„Droga w deszczu”
– rozdział XXXI –
Serce niemal wyrywało mu się z
piersi, gdy szybkim krokiem przemierzał mokry od deszczu chodnik. W dłoni
ściskał parasol, ale nawet nie pomyślał, by się pod nim schronić – był tak
skupiony na tym, co wydarzy się za chwilę, że jego uwadze umykało niemal wszystko wokół.
Mijał obojętnych, szarych za ścianą
kropel przechodniów, a emocje kolejno cieniem kładły się na jego twarzy. Raz po
raz surowe rysy rozjaśniał lekki, pełen nadziei i entuzjazmu uśmiech,
jednak jego miejsce po chwili zajmowały zmarszczone brwi lub zaciśnięte wargi.
Chwilami chciał jeszcze bardziej przyspieszyć kroku, puścić się biegiem do
samego końca, aby prędzej napotkać to, co czekało na niego na niego u kresu drogi, ale powstrzymywały go zwarte skupiska mijających go londyńczyków,
a także słowa profesor McGonagall, raz po raz odbijające się echem w jego
myślach „Nie postępuj lekkomyślnie. Musisz zachować maksimum ostrożności,
rozumiesz mnie?”
Rozumiał. Albo i nie rozumiał. Nie
wiedział, po co te wszystkie środki ostrożności, ale miał dość rozumu, by z
nimi nie dyskutować po okazaniu mu takiego zaufania.
Domyślał się, że swoją dzisiejszą
wyprawę zawdzięcza Evansównie. McGonagall nie powiedziała tego wprost, ale z
jakiego innego powodu wybrałaby właśnie jego? Istniało co najmniej kilka
alternatywnych rozwiązań, ale to on, Syriusz Black, mrużył teraz oczy w deszczu
i z każdym krokiem zbliżał się do celu. Merlinie. Będzie musiał kupić tej
dziewczynie coś niezwykłego na urodziny, żeby choć odrobinę zapracować na dług, którego się u niej dorobił!
Chaotyczne pasmo myśli i uczuć pękło nagle, jak przecięte nożem. Oczy rozszerzyły mu się lekko, a palce bezwiednie zacisnęły się na rączce parasola, zgodnie z rytmem spowolnionych nagle mięśni, którymi poruszał chyba już tylko z przyzwyczajenia.
Spostrzegł ją z daleka. Stała nieopodal błyszczącej od deszczu, ale wciąż brudnej witryny, będącej zarazem ukrytym portalem do szpitala. Skryta pod parasolem chudego mężczyzny, którego Syriusz rozpoznał jako strzegącego jej aurora, dyskutowała z nim, przestępując z nogi na nogę.
Spostrzegł ją z daleka. Stała nieopodal błyszczącej od deszczu, ale wciąż brudnej witryny, będącej zarazem ukrytym portalem do szpitala. Skryta pod parasolem chudego mężczyzny, którego Syriusz rozpoznał jako strzegącego jej aurora, dyskutowała z nim, przestępując z nogi na nogę.
Całe powietrze uleciało mu z płuc.
Podniósł wolną rękę w niezgrabnym geście powitania, ale niemal równie
instynktownie schował ją do kieszeni kurtki. Nie widziała go. I teraz, kiedy
był już tak blisko, wcale nie był pewien czy chciał, aby go zobaczyła.
Nie miał wyjścia.
Ponownie podjął krok, strząsnął
mokre włosy z czoła. Stanął na skraju.
Przecież sam tego chciał, prawda?
Jeszcze jak.
Porozumiał się spojrzeniem z
aurorem. Moon odwróciła się wolno ku niemu, lekko, jakby z niedowierzaniem unosząc brwi.
Serce ścisnęło mu się na jej widok.
Stała tam, taka mała i drobna, zagubiona i niepewna w tym deszczu…
… w ogniu…
Wzdrygnął się, jakby ta obca myśl
wydała z siebie ostry zgrzyt w spotkaniu z jego własnymi. Po chwili jednak
wyparowała z jego umysłu, gdy stanął przy jej boku, nagle czując się kompletnie
idiotycznie ze swoją naiwnością i parasolem zwiniętym w dłoni.
