„Próba sił”
– rozdział I –
Dominika siedziała sztywno wyprostowana w rzeźbionym,
obitym aksamitem fotelu. Wciąż miała na sobie balową sukienkę i pantofle,
którymi nie sięgała miękkiego, granatowego dywanu. Dłonie nerwowo
splotła na podołku, a spojrzeniem błądziła po pomieszczeniu, w którym się
znalazła.
W innych okolicznościach, pewnie z chęcią przyjrzałaby się
bliżej fantastycznym, zakrzywionym ścianom, delikatnym, srebrnym instrumentom
stojącym na wąskich półeczkach, regałom pełnym ksiąg i wspaniałemu feniksowi,
który siedział na złotej żerdzi i ciekawie mrugał paciorkowatymi oczami.
Niestety jednak, powód, dla którego wylądowała w gabinecie dyrektora zaledwie
dwa miesiące po rozpoczęciu nauki w Hogwarcie, był na tyle przykry, że jej
wzrok przesuwał się z jednego przedmiotu na drugi, niewiele rejestrując.
Starannie unikała spojrzenia na jedyną osobę, która oprócz niej znajdowała się
w gabinecie. Profesor Jones stał na granicy zasięgu jej wzroku, wciśnięty
między olbrzymią, dębową szafę a stoliczek kawowy, na którym spoczywał
dziwaczny, pająkowaty instrument, który od czasu do czasu z cichym sykiem
wypuszczał z siebie kłęby pary. Szczelnie owinięty czarną peleryną profesor nie
odezwał się do niej ani słowem, odkąd przekroczyła próg gabinetu, ale Dominika
i tak miała nieprzyjemne wrażenie, że jest tutaj, by jej pilnować.
Bo w końcu była niebezpieczna, czyż nie? Szok i
zdenerwowanie odebrały jej niemal zdolność logicznego myślenia. Nie miała
pojęcia co się stało – jedyne, co pamiętała, to strach, a potem nagła eksplozja
białego światła i… Na wspomnienie o nieprzytomnym chłopaku, gęsia skórka
pokryła jej nagie przedramiona. A co jeśli go…
Ukradkiem przyłożyła zimną dłoń do czoła. Cała ta dziwna
euforia i podekscytowanie, które towarzyszyły jej przez ostatnie kilka dni,
uleciały nagle, zostawiając ją kompletnie wyczerpaną i niepewną. Nawet nie
pamiętała, jak znalazła się w gabinecie dyrektora. Wszystko działo się tak
szybko, że wspomnienia poprzedniej godziny zlały się w jedno, rozmyte pasmo, z
którego niewiele potrafiła wyczytać.
Choć bała się rozmowy, która musiała nastąpić, z
westchnieniem ulgi powitała kroki na schodach. Sama nie wiedziała, co bardziej
działało jej na nerwy – głęboka cisza czy może ciche syknięcia, które z rzadka
ją przerywały.
Usłyszała, jak drzwi gabinetu otwierają się, a czyjaś
długa szata sunie po dywanie. Nawet nie drgnęła, wbijając wzrok w swoje
zaciśnięte do bólu dłonie. Dopiero kiedy profesor Dumbledore zasiadł w fotelu
za biurkiem, odważyła się podnieść na niego oczy.
— Z pewnością ucieszy panią fakt, że pan Bulstrode czuje
się już lepiej. — Spojrzał na nią ponad złączonymi końcówkami palców, a na jego
twarzy próżno było szukać choć cienia uśmiechu, który zapamiętała z ceremonii
przydziału.
— Panie profesorze. — Głos, którym wymówiła te słowa,
brzmiał bardziej jak jęk. — Ja naprawdę nie wiem, jak…
Drzwi ponownie otworzyły się i do gabinetu wkroczyły dwie
osoby. Jej serce zadrżało, kiedy zobaczyła mocno zaciśnięte usta profesor
McGonagall, ale to widok towarzyszącego jej mężczyzny sprawił, że instynktownie
poczuła niepokój.
