„Lew i wąż”
– rozdział XXV –
Cześć i czołem! Przesyłam najserdeczniejsze pozdrowienia i podziękowania dla tych bardzo nielicznych, którzy dotrwali do tego momentu. Dzięki Wam wciąż mam dość zapału, by skończyć tę historię :) Mam nadzieję, że rozdział przypadł Wam do gustu, zwłaszcza że było w nim całe mnóstwo Huncwotów, którzy nieco rozluźnili atmosferę, trochę niepokoju i nawet odrobina miłości, ale przede wszystkim la grande finale, czyli Numer Życia :D Bardzo jestem ciekawa, co o nim myślicie i jakie były Wasze podejrzenia. Pomyślałam też, że sympatia Marty do Harry'ego mogła mieć głębsze podłoże... To taka moja łatka do kanonu, no bo czemu nie xD Jeszcze raz dziękuję i życzę udanych wakacji!
Wiosenne promienie słoneczne,
przypominające długie i wychudłe palce, leniwie głaskały dachówki na rozmaitych
wieżyczkach zamku. Stopniowo i niespiesznie blade światło zalało hogwarcki
dziedziniec i okalający go krużganek wypełniony łukowatymi arkadami, a potem
zajrzało w ostro sklepione okna, łagodnie wybudzając uczniów ze snu.
Mniej więcej.
Około godziny siódmej rano w jednej
z wież, będącej zarazem siedzibą domu Gryffindor, rozległo się nieludzkie
wycie. Na przerażający, mrożący krew w żyłach dźwięk składały się dwa głosy,
wspomagane dodatkowo okazyjnymi jękami i odgłosami wyrażającymi najgłębszą
odrazę. Huncwoci obudzili się w Dniu Slytherina.
— Może nie będzie tak źle — sapnął
Remus Lupin bez przekonania. — Gdyby tak zapiąć szatę pod szyję i założyć
szalik…
— Szaliki też są skażone. — Przekreślił jego nadzieje Peter, demonstrując własny.
Wycie nasiliło się.
— Musi być jakiś sposób. — Lunatyk
zerwał się z łóżka i wysunął spod niego kufer wypełniony rozmaitymi butelkami i
fiolkami. Zaczął je nerwowo przerzucać, mrucząc pod nosem. Peter apatycznie
przyglądał się jego wysiłkom, bezmyślnie drapiąc się w głowę.
— Skażone — podchwycił ze
zgrozą Syriusz, wytrzeszczając oczy na leżący u jego stóp krawat. — Zhańbione,
zbezczeszczone, zszargane…
Szok Jamesa był natomiast zbyt
głęboki, aby wyrazić go słowami.
— A mówiłem. — W głosie Remusa pobrzmiewała
rozpacz, podczas gdy coraz gwałtowniej przeszukiwał kufer. — Mówiłem, żeby coś
wymyślić na tę okazję, ale nieee, Rogacz koniecznie musiał się skupić na czymś innym…
— Na numerze życia — poinformował
go surowo Potter, pomiędzy jednym a drugim pełnym odrazy jękiem.
— Numer numerem, ale jak my się w
tym pokażemy? — Black z najwyższą ostrożnością wsunął różdżkę pod krawat i
podniósł go do światła. Wzdrygnął się z obrzydzeniem.
— Nie pokażemy się — odparł
stanowczo James. Siedział po turecku na swoim łóżku, bardzo blady, ale pełen
determinacji. Jego orzechowe oczy błyszczały gorączkowo, a pierś unosiła się
gwałtownie pod piżamą. Spojrzał na nich wyzywająco.
Syriusz upuścił krawat z wrażenia,
Remus w ogóle nie zareagował, pochłonięty swoimi poszukiwaniami, natomiast
Peter przygryzł wargę i popatrzył na przyjaciela z wahaniem.
— McGonagall nas zabije.
— To prawda. — Czarne oczy Łapy
rozszerzyły się ze strachu.
— Nie zabije nas. — Ciągnął
bohatersko Potter, zerwawszy się na równe nogi. Ze swymi lekko przekrzywionymi
okularami i pałającym wzrokiem sprawiał wyjątkowo niepokojące wrażenie. — Wystarczy,
że nie będziemy się jej rzucać za bardzo w oczy. Krawat, czy to takie ważne?
Zobaczcie.
Zrzucił górną część piżamy i szybko
wciągnął na siebie białą koszulę. Na wierzch zarzucił uniwersalną, czarną szatę
szkolną, zaciągnął jej poły i z dumą spojrzał na resztę Huncwotów. Ze
zdumieniem zarejestrował ich twarze wykrzywione w cierpieniu i zbiorowy jęk.
— Jim. — Syriusz z żalem wskazał
palcem na jego prawe ramię. — Tarcza.
Chłopak spojrzał w tamtym kierunku
i gwałtownie wciągnął powietrze. Na rękawie jego szaty widniał ohydny,
zielonkawy herb Slytherinu.
*
* * * *
Moon szeroko otwartymi oczami
rejestrowała przyjście Huncwotów na śniadanie. Zazwyczaj wkraczali do Wielkiej
Sali jak bohaterowie, z wypiętymi piersiami, nonszalanckim krokiem i lekkimi
uśmieszkami na twarzach, ale dziś musiało stać się coś strasznego. Huncwoci
byli cieniami samych siebie. Ukradkiem wsunęli się na swoje miejsca przy stole
Gryffindoru, wokół rzucając niepewne spojrzenia.
— Numer życia nieaktualny! — wypaliła, wciąż patrząc na nich z mieszaniną zgrozy i zaciekawienia.
— Skąd! — oburzył się natychmiast
Potter, po czym ponownie przybrał minę pokornego, zupełnie niewartego uwagi
sługi. Rozejrzał się wokół i zmarszczył brwi na widok dzisiejszych potraw.
— Polecam omlet ze szpinakiem. — Moon wskazała jedną z tac. Nie mogła nic na to poradzić, dręczenie Huncwotów
było rozkoszne, a tak rzadko trafiała się ku temu okazja. — Pycha.
Chłopcy z obrzydzeniem spojrzeli na
omlet i wzdrygnęli się lekko. Z rosnącym zafascynowaniem Dominika spostrzegła,
że wyglądają jakoś inaczej.
— Gdzie wasze mundurki? — Ostry ton
głosu Lily rozdarł powietrze jak bicz. Huncwoci jakby skurczyli się w sobie i
zaczęli intensywnie przyglądać się swoim pustym talerzom. Moon triumfalnie
doszła do wniosku, że tym czymś, czego dziś brakowało chłopakom, była nie tylko
ich zwykła buta, ale także krawaty, swetry i standardowa hogwarcka szata. Nie
zdążyła jednak skomentować tego faktu ani jednym słowem, bo niedaleko rozległ
się przerażający głos profesor McGonagall.
— Potter! Black!
Wspomniani Gryfoni zastygli na
swoich miejscach z minami zdradzającymi winę tak wielką, że aż niemożliwą do
ukrycia. Czarownica, w nieco przekrzywionym kruczoczarnym kapeluszu popatrzyła
na nich ze złością.
— Gdzie wasze szaty? — warknęła,
zupełnie nieczuła na ich pełne żalu spojrzenia. — Lupin, ty też?! Czy wyście
postradali rozumy? Tylu gości, taka ważna okazja…
— Pani profesor — Czarne oczy
Blacka wypełniały żal i cierpienie w czystej postaci. — Niech pani spróbuje
zrozumieć… Nie mogliśmy…
— Szlaban! — Kobieta pozostawała
całkowicie niewzruszona. Jej mądre, siwe oczy rzucały gromy znad okularów. — Taki wstyd w moim domu!
Aż do momentu, kiedy profesor
McGonagall ponownie zasiadła na swoim miejscu przy stole prezydialnym, Huncwoci
byli uosobieniem skruchy. Później humor zaczął im powracać, bo z dumą
odpowiadali na wyrazy uznania pozostałych Gryfonów. W końcu jako jedyni nie
zbrukali się barwami Slytherinu!
