„Gdzie lecą sowy”
– rozdział I –
Rozchyliła leniwie powieki, pozwalając oślepiającej
światłości zabarwić swoje zielone tęczówki na wyjątkowo intensywny odcień.
Przez moment wszystko wydawało się białe i pozbawione kształtu, lecz kiedy
zamrugała kilkakrotnie i szerzej otworzyła oczy, świat wokół pociemniał i
wyostrzył się.
Marsylska plaża wyglądała dokładnie tak samo jak dwie minuty
temu, kiedy zamykała oczy. Wszędzie kłębiły się ludzkie postacie, fascynując
zarówno barwą kostiumów kąpielowych jak i, niekiedy, oryginalnością pomysłów
spożytkowania nadmiaru energii życiowej.
Ludzie chyba jednak działają dzięki fotosyntezie. — Uraczyła się
filozoficzną myślą Dominika i wygodniej rozparła się na leżaku. Guille bawił
się tuż obok, kopiąc w piasku wymyślne tunele i pułapki na niczego
niespodziewających się przechodniów oraz popiskując z wrażenia na widok
połamanych muszelek i błyszczących kamyków, które podtykał członkom rodziny pod
nos, wyraźnie oczekując entuzjastycznej reakcji. Ciotka Louise, jej matka i
ojciec kontrolowali poczynania najmłodszej latorośli i wygrzewali się na
słońcu. Francuskie promienie były podwójnie rozkoszne dla państwa Moon, którzy
ostatni rok spędzili w deszczowej i kapryśnej Anglii.
Dominika wyjęła drewniany patyczek ze szklanki, którą
trzymała w ręce i upiła solidny łyk malinowego koktajlu. Oblizała wargi i
wetknęła patyczek z powrotem. Koktajl był gęsty, należało dbać o równomierną
konsystencję. Cięższy płyn spadał na dno szklanki, zupełnie jak piasek na dno
wypełnionego wodą wiaderka Guillaume, z tą różnicą, że ona nie bawiła się w
małego szefa kuchni i proces przebiegał niezależnie od jej woli. Poprawiła
słomkowy kapelusz i właśnie wtedy poczuła na sobie czyjeś spojrzenie.
Kiedy sobie to uświadomiła, jej mięśnie napięły się
mimowolnie, jakby w gotowości do ucieczki. Oczy pozbawione osłony okularów były
podwójnie czujne i ostrożnie patrolowały twarze ludzi widoczne na widnokręgu.
Wyprostowała się nieznacznie i wreszcie napotkała jego oczy. Nie uciekł
spojrzeniem, wręcz przeciwnie, uśmiechnął się szeroko i wpatrzył w nią
intensywniej. Po chwili jego wzrok zsunął się nieco niżej, a gdy Dominika
zrobiła to samo, z przerażeniem odkryła, że patyczek w jej koktajlu porusza się
jednostajnym, monotonnym ruchem. Sam. Bez udziału jej palców.
Kawałek drewna zadygotał i znieruchomiał, jednak nieznajomy
wciąż się w nią wpatrywał. Wyszczerzył zęby, a dziewczyna zmarszczyła lekko
brwi i odwróciła nieznacznie głowę, nasuwając kapelusz na oczy.
Spokojnie — myślała. — Nie daj mu tej satysfakcji. Nie
denerwuj się. Przy odrobinie szczęścia pomyśli, że miał udar słoneczny, a w
każdym razie na pewno pomyśli tak każda osoba, której spróbuje o tym
opowiedzieć.
Usiłowała skupić uwagę na wykopaliskach Guille’a, a potem na
dużym, żółtym pontonie ratowników, który stał niedaleko, gotowy do akcji.
Jednak ciągle czuła na sobie jego nieznośny wzrok, niemal widziała jego usta
wciąż rozciągnięte z cwaniackim uśmieszku, który zdawał się mówić „Ja ciebie
znam. Znam ciebie i wszystkie twoje sekrety”.
— Mamo, pójdę się trochę przejść — powiedziała, przesuwając
się na brzeg leżaka i zsuwając kapelusz z głowy.
Kobieta rzuciła jej przeciągłe spojrzenie znad krzyżówki, po
czym skinęła głową.
— Nie odchodź za daleko.
Dominika postawiła stopy na rozgrzanym piasku i szybko
narzuciła na siebie sukienkę. Mała łapka brata schwyciła ją za rąbek, a druga,
równie pulchna i nieporadna, otworzyła się, ukazując błyszczący kamyk.
— To dla mnie? — zapytała i po krótkim, nie wiedzieć skąd
biorącym się wahaniu, włożyła go do kieszonki na biodrze i odmaszerowała,
wkładając po drodze klapki.
Przeszła po niewielkim wzniesieniu i skierowała się w stronę
prowizorycznej promenady w postaci małych i niezbyt schludnych stoisk,
wyposażonych na ogół w produkty spożywcze.
