziś złote, grawerowane guziki Akademii Magii Beauxbatons tkwiły w jej pamięci, jakby boleśnie wtopiły się w nią swą chłodną metalową powierzchnią.
— Tata był zachwycony. Kiedy w końcu pojechałam po wyposażenie do szkoły, był chyba nie mniej podekscytowany ode mnie. A mama… — Znowu nerwowo dotknęła szyi za uchem i spojrzała z ukosa na jeden z domów, niczym nie wyróżniający się z szeregu. — No, powiedzmy, że to nie była realizacja jej najskrytszych marzeń.
Uśmiechnęła się krzywo i popatrzyła na Syriusza z dumnie uniesioną głową, jakby w oczekiwaniu na słowa wyższości z ust członka rodziny czystej krwi. Jednak Black skinął głową i wcisnął ręce głębiej do kieszeni.
Przeszli przez krótki szpaler drzew i zbytnio rozrośniętych krzewów. Wyglądało to, jakby ktoś kiedyś zamierzał stworzyć zadbaną aleję, jednak jego starania zostały zniweczone przez kolejne pokolenia. Drzewa skryły ich w chłodnym cieniu, ale nie zasłoniły pobliskich domów.
Chłopak przystanął, spojrzał na nią, następnie przed siebie, a później znowu na nią. Ledwo zauważalnie przygryzł wargę.
— Zauważyłem, że spodobało ci się jezioro w Zakazanym Lesie i pomyślałem… Pomyślałem, że może i to warto ci pokazać.— Ooch. — Moon podeszła do brzegu bardzo małego, zarośniętego szuwarami zbiornika. Ze wszystkich stron był okolony sztywnymi, wysokimi na pięć stóp zaroślami, ale kiedy przyjrzała się dokładniej, zobaczyła, że nieco po prawej brzeg był dokładnie wydeptany i pokryty gładkim mułem. — Wygląda bardzo… malowniczo.
— Uważaj. — Syriusz złapał ją za łokieć, kiedy jej stopy zaczęły wolno zatapiać w glebie tuż przy zaroślach. — Jest o wiele mniejsze niż to na błoniach, ale bardzo głębokie.
Dominika zaśmiała się niefrasobliwie, ale lekki dreszcz przebiegł jej po plecach. Ciemnogranatowa, niemal czarna powierzchnia jeziora i dzikie, coraz wyżej piętrzące się kępy roślin sprawiały bardzo niepokojące wrażenie nawet w świetle dnia. Masywna, poskręcana wierzba zwieszała się ku wodzie, zatapiając końce gałązek, które trącał wiatr.
— Zabrakło wam tajemnic do wywęszenia w zamku? — Moon wyszczerzyła zęby. — Musieliście poszukać w Hogsmeade?— Coś w tym jest. — Syriusz uśmiechnął się do słońca, mrużąc z lubością oczy. — Chciałbym mieć komu to kiedyś przekazać. No wiesz, te wszystkie wielkie odkrycia.
Dominika obchodziła jeziorko wkoło, końcami palców muskając ostre brzegi tataraku. Rzeczywiście było nieduże, droga zajęła jej zaledwie kilka minut, ale sprawiało wrażenie, jakby miało w sobie coś niezwykłego. Drobne owady zdawały się temu przeczyć, zupełnie prozaicznie pluskając się przy brzegu.
Przystanęła, jak zahipnotyzowana obserwując drobniutkie listki wierzby gładzące ciemną powierzchnię jeziora.
— Czy to tu znikasz w wolnym czasie? — zapytała nagle półszeptem.
Black zmieszał się nieco, patrząc od tyłu na jej nieruchomą sylwetkę, ale szybko wziął się w garść i stanął obok niej.
— Czasami — odpowiedział enigmatycznie, przyglądając się uważnie jej profilowi.
Odwróciła się powoli i spojrzała mu w oczy. Patrzyli tak na siebie przez dłuższą chwilę, którą Moon w końcu przerwała z lekkim uśmiechem.
— Gdzie teraz?
* * * * *
— Wiesz, Lily — odezwała się smętnie Patricia, podpierając podbródek na stulonej dłoni i patrząc gdzieś ponad ramieniem przyjaciółki. — Zdaje mi się, że ja nie dożyję trzydziestki.