Zastanawiał się czy wiedziała, że
to on po nią przybędzie. Trudno było cokolwiek wyczytać z jej twarzy – rzuciła
mu jedynie krótkie, raczej ponure spojrzenie i spojrzała na aurora, który skinął
ku niemu głową.
— Idziemy — powiedział krótko.
Dziewczyna poszła za nim, nie oglądając się. Syriusz pospiesznie otworzył nad
jej głową parasol, rozchlapując wokół drobne kropelki. Pewnym gestem uchwycił
pasek torby, którą niosła na ramieniu.
— Poniosę — mruknął w odpowiedzi na
jej pytające spojrzenie. Moon wyglądała, jakby chciała zaprotestować, ale auror niecierpliwym gestem skinął krótko w kierunku pobliskiego zaułka.
Weszli w wąski prześwit, zamknięty
z trzech stron przez wyniosłe, ceglane ściany kamienic. Wokół znajdował się
jedynie przepełniony kubeł na śmieci, dwa cuchnące, foliowe worki i szczur,
który uciekł z piskiem na ich widok.
— Tylko bez żadnych numerów — odezwał się mężczyzna, przeczesując palcami swe rzadkie, płowe włosy i patrząc
im kolejno w oczy. — Macie się deportować prosto przed bramę Hogwartu i pójść
prosto do zamku. Żadnego szwendania się po wiosce, romantycznych spacerków, przechadzek ani
zakupów. Jasne?
Moon jedynie przewróciła oczami. Syriusz łapczywie wpatrywał się w każdy, nawet najdrobniejszy grymas na jej twarzy, niezupełnie wiedząc dlaczego. Żeby dojrzeć tam dawną, niespodziewanie odległą Dominikę? Żeby odkryć w niej coś nowego, coś, co spowodował wypadek? Żeby jakimś cudem odgadnąć jej myśli, które skutecznie ukrywała za zaciśniętymi ustami i dziwnie obcymi oczami, które nie chciały spocząć na nim nawet na moment?
— W razie kłopotów, wezwij mnie.
Pamiętajcie, idźcie prosto do zamku.
— Merlinie, Winston. Można by
pomyśleć, że cały świat na nas czyha. Jesteś pewien, że ten kubeł na śmieci nie
ma wobec mnie morderczych zamiarów?
Auror zignorował ją i podszedł do
wyjścia z zaułka. Rozejrzał się uważnie, po czym skinął krótko głową.
— Dalej, chłopcze. Ruszajcie.
Syriusz podał jej ramię. Wciąż przyglądał się intensywnie, jakby szukając zmian w jej twarzy i posturze. Nie dostrzegał jednak
niczego szczególnego, chociaż Moon wydawała się w jakiś sposób inna. Nie
podnosząc wzroku, chwyciła jego ramię. Black z rozmysłem wykonał niespieszny,
jakby taneczny krok i po chwili rozpłynęli się w wilgotnym powietrzu.
*
* * * *
Zupełnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
Była jednocześnie podekscytowana i podenerwowana – w pierwszej chwili, gdy
tylko dowiedziała się, że Dominika już dziś wróci do Hogwartu, myślała, że
oszaleje z radości. Przecież tak długo na to czekała, tak wiele nadziei wiązała z tą wiadomością! Teraz do szczęścia przyłączyły się także inne uczucia.
Niezupełnie wiedziała czego spodziewać się po przyjaciółce w takiej sytuacji.
Czy zdecyduje się powiedzieć prawdę profesor McGonagall? Jak potraktują ją
Ślizgoni? I – co nieco bardziej aktualne – jak Moon zareaguje na widok
Syriusza?
Posprzątała już całe dormitorium,
powiesiła na krześle mundurek, wyczarowała wazonik drobnych, polnych kwiatków
na nocnej szafce przyjaciółki i przystanęła niepewnie. Czuła na plecach
ciekawskie spojrzenie współlokatorki, Marion, która zamiast – jak zwykle – przesiadywać ze swoją puchońską koleżanką, usiadła po turecku na własnym łóżku i gapiła się na nią zupełnie jak sowa. Lily z całym opanowaniem, na jakie było ją stać, skupiła uwagę na upiększaniu dormitorium tak, aby w każdej chwili było gotowe na przyjęcie dawnej lokatorki. Po chwili wahania chwyciła różdżkę
i zeszła do Pokoju Wspólnego z zamiarem poćwiczenia zaklęcia na transmutację. Wścibstwo Marion było dziś dla niej szczególnie trudne do zniesienia.