— Dalej, dalej, pod jednym z nich jest frank! — Spojrzała na
mężczyznę, sprawnie manipulującym trzeba kubeczkami na składanym stoliku. Miał
wysunięty, nieogolony podbródek i sprytne, głęboko osadzone oczy, którymi
miotał we wszystkie strony, ogarniając wzrokiem gapiów. Kiedy podeszła bliżej,
poczuła mdłą woń alkoholu. — Dalej, dalej, komu się poszczęści, kto ma dzisiaj
szczęście?
Przystanęła jak zahipnotyzowana, wodząc wzrokiem za
błyskawicznie poruszającymi się kubeczkami.
Kto ma dzisiaj szczęście?
— Jesteś hazardzistką? — rozległ się rozbawiony głos za jej
plecami. Podskoczyła jak oparzona i odwróciła się gwałtownie, stając twarzą w
twarz z nieznajomym z plaży. Tylko nieznacznie górował nad nią wzrostem.
Omiotła go uważnym spojrzeniem. Nawet nie zadał sobie trudu,
żeby się ubrać, wciąż miał na sobie jedynie kąpielówki z plaży i niedopięte
sandały, musiał więc pójść jej tropem zaraz po tym jak wstała. Miał
jasnobrązowe, średniej długości włosy i piegi na niewielkim, lekko
zadartym nosie. Jego oczy były nieprzeniknione, ale to zapewne dlatego, że stał
pod światło. No i miał ewidentnie francuski akcent. Po tygodniowym pobycie w
Marsylii zdążyła przyzwyczaić się do niego na nowo.
— Mam na imię Jean — powiedział, zupełnie nie reagując na
jej brak reakcji, a przynajmniej takie wrażenie sprawiała jego twarz, z której
nie spełzł uśmiech. — Chyba masz mnie za strasznego impertynenta, ale czy to
naprawdę takie dziwne, zawieranie wakacyjnych znajomości na plaży?
— No cóż — mruknęła blondynka, niepewnie przestępując z nogi
na nogę, pomna tego, co widział lub mógł widzieć chłopak. — Ja akurat nie
szukam żadnych wakacyjnych znajomości, więc może po prostu…
— Jesteś Dominika, prawda? — pytanie jak bicz przecięło
ciężkie i ciepłe powietrze między nimi, a dziewczyna zamarła z przestrachu i
oburzenia.
— Śledzisz mnie! — fuknęła, cofając się o krok i patrząc na
niego z niedowierzaniem. Nagle dopadło ją nieprzyjemne wspomnienie ostatniej
rozmowy z Ragnarokiem. — Chyba zwariowałeś!
— Bardzo chciałbym zaprzeczyć, ale to nie ma większego
sensu. — Zerknął na nią spod strzechy płowych włosów, uśmiechając się
półgębkiem. Moon poczuła, że nie wie właściwie, do której częściej jej
wypowiedzi odnosiło się to zdanie. — To prawda, troszkę ci się przyglądałem.
Masz może ochotę na lody?
— Chyba zwariowałeś – powtórzyła, potrząsając głową. — Mówię
ci, odczep się i znajdź sobie kogoś innego do nagabywania.
— No dobrze, więc jesteś wyzwaniem — odpowiedział, biorąc
się pod boki, i zaszurał sandałami. — Pozwól mi na tą arogancję, ale jestem
przekonany, że potrafię cię zainteresować. Spróbujemy? — Kiedy Dominika
zachowała ewidentnie wrogie milczenie, niezrażony chłopak kontynuował. —
Powiedzmy, że przyjmę rolę pewnego samotnego, gulgoczącego stworzonka z pewnej
znakomitej powieści i zaproponuję grę w zagadki, co ty na to?
Zdumienie na twarzy blondynki najwyraźniej bardzo go
usatysfakcjonowało, bo klasnął w ręce i wyszczerzył zęby.
— Jako że jestem zmuszony walczyć o twoje zainteresowanie,
przejdę od razu do meritum, ponieważ nie mamy czasu te wszystkie interesujące
ceregiele. Otóż uwaga, odpowiem na pytanie, co masz w kieszeni.
Moon odetchnęła z irytacją i spróbowała go wyminąć, ale
chłopak zagrodził jej drogę. Wzdrygnęła się mimowolnie, kiedy jego dłoń musnęła
jej ramię – była zimna.
— W kieszeni masz kamyk — powiedział, poważniejąc nieco i
zaglądając jej w oczy. — Dał ci go twój brat.
— Jesteś paskudnym podglądaczem! — Dominika podniosła głos,
aż przechodzący ludzie zaczęli oglądać się na tą nietypową scenę. Dźgnęła
palcem powietrze tuż przed jego piersią. — Jesteś nienormalny i jeśli jeszcze
raz przyłapię cię na podglądaniu mojej rodziny, to wezwę policję!