— Głupoty wygadujesz — fuknęła Evans, odstawiając szklankę nieco gwałtowniej niż zamierzała. Spojrzała oskarżycielsko na różowy płyn. Było to małe szaleństwo z jej strony, bowiem kiedy weszły do Trzech Mioteł na tradycyjne kremowe piwo i Lily zobaczyła Pottera zabawiającego tę całą Dorothy, zapragnęła natychmiast zmienić lokal pod pretekstem uniknięcia kolejnej sceny z jego strony. W gruncie rzeczy wiedziała, że chłopak dobrze się bawi i prawdopodobnie jej obecność niczego by w tej sytuacji nie zmieniła, ale mimo to, a może właśnie dlatego wyszła z dumnie podniesioną głową i oznajmiła, że napiłaby się drinka. Ostatecznie z jednego zrobiło się kilka drinków i oto efekt.
— Głupoty — powtórzyła automatycznie i zawahała się. — Dlaczego tak myślisz?
Patricia westchnęła ciężko i pociągnęła tęgi łyk ze swojej szklanki.
— Niee wiem — powiedziała płaczliwie. — Moja rodzina jest taka głupia. Zaraz, rozumiesz, zaczynają się wakacje. Albo tam oszaleję, albo złożą mnie w ofierze temu gównianemu Lordowi.
— Co ty mówisz — zaprotestowała słabo Lily i przyłożyła szklankę do ust.
— Zresztą nie wyobrażam sobie siebie za dziesięć lat. Okay, niby planowałyśmy pracę w ministerstwie, ale wiesz… Takie to wszystko mgliste i dziwne, Lily…
— Nie przejmuj się. — Ruda z wysiłkiem powstrzymała czknięcie. — Możesz spędzić wakacje u mnie. Rodzice planowali dwutygodniowy wyjazd do rodziny w Irlandii, ale ja przecież… Tego, no, nie muszę jechać z nimi. — Zmarszczyła brwi. Wprawdzie nie miała kłopotów z poprawnym mówieniem, ale jej myśli nagle stały się mozolne i porażająco ciężkie.
— Dzięki, Lil. — Patricia pociągnęła nosem. — Słuchaj, może byśmy się wybrały na Wrzeszczące Wilkołaki w wakacje? Chester, mój promyczek słońca… — Jej ładne, brązowe oczy zwęziły się w uśmiechu, kiedy gwałtownie spróbowała zmienić temat.
— No jasne. — Zamyśliła się przez chwilę i dodała: — Co do twojej rodziny, Patty, naprawdę nie sądzę, żebyś musiała aż tak poważnie o tym myśleć. Jeśli zechcesz, twoje więzi z nimi pękną po twoich siedemnastych urodzinach albo po Hogwarcie. Zaczniesz żyć na własną rękę. Zresztą… Spójrz na mnie i na Petunię. — Ramiona Evans nagle opadły, a łokieć zsunął się po blacie niemal strącając szklankę, na dnie której zakołysał się koralowy płyn. — My już praktycznie nie jesteśmy rodziną i co?
— Ej, ej. — Ręka brunetki zakołysała się nad blatem i pacnęła ją w ramię. — Tylko mi tu nie płacz. Wystarczy, że ja się zasmarkałam. — Zachichotały szaleńczo, jakby znowu miały po jedenaście lat, a to był wyborny dowcip. — Kurczę, po co my się przejmujemy? Chrzanić moją rodzinę, twoją też, chrzanić Pottera i jego dziewczyny, jesteśmy za młode, żeby sobie nimi życie marnować! Nasze zdrowie — powiedziała buntowniczo i ze skupieniem przybiła do szklanki rudej.
— Za przyjaźń! — zgodziła się Lily. — I niech ich diabli!
* * * * *
Na terenie Hogsmeade znajdowało się znacznie więcej dziwacznych i klimatycznych miejsc niż się spodziewała. Wszystkie wydawały się jakby niedokończone, na wpół dzikie i schowane za fasadą porządnych domów, być może jednak były to miejsca, które szczególnie przyciągały Syriusza Blacka. Czuła się podobnie jak wtedy, kiedy leciała z nim na miotle – nieco zażenowana i dumna z faktu, że ten wyniosły Gryfon odkrywa przed nią ufnie swoje wnętrze, nie bezpośrednio oczywiście. Niesamowite było drugie dno duszy Syriusza. Było tam, żyło gdzieś w nim i uwalniało się przy nadarzających się okazjach, jak pies zbyt długo uwiązany na łańcuchu.
Spojrzała za opasłą szarą wiewiórką szybko wspinającą się po pniu pobliskiego głogu. Drzewo było obsypane pączkującymi różowymi kwiatkami, a jego kora była zielonkawa i lekko spękana, przez co przypominała nieco burtę zatopionego statku.
— Jak tam SUMy? — zapytał zdawkowo chłopak, przytrzymując gałąź, aby mogła przejść.