Spodziewała się, że znajdzie tam
ciszę i spokój, jako że większość uczniów korzystała dziś z wypadu do
Hogsmeade. Cisza była, owszem. Spokój właściwie też. Ale był tam również James
Potter, ostatnia osoba, której spodziewałaby się nad książkami w sobotni
poranek.
Serce podeszło jej do gardła, a z
końca różdżki wystrzeliło kilka szkarłatnych iskier. Z zażenowaniem wsunęła
różdżkę do kieszeni jeansów i zeszła po schodach. Oddychała głęboko, żywiąc
złudną nadzieję, że uda jej się pozbyć rumieńców zanim pokona ostatni stopień.
Przystanęła u stóp schodów. Chłopak
chyba jej nie zauważył, bo wciąż w skupieniu czytał książkę. Nie była to chyba
przyjemna lektura, bo marszczył brwi i nerwowo pocierał podbródek, kiedy
intensywnie wpatrywał się w tekst. Dlaczego właściwie się nad tym zastanawia? Gdzie podziało się jej opanowanie? Dlaczego po prostu nie...
— Cześć — wypaliła nagle, a cała jej
praca nad głębokimi oddechami poszła na marne.
James drgnął i wyprostował się w
fotelu.
— Lily. — W jego głosie
pobrzmiewało przyjemne zaskoczenie. Opuścił książkę na kolana, ale wprawne oko
dziewczyny od razu zorientowało się, co to za lektura.
— Eliksiry? — Zdziwiła się,
przysiadając na fotelu obok.
Potter zerknął na podręcznik i
skrzywił się lekko.
— No wiesz… Bardzo dbam o opinię
Heckmanna…
— Kłamiesz — oświadczyła wesoło i
podciągnęła kolana pod brodę. Początkowe zażenowanie i sztuczny dystans wyparowały nie wiadomo kiedy. Na moment opadły wszelkie niepokoje i obawy, pozostawiając miejsce dla wytęsknionego spokoju i ulgi, kiedy patrzyła jak James roześmiał się i znacznie wygodniej rozparł
się w fotelu. Palcem wskazującym podsunął okulary do nasady nosa.
— Prawda jest znacznie bardziej
patetyczna — zapewnił ją. Zamknął książkę i z niejakim zażenowaniem wpatrzył
się w okładkę.
Kiedy Lily nie odezwała się ani
słowem, zerknął na nią i mimowolnie zwichrzył włosy.
— Niech ci będzie. Pracuję nad
trwałością Eliksiru Wzmacniającego. Traci moc po kwadransie, nic nie mogę na to
poradzić.
— Pokaż — zażądała nagle Lily
poważnym tonem i wyciągnęła rękę po podręcznik. Przez chwilę przyglądała się
liście ingrediencji, po czym zerknęła na tabelę, w której opisane były kolejne
etapy przygotowywania eliksiru. — Może twoja mięta była zbyt wysuszona — oświadczyła w końcu, zwracając mu podręcznik. — Następnym razem spróbuj dodać
świeżą. Koniecznie przed posiekaniem jaskółczego ziela. No i musisz dać mu
odpocząć przez kilka dni, im dłużej, tym efekt będzie bardziej trwały.
— Dzięki. — Ku jej zgrozie, chłopak
niezwłocznie zanotował jej uwagi na marginesach podręcznika.
— To nie jest poziom OWUTEMów — zauważyła Evans jakby niezależnie od siebie, odgarniając włosy za ucho.
— Rzeczywiście. — Przez dłuższy
czas Potter wodził opuszką palca po złoconych literach, wytłoczonych na
okładce. W końcu podniósł na nią wzrok, w którym nie mogła odnaleźć
charakterystycznych iskierek wesołości. Po plecach przebiegł jej dreszcz. — Wiesz, niedługo kończymy Hogwart… Różne umiejętności mogą okazać się przydatne.