— Naprawdę wezwałabyś policję, potrafiąc robić to? — zapytał
cicho, kręcąc palcem w powietrzu małe kręgi, doskonale imitujące ruch patyczka
w jej koktajlu. Skinął głową, widząc jak jej oczy rozszerzają się ze strachu. —
Musisz bardziej uważać, Dominiko. — Zerknął na ratownika, który przystanął
obok, przyglądając się mu podejrzliwie i dodał szybko. — Do szybkiego
zobaczenia.
I odszedł nierównym, spękanym chodnikiem w stronę portu.
* * * * *
James rzucił przyjacielowi badawcze spojrzenie znad
tworzonego właśnie epistomologicznego arcydzieła, i przygryzł lekko końcówkę
pióra. Niby wszyscy wiedzieli, że latem Syriusz robi się szczególnie nerwowy,
bo do pasji doprowadzała go niemożność używania czarów, ale tym razem było
gorzej niż zwykle. Rogacz miał pewne własne przemyślenia na ten temat, ale ani
myślał, by wypytywać o to wprost – gdyby Black chciał, sam by mu o wszystkim
powiedział. Tymczasem Syriusz kolejny tydzień snuł się po domu Potterów,
prezentując podręcznikową huśtawkę nastrojów, od wybuchów entuzjazmu, kiedy
obmyślał nowe rozrywki, przez pełną gniewu rezygnację, gdy docierało do niego,
że bez użycia magii niewiele z tego da się zrealizować, aż po zaciętą, milczącą
irytację, kiedy opadały go myśli, którymi niekoniecznie chciał się z nim dzielić.
James czekał cierpliwie, mając swoje własne problemy na głowie.
— Wiesz co — zagadnął wystudiowanym, zdawkowym tonem,
zupełnie jakby kątem oka nie widział jak Syriusz dźga jego sowę źdźbłem słomy,
przez co sędziwy puchacz Mefistofeles raz po raz z irytacją stroszył swe wspaniałe
upierzenie. — Możemy wysłać takie zaproszenie do Moon. Jeśli chcesz, oczywiście,
ja tam jej nie znoszę.
— Szkoda zachodu — parsknął Black, opadając na swoje
niezaścielone łóżko i zakładając ręce za głowę. Potter spojrzał na niego niemal
triumfalnie, widząc jak przyjaciel z wyraźną irytacją zdmuchuje grzywkę z
czoła. To tu był punkt zapalny! — I tak ci nie odpisze.
— Skąd ta pewność? — Okularnik leniwym gestem odepchnął się
stopą od dębowych desek, którymi wyłożony był jego pokój, a obrotowe krzesło
przesunęło się o kilka cali. — To, że tobie nie odpisuje, jeszcze o niczym nie
świadczy.
— Nic takiego nie powiedziałem — burknął Black i na chwilę
demonstracyjnie zniknął za jednym z magazynów o mugolskich motocyklach, które
namiętnie kolekcjonował. — Pograłbym w Quidditcha — dodał buńczucznym tonem, a
Potter mimowolnie przewrócił oczami.
— Przecież wiesz, że w okolicy jest zbyt wielu mugoli, żeby
uszło nam to płazem. Możemy pojechać do Doliny Godryka, jeśli chcesz. Mają tam
świetne boisko, jedyne takie w okolicach Londynu…
— Nie chce mi się — mruknął Black tonem wyraźnie
sygnalizującym koniec rozmowy. W takich chwilach jak ta, James miał go
zdecydowanie dość, więc nie miał żadnych wyrzutów sumienia, zwyczajnie nie
odpowiadając na tę zaczepkę i zabierając się do pieczołowitego kaligrafowania
podpisu na leżącym przed nim pergaminie.
— Moglibyśmy przenieść się do Glizdogona! — zawołał Łapa z
nagłym uniesieniem. Potter westchnął cierpiętniczo i ponownie obejrzał się na
niego. Syriusz leżał na swoim łóżku w pozie godnej zaprezentowania na co
najmniej tuzinie malowideł i przemawiał do bliżej nieokreślonego punktu w
okolicach sufitu.
— Zaprosił nas na za tydzień — przypomniał mu z
politowaniem.
— I co? — Black gwałtownie usiadł i zwinął magazyn w rurkę. —
Ciotka Hortensja na pewno nie będzie miała nic przeciwko. Tam dopiero będziemy
mogli sobie pohulać!
James po raz kolejny tego wieczora westchnął cierpiętniczo,
ale powstrzymał się od odpowiedzi. Zamiast tego starannie wykończył podpis i
sięgnął po kolejny pergamin ze stosu, który piętrzył się na jego biurku.