— Chyba nieźle — odpowiedziała, uśmiechając się z wdzięcznością. — Prawdę mówiąc, miałeś rację, to nie takie trudne. Chociaż na egzaminie z transmutacji stołek, który przetransmutowałam z szopa miał tylko trzy nogi, ale chyba pomyśleli, że taki miałam zamysł.
— To nic takiego. — Black wyszczerzył zęby. — W zeszłym roku Glizdogon transmutował w żabę okulary egzaminatora zamiast filiżanki. Strasznie spanikował.
— Glizdogon — powtórzyła w zamyśleniu Moon, leniwie wspinając się na porośnięty trawą pagórek. Słońce strzelało promieniami we wszystkie strony, a część z nich odbijała się w małych trójkątach szyb dziwnego domu, którego okna zabite były deskami.
— Przejęzyczyłem się — powiedział szybko Syriusz. — Miałem na myśli Petera.
Ale Dominika już go nie słuchała, patrząc na drewnianą chatę, która wydawała się tu zupełnie nie na miejscu. Po co ktoś zabijałby okna? I to w domu, który zdawał się stać od lat na uboczu, opuszczony, brudny i odcinający się wyraźnym, ciemnym konturem od jasnoniebieskiego nieba…
— Co to takiego? — zapytała z ciekawością, przyspieszając kroku, aby prędzej stanąć przy prowizorycznym ogrodzeniu zbudowanym z niechlujnie zbitych desek. Syriusz jęknął za jej plecami, biegnąc ku niej lekkim truchtem.
— Jakaś stara chata. Może wpadniemy do Trzech Mioteł na kremowe, co?
Moon nie odpowiedziała i wychyliła się, żeby zobaczyć, co jest z tyłu.
Black stanął między nią a ogrodzeniem.
Blondynka przesunęła się w lewo, usiłując zajrzeć mu przez ramię, ale chłopak zrobił to samo, podobnie w drugą stronę. Gryfonka spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— O co chodzi? — zapytała, marszcząc brwi. Syriusz górował na nią, uśmiechając się niepewnie; na tle dziwacznej chaty wyglądał trochę jak szaleniec.
— Po prostu chciałem pokazać ci coś ciekawszego niż jakaś rudera. — Wywrócił oczami. — Tu jest tyle…
Za plecami chłopaka rozległ się głośny trzask, jakby ktoś z furią uderzył w ścianę. Jednocześnie wciągnęli powietrze przez usta i spojrzeli za ogrodzenie. Dom wyglądał zupełnie niewinnie, tak jak przed minutą, ale zielone oczy Moon rozbłysły ciekawością i już, już miała przeskoczyć przez niski, krzywo zbity płot, kiedy Black podjął decyzję.
Stanowczo chwycił ramiona podekscytowanej Dominiki i przycisnął swoje usta do jej warg, mocno zaciskając powieki. Przez chwilę nic się nie działo. Nie do końca wiedział, co go do tego skłoniło, ale miał dziwne przeczucie, że reszta Huncwotów zabiłaby go, wiedząc, że przypadkowo zdradził tajemnicę komuś z zewnątrz. Czuł jak poziom zażenowania wzrasta w jego umyśle, kiedy Moon nie poruszyła się nawet o cal. Oderwał od niej usta i wtedy doznał olśnienia – to były konwalie! Płynął za nią odurzający zapach konwalii, od samego początku, i jakby ta myśl zmieniła w nim cokolwiek, pocałował ją raz jeszcze i jeszcze, skrajem świadomości rejestrując jej nieruchome wargi.
A wtedy Moon poruszyła się, lekko dotykając jego przedramienia i oddając mu jeden z zachłannych pocałunków.
* * * * *
Z sercem bijącym szaleńczo w piersi, oparła się o zewnętrzną stronę wrót Hogwartu. Próbowała wymknąć się z zamku na swoje cykliczne ćwiczenia w Zakazanym Lesie i jak gdyby ten dzień nie przyniósł jej dość emocji, na swojej drodze spotkała łasicę Ciapka. Uciszyła go zaklęciem, ale zaskoczenie zrobiło swoje i jej oddech znacznie przyspieszył, a niepokój rozszerzył zielone oczy. Nie mogła się też spodziewać, że zwierzak nie poinformuje swojego właściciela o uczniu nie szanującym ciszy nocnej, dlatego też spróbowała się uspokoić i szybkim krokiem ruszyła w stronę lasu.
Pogoda jej dzisiaj nie sprzyjała. Księżyc, okrągły i lśniący srebrnym, niemal oślepiającym blaskiem, bezlitośnie rozświetlał całe błonia, pogrążając w bladoszarej poświacie. Gdyby ktoś teraz wyjrzał przez okno, niezawodnie zobaczyłby ciemny punkt na widmowym tle trawy.