Jedno elektryzujące
zielono-orzechowe spojrzenie wystarczyło im za całe porozumienie – nagle słowa okazały się zupełnie zbędne.
Zrobił na niej wrażenie. Sama
rozmyślała o tym wiele razy, ale właściwie nigdy nic nie zrobiła w tym
kierunku. Potter patrzył na nią uważnie, wyczekująco.
— Masz rację — powiedziała po
dłuższej chwili, zamaszystym gestem przeczesując swą wspaniałą rudą grzywę.
Nieznacznie przygryzła wargę. — Co ty na to, żebym skoczyła po swoje składniki?
Poćwiczylibyśmy razem.
Jeszcze bardziej wyprostował się w
fotelu, a jego szczupłe palce niepewnym gestem odnalazły kolana. Patrzył na nią
z lekko uniesionymi brwiami, jakby niepewny, czy stroi sobie z niego żarty.
Wzięła kolejny głęboki oddech i zaczesując włosy za ucho, spojrzała mu prosto w
oczy, wkładając w to spojrzenie wszystko, co w tym momencie jakoś nie chciało przejść przez usta.
— Pójdę po kociołek — mruknął, po
czym zatrzasnął podręcznik i odłożył go na stolik, a potem zawrócił, wsunął go
pod pachę i pobiegł do dormitorium, rzucając jej przez ramię zachwycający i
jednocześnie nieco zakłopotany uśmiech.
Lily odwzajemniła gest, ale zamiast
biec do dormitorium dziewcząt, ujęła twarz w dłonie i wpatrzyła się w niewielki
płomień pełgający po drwach w kominku.
— Ale wpadłam — szepnęła do siebie. — Żebym jeszcze wiedziała, kiedy!
*
* * * *
Z prawdziwą ulgą odetchnęła
dopiero, gdy przestąpiła próg Hogwartu.
Nie spodziewała się, że tak się
stanie. Wielokrotnie rozważała powrót do Francji, niekoniecznie do Beauxbatons,
jak zasugerował jej tajemniczy Jean, ale do miejsc, które kiedyś nazywała domem. Nie lubiła angielskiej pogody, angielskiej
kuchni i angielskiego trybu życia. Nie mogła znieść krzywdy, która spotkała ją w tym kraju. Mimo to, gdy tylko sylwetka zamku
zamajaczyła na tle gęstej mgły, serce zabiło jej żwawiej.
— Nareszcie — usłyszała szept po
swojej prawej. Syriusz uśmiechał się do niej przyjaźnie, przerywając pasmo
ciszy, które towarzyszyło im od momentu, gdy aportowali się przed bramą z
kamiennym dzikami. Odwróciła wzrok i wpatrzyła się w krajobraz przed sobą.
Stale to robiła, gdy wyczuwała na sobie jego czarne spojrzenie. Nie była w
stanie go znieść, jakby paliło ją żywym ogniem.
Nie słysząc odpowiedzi, Black
spoważniał nieco i również spojrzał do przodu. Rozległe, pofalowane błonia,
kamienne schody, marmurowa sala wejściowa… To wszystko budziło na tyle przykre
wspomnienia, że oboje unikali swojego wzroku.
Po dłuższej chwili męczącej wędrówki Dominika otworzyła usta, aby
poinformować go, że przecież nie musi jej odprowadzać do samego dormitorium, gdy
Syriusz ponownie przerwał dzielącą ich ciszę.
— Czy to boli?
Zawahała się.
— Niezbyt — powiedziała zgodnie z
prawdą. Spodziewała się, że w ciągu najbliższych dni spotka ją wiele podobnych
pytań, musiała więc wypracować znacznie konkretniejszą odpowiedź.
— Mogę ci pomóc — zaoferował nagle
Black, gdy przeszli przez portret Grubej Damy i znaleźli się w wąskim
przedsionku prowadzącym do Pokoju Wspólnego. Moon spojrzała na niego ze
zdumieniem i natychmiast pożałowała.
— Wszystko w porządku — zapewniła
go, może nieco zbyt entuzjastycznie. — W życiu nie byłam tak ukrwiona.
Zaśmiała się, ale ponury wyraz jego
twarzy sprowadził ją na ziemię. Najwyraźniej żarty na ten temat nie były
dopuszczalne.