* * * * *
Wróciwszy do pokoju, który dzieliła z Claire, rzuciła torbę
na łóżko i przysiadła na jego skraju z ciężkim westchnięciem. Nie darzyła
ciotecznej siostry zbytnią sympatią, bowiem zmienne nastroje okresu dojrzewania
i egoizm tej rozpieszczonej dziewczyny zawsze działał jej na nerwy. Na
szczęście pokój był pusty i mogła poczuć się nieco swobodniej. Popatrzyła przez
chwilę bezmyślnie na liliową tapetę z wytłaczanymi różyczkami, po czym wstała i
pociągnęła za gałkę szuflady szafki nocnej. Uniosła wszystkie bibeloty, skrawki
papieru i książki, pod którymi przezornie ukryła list, o którym Claire nigdy
nie powinna się dowiedzieć. Po raz kolejny rzuciła okiem na gruby, elegancki
pergamin z logiem Banku Gringotta, mimo że treść listu znała już na pamięć,
czego niezbicie dowodziły głębokie zagięcia i stan papieru. Przysiadła z
powrotem na pedantycznie równo ułożonej pościeli i ze zmarszczonym czołem
wodziła wzrokiem po wykaligrafowanych literach powleczonych granatowym tuszem.
List wciąż był dla niej zagadką, bowiem wzywał ją do odebrania depozytu,
którego ważność upływała 28 lipca, a który nie mógł przecież należeć do niej –
dziewczyny z rodziny mugolskiej aż do szpiku. Jednym rozwiązaniem było
odwiedzenie banku w podanym terminie i zapoznanie się z depozytem, który ponoć
był jej własnością. Była to dziwna, nienaturalna więź ze światem czarodziejów,
z której nie zdawała sobie dotąd sprawy. Prawdopodobnie pomyłka, ale w takim
razie skąd znali jej dokładny adres? Jedno było pewne – po powrocie do Londynu
sprawa powinna stać się jasna.
Tymczasem był to jedyny list, który otrzymała od zakończenia
roku szkolnego. Nie nadeszło nic – żadna wiadomość od Lily czy Patricii, żadna
notatka od Syriusza, której – przyznawała to przed sobą z zażenowaniem –
wyczekiwała niecierpliwie, od kiedy chłopak obiecał słać jej listy. Nie
oczekiwała tego od niego, ale skoro sam to zaproponował… No cóż, musiała
przyjąć do wiadomości, że był to standardowy grzecznościowy unik. Nic w tym
zresztą dziwnego, stale pamiętała, z kim ma do czynienia. Jednak zawiodły ją
nawet przyjaciółki, co wzbudziło w niej większy żal niż puste słowa Huncwota.
Nagle usłyszała cichy trzask i grzechot. Wstała szybko i
nerwowo odsunęła szufladę, po czym wcisnęła list na samo jej dno. Dźwięk
powtórzył się i tym razem bezbłędnie zlokalizowała jego źródło. Podbiegła do
okna i wsparła dłonie o parapet. Na chodniku przed domem stał Jean i machał do
niej ręką. W drugiej dłoni lśnił mu złotawy żwir. Moon odwróciła się od okna i
po krótkim wahaniu wybiegła z pokoju i pośpiesznie zeszła po schodach. Była
zdziwiona i oburzona – dopiero co się poznali, czy nie tak? W dodatku myślała,
że udało jej się skutecznie zniechęcić chłopaka, ale ten najwyraźniej wyczuł
dogodną szansę szantażu.
Niedoczekanie — myślała gniewnie, pokonując gwałtowny
zakręt na ostatniej kondygnacji schodów. — Nikt ci nie uwierzy, Jean. Już ja
o to zadbam.
Kiedy z trzaskiem zamknęła za sobą drzwi wejściowe, w głowie
miała już obmyślony zestaw gróźb i zniewag pod adresem natrętnego chłopaka. Ten
jednak zahamował jej gniew pokojowym gestem dłoni i powiedział:
— Nie zajmę ci wiele czasu. Chcę po prostu udowodnić, że
zasługuję na twoje zainteresowanie.
Dominika przystanęła niepewnie na ganku, patrząc jak
zachodzące słońce rozpłomienia jego sylwetkę z lewej strony, jakby rozżarzał
się stopniowo w niezbyt realistycznym śnie. Wyglądał na młodszego od niej,
kiedy tak stał z uprzejmym, ale już nie aroganckim uśmiechem i kompletnym ubraniem.
Nie do końca wiedziała, czy sprawiło to owo odmienne wrażenie czy też ciekawość
wywołana jego słowami, w każdym razie skinęła głową i pozwoliła mu się
prowadzić. Kiedy szła w milczeniu u jego boku, jej myśli mimowolnie wracały do
różdżki ukrytej w torbie między ubraniami.
— Od dawna mieszkasz w Marsylii? — zagaił Jean.