Dopiero kiedy lekkim truchtem wpadła między pierwsze drzewa Zakazanego Lasu część napięcia z niej opadła, jak ten srebrzysty blask na jej włosach przy spotkaniu z ciemnością. Ruszyła przed siebie, przyświecając sobie różdżką, której światło też było zimne i blade. Wciąż była podenerwowana, chociaż nie do końca wiedziała czym właściwie. Poza tym nie planowała dzisiejszej eskapady, jednak spotkanie z Syriuszem wydobyło z niej niespotykane pokłady energii, którą postanowiła rozładować przy pomocy ćwiczeń.
Z trudem przełknęła ślinę. Czuła ciarki przebiegające jej po plecach, nie wiadomo czy z zimna, czy ze strachu. Las był bardzo cichy, wypełniony chłodem i ciemnością. Światło jej różdżki wywoływało cienie zza pni i poskręcanych gałęzi, które piętrzyły się po obu stronach ścieżki. Gdy za jej plecami księżycowa poświata ledwie już przebijała się między zaroślami, przystanęła. Rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, na czym mogłaby wypróbować tych kilka zaklęć, które zdradził jej Imnifay. Wolno przesuwała koniec różdżki wokół siebie, jednak nic nie przyciągało jej uwagi, dopóki niebiesko-białe światło nie padło na zgniecione rośliny przy jednym z grubszych pni. Podeszła bliżej, żeby im się przyjrzeć; trawa i mniejsze krzaki były zmiażdżone, zrównane z ziemią, jakby znajdowało się tu coś ciężkiego. Przykucnęła. Gleba w kilku miejscach była rozorana, a część bardziej giętkich pędów wolno wznosiła się ku górze, jakby dopiero niedawno coś stąd zniknęło. Cofnęła rękę i wtedy leśną ciszę rozdarł przerażający ryk. Poczuła jak wszystkie jej mięśnie sztywnieją, a dolna warga opada mimowolnie. Poderwała się z klęczek i uczyniła kilka chwiejnych kroków do tyłu. Ćwiczenia już nie były ważne, nie miała ochoty na spotkanie z czymś, co wydało z siebie taki dźwięk i być może rozgniotło rośliny na niemałej powierzchni. Ryk powtórzył się i Moon odbiegła kilka kroków w przeciwnym kierunku. Stopniowo przyspieszała, na ukos klucząc między drzewami, aby zbliżać się do skraju lasu, jednocześnie oddalając od zwierzęcia.
Wtem coś wpadło na nią, uderzając boleśnie w bark. Zachwiała się, ledwie łapiąc równowagę i odruchowo osłoniła twarz ręką.
— Moon?! — wydyszał znajomy głos. — Cholera jasna... Co ty tu robisz, do kurwy nędzy?!
Cofnęła się pod wpływem tych słów i z niedowierzaniem spojrzała na Syriusza Blacka. Wyglądał strasznie, jego twarz była blada jak śmierć, ostro kontrastując z potarganymi czarnymi włosami, które opadały na równie ciemne, pałające oczy.
Poruszyła ustami, ale nie powiedziała nic, zszokowana całą sytuacją i wściekłością chłopaka, która nagle obróciła się przeciwko niej. Poczuła jak przez ścianę zdumienia przebija się smuga złości.
Zanim jednak zdążyła go zrugać za takie zachowanie, Black mocno chwycił ją za ramię i brutalnie pociągnął za sobą. Jej opór był zbyt słaby, a kiedy przeszli kilkanaście stóp, Syriusz zatrzymał się, omiótł ją dzikim spojrzeniem i warknął:
— Wynoś się. Wracaj do zamku, rozumiesz?
Oniemiała szokiem i gniewem Dominika popatrzyła na niego, po czym posłusznie ruszyła w stronę skraju lasu. Po kilku krokach puściła się biegiem i gdy księżyc bezlitośnie zajrzał jej w oczy, nic już jej nie obchodziło – Plumpton, łasica Ciapek, szlabany i McGongall – to wszystko nie miało już znaczenia wobec rozpaczliwego biegu do Hogwartu.
* * * * *
Niedziela wydawała się znacznie dłuższa niż wszystkie inne dni tygodnia. Zazwyczaj wszelkie atrakcje koncentrowały się na sobocie, a dzień, który następował zaraz po niej, wypełniało lenistwo, nuda, a czasem rozmyślania w odludnych miejscach. Uczniowie przesiadywali w pokojach wspólnych lub wałęsali się po błoniach. W większych skupiskach pojawiali się jedynie podczas posiłków przy długich dębowych stołach, które niezależnie od dnia wypełniały się doskonałymi potrawami na lśniących półmiskach.