Jego twarz była wykrzywiona przez liczne blizny, które
upodabniały ją do upiornej maski. Grzywa burych włosów opadała na parę
ciemnych, świdrujących oczu, które w tym momencie błądziły niespokojnie po
gabinecie. W pewnym momencie spojrzały na nią, a Dominika automatycznie
spuściła wzrok na drewnianą, zakończoną pazurami nogę, która wystawała spod
krawędzi peleryny. Przełknęła ślinę.
— Witaj, Alastorze. — Dumbledore podniósł się zza biurka. —
Jesteś gotowy?
— Oczywiście. — Jego zachrypnięty, jakby chropowaty głos
jedynie uzupełniał wrażenie grozy, które wywołał w Dominice. Ku jej zdumieniu,
wcisnął jej w ręce prochowiec, który do tej pory miał przewieszony przez ramię.
— Idziemy.
Moon wytrzeszczyła na niego oczy, ale to profesor
McGonagall odezwała się pierwsza.
— Albusie! — W jej głosie zadrgała nuta, której Dominika
nigdy wcześniej u niej nie słyszała.
Dziwaczny mężczyzna zrobił krok w kierunku Moon, która
natychmiast poderwała się z miejsca – sprawiał wrażenie nieco poirytowanego,
jakby zamierzał wyprowadzić ją z gabinetu siłą, gdyby postanowiła jednak go nie
posłuchać.
Spojrzała z powątpiewaniem na profesorów. Jones wciąż stał
w tym samym miejscu, a z jego twarzy nie dało się nic wyczytać. Profesor
McGonagall była wyraźnie wzburzona, w przeciwieństwie do dyrektora, który
spojrzał jej w oczy i powiedział:
— Zobaczymy się wkrótce.
Nie miała wyboru. Mężczyzna nazwany Alastorem skinął
krótko w kierunku wyjścia z gabinetu, po czym bez dalszych komentarzy odwrócił
się na pięcie i wyszedł. Dominika poszła jego śladem, czując w gardle rosnącą
gulę.
Chyba nie zamierzali jej aresztować? W porządku,
zaatakowała ucznia na oczach wszystkich, łamiąc przy tym co najmniej trzy
punkty szkolnego regulaminu, ale przecież zrobiła to niechcący! Co teraz się z
nią stanie? Kim jest ten mężczyzna i gdzie ją zabiera? Jej towarzysz nie
sprawiał wrażenia chętnego do dyskusji – mimo drewnianej nogi, która
postukiwała na kamiennych stopniach, poruszał się zaskakująco szybko i Dominika
musiała się naprawdę wysilić, by za nim nadążyć.
Jedynym plusem całej tej sytuacji był fakt, że dopiero
świtało, więc szkolne korytarze były kompletnie puste. Nawet nie chciała sobie
wyobrażać, ile plotek i komentarzy na jej temat mogło teraz krążyć po szkole…
W momencie, kiedy jej oczom ukazały się drzwi wejściowe,
poczuła, że nie może już dłużej milczeć.
— Wychodzimy z zamku? — Jej najgorsze podejrzenia
zaczynały się potwierdzać. — Dlaczego?
Mężczyzna zignorował ją kompletnie i naparł barkiem na
wrota, które uchyliły się wolno. Moon, chcąc nie chcąc, potruchtała za nim, a
jej nagie ramiona owionęło lodowate powietrze. Spojrzała na płaszcz, który
wręczył jej Alastor, i szybko go założyła. Był na nią o wiele za duży, ale nie
zamierzała wybrzydzać – balowa sukienka nie była odpowiednim strojem na poranne
wycieczki.