— Nie mieszkam tu — odpowiedziała dziewczyna obojętnie, z
wysiłkiem tłumiąc gorycz. — Wyprowadziłam się do Anglii rok temu. Mieszkam w
Bedworth.
— Och, wybacz, Tak tylko pomyślałem, twój francuski…
— Ciągle czuję się Francuzką. — Skinęła głową, a po chwili
poczuła, że zupełnie niepotrzebnie rozwija swoją wypowiedź. W końcu miał jej
coś pokazać, a nie wypytywać o życie osobiste. Chłopak jakby wyczuł jej myśli,
bo powiedział:
— To niedaleko, pomyślałem, że moglibyśmy porozmawiać na
placu zabaw. Wiesz, o tej porze to raczej opustoszałe miejsce, będziemy mieć
spokój.
Kiwnęła głową z aprobatą, coraz bardziej ciekawa intencji
Jeana. Miała tylko nadzieję, ze będą mniej związane z szantażem niż ostatnio.
W końcu zza przerzedzonej kępy drzew wychynęła plastikowa
zjeżdżalnia, a wraz z nią reszta wzbudzającego zachwyt dzieci wyposażenia.
Chłopak skinął głową ku parze gumowych huśtawek i sam zajął miejsce na jednej z
nich.
— Nie chciałem cię zaniepokoić — zaczął ostrożnie. — Po
prostu wyłowiłem cię z tłumu, wiedziałem, że jesteś niezwykła. Jak ja.
— Co masz na myśli? — zapytała, patrząc na swoje tenisówki,
którymi lekko odepchnęła się od piaszczystego podłoża. Nie zamierzała
demaskować się tak łatwo.
— Nie ufasz mi, to oczywiste. — Chłopak przygryzł wargę i
wczepił się palcami w łańcuch, do którego przymocowana była huśtawka. — Nie
mogę ci jednak nic udowodnić bez twojej pomocy. Ustalmy jedno: znamy się na
magii, tak?
Moon rzuciła mu długie spojrzenie zza fali jasnych włosów. Skoro
tak otwarcie mówił o używaniu czarów, o czarownictwie, musiał mieć o tym jakieś
pojęcie. Nie był tylko chłopcem, który zauważył niezwykle zjawisko, w tym
tkwiło coś więcej.
— Nawet jeśli — powiedziała z lekkim uśmieszkiem. — Nie
jesteś w stanie mi nic udowodnić.
— Oczywiście — przytaknął z entuzjazmem, jakby wymusił na
niej jakąś deklarację. — Rzecz w tym, że ja też to potrafię. Cieszę się, że
wreszcie mogę się tym z kimś podzielić.
— Jak to? — Dominika uniosła brwi. — Nie chodzisz do żadnej
szkoły?
Tym razem to Jean odwrócił wzrok i wpatrzył się odległy kąt
placu zabaw, gdzie majaczyła piaskownica.
— Nie dostałem żadnego listu — odezwał się w końcu sucho. —
Ale w końcu to zrozumiałem. Moja moc jest inna.
Moon przestała bezwiednie odpychać się nogami od ziemi i
wyraźnie spoważniała. Badała chłopaka wzrokiem, ale nie potrafiła z niego nic
wyczytać. Dotarła do niej powaga sytuacji.
— Pokażesz mi? — zapytała.
* * * * *
Stopy Patricii zadudniły na drewnianych, poprzecieranych
schodach. Dziewczyna pokonała je szybko i popędziła dalej, ślizgając się po
lśniącej posadzce.
— Lily! — wydyszała, chwytając się framugi, co ostatecznie
uchroniło ją przed upadkiem. W wolnej dłoni ściskała kopertę.
Evans machnęła niecierpliwie ręką, nie odrywając wzroku od
mugolskiego atlasu płazów, nad którym mruczała tajemnicze łacińskie inkantacje.
— Lily, dostałaś list od Pottera. — Brunetka odgarnęła
grzywkę z czoła i zatrzepotała kopertą nad głową przyjaciółki. — Dopiero co
była sowia poczta.
— Triturus cristatus — odpowiedziała rudowłosa Lily
Evans, marszcząc czoło i tak mocno wskazując jedną z ilustracji, że zbielał jej
opuszek palca. — Oraz triturus marmoratus. Znacząca różnica gatunkowa,
na którą niebagatelny wpływ ma ruch nadgarstka w trakcie wymawiania formuły
zaklęcia. To po prostu… Och. – Prostokątny kawałek pergaminu wylądował tuż
przed jej nosem. – Przepraszam, zamyśliłam się. To takie nie fair, że nie
możemy jeszcze używać czarów! Ta praca wakacyjna byłaby o wiele ciekawsza,
gdyby swoich tez można było dowodzić doświadczalnie.
Patricia usiadła po turecku na dywanie naprzeciw
przyjaciółki i wpatrzyła się w nią wyczekująco.