Moon siedziała z policzkiem wspartym na dłoni i bezmyślnie grzebała widelcem w ziemniakach na stojącym przed nią talerzu. Niedziela wydawała się jej trudniejsza do zniesienia niż zwykle ze względu na wczorajszą huśtawkę emocjonalną, od początku do końca zaserwowaną jej przez Syriusza Blacka, a także jutrzejszy egzamin. Nie czuła jednak w sobie żadnej motywacji do nauki, co nawet Lily przyjęła nadzwyczaj wyrozumiale, uraczona jej nocną relacją po powrocie do dormitorium. Siedziały wtedy we trzy na podłodze, wymieniając szeptem uwagi, a księżyc przebijał się zza szyb, wydobywając z mroku blady trójkąt. Przyjaciółki, nie wyłączając Dominiki, przechodziły płynnie od podekscytowania wywołanego relacją z Hogsmeade do oburzenia pod wpływem opisu ostatnich wydarzeń. Ani Lily, ani Patricia nie były w stanie zrozumieć irracjonalnego zachowania Blacka, którego kontrast po prostu nie mieścił się im w głowach. Evans zmarszczyła czoło, odgarnąwszy z niego włosy, które w księżycowej poświacie wydawały się siwe, i powiedziała, że jeśli Syriusz nie oberwał urokiem, to musiało się stać coś, co wyprowadziło go z równowagi.
— Ostatnio często mu się to zdarza — odrzekła kwaśno Dominika, wspominając jego reakcję na wyjec albo niepokój i nieprzewidywalność pod tajemniczą chatą.
Później z kolei zaczęła mówić Patricia, streszczając czas, jaki spędziły z Lily w Hogsmeade, nie wdrażając się jednak w szczegóły, które teraz – pozbawione intymności jednego słuchacza i lekkiej alkoholowej mgiełki przed oczami – wydawały się zbyt wstydliwe.
— Nie macie czasem wrażenia, że gdyby nie Huncwoci, miałybyśmy o wiele mniej problemów? — westchnęła Moon, przeciągając się i opierając o brzeg własnego łóżka.
— O tak — przytaknęła jej Pat. — Ale to by oznaczało o wiele mniej zabawy.
Jednak ta noc już minęła i mimo, że nieco ją odciążyła, to nie powstrzymała bystrego strumienia jej myśli, które wciąż krążyły wobec dziwnego zachowania Blacka. Próbowała uporządkować fakty, ale wciąż miała wrażenie, że brakuje im jakiejś osi, jakiegoś rdzenia, który nadawałby im wszystkim sens.
Początkowo zamierzała zgrywać obrażoną monarchinię, łaskawie oczekującą swego niegodnego sługi, który przyklęknie przy jej stopach i udzieli stosownych wyjaśnień przeplatanych błaganiami o przebaczenie, ale kiedy rzekomy sługa wkroczył do Wielkiej Sali z dumnie podniesioną głową i nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem, poczuła, że chyba nic z tego nie będzie.
Zacisnęła zęby i wbiła wzrok w talerz. Do czego on dążył, do stu piorunów?! Jeśli chodziło mu o stuprocentowe skupienie jej uwagi na sobie, to osiągnął pełny sukces. Nie czas, żeby skończyć już tę farsę?
Wtem coś wpadło do jej pucharu z dyniowym sokiem. Błyskawicznie wyciągnęła rękę i wyłowiła z niego mały, papierowy samolocik. Serce zabiło jej szybciej – była skłonna obdarzyć Syriusza jeszcze jedną szansą na wytłumaczenie się, ale to nie jego pismo widniało na poplamionym sokiem pergaminie.
Spotkajmy się po obiedzie przed wejściem do Sali.
D.
Uniosła lekko brwi i wcisnęła karteczkę do kieszeni. Nie musiała długo czekać, zaledwie kilka minut później pierwsi uczniowie zaczęli wstawać od stołów, ale ona asekuracyjnie postanowiła poczekać aż większa fala Hogwartczyków ruszy do wyjścia. Wmieszała się w tłum i mijając wrota, wyciągała szyję, żeby dostrzec nadawcę liściku.
Dorothy stała przy dużym, nieco wypłowiałym gobelinie przedstawiającym biegnące jelenie.
Uśmiechała się do niej szerzej niż zwykle, ale jej włosy powróciły do codziennego artystycznego nieładu, a ramię obciążała wypchana książkami torba.