Lily odwróciła od nich wzrok i z
westchnieniem rozgrzebała jajecznicę ze szczypiorkiem, która leżała przed nią
na złotym talerzu. Czuła się dziś trochę dziwnie. Powtarzała sobie, że to tylko
mundurek i tylko w tym jednym dniu, ale wciąż nie mogła odpędzić natrętnych
myśli, co by było, gdyby jednak zgodnie z nadziejami Severusa sześć lat temu
trafiła do Slytherinu. Jak wtedy potoczyłoby się jej życie? Czy nadal
przyjaźniłaby się ze Snapem? Czy James kiedykolwiek zwróciłby na nią uwagę? Czy
byłaby teraz zupełnie inną osobą?
— Coś cię martwi, Lily? — Spojrzała
szybko w lewo. Moon najwyraźniej od dłuższego czasu przyglądała jej się znad
swojego pucharka z miętowym naparem.
— A, nic takiego. — Machnęła ręką
lekceważąco i uśmiechnęła się lekko. Nie chciała zbywać przyjaciółki, ale
tłumaczenie tego wszystkiego zajęłoby całe wieki i z pewnością nie poprawiłoby
jej humoru.
Dominika przyglądała się jej
jeszcze przez chwilę, ale nie powiedziała nic więcej, bo w tym momencie w
Wielkiej Sali pojawiła się chmara sów. Wielu, niepokojąco wielu uczniów w tych
dniach prenumerowało Proroka Codziennego. Przed Moon także wylądowała
niepozorna płomykówka ze zwiniętym w rulon czasopismem.
Blondynka szybko przebiegła
wzrokiem gazetę, a Lily podążała za jej spojrzeniem. Nie musiały szukać daleko.
Na pierwszej stronie nagłówek krzyczał o pierwszym od lat potwierdzonym użyciu
zaklęcia Imperius. Evans ze zgrozą pochłaniała wers za wersem, dowiadując się,
że ofiarą niewybaczalnej klątwy padł jeden z najbliższych współpracowników
Bartemiusza Croucha, szefa Depertamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów.
Ponoć był poddawany działaniu zaklęcia już od jakiegoś czasu, a finałem miał
być – w porę uprzedzony – zamach na samego Croucha. Służby zajmujące się tą
sprawą nie chciały na razie ujawnić sprawcy.
— To jasne jak słońce, że to jeden
ze zwolenników Lorda — odezwał się pogardliwie Black znad własnego egzemplarza.
Cisnął Proroka na stół, tuż obok swojego talerza. Moon popatrzyła na
niego z przerażeniem, ale wyraz jej twarzy nie zwrócił niczyjej uwagi, bo
wypowiedź Syriusza przyciągnęła do niego pełne niedowierzania spojrzenia
pobliskich Gryfonów. — Crouch trzyma się swojego stołka i blokuje jego genialne
reformy.
— Szykuje się walka na szczycie — zauważył Potter, palcem wskazującym wsuwając okulary na nasadę nosa. — Dwaj
mocni kandydaci na ministra… Chociaż nasz milord zaczął ostro przeginać,
słyszeliście jak spadły jego sondaże po tym jak zapowiedział obozy dla
mugolaków?
Lily chętnie przysłuchiwałaby się
dłużej tej dyskusji, ale Moon pociągnęła ją dyskretnie za rękaw i
zaproponowała, żeby poszły już do cieplarni, w której miały odbyć się pierwsze
tego dnia zajęcia. Monolog Pottera wydawał się jej zaskakująco ciekawy, ale
wystarczyło jej jedno spojrzenie na pobladłą twarz przyjaciółki, żeby zgodzić
się bez słowa. Najwyraźniej obecność Syriusza wciąż była dla niej zbyt trudna do zniesienia...
*
* * * *
Dominika stała przy swoim
stanowisku z ponurą miną, wsparta łokciami o drewniany, nieheblowany blat. Wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa, powinna właśnie tryskać radością i podekscytowaniem, w
końcu zielarstwo było jej ulubionym przedmiotem, a dzisiejsza lekcja miała być
wyjątkowa. Mimo to, poranny artykuł, a później reakcja Gryfonów bardzo ją
przybiły. Już od jakiegoś czasu jej sumienie trawiły nieustanna niepewność i
lęk, a zdarzenie przy śniadaniu tylko je spotęgowało. Czuła się rozdarta między
regularnymi doniesieniami prasowymi, w których Lord Voldemort przedstawiany był
jako bezwzględny polityk, niekiedy nawet dyktator, a własnymi doświadczeniami, według których jej Mistrz
był jedyną osobą, która rzeczywiście zainteresowała się jej losem. Słowa Lily i
Huncwotów pod jego adresem bolały, jakby były przeznaczone dla niej. Nie raz
zastanawiała się, jak by zareagowali, gdyby poznali prawdę, ale ta myśl była
zbyt straszna, żeby poświęcać jej wiele czasu. Ona sama myślała o nim jako o
nieco bezkompromisyjnym, ale jednak reformatorze. Świat czarodziejów miał szansę pójść do przodu, wykorzystując cały swój potencjał dla dobra ogółu pod okiem czarodzieja, który przesunął granice magii tak daleko, jak nikt przed nim. To, co przedstawiał Prorok
Codzienny, wydawało się straszne, ale czy rzeczywiście można ufać jakiejś
gazecie?
Profesor Sprout weszła do cieplarni
i przywitała zgromadzonych uczniów. Tego dnia było wyjątkowo tłoczno, bo wykład
czarownicy o baśniowych magicznych roślinach wzbudził duże zainteresowanie we
wszystkich domach. Profesor bez zbędnych ceregieli rozpoczęła opowieść o
zaczarowanej fasoli, ale Moon zupełnie nie mogła się skupić.
Mimo wdzięczności, jaką czuła wobec
Lorda, jego ostatnia wiadomość bardzo ją zmartwiła. Była nieco chłodniejsza niż
poprzednie, takie przynajmniej odniosła wrażenie, i podkreślała jego niezadowolenie faktem,
że za bardzo zwraca na siebie uwagę. Z pewnością nie było to jej zamysłem – nie
czuła się pewnie w centrum wydarzeń i nigdy o to nie zabiegała, ale po namyśle
stwierdziła, że rzeczywiście, para detektywów, Dumbledore, a może nawet ktoś
jeszcze przyglądali się jej nieco zbyt uważnie. Nic jednak nie mogła poradzić
na to, że była świadkiem śmierci Patricii albo że dyrektor nie ufał jej do tego stopnia, że zabronił jej wyjść do Hogsmeade i utrudniał udział w Klubie
Pojedynków. Bo że wynikało to z braku zaufania, tego Moon była pewna.
Coś załaskotało ją w ucho, ale
opędziła się niecierpliwie krótkim gestem. Czy Lordowi mogło chodzić o coś
innego? Wprawdzie zauważyła, że Ślizgoni nieustannie czaili się gdzieś w
pobliżu… Być może nie zwróciła na to wcześniej uwagi, ale sam fakt, że
poprzedniego wieczora ustąpili jej zamiast wlepić szlaban, wydawał się co
najmniej podejrzany. Nie miała pojęcia, skąd wzięło się w niej tyle bezczelności, żeby im rozkazywać, ale takiego efektu nie spodziewała się nawet w najśmielszych wyobrażeniach i wcale nie dziwiła się Huncwotom, którzy patrzyli na nią z głębokim zdumieniem, jakby nagle wyrosły jej rogi. Ona sama nie potrafiła tego racjonalnie wyjaśnić.
Coś zatrzepotało jej we włosach.
Wzdrygnęła się i obejrzała szybko, ale zamiast spodziewanego zagubionego owada,
zobaczyła papierowego ptaszka. Przez chwilę patrzyła jak zwierzątko trzepocze
pergaminowymi skrzydełkami, po czym rozejrzała się ukradkiem. Profesor Sprout
najwyraźniej było pochłonięta swoim wykładem, więc Moon szybko schwyciła
wiadomość.