— Och, no dobrze — skapitulowała ruda, otwierając list. W
środku była niewielka, równo złożona kartka. Pismo nadawcy było staranne i
schludne, zupełnie niepodobne do tego, którym posługiwał się przy
cotygodniowych wypracowaniach. Można by pomyśleć, że forma listu zupełnie nie
pasuje do osobowości Jamesa Pottera, ale listy, które otrzymała od niego Lily w
ciągu sześciu lat znajomości, zawsze wyglądały podobnie.
Szybko przebiegła wzrokiem tekst, czując radośnie
przyspieszone bicie serca. Był konkretny i zwięzły jak zawsze.
Droga, nieoceniona Evans,
Jak mijają Ci wakacje? Mam nadzieję, że nie naprzykrza Ci
się zbyt wielu mugoli – jeśli tak, daj tylko znać, a załatwię tę sprawę. W
końcu niektórzy są już pełnoletni, czyż nie?
Ruda przerwała głośne czytanie listu, prychnąwszy z
niedowierzaniem. Patricia zachichotała i gestem ponagliła ją do kontynuowania.
Mogę Cię tylko zapewnić, że Huncwoci nawet w wakacje
wyrabiają sobie renomę i nie pozwalają swoim nader rozwiniętym mózgom
rozmięknąć na angielskim słońcu. Jeden z nich, niejaki Peter Pettigrew pragnie
zaprosić Was, piękne panie (och jestem przekonany, że Macmillan wisi Ci teraz
na ramieniu) do swej krewnej w Walii na kilkudniowy odpoczynek. Obiecujemy
pobyt w komfortowej posiadłości, wyżywienie oraz opiekę czterech znakomitych
magów i przyzwoitki. Peter czeka na potwierdzenie.
Z gorącymi pozdrowieniami,
James Potter
PS. Walijskie krajobrazy są ponoć bardzo malownicze,
proponuję więc swoje ramię w charakterze oparcia na wypadek, gdyby okazały się
obezwładniająco wspaniałe.
— A to bufon. — Dziewczyna pokręciła głową, składając list i
wkładając go z powrotem do koperty. — Tego jeszcze nie było.
— Ale potwierdzamy, no nie? — Brązowe, sarnie oczy Patricii
zabłysły entuzjazmem. — Nasi rodzice chyba nie będą mieli nic przeciwko, w
końcu ma tam być ciotka Petera. A on chyba jest czystej krwi, więc moi tym
bardziej powinni być usatysfakcjonowani — dodała z przekąsem.
— No wiesz. Jakbym nie miała Pottera dość przez cały rok
szkolny i musiała organizować jakieś urocze spotkania w wakacje. Przy
malowniczych krajobrazach.
Roześmiały się jednocześnie na wspomnienie kwiecistych
obietnic Gryfona.
— Ale poważnie, fajnie byłoby zwiedzić Walię. To podobno
bardzo czarodziejska kraina, pełna legend, duchów i magicznych stworzeń. —
Macmillan przystąpiła do roztaczania interesującej wizji.
— Jak choćby? — zapytała zaczepnie Evans.
— Jak choćby legenda o kwintopedach, nie mów, że nie
słyszałaś. Nie? — Brwi brunetki powędrowały do góry. — Och, no to tym bardziej,
usłyszysz opowieść z pierwszej ręki. Wyjmij pergamin, odpiszemy im.
Lily bez szemrania powędrowała do biurka i wyjęła potrzebne
przybory. Dopiero kiedy usiadła obok Patricii obmyślającej treść listu, zdobyła
się na kontrargument.
— I tak będziemy mogły go wysłać dopiero jutro. Trzeba
będzie pojechać na Pokątną, tam jest najbliższa sowia poczta, bo przecież nie
mam własnej.
— Nie ma sprawy, pisz. — Macmillan machnęła władczo ręką,
przez moment bardzo przypominając własną matkę. — Umiłowany Jamesie…
— Chyba śnisz – parsknęła Evans. — Lepiej ja się tym zajmę.
Kilka minut później odpowiedź była gotowa. Wypisana na
liliowej papeterii, zapakowana w kopertę od kompletu, spoczęła na biurku, kiedy
dziewczęta szykowały się do snu.
Drogi Jamesie,
Bez względu na uprzejme epitety, którymi mnie obdarzyłeś,
wciąż nie potrafisz oduczyć się maniery zwracania się do mnie po nazwisku, co
jest bardzo nieeleganckie. Byłabym wdzięczna, gdybyś w przyszłości zwrócił na
to uwagę. Ponadto nie wątpię w urodę krajobrazów z rodzinnych stron Petera,
jednak nie sądzę, żebym potrzebowała Cię przy ich podziwianiu. Drzewa, rzeki i
pagórki rzadko kiedy powodują u mnie omdlenia. Pod naciskiem obecnej tu Patricii
zmuszona jestem rozważyć propozycję Petera, o ile podasz dokładną datę i adres
w wiadomości zwrotnej.