— Cześć — rzuciła, kiedy Dominika podeszła bliżej. — Chciałabym wywiązać się ze swojej obietnicy.
— Och — mruknęła Moon, wciskając kosmyk jasnych włosów za ucho. Zupełnie zapomniała o rozmowie z Dorą, której zobowiązanie odebrała raczej jako grzecznościową odpowiedź niż rzeczywistą deklarację. — To miłe z twojej strony. Jak udała się randka z Potterem?
— Wcale — odparła zdawkowo Krukonka, jakby jeszcze kilka dni temu nie czerwieniała na sam dźwięk tego nazwiska.
— Naprawdę? — zmartwiła się Dominika. Obawiała się, że James narobi jej wstydu i zlekceważy biedną, zadurzoną Dorę, przez co dziewczyna jeszcze bardziej zamknie się w sobie i zapamięta tą randkę jako ostateczną kompromitację.
— Tak. — Brunetka skinęła na nią i weszła po schodach. — Szczerze mówiąc, trochę się zawiodłam. Och, w porządku, jest bardzo przystojny i w ogóle, ale wiesz co? Daleko mu do krukońskiej inteligencji. — Moon przystanęła ze zdumienia, ale Dora pięła się do góry, nie oglądając się za siebie. — Raczej nie mamy o czym ze sobą rozmawiać. Quidditch, quidditch, obrona przed czarną magią, aurorzy, transmutacja, znowu quidditch… Potrzebuję kogoś bardziej racjonalnego. — Wykonała teatralny gest rękami i spojrzała w sufit, a płomień pochodni odbił się w grubych szkłach jej okularów. — Kogoś, kto chociażby wie jak działają tramwaje albo czym są kwazary. — Moon pokiwała ze zrozumieniem głową, chociaż pierwszy raz usłyszała takie słowo jak kwazar.
— Ale dziękuję ci bardzo. — Uśmiechnęła się do niej. — Gdyby nie ty, tkwiłabym w tym nie wiadomo ile czasu.
— Czyli… — Dominika złapała lekką zadyszkę, bo wspinały się coraz wyżej i wyżej po, wydawać by się mogło, nieskończonych schodach. — Rozumiem, że dałaś kosza Jamesowi Potterowi?
Dorothy zachichotała, szczerząc drobne zęby.
— Można tak powiedzieć. To na tym piętrze.
Moon rozejrzała się z ciekawością, bo chyba jeszcze nigdy nie widziała tego korytarza. Nie zdążyła jednak przyjrzeć się mu dokładniej, bo Krukonka ruszyła przed siebie pewnym krokiem. W końcu zatrzymały się niedaleko dziwacznego gobelinu z czarodziejem i tańczącym trollami. Gryfonka zdziwiła się, że koleżanka postanowiła pokazać jej coś takiego, ale musiała przyznać, że dzieło to wyglądało dość szokująco i robiło wrażenie. Niekoniecznie pozytywne, ale jednak.
— To, eee, całkiem ciekawe — powiedziała w końcu, nie chcąc wyjść na niewdzięczną. Nie usłyszała odpowiedzi, więc obejrzała się przez ramię i zobaczyła jak Dorothy przechadza się przy przeciwległej ścianie.
Uniosła brwi, niepewna jak powinna zareagować. Otworzyła usta, żeby ściągnąć koleżankę na ziemię, ale mimo że nic nie powiedziała, nie zamknęła ich – na jej oczach ze ściany wyłoniły się proste, drewniane drzwi.
— Chodź — syknęła Dora i przywołała ją gestem. Nacisnęła klamkę i wcisnęła się do sali, a Dominika poszła jej śladem, ledwo trzymając ciekawość na wodzy.
Kiedy zatrzasnęła za sobą drzwi, jej oczom ukazała się obszerna, niemal pusta sala. Sprawiała nieco spartańskie wrażenie, bowiem kamienne ściany nie były niczym ozdobione, a w pomieszczeniu nie znajdowały się żadne sprzęty poza dużym starym zwierciadłem.
Krukonka obrzuciła ją rozpromienionym, triumfalnym spojrzeniem. Moon popatrzyła ze zdziwieniem na ten nietypowy wystrój i ostrożnie, trochę niepewnie podeszła do lustra. Oprawione było w ciężką, metalową ramę z dziwnym napisem. Zastanawiała się przez chwilę jaki to może być język, wodząc wzrokiem po wyrzeźbionych w ramie esach floresach, gdy Dorothy stanęła tuż przed srebrzystą taflą.