— Wypuścili mnie, więc jestem
zdrowa — wymamrotała, patrząc tęsknie na schody do dormitorium dziewcząt i
zastanawiając się, jak daleko Syriusz zamierza dźwigać jej torbę.
— Hm — odparł Black średnio
konwersacyjnym, jak uznała, tonem i podążył za nią w górę, kilkakrotnie kopiąc
w trzeci stopień od podestu.
Zamaszyście otworzyła drzwi
dormitorium, oczekując w nim Lily lub Marion, które mogłyby powstrzymać tę
farsę. Sypialnia była jednak pusta i Syriusz wyminął ją bez większego wysiłku, ostrożnie składając torbę na jej łóżku.
— Dzięki — mruknęła, patrząc przez
okno.
— Posłuchaj, Nika…
— Nigdy. — Moon zacisnęła powieki,
oplatając się ramionami. — Nie mów tak do mnie.
— Chciałbym coś ci powiedzieć — dokończył z rezygnacją. Dziewczyna nerwowo potarła tarczę Gryffindoru wyszytą
na lewym ramieniu szaty.
— Lily już mi wszystko opowiedziała.
Syriusz rozchylił lekko usta i
niepewnie potarł kark.
— N-naprawdę?
Kątem oka widziała jak nieznacznie
przesuwa się za jej plecami. Mocniej zacisnęła palce na ramionach. Od samego
początku czuła na sobie jego wzrok, w którym czułość ledwie walczyła z
niepewnością. Zbyt dobrze wiedziała, że gdy tylko ją dotknie, jej wypracowana
samokontrola przestanie istnieć. Dlatego odwróciła się do niego plecami i
wyrzucała z siebie kolejne, bezlistosne słowa.
— Naprawdę myślałeś, że rzucę ci się w
ramiona?
Chłopak zamarł, z dłonią wczepioną
w kruczoczarne włosy.
— Nie — odparł w końcu, a jego barki wyraźnie
opadły, jakby przygniótł je niewidoczny ciężar. — Ale spróbuj chociaż zrozumieć…
— Przez to, co zrobiłeś… — Jej głos
bardziej przypominał syk, ale nie dbała już o nic. Wsparła się dłonią o
wygładzoną kolumienkę łóżka i przemawiała do szafki nocnej, zgarbiona i
zdenerwowana. — Wydarzyło się… wiele złych rzeczy.
Black otworzył usta, ale uciszyła
go gestem.
— Idź już — powiedziała sucho.
Cofnął się, ale wciąż stał
nieopodal drzwi, jakby z nadzieją, że zmieni zdanie.
Z sercem niemal boleśnie tłukącym
się w piersi nagle poczuła, jak wiele od niej teraz zależy. Jej następne słowo
może przekreślić wszystko albo wszystko naprawić. Ich losy zależały od kolejnych
sekund. Przez chwilę napawała się tą chwilą, czując jednocześnie strach i
satysfakcję, po czym postąpiła według swoich wcześniejszych, dokładnie przemyślanych postanowień.
— Zostaw mnie.
Niemal w ostatniej chwili ugryzła
się w język, zanim zdążyła dodać „znowu”. Wciąż stała odwrócona w kierunku
łukowato zwieńczonego okna, ale wyraźnie słyszała jego kroki i trzaśnięcie
drzwi, kiedy je za sobą zamykał. A więc ta jedna sprawa została rozwiązana.
Przysiadła na brzegu łóżka i ze
zdziwieniem zauważyła bukiecik na stoliku nocnym. Ucisk w jej piersi zelżał, co
pozwalało jej na poczynienie kolejnych planów.
Jeszcze w szpitalu postanowiła, że
weźmie sprawy we własne ręce. Już nie będzie pionkiem Dumbledore’a. Nauczy się
walczyć o swoje. Zakończy wszystkie niezakończone sprawy. Będzie szczęśliwa.
Aby to osiągnąć, musiała być
zdecydowana, musiała poświęcić wiele czasu i pracy. Ale perspektywa była
obiecująca – powoli zaczynała wierzyć w wizję, którą dostrzegła kilka miesięcy
temu w zwierciadle Ein Eingarp.