W momencie, gdy zamknęła zwierzątko
w dłoni, ptaszek zamienił się w niewielki kawałek pergaminu.
Dziś
przed kolacją, na drugim piętrze, damska toaleta.
Lunatyk,
Glizdogon, Łapa i Rogacz
Podniosła na nich wzrok, ale
chłopcy zdawali się być całkowicie pochłonięci historią kwiatu paproci. Jeszcze
raz przeczytała wiadomość i wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł przyjemny
dreszczyk. Formalny podpis i waga, jaką Huncwoci zdawali się przypisywać do
„numeru życia” były bardzo obiecujące.
— Co tam masz? — zagadnął szeptem
Regulus, zajmujący miejsce po jej prawej stronie.
Uśmiechnęła się do niego, ze
zdziwieniem zauważając jak wiele wysiłku musiała włożyć w ten gest. A może to
Regulus był odpowiedzialny za to, że nagle Ślizgoni traktowali ją lepiej? Może
wytłumaczył im, że czysta krew to nie wszystko? Cóż, nawet w jej głowie
zabrzmiało to bardzo nieprawdopodobnie. Czy nie popadała przypadkiem w desperację, rozpaczliwie szukając oparcia i zrozumienia? Miała wrażenie, że przez brak odpowiedniego dystansu jej uwadze umyka jakiś ważny szczegół, jakiś drobiazg czający się na skraju świadomości, i ta myśl bardzo jej ciążyła. Gdyby tylko potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, czego wszyscy nagle od niej chcą! Wtedy na pewno czułaby się pewniej. Ale czy rzeczywiście chciała znać odpowiedź?
Wsunęła karteczkę do kieszeni i
przeniosła spojrzenie na profesor Sprout.
— Takie tam — odszepnęła,
zaciskając dłoń na skrawku pergaminu i unikając jego uważnego spojrzenia. — Interesy.
*
* * * *
Po południu odbywały się zajęcia z Obrony przed Czarną
Magią. Zajęcia profesora Rietdorfa, którego ponura powierzchowność i kompletny
brak poczucia humoru nie przysparzały wielbicieli, tego dnia cieszyły się
szczególną popularnością. Uczniowie byli tak stłoczeni wewnątrz sali, że
nauczyciel, wywróciwszy oczami, musiał powiększyć ją za pomocą czarów.
— Nie wierzę, że ich tu nie ma! — zawołała Moon, stanąwszy
na palcach, żeby zobaczyć coś ponad głowami uczniów.
— Mam złe przeczucia — mruknęła Lily i nerwowo nawinęła na
palec kosmyk włosów. — Naprawdę nie wiesz, co to za numer życia?
— Nie mam pojęcia. — Zrezygnowana blondynka opadła na
stopy i popatrzyła w stronę profesora, który znaczącym chrząkaniem zwracał na
siebie uwagę zgromadzonych.
— Jak już z pewnością wiecie, na dzisiejszych zajęciach
każdy ochotnik będzie mógł zaprezentować zaklęcie własnego wynalazku. — Głos
nauczyciela brzmiał tak ponuro, jakby zamierzał ostudzić niepokojąco intensywny
zapał uczniów. — Zakazane są formuły wywołujące trwałe uszkodzenia, a to
dlatego, że…
— Masz jakieś zaklęcie? — zapytała szeptem Evansówny,
która w milczeniu pokręciła głową. Najwyraźniej była zbyt zajęta ukradkowym
obserwowaniem Snape’a, który stał niepozornie w rogu sali. Lily pamiętała doskonale,
że Severus już dawno temu zajmował się wymyślaniem zupełnie nowych formuł. Czy dziś
pokaże którąś z nich?
— Proszę ochotników o ustawienie się w rzędzie pod
tablicą.
Moon była zdziwiona faktem, że zgłosił się aż tuzin
uczniów. Już chciała zażartować, że to całkiem niepokojąca tendencja, bowiem za
każdym rogiem mogło czekać nieznane zaklęcie, kiedy spostrzegła, na kogo patrzy
Lily, i ugryzła się w język.
Z żywym zainteresowaniem przyglądała się jak ochotnicy
kolejno prezentują swoje formuły, używając ich na sobie lub na wybranej osobie
z tłumu. Mimo wszystko cieszyła się, że nie stoją zbyt blisko. Jakaś Ślizgonka
z piątego roku pokazała zaklęcie, które w sekundę skręcało włosy w piękne loki
(Moon ukradkiem zanotowała formułę), pewien Krukon zaprezentował czar
wzmacniający działanie innych zaklęć, co wzbudziło niejakie zainteresowanie
profesora Rietdorfa, chyba że jego lewa brew poruszyła się samoistnie w wyniku
skurczu mięśni twarzy, ale to zaklęcie Puchona z siódmego roku wzbudziło
prawdziwą furorę wśród zgromadzonych. Wypowiedziana przez niego formuła
sprawiała, że nad głową ofiary pojawiała się miniaturowa chmura burzowa,
ociekająca deszczem i ciskająca niewielkie pioruny.
— No pięknie — mruknęła Evans, patrząc jak Puchon wycofał
się na swoje miejsce, szczerząc dumnie zęby. — Czuję, że mamy nowe Levicorpus.
— Co? — Moon z ulgą powitała fakt, że ruda wreszcie się
odezwała. Wprawdzie nadal ukradkiem zerkała na stojącego w kącie Ślizgona, ale
uspokoiła się wyraźnie. Nie zgłosił się do konkurencji.
— Och, czasem zapominam, że nie jesteś z nami od zawsze. — Spojrzała na nią ciepło. — W czwartej czy piątej klasie nagle bardzo modne
zrobiło się zaklęcie Levicorpus, koszmar… Nie dało się przejść
korytarzem, żeby ktoś nie wisiał pod sufitem.
Zanim skończyła wymawiać to zdanie, do przodu wysunął się Maksym
Mulciber, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. Mruknął coś do wykładowcy,
który wzruszył ramionami, po czym wskazał na Puchona, który dopiero co wynalazł
najmodniejsze zaklęcie w Hogwarcie.
Lily obok niej poruszyła się lekko, zaciskając dłonie w
pięści, a ona ledwie zdążyła zastanowić się, czy decyzja Mulcibera była
spontaniczna, wynikająca z zazdrości o osiągnięcie rywala, czy może dokładnie
zaplanowana, na długo przed starciem.
Ślizgon wycelował różdżkę w chłopaka, marszcząc brwi, a
Moon mimowolnie rozpoznała zaklęcie niewerbalne, tuż po tym jak Lily niemo
poruszyła ustami, nie wydając przy tym żadnego dźwięku.
Puchon, który zaledwie przed chwilą zdradzał zaniepokojenie
faktem, że to jego właśnie wybrał Mulciber, upadł na kolana i krzyknął
boleśnie. Jego ciało drżało spazmatycznie, kiedy chłopak stał nad nim z
wyciągniętą różdżką i pozornie beznamiętną twarzą, okraszoną jednak ledwie
zauważalnym uśmieszkiem.
— Stop! — Ostry głos profesora Rietdorfa zmusił chłopaka
do cofnięcia zaklęcia i jakby przywołał do rzeczywistości zgromadzonych
uczniów, którzy na czas trwania uroku całkowicie oniemieli i tylko obserwowali
rozgrywającą się przed nimi scenę, zdumieni i niezdolni do jakiegokolwiek
działania.
Puchon pozostał na klęczkach, ale podniósł zaczerwienioną
z wysiłku twarz i spojrzał na Ślizgona.
— Jesteś nienormalny! — wysapał. — W co ty pogrywasz, Mulciber?
— Zaklęcie było bezpieczne, całkowicie legalne — powiedział szybko chłopak, nie zaszczyciwszy swojej ofiary nawet jednym
spojrzeniem. Patrzył na profesora, który mimo szumu narastającego w sali, stał
nieruchomo i przyglądał mu się ze zmarszczonymi brwiami.