— To nie jest zwykłe lustro — powiedziała, uśmiechając się od ucha do ucha. Gryfonka pierwszy raz widziała ją w tak dobrym humorze. Nie odzywała się, przytłoczona jakąś dziwną czcią i oczekiwaniem, sama bowiem czuła, że koleżanka chciała jej pokazać coś niespotykanego. — Wie o nim kilka osób w Hogwarcie, a przynajmniej ja wiem o tylu. To jest prawdziwa magia. Kiedyś myślałam, że pokazuje przyszłość, ale to chyba nie tak. Chcesz popatrzeć?
Dominika wolno zajęła miejsce Krukonki i spojrzała w sam środek tafli. Widziała w niej siebie, ale to nie było odbicie. Naprzeciw niej stała Dominika Moon z wysoko uniesioną prawą ręką, z której bił oślepiający blask. Uśmiechała się jednym kącikiem ust, jej oczy błyszczały w drobnej twarzy jak dwa szmaragdy. Wokół niej ludzie pełzali, czołgali się i bili pokłony, z ich spojrzeń wyzierała rozpacz i podziw. W tle na jej skinienie burzyły się zamki, rozsypywały wieżowce, znikały góry, kłaniały się drzewa, wszystko w jakimś płynnym i niepowstrzymanym ruchu.
Prawdziwa Moon cofnęła się o krok, ze strachem patrząc jak jej odbicie uśmiecha się szerzej i kiwa głową.
— Co ono pokazuje? — zapytała ze ściśniętym gardłem.
— Twoje pragnienia — powiedziała Dora, przyglądając się jej z ciekawością. — To, o czym skrycie marzysz, to, czego byś chciała.
— To nieprawda — odparła głośniej Gryfonka, jakby próbowała przekonać samą siebie i odeszła od lustra, nie mogąc znieść tego miażdżącego spojrzenia. Głos drżał jej zdradliwie. — To nie są moje marzenia.
Brunetka wzruszyła ramionami i skwapliwie zajęła jej miejsce.
Dominika cofała się wolno, aż jej plecy dotknęły chłodnej, kamiennej ściany. Czuła silny ucisk w żołądku, czuła strach zmieszany z niedowierzaniem. Czy to lustro mogło kłamać? A może Dora po prostu nie rozumiała jego działania? Przecież niemożliwe, żeby to właśnie były jej skryte pragnienia, to musiało być ich przeciwieństwo, to było straszliwe oskarżenie i największy lęk Corneliusa Imnifay'a…
Ale jego już tu nie było, opuścił ją i Hogwart, nie mogła pójść do jego gabinetu i liczyć na ukojenie swoich wątpliwości. Została sama ze swoją wzrastającą mocą, która nie raz wymknęła się spod jej kontroli. Czy to możliwe, żeby była już aż tak silna, żeby zapanować nad jej wolą, a właściwie nad jej… marzeniami?
— Lubię tu przychodzić — odezwała się znowu Dora, której głos wydał się Gryfonce jakby z innej rzeczywistości. — Daje mi to dużą motywację. Wiesz co widzę? Mam pełną rodzinę i jestem dyrektorką Centralnej Biblioteki Magicznej. Kiedy patrzę na to, jaka jestem tu szczęśliwa, chcę robić wszystko, żeby to nie było tylko marzenie, a moja przyszłość.
Moon milczała, patrząc spod oka na koleżankę. Krukonka nie odrywała spojrzenia od swojego odbicia, zupełnie nie zdając sobie sprawy jak skrajnie odmienne uczucia wobec lustra żywiła jej towarzyszka. W innej sytuacji blondynka zaśmiałaby się ze zdziwieniem, spodziewając się, że marzeniem Dorothy będzie raczej stołek Ministra Magii, ale teraz mogła myśleć jedynie o tym, co sama zobaczyła w srebrnej tafli. Czuła mdłości na wspomnienie o nadspodziewanie bliskiej perspektywie swoich lęków. Od kiedy Cornelius wyjaśnił jej, co właściwie się z nią dzieje, stanowczo odrzuciła taką możliwość i nawet przez myśl jej nie przeszło, że kiedyś spotka się z nią twarzą w twarz, dosłownie na wyciągnięcie ręki.
— Powinnam już wracać — powiedziała cicho, odgarniając włosy z twarzy. — Ja… Dziękuję ci, Doro, że mi to pokazałaś. To całkiem… pouczające.
Krukonka w wysiłkiem obejrzała się na nią, a jej brwi powędrowały do góry, jednak nie skomentowała tego żadnym słowem.
W końcu wzruszyła ramionami.