W milczeniu przemierzyli szkolne błonia. Wydawało jej się,
że minęła zaledwie chwila, zanim dotarli do potężnej bramy, zwieńczonej
skrzydlatymi dzikami, chociaż mocno bijące serce w jej piersi boleśnie odmierzało
każdy krok. Przez moment była pewna, że brama będzie zamknięta, ale mężczyzna i
ją otworzył bez problemu – nic dziwnego, pewnie wszystko ustalił wcześniej z
dyrektorem…
Poczuła jak do strachu dołącza gorycz, która niczym czarna
chmura z wolna wypełniła jej myśli. Nie dali jej nawet okazji, by mogła się
wytłumaczyć. Sami też nic jej nie wyjaśnili i posłali nie wiadomo gdzie z tym
dziwakiem. Nie zamierzała tak łatwo się poddać. Przecież nawet w świecie
czarodziejów musiały istnieć jakieś zasady, musiała istnieć sprawiedliwość i
jeśli zamierzają ją wyrzucić ze szkoły, to na pewno będzie miała na ten temat
coś do powiedzenia.
Z nową butą w oczach spojrzała na swojego towarzysza,
który zaciągnął ją do wąskiego zaułka pomiędzy domami kilkadziesiąt jardów od stacji
w Hogsemade. Wciąż czujnie się rozglądając, odezwał się do niej po raz pierwszy
od opuszczenia gabinetu dyrektora.
— Teleportowałaś się już, dziewczyno?
— Mam szesnaście lat — burknęła Dominika, całkiem
zadowolona z faktu, że te słowa były odpowiedzią zarówno na pierwszą jak i
drugą część jego pytania.
Mężczyzna westchnął cierpiętniczo.
— Złap mnie za ramię.
— Gdzie mnie pan prowadzi? — zapytała Moon, nie ruszając
się z miejsca. — Mam prawo wiedzieć!
Serce zadrżało jej niespokojnie, kiedy skierował na nią
spojrzenie swoich świdrujących oczu. Przez moment wydawało jej się, że
zobaczyła w nich cień rozbawienia, ale po chwili jego usta wykrzywił
nieprzyjemny grymas, gdy wymownie podsunął jej ramię.
Moon chwyciła je, opuszczając głowę, by nie zobaczył, że się
boi. Zanim zdążyła zwizualizować sobie swoje lęki związane z teleportacją,
krajobraz przed jej oczami rozmazał się w długie, barwne pasma, a ona straciła
nagle oddech, czując się, jakby w niewiarygodnym tempie przeciskała się przez
zbyt wąski tunel. Kiedy nagle świat się zatrzymał, zachwiała się, desperacko
łapiąc ustami oddech. Poczuła, że mężczyzna mocno schwycił ją za ramiona, zanim
zdążyła upaść na mokry chodnik.
— Najtrudniejszy jest pierwszy raz — powiedział kpiąco,
zerkając na zielonkawy odcień jej twarzy.
— Myślałam, że mnie pan jakoś uprzedzi. — Dominika
stanowczo wysunęła się z jego uścisku, chociaż kolana wciąż trzęsły się jej
szaleńczo. Z niesmakiem rozejrzała się wokół. Zaułek, w którym się znaleźli,
był znacznie gorszy od poprzedniego – z trzech stron wznosiły się ponure ściany
kamienic, a kilka stóp od nich stały dwa blaszane kosze na śmieci, wokół
których leżały odpadki wysypujące się z plastikowych worków, prawdopodobnie
rozdartych przez jakieś zwierzę. Kiedy słodkawy smród sprawił, że ponownie
zebrało jej się na mdłości, mężczyzna szybkim krokiem wyszedł z zaułka i
skręcił w prawo. Moon ponownie pobiegła za nim, zasłaniając dłonią usta.
Jeszcze niedawno musiał padać tutaj deszcz, bo chodniki i
pas bruku znajdujący się pomiędzy nimi były mokre i śliskie. Ozon znajdujący
się w powietrzu potęgował nieprzyjemny zapach miasta. Dominika domyślała się,
że znajdują się w Londynie, ale nie potrafiła powiedzieć, w której dzielnicy.