Z pozdrowieniami,
Lily Evans
PS. Mam nadzieję, że Huncwoci trenują swoje mózgi w
sposób, który wykracza poza nudną praktykowaną przez nich destrukcję. Innymi
słowy, przypominam o pracy wakacyjnej. Dobrej zabawy!
Rudowłosa rzuciła się na łóżko z ciężkim westchnięciem.
Rdzawe włosy rozsypały się jej po poduszce, a zielone oczy wpatrywały się w
sufit. Na jej ustach błąkał się lekki uśmieszek, którego pośród ciemności nie
mogła dostrzec Patricia.
* * * * *
Remus Lupin oparł się ciężko o blat biurka i końcówką pióra
mimowolnie wygładził krawędzie na liniach, które w prawym górnym rogu pergaminu
układały się w datę. Dopiero co przebył pełnię i wciąż czuł się
niesamowicie wyczerpany, chociaż wciąż miał w świadomości, że za zaledwie dwa
tygodnie będzie miała miejsce kolejna. Ogarniało go tak wielkie znużenie, że
niemal przezwyciężało ból nowych ran i wiecznie towarzyszących im przemyśleń.
Dzięki temu mógł zastanawiać się niemal ze stoickim spokojem – jak to możliwe?
Jak możliwe jest zniesienie dwóch pełni w ciągu jednego miesiąca? Jak wiele
jest w stanie wytrzymać człowiek, a właściwie… Pół-człowiek?
Czuł do siebie znacznie większe obrzydzenie niż zwykle. Był
wilkołakiem od kilkunastu lat, więc zdążył wypracować w sobie pewien mechanizm
obronny, który wprawdzie zmuszał go do cierpienia podczas pełni i w ciągu
towarzyszących jej dni, ale z drugiej strony pozwalał mu na słodkie zapomnienie
w ciągu pozostałych dni miesiąca. Zawsze powrót od wilkołaka do niewinnego ucznia zajmował mu jakiś czas,
ale przez większość miesiąca niemal nie myślał o tym, że jest potworem, bo jego
przyjaciele wymyślali mu całe mnóstwo rozrywek, nie pozostawiając zupełnie
czasu na jakiekolwiek inne przemyślenia.
Tym razem było inaczej – nastąpił blue moon, czyli
intensyfikacja działalności księżyca, dwie pełnie w ciągu miesiąca. Nawet
teraz, pisząc kolejny list do Elisabetty, czuł się ledwie przytomny, już czując
magnetyzm srebrzystego sierpa przecinającego nocne niebo.
Kiedy po raz kolejny rzucił okiem na treść listu, uśmiechnął
się mimowolnie. Dobrze wiedział, że to nieodpowiednie, ale korespondencja z
Lisą, bycie z nią sprawiało, że czuł się zupełnie kimś innym. W pewnym sensie
prowadził podwójne życie, ale coraz bardziej wczuwał się w to drugie, normalne.
Na przykład, kiedy w towarzystwie Elisabetty Jamesowi wyrwała się wzmianka o
jego futerkowym problemie. Ścierpła mu wtedy skóra, wystraszył się nie na żarty,
ale zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, słodka, urocza Lisa klasnęła w ręce i
zapytała, czy w domu czeka na niego pies. Oczywiście przytaknął skwapliwie, na
poczekaniu zmyślił nawet niesamowitą historię o uratowaniu Reksa od okrutnych sąsiadów i teraz w każdym
liście opisywał ich wspólne przygody. Początkowo czuł się zawstydzony faktem,
że tak bardzo przed nią kłamie, a przecież nie chce, ale słodka niewinność
Elisabetty była zbyt wielka – po prostu nie mógł jej powiedzieć o swojej
klątwie. Tymczasem coraz bardziej lubił swoje wymyślone specjalnie dla niej
opowieści – kiedy je opisywał, naprawdę wyobrażał sobie, że tak właśnie wygląda
jego życie, że jego największym zmartwieniem jest, czy wyimaginowany Reks nie
odbiegł za daleko za upatrzonym szpakiem.
I było to wspaniałe życie.
* * * * *
Przez kilka minut ciszę wypełniało tylko skrzypienie
łańcuchów, którymi huśtawki przymocowane były do drewnianej belki. Moon ze
zmarszczonym czołem wpatrywała się w swoje dłonie.
— Jak to możliwe? — zapytała w końcu, podnosząc pytający
wzrok na Jeana. Czaiła się w nim nieufność, może nawet strach, które stopniowo
zaczęły zastępować zdumienie wywołane prezentacją chłopaka.
Jean uśmiechnął się z zakłopotaniem i wzruszył ramionami.