— Do zobaczenia. — Moon posłała jej słaby uśmiech i z ulgą wysunęła się za drzwi. Kiedy znalazła się sama na korytarzu, odetchnęła ciężko, jakby obecność tam wymagała od niej wielkiego wysiłku. Proste, drewniane drzwi rozmyły się przed jej oczami i nagle nawiedziła ją myśl, że przecież nie zapytała Dory jak tu znowu trafić.
Może to i lepiej — pomyślała, kierując swe kroki do wieży Gryffindoru. Niespiesznie przemierzała kolejne stopnie i korytarze, uspokajając się stopniowo. Po drodze mijała pojedynczych Hogwartczyków, którzy odruchowo muskali ją spojrzeniem i szli we własnym kierunku, przypominając duchy, które nieprzytomnie idą przez zamek, nieustannie pogrążone w widmowych rozmyślaniach i wspomnieniach.
Poza tym korytarze były na ogół opustoszałe, czego wytłumaczeniem mogło być słońce wystrzelające zza każdej szyby. Moon zmieniła zdanie i postanowiła pouczyć się na błoniach, gdzie atmosfera była o wiele przyjemniejsza niż między kamiennymi ścianami i może pomogłaby jej oderwać się od nieprzyjemnych rozmyślań dzisiejszego dnia. Zabrała podręcznik z dormitorium i zeszła do Sali Wejściowej. Oczami wyobraźni widziała już jasnozieloną trawę na błoniach, błękitne i czyste niebo, czuła na skórze ciepłe promienie i samo to wyobrażenie znacznie poprawiło jej humor, jednak przez obłok tych przyjemnych wrażeń przebiły się odgłosy szamotaniny w korytarzu, który pod kątem prostym odchodził od Sali i kierował się w dół. Dziewczyna zwolniła nieco i niepewnie zerknęła w tamtym kierunku. Korytarz prowadził do lochów, gdzie znajdował się gabinet Heckmanna, laboratorium i Pokój Wspólny Slytherinu. Nie czuła specjalnej ochoty na ingerowanie w wewnętrzne sprawy Ślizgonów, więc odwróciła się i podeszła do wrót wejściowych, ale wtedy właśnie dosłyszała okrzyk, który musiał należeć do Petera Pettigrew.
— Oddajcie mi ją! Słyszycie?!
Rozległo się głuche uderzenie i jęk. Dominika wyciągnęła różdżkę z kieszeni szaty i podeszła szybko do słabo oświetlonego korytarza. Starała się głośno zaznaczyć swoją obecność, żeby przepłoszyć Ślizgonów, bo zdawała sobie sprawę z faktu, że jeśli to nie zadziała, ona i Peter mogą znaleźć się w niezłych tarapatach.
Podeszwy jej butów stukały po kamiennej posadzce, a odgłosy szamotaniny przycichły, po czym rozległy się kpiące chichoty i czyjeś szybkie kroki. Moon przyspieszyła i zobaczyła Pettigrew opartego o ścianę, z rozkrwawionym nosem i drgającymi ustami. W miejscu, gdzie korytarz skręcał, zawirował rąbek ciemnej peleryny i po chwili zniknął za rogiem.
— Peter, wszystko dobrze? — zapytała, mocno chwytając ramię chłopaka i zaglądając mu w wilgotną twarz. — Peter!
Gryfon utkwił w niej wodniste spojrzenie swoich niebieskich oczu, z których wyzierało czyste przerażenie.
— O co chodzi? — Potrząsnęła rozpaczliwie jego ramieniem, czując jak jego strach wkrada się w jej serce. — Peter, co oni ci zabrali?
Błyszcząca od potu i być może od łez pucołowata twarz chłopaka pobladła jeszcze bardziej. Patrzył bezmyślnie na przeciwległą ścianę, po czym skulił się w dziwnie zwierzęcy sposób i spojrzał w jej szeroko otwarte oczy.
— Mapę Huncwotów — powiedział niemal bezgłośnie i zadrżał.
Woo-hoo, nawet ja jestem zdziwiona swoim tempem! Nie mogłam się powstrzymać. Rozdział jest dłuższy i bogatszy w akcję niż ostatnio, jest w nim parę kwestii do przemyślenia. Teraz czeka nas pewnie dłuższa przerwa, więc cieszmy się tym, co mamy :)
Woo-hoo, nawet ja jestem zdziwiona swoim tempem! Nie mogłam się powstrzymać. Rozdział jest dłuższy i bogatszy w akcję niż ostatnio, jest w nim parę kwestii do przemyślenia. Teraz czeka nas pewnie dłuższa przerwa, więc cieszmy się tym, co mamy :)