— Domyślam się, że formuła działała na układ nerwowy, nie
powodując fizycznych uszkodzeń ciała — powiedział powoli, a chłopak gorliwie
pokiwał głową. — Ale świadome wywoływanie choćby iluzji bólu jest w tym zamku
naganne, panie Mulciber. Myślę, że napisanie referatu na temat społecznej
szkodliwości zaklęć oddziałujących na układ nerwowy człowieka pomoże panu w
zrozumieniu, co mam na myśli.
— Referatu? Poważnie? — Puchon w końcu stanął na własnych
nogach, wciąż czerwony na twarzy, choć teraz prawdopodobnie ze złości. — Profesorze, on…
— Jeśli czujesz taką potrzebę, udaj się do Skrzydła
Szpitalnego, Summers — przerwał mu Rietdorf podniesionym głosem, nerwowym
gestem przygładzając idealnie przyciętą brodę.
Chłopak założył ramiona na piersiach i ze zmarszczonymi
brwiami stanął ponownie w szeregu. Przechylił lekko głowę, przysłuchując się
temu, co szeptała do niego sąsiadka.
Moon zaryzykowała szybkie spojrzenie na twarz Lily. Evans
zaciskała usta tak mocno, że pobielały i zamieniły się w cienką linię. Nie
wyglądała jednak na przybitą, sprawiała wrażenie raczej rozdrażnionej, co
Dominika zauważyła z niejaką ulgą.
Popatrzyła na Mulcibera, który stał spokojnie w szeregu,
jak gdyby nic się nie stało. Wielkie, mięsiste dłonie wcisnął do kieszeni szaty
i leniwie obserwował sufit.
— Nie wiem, na co on liczył — mruknęła Moon, nie siląc się
nawet szept. Kolejne zaklęcia zostały zaprezentowane i pozostały niemal
niezauważone. Uczniowie szeptali między sobą, pod wrażeniem popisu Ślizgona. — Przecież wiadomo było, że Rietdorfowi się to nie spodoba. No, ale Mulciber
nigdy chyba nie grzeszył inteligencją. Aż jestem zdziwiona, że wymyślił takie
zaklęcie.
Lily milczała przez chwilę. Blondynka przyjrzała się jej
uważniej i zauważyła, że Evansówna jest wyraźnie spięta.
— Wydaje mi się… — powiedziała, wolno cedząc słowa,
patrząc w jakiś punkt ponad jej ramieniem. Moon obejrzała się i ze zdziwieniem
napotkała posępne spojrzenie Snape’a, który wciąż stał pod ścianą, ukrywając
twarz pod kurtyną tłustych, czarnych włosów. — Wydaje mi się, że to wcale nie
było jego zaklęcie.
*
* * * *
Syriusz bezceremonialnie naparł barkiem na drzwi damskiej
toalety. Nie było czasu na żadne ceregiele – musieli przygotować wszystko, póki
uczniowie i nauczyciele korzystali z przerwy między obiadem a kolacją. On sam
dźwigał wielki, mosiężny kocioł i chciał pozbyć się go jak najszybciej.
Zerknął do wnętrza toalety i zaklął pod nosem. Powitało go
podejrzliwe spojrzenie jasnych, ukrytych za widmowymi okularami oczu.
— To łazienka dla dziewcząt — powiedziała Marta
nadąsanym tonem i założyła ramiona na piersiach. Black wywrócił oczami.
— Jim — powiedział krótko i przesunął się nieco, aby
przepuścić przyjaciela.
Potter minął go, przywołując na twarz uroczy uśmiech.
— Dzień dobry, Marto — odezwał się dźwięcznym, głębokim
głosem. Syriusz stłumił chichot. — Jak się dziś miewasz?
— Och! — Srebrzyste policzki dziewczynki pociemniały
wyraźnie, a na usta wypłynął rozmarzony uśmiech. — Cześć, James! Dawno mnie nie
odwiedzałeś…
— Obowiązki, Marto, obowiązki. — Korzystając z
zakłopotania rozmówczyni, Potter wsunął się do pomieszczenia. — Miałabyś coś
przeciwko, gdybyśmy skorzystali z twojej toalety? Nawiasem mówiąc, pięknie dziś
wyglądasz. Zmieniłaś fryzurę?
Kiedy Marta zaniemówiła, Syriusz burknął coś pod nosem i
wszedł do toalety. Kocioł był naprawdę ciężki. Za nim weszli obładowany książkami
Remus i grzechoczący butelkami Peter.
— No cóż. — Dziewczyna była wyraźnie rozdarta pomiędzy
zadowoleniem z usłyszanego komplementu a zdecydowaną niechęcią wobec towarzyszy
okularnika.
— Nie będziemy ci przeszkadzać, usiądziemy sobie tu, przy
umywalkach, dobrze? — Głos Jamesa ociekał słodyczą, ale on sam nie patrzył na
Martę, zajęty wypakowywaniem składników eliksiru z kieszeni spodni.
— Ostatnio cała łazienka była brudna — odezwał się duch
oskarżycielskim tonem. — Zielona maź wszędzie, nawet w mojej kabinie…
— To był wypadek — pospieszył z wyjaśnieniami Lupin, ale
Marta tylko uniosła wyniośle brew i pociągnęła nosem.
— A on zawsze jest dla mnie niemiły — zajęczała, wskazując
Blacka widmowym palcem. Chłopak już otworzył usta, żeby jej odpowiedzieć, ale
Potter kopnął go w kostkę.
— Dziś nie ośmieli się powiedzieć ci nic przykrego, Marto. — Rzucił jej wymowne spojrzenie, o którym nieśmiało marzyło wiele dziewcząt w
Hogwarcie. — Osobiście o to zadbam.
— Och, no dobrze. — Dziewczyna zasrebrzyła się ponownie i
zniknęła w jednej z kabin.
James wywrócił oczami i odegrał krótką pantomimę, w której
udawał, że wymiotuje do umywalki. Syriusz zaśmiał się głośno, a Peter rzucił
ich standardowe zaklęcia na drzwi. Remus w tym czasie metodycznie układał w
rzędzie wszystkie potrzebne ingrediencje.
Black wziął się pod boki i machając rzęsami przemaszerował
po pokrytej kafelkami posadzce, uwodzicielsko kręcąc biodrami.
— Och, Marto, jesteś taka piękna — zapiszczał falsetem. — Martwa Marta to partia w sam raz dla mnie…
Okularnik próbował jednocześnie zdusić wybuch śmiechu i na
migi pokazać przyjacielowi, co mu zrobi, jeśli w tej chwili się nie zamknie. W
tym momencie z drugiej kabiny od okna rozległ się rozedrgany głos, a chłopcy
znieruchomieli.
— Jaaames? — Figlarny, nieco wstydliwy ton wskazywał na
to, że albo niczego nie słyszała, albo postanowiła całkowicie zlekceważyć
zachowanie Syriusza. — Gdybyś kiedyś, no wiesz, na przykład umarł, to zawsze
będziesz mile widziany w mojej toalecie. Będziesz pamiętał?
— Tak, Marto — odparł Potter z kamienną twarzą, usilnie
starając się nie patrzeć na zwijających się ze śmiechu przyjaciół.
*
* * * *
Lily i Dominika stanęły przed
wejściem do Wielkiej Sali, z której płynęły smakowite aromaty. Moon tęsknie
zerknęła do środka. A niech to, koło nosa przejdzie jej okazja, aby przekonać
się czy brytyjskie toad-in-the-hole rzeczywiście ma w środku ropuchę. Albo te
warzywne koktajle, przygotowane przez skrzaty z okazji Dnia Slytherina…
— Powodzenia. — Evans klepnęła ją w
ramię.
Moon westchnęła cierpiętniczo.
Wcześniej uczestniczenie w numerze życia Huncwotów wydawało jej się dobrym
pomysłem, ale teraz nie była tego już taka pewna. Nie miała pojęcia, co takiego
przyszło im do głowy, ale była pełna obaw. Na współczucie Lily nie mogła tym
razem liczyć, w końcu świadomie zgodziła się na coś, co najprawdopodobniej
zakładało złamanie szkolnego regulaminu – właściwie to powinna być jej
wdzięczna, że nie próbowała im przeszkodzić.