— Nie wiem, po prostu to potrafię. Kiedy ty rzucasz
zaklęcie, ja jestem w stanie je unieszkodliwić. Dodatkowy szkopuł to fakt, że
nie możesz teraz użyć tego zaklęcia, tym właśnie różni się to od zwykłej
obrony. Ale nie martw się, to minie. A przynajmniej minęło, kiedy zrobiłem to
mojej siostrze.
— Masz siostrę? — zapytała bezwiednie, usiłując
niespostrzeżenie sprawdzić prawdziwość słów chłopaka. Wyglądało na to, że
wszystko potwierdzało jego teorię – formuła zaklęcia wyślizgiwała się jej z
potoku myśli, była tam, ale nie pozwalała się uchwycić w żaden sposób.
— Miałem. Zmarła trzy lata temu.
Dominika ponownie podniosła na niego oczy.
— Przykro mi. — Milczenie zapadło ponownie, tym razem
jeszcze bardziej ociężałe i ponure. W przypadku Moon oznaczało, że dziewczyna
nie wie, którą kwestię najlepiej byłoby teraz poruszyć – a istotnie było w czym
wybierać.
— Więc mówisz, że ministerstwo nie zarejestrowało cię jako
czarodzieja?
— Dokładnie. — Jean odgarnął z czoła płowe włosy. — Ich
czujniki magii mnie nie wykrywają. Bo to chyba właściwie nie jest magia, raczej
coś przeciwnego. Antymagia?
— Niesamowite. — Blondynka pokręciła głową. — Jeśli chcesz,
dam znać dyrektorowi mojej nowej szkoły. Może on jakoś…
— Nie. — Sandały chłopaka ostro wbiły się w piasek. — To nie
ma sensu. Przecież potrafię użyć zaklęcia tylko przez chwilę i to tylko wtedy,
kiedy je komuś wykradnę. — Pstryknął palcami, a na jego dłoni pojawił się kos,
którego przed chwilą próbowała wyczarować Dominika. — Po co niby miałbym iść do
szkoły? A na żadne eksperymenty się nie zgadzam. Nie zauważali mnie przez
cztery lata, więc i teraz wolę sam o sobie decydować.
Blondynka nie odpowiedziała, w myślach przyznając Francuzowi
rację. Z doświadczenia mogła powiedzieć, że im mniej osób wie o twoich nie do
końca rozumianych przez społeczeństwo umiejętnościach, tym lepiej. W jej
przypadku sprawa się wydała, a i eksperymentów nie udało się uniknąć. Trudno
było przewidzieć co jeszcze się stanie. Ale nie powiedziała na ten temat ani
słowa – skoro jej rodzice i przyjaciele nie mieli pojęcia o tym, ze posługuje
się białą magią, tym bardziej Jean nie powinien wiedzieć.
— No cóż, pomyślałam tylko, że to wielka odpowiedzialność —
odezwała się Moon przyciszonym głosem. — Byłbyś bardzo cennym przedstawicielem
czarodziejów.
— Chyba eksponatem — prychnął chłopak, podnosząc się z
huśtawki. — Słońce już zaszło, chyba czas, żebym odprowadził cię do domu.
Dziewczyna skinęła głową i opuścili plac zabaw równym,
energicznym krokiem.
— I dlatego chciałeś się ze mną spotkać? Żeby się tym
podzielić z kimś… podobnego rodzaju? — spytała, odgarniając włosy za ucho,
kiedy przemierzali ciepłe jeszcze od słońca chodniki. Ostrożnie dobierała słowa
ze względu na dużą ilość przechodniów, których bynajmniej nie zniechęcał zmrok.
— Zgadza się. Jeśli chcesz, możemy zobaczyć się jeszcze
kilka razy, poćwiczyć — powiedział Jean, nie patrząc na nią. — Kiedy wracasz do
Anglii?
— Za dwa tygodnie. Możemy umówić się na pojutrze.
— Fajnie. — Uśmiechnął się do niej szeroko, stając tyłem do
furtki odgradzającej dom jej wujostwa od ulicy. — No to do zobaczenia.
I odmaszerował sprężystym krokiem, nie dając jej nawet
okazji do zapytania, skąd znał adres państwa Renoble.
---
Witam Was szczególnie serdecznie przy okazji oficjalnego rozpoczęcia części trzeciej! Niektórzy z Was zauważyli już, że nastrój historii zmieniał się stopniowo – teraz można spodziewać się jego natężenia, bo liczba niepokojących i pełnych napięcia wątków na pewno wzrośnie. W końcu dzieje się dokładnie to, o czym była mowa w zapowiedzi opowiadania – nadchodzi zmierzch świata czarodziejów!
Dziękuję za każdy komentarz z osobna i trzymam mocno kciuki, żebyście zostali z Dominiką Moon – aż to końca :)