Szybkie tempo, które narzucał jej mężczyzna, zaczęło być
uciążliwe. Pantofelki ślizgały się na mokrym chodniku, a pod żebrami narastało
nieprzyjemne uczucie kłucia, ale on nie obejrzał się na nią nawet raz, gnając w
sobie tylko znanym kierunku. W pewnym momencie przyszło jej do głowy, że jego
wykrzywiona bliznami twarz, długa peleryna i głucho postukująca drewniana noga
powinny przyciągać całe mnóstwo ciekawskich spojrzeń, ale do tej pory nie
spotkali żywej duszy. Pomyślała, że to dość dziwne. Rzeczywiście, było jeszcze
bardzo wcześnie, a słońce ledwie przebijało zwarte pasma nabrzmiałych od
deszczu chmur, ale spodziewała się, że takie duże miasto jak Londyn nigdy
zupełnie nie pustoszeje. Upiorna cisza, przerywana tylko zmieszanym dźwiękiem
ich kroków, sprawiała, że uczucie niepokoju zaczęło wypierać wszystkie inne,
dlatego z prawdziwą ulgą powitała widok małego, rudawego kundelka, który
ciekawie wyjrzał z jednego z zaułków. Kiedy jego zabawne, wyłupiaste oczy
odnalazły jej spojrzenie, energicznie zamachał wywiniętym do góry ogonem. Moon
spojrzała na niego przez ramię, ale jej towarzysz nie zwalniał nawet na chwilę,
więc musiała pędzić za nim. Po chwili usłyszała liczne plaśnięcia łapek o bruk.
Odwróciła się. Piesek biegł ich śladem, wywieszając język i raz po raz
otrzepując się, rozchlapując wokół krople deszczu. Żałowała, że nie miała przy
sobie kocich chrupek – zwierzak pewnie miał nadzieję, że czymś go poczęstują.
Wzruszyła lekko ramionami i przyspieszyła kroku – jej towarzysz wyprzedził ją
już o dobre kilka kroków.
Czuła się niemal jak we śnie, kiedy usłyszała pisk opon.
Przystanęła, nie oglądając się za siebie, a drobne krople mżawki przylepiały
się do jej jasnych włosów i bladych policzków. Rzuciła spłoszone spojrzenie w
kierunku wylotu ulicy, u którego pojawił się kobaltowoniebieski Morris. Jej
mięśnie sztywniały kolejno, gdy machnęła ręką do psa, który jak gdyby nigdy nic
siedział na środku ulicy i zapamiętale drapał się za uchem.
Ostatnie, co zarejestrowała przed głuchym uderzeniem, to
spojrzenie jego bursztynowych oczu.
Kierowca, który trafił psa, odjechał z piskiem opon, ale
to już nie miało znaczenia. Przeklinając w duchu swoją opieszałość, Moon
podbiegła do kupki rudawego futerka, nawet nie oglądając się na mężczyznę
zwanego Alastorem. Uklękła, boleśnie obijając kolana o bruk i niecierpliwie
odgarniając rękawy zbyt obszernego płaszcza. Ze łzami gromadzącymi się w
kącikach oczu podparła pyszczek psa prawą dłonią. Nie wiedziała, co może dla
niego zrobić – w swoim krótkim życiu poznała już wiele zaklęć i uroków, ale
żadne z nich nie wydawało się przydatne w takiej sytuacji.
Nagle poczuła natarczywe mrowienie w obu dłoniach. Wydała
stłumiony okrzyk, widząc jak wokół jej palców, którymi przytrzymywała łebek
psa, zbiera się białe światło.
Już wiedziała, co robić. Dziwny, pierwotny instynkt
zawładnął jej ciałem i pokierował lewą dłoń w kierunku brudnej, krwawej plamy
znajdującej się na boku zwierzęcia. Przełykając ślinę, przycisnęła palce do
wilgotnej rany.
Niewiele zapamiętała z tego, co działo się później. Szok
mieszał się z gniewem, a gniew z potwornym
zmęczeniem.
Pamiętała obezwładniające uczucie wyczerpania i chłód
mokrego bruku.
Pamiętała dłoń na swoim ramieniu i chrapliwy głos
wymawiający słowa „Dobrze się spisałaś, dziewczyno”.
Pamiętała gniew potężny jak fala, kiedy na miejscu psa
pojawił się niski człowiek o łysiejącej, rudawej czuprynie.