— Widzimy się po kolacji. — Po raz
ostatni odetchnęła smakowitym powietrzem i wycofała się w kierunku marmurowych
schodów. Popatrzyła w górę, zastanawiając się dlaczego, do stu piorunów,
Huncwoci wybrali damską toaletę.
— Dominika!
Odwróciła się w stronę znajomego
głosu. Regulus szedł w jej kierunku, rozglądając się ukradkiem. Kiedy znalazł
się obok, zmierzył ją wzrokiem i uśmiechnął się półgębkiem.
— Do twarzy ci w naszych barwach.
Jesteś pewna, że dobrze ci w Gryffindorze?
Moon zerknęła w dół na
zielono-srebrzysty krawat. Wzruszyła ramionami.
— Teraz to już nie ma znaczenia. O
co chodzi?
— Posłuchaj. — Uśmieszek spełzł z
jego twarzy, kiedy przysunął się do niej bliżej, miotając wokół ukradkowe
spojrzenia. Zdziwiła ją ta ostrożność, niby kto mógłby chcieć ich podsłuchiwać? — Pamiętasz naszą rozmowę o… o tym sabotażyście?
— Aha. — Moon przygryzła wargę,
wytężając mózg. Rzeczywiście, kiedyś obiecała mu pomóc. Ale Regulus wybrał
wybitnie nieodpowiedni moment. Musiała go szybko spławić, inaczej Huncwoci ją
zamordują.
— Wiem już, kto to. — Jego oczy
były niesamowicie podobne do oczu Syriusza, ale jednocześnie w jakiś sposób
kompletnie inne. Tęczówki Regulusa wydawały się chłodniejsze niż u brata,
podobnie jak czerń zimowego nocnego nieba jest zupełnie inna niż ta podczas
letniego przesilenia.
— Tak? — zapytała głupio, rzucając
nerwowe spojrzenie w górę. Gdzieś tam czekali na nią Huncwoci.
— Tak. — Lekko dotknął jej
ramienia, zwracając na siebie jej uwagę. — Proszę, bądź jutro przed zamkiem o
dziewiątej wieczór.
— Ale o ósmej zaczyna się bal.
— No właśnie, chciałbym to załatwić
bez świadków, sama rozumiesz. — Uśmiechnął się smutno. To uwydatniło kolejną
różnicę między nim a bratem – w jego twarzy była jakaś melancholia, dziwna,
odległa tęsknota. — Bardzo na ciebie liczyłem, ale jeśli nie możesz, to… To
rozumiem.
— Nie — powiedziała szybko. Poczuła
się nieco zażenowania swoją niechęcią – dlaczego nie miałaby mu pomóc? Przecież
obiecała. Jedna mała przysługa i po kłopocie. — I tak nie zamierzałam iść na
ten bal. To… to do jutra.
— Do zobaczenia! — zawołał za nią
Black, kiedy była już w połowie wysokości marmurowych schodów. Szybko, unikając
zbędnych atrakcji takich jak stopnie-pułapki czy schody zmieniające miejsce
według własnego uznania, dotarła na drugie piętro i pobiegła do toalety, przed
którą kiedyś przestrzegała ją Lily. Nacisnęła klamkę, ale drzwi były zamknięte.
Rozejrzała się, ale korytarz był pusty.
— To ja! — zawołała i kilkakrotnie
uderzyła pięścią w drzwi.
Usłyszała jakiś świst, a już po
chwili w progu stał Potter i uśmiechał się z przekąsem.
— Ach tak, już pamiętam, dlaczego
nie współpracujemy z tobą na stałe. — Orzechowe oczy za szkłami okularów
zwęziły się złośliwie. — Brak ci dyskrecji.
— Nieprawda, nie współpracujemy, bo
wasze dowcipy wystawiały na szwank moją reputację. — Moon przecisnęła się obok
niego i z niesmakiem rozejrzała po pomieszczeniu. Nienawidziła hogwarckich
toalet, sprawiały wrażenie, jakby korzystali z nich jeszcze sami Założyciele,
chociaż Lily twierdziła, że łazienki prefektów są znacznie bardziej komfortowe.
— Tak to sobie tłumacz — sarknął
James, ale Moon nie zdołała mu nic odpowiedzieć, bo akurat zobaczyła Syriusza.
Black stał niedbale oparty o popękaną ścianę, z lewą nogą zgiętą w kolanie pod
kątem prostym. Nie miał na sobie krawata ani czarnej szaty, co oznaczało, że
ubrany był jedynie w czarne dżinsy i wpuszczoną w nie białą koszulę. Wyglądał
znacznie bardziej męsko niż zwykle, co doprowadziło Moon do logicznego wniosku,
że przepisowe szaty powinny pozostać obowiązkowe, jako że sprawiają, iż chłopcy
wyglądają jak chłopcy. Black rzucił jej krótkie spojrzenie znad notatnika,
który lubił ze sobą nosić, i skrzywił się lekko.
— Zielony to nie twój kolor — powiedział, patrząc wymownie na jej strój.
Moon poczuła jak zalewa ją fala złości.
— Ach tak? Twój brat powiedział mi
dziś co innego.
Być może ta dyskusja rozwinęłaby
się w jakiś interesujący sposób, bo Syriusz stanął prosto i zmarszczył brwi, a
Moon zacisnęła dłonie w pięści, ale Remus interweniował jak zwykle w
odpowiednim momencie.
— Zamknijcie się — ofuknął ich. — Mamy robotę do wykonania.
Huncwoci spoważnieli w jednej chwili
i kolejno zaczęli dorzucać składniki do kociołka, który stał pośrodku łazienki.
Blondynka z ciekawością przyjrzała się najpierw składnikom, które w większości
były już innymi eliksirami lub półproduktami, a potem zawartości kotła.
— Co to będzie?
Chłopcy wymienili podekscytowane
spojrzenia. W końcu Potter odchrząknął uroczyście i spojrzał na nią
roziskrzonym wzrokiem.
— Poltergeist.
— Co? — Moon poczuła, że czegoś tu
nie rozumie. Przyszło jej do głowy, że może opary z kociołka w egzotycznym
połączeniu ze specyficznym zapachem toalety na moment odebrały jej zdolność
logicznego rozumowania.
— Poltergeist! — Potter był
wyraźnie poirytowany jej reakcją. — Zjawa, która…
— Wiem, co to jest, ale… To
poltergeista można zrobić? — Dziewczyna nie mogła uwierzyć własnym uszom.
Huncwoci byli znacznie bardziej stuknięci niż myślała.
— Można! — Remus, zazwyczaj
rozsądny i spokojny chłopak, sprawiał w tym momencie wrażenie najbardziej
stukniętego, bo uśmiechał się radośnie jak małe dziecko.
Moon była pod wrażeniem. Myślała,
że zapowiada się kolejny dowcip w stylu wybuchowego budyniu, ale to… to
naprawdę był numer życia.
Nie powiedziała tego wszystkiego na
głos, ale część musiała odbić się w jej oczach, bo Potter był wyraźnie
udobruchany i nawet poklepał ją przyjacielsko po plecach.
— Dla ciebie zostawiliśmy zadanie
specjalne — powiedział, jakby udzielał jej wielkiej łaski.
— To znaczy? — Poczuła jak zalewa
ją fala podejrzliwości. Od początku wiedziała, że we wspaniałomyślności
Huncwotów musi być jakiś haczyk. Urodzinowy prezent? Dobre sobie.
— No… — Potter zafrasował się
wyraźnie i poczochrawszy włosy spojrzał na Blacka, który rzucił Remusowi
niepewne spojrzenie, który z kolei spojrzał z desperacją na Petera. Pettigrew
zarumienił się i upuścił na podłogę garść rdestu ptasiego.
— Ktoś musi go… ożywić.
— Właśnie — podjął radośnie James i
uderzył ją w plecy tak mocno, że myślała, że wypluje płuca.
— Nie jestem nekromantą, żeby
ożywiać trupy — oburzyła się Moon, kiedy już odzyskała oddech.
— Technicznie on nie będzie trupem. — Ostatnie słowo Remus wymówił, poruszając bezgłośnie ustami i mrugając dziwnie
okiem.
— O co chodzi? Czemu nie można
mówić słowa „trup”?
Potter pacnął się dłonią w czoło,
jęcząc coś o dyskrecji, ale nikt nie musiał odpowiadać na jej pytanie, bowiem
odpowiedź zawisła tuż przed nią i miała przy tym bardzo zagniewaną minę.
— Co to za dziewucha? Przyszła
nabijać się z mojej śmierci? Bardzo zabawne, że nie żyję, naprawdę!
Dominika otworzyła usta ze
zdumienia i zaczęła się cofać, aż natrafiła plecami na drzwi. Przed nią wisiał
duch pulchnej dziewczyny w grubych okularach.
— Marto, to jest Moon. — James
pospieszył z wyjaśnieniem. — Jest tutaj, bo… Bo bardzo chciała cię poznać. Prawda,
Moon?
Blondynka bezgłośnie poruszyła
ustami. Okularnik uśmiechnął się przepraszająco do Marty, podszedł szybkim
krokiem do Gryfonki i ukradkiem uszczypnął ją w ramię.
— Auu! To znaczy, dzień dobry,
Marto. Jak, eee, jak się miewasz?
— Jak się miewam? — Dziewczyna zmrużyła widmowe oczy i wydęła pogardliwie usta. — A jak może się
miewać biedna, samotna, nic nie warta, MARTWA MARTA?
— Świetne rymy, Marto, ale trochę
nieżyciowy tekst. — Syriusz zaśmiewał się w głos, równowagę utrzymując jedynie
dzięki opieraniu się o pobliską ścianę. Moon patrzyła ze zgrozą jak duch unosi
się w powietrze, wrzeszcząc ze złości, po czym nurkuje głową w dół do jednej z
kabin. Rozległ się sugestywny plusk.
— Czy ona… — wychrypiała Dominika,
ale szybko urwała, niezdolna do wypowiedzenia dalszej części pytania.
— Pewnie siedzi gdzieś w rurze
odpływowej — mruknął James, ostrożnie dolewając skondensowany Eliksir Euforii
do kotła. — Mogło być gorzej.
Moon oparła się o jedną z umywalek,
czując, że wystarczy jej wrażeń jak na jeden dzień. Słusznie przewidywała, że
spotkanie z Huncwotami będzie bardzo… emocjonujące. A jeszcze czekała na nią
największa atrakcja.
— To chyba już — powiedział
uroczyście Remus po jakichś dziesięciu minutach. Przebiegł wzrokiem listę po
raz setny.
— Już? — zdziwiła się Moon, która
spodziewała się, że takie przedsięwzięcie jak stworzenie poltergeista powinno
wiązać się z większym trudem, tajemniczymi inkantacjami i może jakimiś
wybuchami.
— Już! — Potter spojrzał na nią z
mieszaniną politowania i oburzenia. — Od miesięcy warzymy półprodukty, żeby je dziś połączyć. Ale nic
z tego nie wyjdzie, jeśli nie rozruszasz trochę naszego Irytka.
— Daliście mu imię? — zaśmiała się,
trochę zbyt piskliwie. Miała ochotę prowadzić tę rozmowę w nieskończoność,
obawiając się tego, co nastąpi po jej zakończeniu.
— No pewnie. — Okularnik z
czułością pogładził kocioł.
Przygryzła wargę.
— Ja… Ja nie wiem jak. — Stanęła
przy jego boku, zerkając do środka. Eliksir miał niesamowitą konsystencję,
przypominał płynny ołów opalizujący głębokim fioletem. Aromat także był dość
przyjemny – przypominał zapach ozonu unoszący się w powietrzu tuż po burzy.
— Pomyśleliśmy, że… że twoje
umiejętności mogą być tu pomocne — powiedział Remus, rzucając jej nieśmiałe
spojrzenie. Nigdy otwarcie nie rozmawiała z nimi o Białej Magii – całą prawdę
powiedziała jedynie Syriuszowi, ale domyślała się, że przekazał wszystko
Huncwotom. Nie miała do niego o to żalu – trudno o lepszych powierników niż ta
czwórka.
— Nie musisz tego robić — odezwał
się nagle Black, który nie wiadomo kiedy znalazł się tuż obok. Patrzył na nią z
góry, z niepokojem w czarnych oczach.
Zarumieniła się gwałtownie. Pewnie
po jej kompromitacji podczas ostatniego spotkania Klubu Pojedynków uważał ją za
słabeusza. Był świadom jej kłopotów z Mocą o wiele bardziej niż ktokolwiek inny,
a także o wiele bardziej niż byłoby jej na rękę.
Nie odpowiedziała i pochyliła się
nad kotłem, odgarnąwszy włosy na jedno ramię. Oparła dłonie o jego brzegi i
zamyśliła się głęboko. Nie miała pojęcia, jak to zrobić, możliwość
bezpośredniego przekazywania energii życiowej nie była też wspomniana w
książce, którą dał jej Cornelius Imnifay. Musiała spróbować działać
intuicyjnie. Przypomniała sobie jak pomagała rosnąć roślinom w Zakazanym Lesie
– wtedy też przekazywała im energię do wzrostu, może więc tu będzie podobnie?
Skupiła się na tamtym wrażeniu i wyobraziła sobie karłowate żyjątko, które
potrzebuje tylko małego impulsu do życia. Wstrzymała oddech i wolno wyciągnęła
rękę. Zanurzyła koniuszek palca w opalizującej cieczy, a wtedy…
BUM!
Siła wybuchu odrzuciła ją do tyłu.
Uderzyła plecami o pokrytą kafelkami ścianę i jęknęła głucho, rozcierając
potylicę. Wnętrze komnaty błyskawicznie wypełniło się gęstym, gryzącym dymem. Zakaszlała,
macając dłońmi posadzkę w poszukiwaniu punktu oparcia.
Niespodziewanie, punktem oparcia
okazał się Syriusz, który podpełzł do niej od lewej, nerwowo wymawiając jej imię.
Zanim zdążyła się zorientować, podparł ją do pozycji siedzącej i zaczął
nawoływać pozostałych Huncwotów. Dominika nasłuchiwała razem z nim, a kiedy
chłopcy odpowiedzieli takim czy innym jękiem lub przekleństwem, zaczęła
rozglądać się wokół. Dym przerzedzał się z wolna, na co z pewnością
niebagatelny wpływ miał fakt, że Huncwoci przezornie otworzyli małe, porządnie
zabrudzone okienko. Zaczęła dostrzegać kontury kociołka i niewyraźnych postaci,
które poruszały się ze szczególną ostrożnością. Na koniec zauważyła Blacka,
który wciąż sterczał tuż obok ze zmartwioną miną.
— Nic mi nie jest — powiedziała
ostrzegawczym tonem, po czym wysunęła się z jego niepewnego uścisku i
odczołgała się w stronę buta, którego najwyraźniej straciła w ferworze walki. W
dodatku z zażenowaniem odkryła, że wybuch urwał jej dwa górne guziki koszuli.
Syriusz najwyraźniej też to zauważył, bo bardzo szybko odwrócił wzrok.
Poprawiła poły koszuli i wcisnęła je w spódnicę. Po drodze nerwowo zerkała na
kocioł, z którego wciąż buchały kłęby dymu. W zamyśleniu nasunęła but na stopę.
Teraz obłoki wydawały się bardziej fioletowawe niż czarne. Zakręciło się jej w
głowie, więc automatycznie podparła się ręką.
— Moony. — Black wciąż mruczał coś
po jej lewej stronie, chociaż, chcąc nie chcąc, musiała przyznać, że jego ramię
znacząco ułatwiało jej utrzymanie odpowiedniej pozycji. — Na pewno wszystko w
porządku?