Potem była już tylko ciemność.
*
* * * *
Łapczywie chwytała oddech, wpatrując się w swoje drżące
dłonie.
Ponownie siedziała w fotelu stojącym przed biurkiem
dyrektora, ale tym razem towarzyszył jej zupełnie inny rodzaj strachu.
W pierwszej chwili kierowała nią duma, która nie pozwalała
zająć wskazanego miejsca. Niespodziewanie, o jej uległości zadecydowały
dygocące kolana, które za nic nie chciały się uspokoić.
Opadła więc w miękkie obicie, czując jak jej piersią wciąż
szarpią gniew i strach.
Gniew, bo poczuła się oszukana.
Strach, bo nie wiedziała, co to wszystko znaczy.
— Jak pan mógł? — wysyczała ponownie, nie bacząc na pełne
oburzenia spojrzenia postaci na portretach. Pozostałe osoby obecne w
gabinecie, poruszyły się niespokojnie, ale dyrektor wciąż stał przed nią
niewzruszony.
— Musieliśmy zweryfikować nasze podejrzenia — powiedział w
końcu, zasiadając w fotelu za biurkiem i patrząc na nią uważnie znad
okularów-połówek.
Dominika czuła się zdezorientowana tą enigmatyczną wypowiedzią.
Jakie podejrzenia? Jak to: zweryfikować?
— Nic nie zrobiłam — mruknęła tylko i potarła dłońmi
ramiona, czując jak strach i niepewność zdecydowanie wypierają złość.
— Oczywiście, że nie. — Łagodność w głosie Dumbledore’a
sprawiła, że musiała odwrócić wzrok. — Masz tylko… niespotykany talent, to
wszystko.
Podniosła na niego wzrok. Nie potrafiła przebrnąć przez
dobrotliwy uśmiech i analityczną dokładność błękitnych oczu.
— Bo widzisz… — Dyrektor wsparł się nieznacznie o masywny
blat biurka i złączył końcówki swych długich palców. — Jesteś białomagiczna.
Oparła się plecami o miękkie obicie fotela, czując jak
serce boleśnie obija się jej o żebra. Mimowolnie wyczuwała powagę sytuacji,
chociaż nie miała pojęcia, o czym mówi dyrektor. Kątem oka widziała jak
profesor McGonagall odwraca się do okna, a profesor Jones wypuszcza z palców
rąbki peleryny, która zsunęła się z jego ramion.
Dumbledore oparł się wygodniej i zaczął kolejno odginać
palce, spoglądając z góry.
— Twoje zaklęcia obronne mają niespotykaną moc. Potrafisz
leczyć rany bez użycia różdżki. Nie potrafisz używać Zaklęć Niewybaczalnych.
Twoja krew ma znikomą krzepliwość…
— Skąd pan to wie? — zapytała nieco zbyt wysokim głosem,
zanim zdążyła się powstrzymać. Ciszę, która nastąpiła po tym pytaniu, wypełnił
niekontrolowany nagły wspomnień: o tym, jak mama bezskutecznie bandażowała jej
rozbite kolano, o tym jak blizny po niezliczonych drzazgach praktycznie nigdy
się nie goiły, o tym, jak tata o mało co nie postradał zmysłów, kiedy wycinali
jej migdałki…
Dostrzegła triumf w oczach Dumbledore i po raz kolejny nie
mogła znieść jego spojrzenia.
— Możesz wypróbować przynajmniej jedną z tych
umiejętności, a ja obiecuję, że ci na to pozwolę — powiedział spokojnie
dyrektor, chociaż pozostałe osoby obecne w gabinecie poruszyły się
niespokojnie.
— Panie profesorze! — wybuchnęła nagle panna Calahan,
przerywając kontakt wzrokowy pomiędzy Dominiką a Dumbledorem. — Ta dziewczyna
potrzebuje przede wszystkim odpoczynku!
Dopiero, gdy usłyszała te słowa, Moon poczuła ja bardzo
jest zmęczona. Poważnie wątpiła, by była w stanie stanąć na własnych nogach,
nie mówiąc już o jakichkolwiek innych działaniach.