— Przecież mów… Ueee… — Jedno
spojrzenie i nie mogła powstrzymać grymasu. Kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli
Blacka był solidnie nadpalony, ale to miejsce tuż między jego szyją a
obojczykiem wzbudziło jej niepokój. Znajdowało się tam poważne oparzenie,
przypominające paskudną mieszaninę krwi i ropy.
Chłopak, jakby podążając za jej
spojrzeniem, sięgnął ku ranie i wzdrygnął się mimowolnie.
— To nic — powiedział szybko,
przykrywając spieczoną skórę resztkami kołnierzyka. — Jesteś pewna, że wszystko
z tobą w porządku? Wyglądasz…
— Dość tych komplementów. — Podpierając się o zimną ścianę, zdołała się podnieść do pozycji stojącej. Wiedziała,
że Syriusz krąży wokół tylko ze względu na jej słabość. Tym razem nie
będzie żadnej słabości, postanowiła. Jestem silniejsza niż ci się wydaje. Uśmiechnęła się triumfalnie i odrzuciła
włosy do tyłu. — No i co, Huncwoci? Waszym numerem życia było zasmrodzenie
zamku czy co?
— N-nie. — Po przeciwległej stronie
komnaty stał Potter, który chwiał się wyraźnie na nogach i wykonywał dziwaczne
gesty. Po dłuższej chwili Moon zrozumiała, że pokazuje w stronę kociołka i
zmartwiała. Kłęby dymu zaczęły z wolna formować się w coś… w kogoś…
—Putain! — szepnęła Moon, idealnie
synchronizując się z pozostałymi okrzykami. Nigdy w życiu nie widziała czegoś
takiego. Z kociołka z trudem podnosiła się człekokształtna postać, z wyraźnym
wysiłkiem opierając ociekające ektoplazmą dłonie na krawędziach naczynia. Kiedy
uniosła się na wysokość ramion, można było dostrzec wymyślnie ufryzowane włosy,
spiczasty nos i pretensjonalne szaty. Uniosła dłonie i wolno uniosła się w
powietrze, wciąż opływając zielonkawą, lśniącą substancją.
— Juuuuhuuuu! — wrzasnęła nagle postać i
poszybowała przed siebie, czubkami palców przebijając kamienny sufit i w ułamku
sekund znikając z łazienki. Przez kilka chwil Gryfoni wpatrywali się bezmyślnie
w parujący kociołek.
— Chyba się udało — wyszeptał w
końcu Lupin, a Dominika napotkała jego zdumione spojrzenie. — To chyba
rzeczywiście był…
— Poltergeist! — wykrzyknął Peter,
wypowiadając tym samym myśli wszystkich obecnych. Jedno po drugim, każde z nich
zaczynało się uśmiechać, początkowo niepewnie, a stopniowo z coraz większym
triumfem i samozadowoleniem.
— Co teraz? — zapytał Potter,
gestem różdżki podrywając puste butelki w powietrze i umieszczając je w swojej
torbie. — Impreza z okazji duszka?
— To byłoby dobre… — zaczął Remus,
porozumiawszy się błyskawicznie spojrzeniem z Syriuszem. — Ale… Czy nie lepiej
byłoby, gdyby wszyscy sami go… poznali…?
— Racja.
Huncwoci zaczęli porządkować swoje
rzeczy. Moon stała tylko i patrzyła na nich, pocierając ręce. Okropnie kręciło
się jej w głowie, ale chyba nikt nie zauważył, a efekt był zachwycający. Własny
poltergeist! Czy jakikolwiek uczeń mógł
w ogóle na to liczyć? Niesamowite osiągnięcie, a przy tym wieczysta pamiątka,
coś, co pozostanie po nich na zawsze, nawet jak już dawno umrą i…
Mimowolnie uchwyciła spojrzenie
Blacka, który popatrzył na nią i wymownie uniósł ramię. Cóż, może jednak nie
wszyscy byli tak zaaferowani sytuacją…
— To było wow! — Peter nie
posiadał się z radości. — Naprawdę stworzyliśmy coś, co żyje!
— Coś, co po nas zostanie — westchnął James, rozglądając się po sali, jakby spodziewał się zobaczyć nowego
ducha.
— To cudowny pomysł — odezwała się
Moon z ciepłym uśmiechem, mając wielką nadzieję, że nikt nie zauważy, że idzie
wzdłuż ściany, ukradkiem wspierając się ręką. — Nie podejrzewałam was o coś
takiego, naprawdę. Cudowny!
— To prawda, ale lepiej się stąd
zmywajmy. — Lupin wystawił głowę za drzwi i rozejrzał się szybko. — Ten dym
rzeczywiście cuchnie.
Chwilę później damska toaleta była
pusta. Huncwoci i Moon wysunęli się korytarz, rzucając wokół nerwowo
spojrzenia. Każdy wziął jakiś pakunek i tylko Dominika nie niosła niczego,
czując się jak ostatnia, zdemaskowana w dodatku, idiotka. Kiedy Syriusz po raz
kolejny w milczeniu podstawił jej ramię, przyjęła je bez słowa. Zazwyczaj starała
się być niezależna tak długo jak to możliwe, ale teraz czuła wyraźnie, że
zawroty głowy brały górę, a ona niewiele mogła na to poradzić.
— Idź do Skrzydła Szpitalnego — rzuciła, zerkając z przestrachem na jego oparzenie. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł
jej nieprzyjemny dreszcz – rana wyglądała bardzo poważnie. Chłopcy mruknęli coś
z aprobatą, ale Black tylko pokręcił głową.
— Żeby być żywym dowodem na to, ze
poltergeist to nasza sprawka? Dobre sobie, chciałbym skończyć tę szkołę.
Zresztą to nic takiego, zaraz się zagoi.
Wbrew tym słowom, jego twarz
zdradzała wyraźne napięcie. Poruszał się nieco sztywno, z Dominiką uwieszoną
jego ramienia i ze zgrozą wpatrującą się w oparzenie. Zanim uszli kilka kroków,
odezwał się niepewnie.
— Eee, Moon, mogłabyś… — Skinął
głową w stronę swojego drugiego ramienia. Blondynka szybko stanęła przy jego
prawym boku, zbyt zaaferowana, żeby protestować i udawać doskonałe samopoczucie.
Zaczęli iść szybciej. Musieli
wrócić do Pokoju Wspólnego zanim wszyscy zaczną wychodzić z Wielkiej Sali – o
ile Gryfoni nie stanowili większego problemu, przyłapanie ich z obciążającymi
dowodami przez uczniów z innych domów lub nauczycieli mogłoby mieć
katastrofalne skutki.
Odetchnęła z ulgą, kiedy doszli do
portretu Grubej Damy. Rola martwego ciężaru nie była szczególnie przyjemna,
więc puściła ramię Syriusza i nerwowo poprawiła koszulę. W głowie trochę jej
się przejaśniło i zaczęła odczuwać lekki niepokój w związku z numerem życia
Huncwotów. Gdzie poleciał duch? Do czego jest zdolny? Czy zostawili za sobą
jakieś ślady, które mogłyby ich zdemaskować?
— Hokus-pokus. — Jej rozmyślania
przerwał głos Remusa i szuranie przesuwanego portretu. Weszli do Pokoju
Wspólnego, a chłopcy od razu skierowali się w stronę dormitoriów. Sądząc po
szerokich uśmiechach, nie trawiły ich podobne wątpliwości.
— Dzięki za wsparcie, Moon — rzucił
Potter przez ramię. — Tylko pamiętaj, o niczym nie wiesz!
— Yhy. — Stanęła niepewnie pośrodku
pomieszczenia, a jej myśli biegły własnym torem. Zaciskała palce na
zaciągniętych połach koszuli, jakby próbowała osłonić nie tylko dekolt, ale
także serce, które wyrywało się jej z piersi.
— Eee, Black? — Syriusz odwrócił
się, zdziwiony. — Pozwól na moment.
Zbiegł lekko po krętych schodach.
Moon sztywnym krokiem podeszła do stojącego w kącie okrągłego stolika i
usiłowała nie panikować. Pomysł był głupkowaty, ale w tym momencie wydawał się
lepszy niż patrzenie na jego ból w ciągu najbliższych tygodni.
— Siadaj — rzuciła, kiedy spojrzał
na nią pytająco. Na jego ustach zakołysał się lekki uśmieszek, ale nic nie
powiedział i posłusznie zajął miejsce przy stoliku. Moon ze zgrozą czuła, jak
na jej policzki wypełza zdradziecki rumieniec. Cóż, teraz już nie mogła się
wycofać.
Zatarła ręce i zmusiła się do
skupienia. W Pokoju Wspólnym było dość ciemno – za łukowato zwieńczonymi oknami
widać było ciemnogranatowe niebo, a jednym źródłem światła był ogień płonący w
kominku, oświetlający rozbawiony wyraz twarzy Blacka.
— Z czego się śmiejesz? — Spojrzała
na niego podejrzliwie. — Wiesz, zrobiło mi się ciebie żal. Jak będziesz jutro
tańczył z taką paskudną raną? — Jako że kpiący uśmieszek nie znikał z jego
twarzy, przeciwnie, poszerzył się, zwiastując rychły wybuch śmiechu, Moon
dodała szybko: — A poza tym dawno nie ćwiczyłam. No, co tak patrzysz?
Syriusz spoważniał w jednej chwili.
Wyprostował się nieznacznie, a z jego postawy znikła cała nonszalancja, kiedy
patrzył na nią spod lekko zmarszczonych brwi.
— Nie rób tego. To tylko oparzenie,
naprawdę, nie ma potrzeby…
— Przymknij się i zsuń trochę
koszulę, bo tak nie dosięgnę.
Black zawahał się, po czym wolno
pokręcił głową.
— Jesteś osłabiona, wiesz o tym.
— Czuję się doskonale. Jak się
boisz, to powiedz od razu, a nie jakieś bzdury wymyślasz…
Syriusz prychnął i niespiesznie
zaczął rozpinać koszulę. Moon domyślała się, że w tej sytuacji kulturalnym
byłoby odwrócenie wzroku, ale czuła co do tego pewien opór i patrzyła na niego
bez mrugnięcia. Chłopak zacisnął usta i ostrożnie zsunął poszarpaną koszulę z
ramienia.
— Moony?
— Hmm? — Blask płomieni wspaniale
podkreślał szczegóły jego sylwetki. Każde załamanie, mięsień, ale także
głębokie oparzenie szerokie na jakieś pięć cali, otoczone pierścieniem
zaczerwienionej skóry. Przygryzła lekko wargę, w zamyśleniu przyglądając się
ranie.
— Kiedyś mówiłaś, że nie możesz
tego zrobić, kiedy czujesz nienawiść.
Dominika przesunęła się
nieznacznie, stając plecami do kominka. Miała wielką nadzieję, że cienie
skutecznie zakryją przed nim wyraz jej twarzy i rumieniec, który zdawał się
palić jej policzki żywym ogniem.
— Nie wiem wszystkiego — powiedziała niepewnie, zbita z tropu jego słowami. Nie spodziewała się, że to
pamiętał ani że tak szybko skojarzy fakty. Prawdę mówiąc, myślała, że tekst o
jego prezencji na balu załatwi sprawę. Na pewno nie miała zamiaru potwierdzić, że mu wybaczyła albo, co gorsza, że jej uczucia do niego są tak dalekie od nienawiści jak to tylko możliwe. — Mam przeczucie, że tym razem się uda.
No wiesz, trochę się rozbudziłam przy okazji ducha i w ogóle…
— Rozumiem — odparł krótko i
przechylił głowę w stronę ściany, całkowicie odsłaniając oparzenie.
Poczuła dreszcz podekscytowania.
Już dawno tak silnie nie odczuwała obecności Mocy. Wyciągnęła przed siebie dłoń
i jak najdelikatniej położyła ją na jego ranie. Chłopak wzdrygnął się mimowolnie.
— Boli? — zapytała nerwowo, ale nie
cofnęła ręki.
Black uśmiechnął się półgębkiem.
— Masz paskudnie zimne ręce.
— O, przepraszam cię bardzo,
następnym razem je ogrzeję zanim cię dotknę — zaśmiała się, chociaż wiedziała,
że kłamie – kiedy dotknęła jego oparzenia, mięsień przy szczęce drgnął mu
nerwowo, a prawa dłoń mocno zacisnęła się na kolanie.
Przymknęła oczy, zbierając
wszystkie swoje siły. Zacisnęła usta i spróbowała uspokoić oddech, który nagle
stał się szybki i płytki. I wtedy to poczuła. Fala ciepła, boleśnie rozkoszna,
popłynęła wzdłuż jej prawego ramienia. Palce jej wolnej ręki rozczapierzyły się
samoistnie, ale nie rozluźniła uścisku. Spod półprzymkniętych powiek widziała
jak między jej dłonią a szyją Syriusza pojawiła się iskra oślepiająco białego
światła. Uśmiechnęła się triumfalnie.
Nagle chłopak podniósł prawą rękę.
Powolnym, ale pewnym ruchem sięgnął jej dłoni i uchwycił ją. Krawędzie ich
palców, po spotkaniu z przeraźliwie jasnym światłem, stały się różowe i jakby
przejrzyste. Szukał spojrzeniem jej wzroku, ale w tym momencie stały się dwie
rzeczy.
Dziura pod portretem otworzyła się
z trzaskiem, ukazując drobną szatynkę z burzą drobnych loków sięgającą ramion.
Moon zachwiała się w tył i przód,
po czym upadła wprost na niego, kompletnie nieprzytomna.
*
* * * *
Rudowłosa Gryfonka przemierzała
szkolne korytarze w buntowniczym nastroju. Znowu to samo. Jej najlepsza
przyjaciółka wsiąknęła gdzieś z Huncwotami. Owszem, uprzedziła ją, że nie
będzie na kolacji, ale nie powiedziała nic więcej, a Lily znała tych chłopaków
znacznie lepiej niż ona. Wiedziała na pewno, że to nie mogło skończyć się
dobrze. Kiedy tylko dotrze do dormitorium, zażąda wyjaśnień. Dokładnych!
Jednak kiedy przekroczyła próg
sypialni, przystanęła zaskoczona. Leżąca na łóżku Moon poderwała się na jej
widok, a jej mina i fryzura wyrażały istną rozpacz.
— Lily! — zawołała dramatycznie,
wyciągając do niej ręce. — Zrobiliśmy coś okropnego! Ja i Huncwoci! A potem
leczyłam Blacka, rozumiesz? Co za wstyd! Nie mogę iść jutro na śniadanie! Przyniesiesz
mi tosty, ale nie z dżemem truskawkowym? Merlinie, ja UMRĘ!
Na to wyznanie Evansówna musiała
zmienić taktykę. Obrażanie się i pretensje nie wchodziły w rachubę. Zamiast
tego usiadła obok roztrzęsionej przyjaciółki, objęła ją ramieniem i rzeczowo zaczęła
rozmowę.
— Jeszcze raz. Po kolei. I
dokładnie!
Cześć i czołem! Przesyłam najserdeczniejsze pozdrowienia i podziękowania dla tych bardzo nielicznych, którzy dotrwali do tego momentu. Dzięki Wam wciąż mam dość zapału, by skończyć tę historię :) Mam nadzieję, że rozdział przypadł Wam do gustu, zwłaszcza że było w nim całe mnóstwo Huncwotów, którzy nieco rozluźnili atmosferę, trochę niepokoju i nawet odrobina miłości, ale przede wszystkim la grande finale, czyli Numer Życia :D Bardzo jestem ciekawa, co o nim myślicie i jakie były Wasze podejrzenia. Pomyślałam też, że sympatia Marty do Harry'ego mogła mieć głębsze podłoże... To taka moja łatka do kanonu, no bo czemu nie xD Jeszcze raz dziękuję i życzę udanych wakacji!