— Za moment, Lizzy. — Dumbledore uniósł dłoń, a wszyscy
posłusznie zamilkli. — Panna Moon musi zrozumieć powagę sytuacji.
— Już mówiłam, że przepraszam, prawda? — niespodziewanie
wybuchnęła Dominika, której poczucie winy ciążyło jak nigdy wcześniej. — Nic
nie mogłam na to poradzić, chłopak był natrętny, a ja chciałam tylko, żeby się
ode mnie odczepił, to wszystko…
— Mam wrażenie, że się nie rozumiemy. — Dyrektor wolno
odsunął się od biurka. — Znaki, które wymieniłem wcześniej… Musisz to
zrozumieć… Jesteś skazana na dobro.
Niezrozumienie w jej oczach musiało być wyraźnie
zauważalne, bo nagle w jej polu widzenia pojawił się profesor Jones. Był
wyjątkowo wzburzony, a blizna przecinająca jego twarz zdawała się wykrzywiać ją
bardziej niż zwykle.
— Jeszcze tego nie rozumiesz, dziewczyno? Pomyśl przez
chwilę… — powiedział, wyraźnie zirytowany. — Nie możesz używać zaklęć
stanowiących obrazę wobec ludzkości… Potrafisz leczyć, ale za to płacisz… Do
diabła, na własne oczy widziałem twoje zaklęcia obronne! Wyobrażasz sobie, co
może się stać, kiedy spotkasz się z czarnoksiężnikiem?!
— Wendell, spokojnie. — W głosie dyrektora zabrzmiała
twarda nuta. Profesor McGonagall odwróciła się nieznacznie od okna, a blady
świt wydobywał z jej twarzy całe zmartwienie. — Dominiko… Profesor Jones
próbował ci przekazać, że twój talent jest niezwykły, to prawda, ale w pewnych
okolicznościach może zostać w pewien sposób… skażony. Dlatego muszę
prosić cię, żebyś nie zdradzała nikomu żadnych szczegółów tego, czego się dziś
dowiedziałaś, dobrze?
— Ale czego ja właściwie się dowiedziałam? — Wyczuwając
nieuchronny koniec rozmowy, Moon poczuła się wyraźnie oszukana. — O czym pan mówi?
A co jeśli to tylko zbieg okoliczności i po prostu rozbroiłam kogoś, bo mnie
zdenerwował? Przecież magia bezróżdżkowa nie jest nielegalna!
Dumbledore milczał przez chwilę, wodząc opuszkiem palca
wskazującego po swoich wąskich wargach, niemal w całości skrytych pod
srebrzystą, przetykaną brunatnymi nitkami, brodą.
— Oboje wiemy, jaka jest prawda — powiedział po chwili, a
pewność i wszechogarniający spokój w jego głosie ponownie stłumiły jej złość. —
Tymczasem zaczekaj, proszę, aż sprowadzę kogoś bardziej kompetentnego ode mnie,
który z całą pewnością lepiej odpowie na twoje pytania. Teraz jednak zalecam
opiekę niezawodnej panny Calahan.
Moon chciała protestować, ale gdy spróbowała się podnieść,
raz jeszcze poczuła tę dziwną słabość. Szkolna pielęgniarka stanowczo ujęła ją
za ramię i wyprowadziła z gabinetu. Słaniając się na nogach, dotarła do
Skrzydła Szpitalnego i bez dalszych protestów przyjęła porcję eliksiru
uspokajającego i Bomby Witaminowej Doktora Deletriusa.
Zasypiając w zimnym, obcym łóżku, myślała o tym, jaką
historię będzie musiała wcisnąć swoim biednym, szczerze przejętym
współlokatorkom, które tego jednego wieczora zamiast poważnych kandydatek na
przyjaciółki stały się osobami niegodnymi zaufania.
Jak przez mgłę docierały do niej ciche pojękiwania innego
pacjenta, szczelnie zasłoniętego parawanem.
Tej nocy nie miała żadnych snów.